sobota, 25 września 2021

Gorączka sobotniej nocy...

    ...mnie nie dotyczy. Chociaż trochę się zgorączkowałam wysyłając pierwszy tom do kolejnego, nowego wydawnictwa zastępując to, które odpadło. Zawsze w takich sytuacjach niepotrzebnie się stresuję i nakręcam. Zupełnie, jak gdybym musiała osobiście wydzwaniać i oficjalnie się prezentować. Chwała bogom, że w obecnych czasach posiadamy niemały wybór kanałów komunikacyjnych. Fobia społeczna to paskudna sprawa... ale przynajmniej przygotowałam sobie fajny draft maila na przyszłą wysyłkę!

    Dobra, napaliłam się, a teraz wszystko gaśnie, kiedy powraca chłodna, jesienna rzeczywistość. W każdym razie ja nic nie tracę, a zyskać mogę naprawdę wiele. A mimo to po cichutku liczę na pozytywny odzew tego jednego, jedynego... i jestem diabelsko zmęczona całym dniem spędzonym z nadaktywną Paladynką. Jak rany, zazdroszczę dzieciom ich niespożytej energii. Aczkolwiek obawiam się, że gdyby dorośli nosili w sobie taki ładunek energetyczny, to zakrawałoby to o hiperaktywność. Hehe, ciekawie jest to sobie wyobrazić, doprawdy.

    Kończąc dygresję, brak mi sił oraz weny na dzisiejsze pisanie. I tak oto kolejny plan niewolniczo narzucony przeze mnie samą nie ma szans się ziścić. Chciałam do końca września zamknąć tom drugi, a potem nanosić poprawki. Oj nie. Jak skończę w pierwszym pełnym tygodniu października, to będę szczęśliwa. Co prawda zostały mi niecałe cztery rozdziały, ale nie zamierzam pisać po łebkach, nie ma to najmniejszego sensu. Zbyt wiele można przeoczyć. Zbyt wiele spłycić. Absolutne nie wchodzi to w grę.

    Dla ciekawych mojego procesu twórczego mogę napisać, jak to mniej więcej wygląda:

  1. Napisanie kawałka/rozdziału - w zależności od wielu czynników bywa to kilka do nawet kilkunastu stron (rekordem był pełny rozdział, jeden z krótszych, jakieś 19 stron, napisany ciągiem).
  2. Przeczytanie uprzednio napisanego kawałka/rozdziału - zwykle dnia następnego, rzadziej jeszcze tego samego (w tym czasie nanoszę też pierwsze poprawki, dodaję coś nowego lub po prostu piszę dalej).
  3. Przeczytanie całego rozdziału od początku - i znów poprawki, dodatki, ewentualnie zalążek kolejnego rozdziału.

    To tak w skrócie. Nierzadko czytając pewne sceny mam ochotę wydrapać sobie oczy i bynajmniej nie dlatego, że mi się nie podobają. Chodzi raczej o nadmierną wielokrotność, tzw. do porzygu. A kiedy coś mi nie pasuje, to już zakrawa o masochizm. Bywa, że niektóre fragmenty czytam "do kanapki" w pracy (tak, sporo też wkładu w moją twórczość ma telefon). A już szczególnie te, które bardzo mi się podobają. No dobra, te uwierające także, jako że zmuszają mnie do głębokiej refleksji nad tym, co schrzaniłam, a czego jeszcze nie zauważam. 

  

🎵Time to Rise - Phil Rey, TJ Brown, Reinecke Van Der Merwe🎶

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz