Frustracja.
Rozgoryczenie. Niechęć. Te trzy uczucia pogłębiały się z każdym dniem i
przeciągały niczym mijający czas spędzony na absolutnej bezproduktywności, do
której Obserwator nie zdołał przywyknąć. Nie chciał przywyknąć. Miał zadanie do
wykonania, a cały świat jakby sprzysiągł się przeciwko niemu!
Trzasnęły
kości. Poznaczone czerwoną mazią pękały pod naporem bezlitosnych szczęk.
Wyżywał się na nieszczęsnym zwierzęciu, którego posoka, jeszcze ciepła i
słodka, barwiła jego pazurzaste palce, wabiąc nocne owady. Podłużne, pokryte
niewidocznymi zadziorami kły wyrwały spory kawałek stygnącego mięsa, które
błyskawicznie zniknęło w sinych ustach, metodycznie przeżuwane. Łowy na
majestatycznego króla lasu były wspaniałe, jednakże wyborny smak zwycięstwa
zastąpiła trudna do przełknięcia gorycz, żrącym kwasem zalegająca w żołądku i
odbierająca wszelką radość.
Ostrym
pazurem oddzielił skórę od mięsa, odsłaniając najlepsze smaczki. Długim, wąskim
językiem oblizał pokryty żółtym tłuszczem palec i ponownie wgryzł się w
pośmiertnie tężejącą tkankę. Kątem oka spostrzegł czające się w ciemnościach
drapieżniki. Skuszone zapachem świeżej krwi trzymały się na uboczu i opuszczały
łby, żółtymi ślepiami wpatrując się w niego. Wilki były mądrymi zwierzętami.
Nie zbliżyły się do samotnego łowcy - czując jego moc, jego pierwotną siłę,
instynktownie się go obawiały. Wataha była liczna, zdrowa i silna, a mimo to
utrzymywała bezpieczny dystans. Tylko obserwowały. Węszyły. Cierpliwie czekały,
jakby na swoją kolej.
Humanoid
łypnął ku nim. Nasycone niezdrowym odcieniem toksyny oczy zmierzyły
nieproszonych gości. Wypatrzył dorodnego basiora i na nim ostatecznie skupił
wzrok, lekceważąc brzęczenie much. Rozchylając splamione krwią wargi, obnażył
paskudne, lśniące szkarłatem kły, odstraszając niepoważną konkurencję.
Ostrożne
wilki wycofały się kilka kroków, ale wciąż trwały na pozycjach, gotowe rzucić
się na resztki żeru obcego, niebezpiecznego stworzenia. W lepszych czasach
znałyby go i jemu podobnych. Z wdzięcznością przyjmowałyby łaskę ze strony
leśnego patriarchy, który znając ich mowę, zaprosiłby je do wspólnej uczty.
Pozwalałby im żerować na ciałach swoich ofiar, w zamian oczekując wieści
dotyczących wszystkiego, co dzieje się w granicach jego terytorium. Lecz nie
dziś. I nie w świecie zdominowanym przez dwunożne pasożyty. Wystarczyło raptem
sto lat, aby naturalna więź łącząca rdzennych mieszkańców puszczy została
utracona. Wystarczył jeden gatunek, aby wybić inne, zaburzając symbiotyczną
harmonię. Ileż wspaniałych istot zginęło wyłącznie dlatego, że ludzie postanowili
ozdobić sobie legowiska ich szczątkami? A on bynajmniej nie pozostanie im
dłużny. Za pomocą ich czaszek odliczał będzie dni, aż wreszcie powróci do swego
prawdziwego domu, kniei, którą wraz z braćmi i siostrami odnowią na
podobieństwo pierwotnych borów.
Posiłek
przestał mu smakować. Żałował, że leżący przed nim jeleń nie jest w
rzeczywistości człowiekiem. Nie mógł jednak polować na ludzi, w przeciwnym
razie niepotrzebnie zwróciłby uwagę tych całkiem inteligentnych i przebiegłych.
Poza tym wiedział, że potęga Pana opiera się właśnie na ludziach, tych miękkich
istotach o równie miękkiej woli podatnej na wpływy oraz sugestie znacznie
silniejszych od siebie bytów. Jakby stworzono ich do tego, by być niewolnikami,
bezmyślnymi i uległymi. Liczebnością dorównywali rojącym się owadom,
zachowaniem przypominali szarańczę, która niszczy wszystko na swojej drodze
dopóty, dopóki nie osiądzie gdzieś na stałe. Po ich przejściu pozostawały
jedynie zgliszcza. Dokonywali gwałtu na żyznej ziemi, przemocą wyrywali jej
płody oraz grabili z wszelakich skarbów, jakie hojnie rozdawała swym dzieciom
natura. Zagarniali je dla siebie, nie dbając o innych. A to jemu podobnych
nazywali potworami.
Stłumiony
warkot wydobył się z zaciśniętych ust. Ciepłe dni i noce szóstego miesiąca nie
sprzyjały przechowywaniu świeżej dziczyzny, a rozporcjowany byk starczyłby mu
na długo, gdyby jego układ pokarmowy nie funkcjonował na podobieństwo
ludzkiego. Soczyste mięso oraz słodka krew i tak nasycą go na kilka dni, nic
więc nie stało na przeszkodzie, by podzielić się kolacją z mniejszymi braćmi.
Niech znają jego zapach. Niech wiedzą, że nie uczyni im krzywdy. Ale to za
chwilę. Niech jeszcze nacieszy się tym ulotnym spokojem.
Niestety,
nie potrafił przestać myśleć o przyszłości. Nie, kiedy dotyczyła jasno
postawionego celu, którego wbrew logice nie mógł osiągnąć. Dostawał szału nie
umiejąc znaleźć tego, którego powinien dostrzec w nurcie, wyczuć w mocy.
Ornament Zaklinacza zadziałał inaczej, niż wynikało to z pierwotnego założenia,
chytrego planu sięgającego wieku, gdy artefakt był zaledwie materiałem
utworzonym w wyniku transmutacji. Obserwator przechytrzył nie tylko Pana, lecz
i siebie samego. Zaklinając Ornament przypuszczał, jaki uzyska rezultat. Nie
był niczego pewien, ponieważ nie było możliwości poddania tak misternego
przedmiotu próbie. Poszukiwany miał nań natrafić, założyć i nigdy więcej się z
nim nie rozstać, o to zawczasu postarał się Alchemik. I tak też w istocie było,
o czym świadczył pusty grobowiec. Ale poszukiwany zaginął. Zapach jego
wzrastającej esencji, wyjątkowy i efemeryczny, rozwiał się na wietrze. Echo
pradawnej energii zamilkło. Żadna zmarszczka nie szpeciła gładkiej powierzchni
Macierzy świata. Ornament winien być niezauważalny dla Pana, a nie dla swych
stwórców! Coś poszło nie tak na drodze powstawania lub zaklinania.
Teraz
nie miało to większego znaczenia, ponieważ czasu nie można cofnąć. Sam na
siebie ukręcił bat, toteż pod postacią zbliżoną humanoidom zmuszony był
poszukiwać zguby w żmudny i prymitywny sposób.
Rozwścieczony
przez własne refleksje zerwał się z miejsca i przeszedł kilka długich kroków w
głąb lasu, gdzie przycupnął pod jednym z rozłożystych dębów. Stamtąd śledził
poczynania nieufnych zwierząt. Były na tyle głodne, by niespokojnie popatrywać
na świeżą padlinę i oblizywać szerokimi ozorami długie paszcze. Nasycony
humanoid metodycznie zlizywał krew z palców, podczas gdy największy spośród
wilków bez pośpiechu podchodził do truchła jelenia. Żółte okrągłe ślepia
uważnie badały nie mniej dzikie oczy tajemniczej istoty pachnącej piżmem i
czymś, czego znać nie mogły. Nie odrywając wzroku od siedzącego podejrzanego
osobnika, wilk opuścił pysk i uważnie obwąchał resztki wystarczające, by
wyżywić całą watahę. Zjawił się następny, niewiele mniejszy wilk, wadera o
srebrzystym futrze wpadającym w jasny brąz. Zachęcone stado poszło za
przykładem swych przywódców, którzy raz po raz odrywali łby od żerowiska, by
zerknąć na bladoskórego nieczłowieka. W ich inteligentnych ślepiach błyszczała
nieufność, ale też podzięka.
Pradawna
więź została zniszczona, niemniej wiekowy Obserwator nie zapomniał, jak
porozumiewać się ze zwierzętami. To one zapomniały, jak porozumiewać się z nim.
Nie, nie zapomniały. Nikt ich tego nie nauczył.
–
Twa celowa opieszałość jest nie tyle
dokuczliwa, co podejrzana, Obserwatorze.
Oczy
jarzące się żółcią i zielenią najpierw stały się wielkie z zaskoczenia, by
zaraz przygasnąć i zwęzić się pod naporem zmarszczonych brwi. Cień irytacji
przemknął przez wykrzywione grymasem oblicze, umazane krwią od prostego nosa po
koniec gładkiej brody.
–
Wybacz zuchwałość, mój panie, lecz pragnę wyjaśnić, iż opieszałość jest
wynikiem trudnej sytuacji, a nie jawnej intencjonalności. – Syczące słowa
przykuły uwagę wilków, które znów uniosły zakrwawione pyski. – Poszukiwany
zniknął. Gdybym mógł…
–
Nie możesz! – przerwał mu
rozzłoszczony Pan. – Czas ucieka, a
zwłoka działa na naszą niekorzyść. Masz go odnaleźć! Miękka powłoka to marna
wymówka, nieprzyzwoicie niestosowna na tle twych umiejętności. To ty stworzyłeś
Ornament, zatem to ty powinieneś go wyśledzić.
Obserwator
nie stworzył go samodzielnie. On nasycił go energią magiczną, ale dla Pana było
to bez znaczenia. Dla Pana liczyły się wyniki daremnych poszukiwań.
–
Nie potrafię go zlokalizować. – Przyznanie się do porażki z ledwością przeszło
mu przez gardło. – Jego obecność została całkowicie wymazana. Pogłos
energetyczny umilkł, a sam artefakt wyciszył się. Miasta ludzkie…
–
Nie zbliżaj się do nich, Obserwatorze. –
Kolejne, tym razem ostrzegawcze wtrącenie zaczynało wyprowadzać z równowagi
zagryzającego pięść podwładnego. – Trzymaj
się od miast z daleka. Zakon począł zbrojnie się sposobić, a jest to wyraźny
sygnał, że i oni wszczęli swoje poszukiwania. Są wyczuleni na wszelkie przejawy
nietypowych obecności. W tej chwili spoglądam w otchłań i otchłań również
patrzy na mnie. Urosłem w siłę, której nie zdołam ukryć przed wrogiem, jednakże
nie mam jej na tyle, by stanąć do otwartej walki o to, co moje, o to, co
odebrano mi dwa tysiąclecia temu!
Zgodnie
z własnowolnie przyjętą zasadą milczenia, Obserwator nie włączał się w monologi
zwierzchnika. Przyglądał się za to drapieżnikom zapełniającym swe brzuchy,
myślami dryfując wokół spraw większej wagi niż ciekawostki przyrodnicze. Zakon
już wie, musiał zatem wystrzegać się patroli na traktach, być może i w lasach
gęsto porastających śródląd. Dyskrecja była jego domeną, ciemność mu sprzyjała,
a talenty w innych okolicznościach czyniłyby go niezwyciężonym, lecz wszystko
to na nic, nie mógł bowiem ich należycie wykorzystać. Ale niebawem Pan
wstrząśnie niebem i ziemią, nie mając sobie równych. Nawet nędzny ludzki Zakon
strażników pokoju uzmysłowi sobie kłopot, jaki spadnie na nich znienacka, gdyż
umykał ich uwadze dostatecznie długo, by nie byli w stanie na czas zareagować.
–
Czego ode mnie oczekujesz, Panie? – zapytał w chwili, gdy wypełniona odgłosami
posilających się zwierząt cisza wydłużyła się niebezpiecznie. – Jakie są twoje
rozkazy?
–
Zlokalizuj go. Nie obchodzi mnie, jak
tego dokonasz, o ile nie ściągniesz na nas uwagi. Chcę mieć pewność co do
miejsca, w którym on przebywa, a nie ulega wątpliwości, że żyje i ma się
dobrze. – Cierpki ton w jego głowie wręcz ociekał jadem. – Nie troskaj się miastami podległymi Zakonowi
Paladynów, gdyż tam, gdzie są ludzie, znajdują się także moje oczy i uszy.
Unikaj wykrycia. Rób to, do czego cię powołano. Obserwuj. Daj mi to, czego
sobie życzę, a wtedy i ty otrzymasz to, na czym ci zależy.
– Zgodnie z twą wolą, Panie.
Obserwator
przymknął żółte oczy. Nocny powiew zrosił woskową skórę dreszczem. Nastała
kompletna cisza, jakby cały świat wstrzymał oddech na kilka trwających
nieskończoność sekund. Był sam, nie licząc ośmiu wilków rozrywających zwierzynę
i walczących o lepsze kąski. Żaden moskit nie połasił się na gęstą krew z jego
żył. Umysłu nie nawiedzała żadna siła poza jego własną świadomością. Połączenia
mentalne były jawnym świadectwem mocy rosnącej w tej niebezpiecznej istocie,
gdyż do tej pory nikt nie zdołał sięgnąć myślą z jednego końca Estarionu na
drugi.
Machina
wydarzeń ruszyła. Nic nie będzie w stanie powstrzymać rozpędzonej bestii, która
z mocą tarana zniszczy wszystko na swej drodze. Całe zło tego świata,
wypaczenie i zniekształcenie zostaną starte z jego powierzchni. Razem uzdrowią
krainy, przyniosą im ukojenie, zaleczą rany. To piękne, szlachetne zamierzenie.
Bynajmniej nie marzenie, bliskie bowiem spełnienia. Dwie dekady przygotowywania
podłoża pod ostateczne działania. Dwa dziesięciolecia starań z ukrycia, tuż pod
nosem Zakonu Paladynów, zatajania prawdy i milczenia w pokorze po to, by głośny
ryk zwycięstwa ogłuszył pokonanego wroga. Do tego czasu przyda mu się
towarzystwo zwierząt rządzących w tej nieprzyjaznej krainie, która niegdyś była
jego domem.
–
Przysłużycie mi się, moi mali bracia i siostry – zasyczał w ciemność.
Podniósł
się, robiąc niewiele więcej hałasu niż liść szeleszczący w leśnym runie. Na
dźwięk łopotu płaszcza wilki wzmogły czujność, jak na komendę unosząc łby.
Kilka położyło po sobie uszy i podkuliło ogony, lecz żaden nie odstąpił
truchła, z którego zostało jeszcze sporo na śniadanie, a nawet i przyszły
obiad. Obserwator podszedł do zwierząt i zatrzymał się na tyle blisko, na ile
pozwolił zdenerwowany basior wpatrujący się nieruchomo w zadziwiające, niemal
hipnotyzujące źrenice zwalistego dwunoga. Szczeknął ostrzegawczo gardłowym
głosem. Nie warczał, nawet nie obnażył kłów.
Nie
przerywając kontaktu wzrokowego, Obserwator przykucnął na wprost wilka, a jego
cichy, głęboko brzmiący tembr przywodził na myśl niezrozumiały dialekt, zlepki
przeciąganych sycząco liter i sylab tak dziwnych jak istota je wypowiadająca.
–
Kiedyś wspólnie polowalibyśmy na tych ziemiach, a zwierzyny by nam nie zabrakło
– przemawiał monotonnie, a słuchający go zwierz położył po sobie uszy, opadając
całym ciężarem ciała na przednie łapy. Pozostałe zwierzęta przerwały ucztę,
śledząc reakcje swego przywódcy. – Nasze potomstwo nie zaznałoby głodu ani
strachu ze strony dwunożnych istot o pazurach i kłach ze stali, władających
ogniem i zabijających bez potrzeby.
Wyciągnął
rękę i powolnym ruchem położył dłoń na głowie uległego basiora. Został
zaakceptowany przez leśnego drapieżcę, przewodzącego samca, którego sam
obłaskawił bez użycia siły. Ciepło pod palcami oraz miękkość puszystej sierści
poruszyły w nim coś, co od dawien dawna tłumił w zimnym, zamkniętym na świat
sercu. Niespodziewana czułość w stosunku do zwierzęcia wyzwoliła w nim poczucie
podobne do tego, jakie uwalniała w nim walka o lepsze jutro. Wiedział, że czyni
słusznie, a jego postępowanie miało sens. Widział to w lśniących ślepiach,
teraz ufnych i pełnych odwzajemnionego ciepła.
–
Nie chcę tobą władać – szeptał – nie pragnę zdominować ciebie ani twojego
stada. Nie zagarnę twoich terytoriów. Rozmawiajmy. Śpiewajcie dla mnie o
wszystkim, co dostrzeżecie, i o każdym, kto znajdzie się na waszych ziemiach.
Powiedz pobliskim watahom, niech także wiedzą, iż nie poczynię im szkód.
Wycofał
się i wstał powoli. Przeciągając spojrzenie, odwrócił się plecami do warującego
wilka, po czym udał się w swoją stronę. Akceptacja była dożywotnia, czego
dowodem był przenikliwy, długotrwały skowyt. Do samca alfa przyłączyły się
kolejne, które przysiadły na miękkiej trawie, a ich chóralne wycie wyrażało
więcej, niż oddalający się Obserwator sobie życzył. Ulotna chwila, w której
związał się z tutejszą fauną, wywołała w nim wzruszenie, przebudziła naturę
uciszoną na potrzeby walki o przetrwanie. Tęsknotę za latami dawno minionymi.
Dawno, lecz niebezpowrotnie. Pan dysponował inwigilatorami w miastach, wśród
znienawidzonych ludzi. On będzie miał swoich w lasach oraz na polach, pośród
zwierząt, na których mógł polegać, których język doskonale znał - zarówno mowę
ciała, jak i wydawane dźwięki. W ten sposób uniknie niechcianego spotkania z
przedstawicielami Zakonu. Dowie się o ich obecności na długo przed tym, nim
poczują jego esencję.
Tymczasem
musi odwiedzić jeszcze jedno, ostatnie miejsce w śródlądzie niepodlegające
wpływom tych przeklętych paladynów: warownię najemników zwaną Twierdzą
Niedźwiedzi.
***
Spokojne
letnie popołudnie. Leniwie płynące godziny. Sielanka słonecznego dnia,
przynajmniej dla tych, którzy cieszyć się mogli wolną chwilą, wypełniając
radosnym nieróbstwem czas między obowiązkami. Nie dotyczyła ona Estalavanesa,
którego nie można było zaliczyć do grona szczęśliwców, gdyż nie próżnował on
nawet pod nieobecność wymagającego mistrza.
Mag
z samego rana udał się do najbliższej miejscowości, a swojemu podopiecznemu
zdradził tylko tyle, że pośredniczyć będzie w kontrakcie zawieranym z jednym z
domów szlacheckich mających spore włości na dalekim południu. Est nie wypytywał
o szczegóły. Nie interesowało go, dlaczego bogaty południowiec wyrusza do
mieściny w śródlądzie, by zawierać umowę z najemnikami. W zupełności zadowalała
go ogólnikowa informacja, jaką raczył podzielić się z nim opiekun, choć
bardziej niż to dręczyła go wątpliwość, jak poradzi sobie w ciągu tych dwóch
dni pod jego nieobecność. Wspólne posiłki w jadalni były już normą. Spożywane w
godzinach, w których najemnicy i czarodzieje byli zajęci, przebiegały w
pozbawionej większych ekscesów atmosferze. Aż strach go ogarniał, jak wyglądać
to miało dzisiaj.
Kierując
się utartym zwyczajem, biały elf rozpoczął dzień od ćwiczeń z kontemplacji
będącej dla niego solą w oku. Mimo usilnych starań nadal nie umiał zapanować
nad chaosem własnego umysłu, nie mógł się skoncentrować na czas konieczny, by
zajrzeć w głąb siebie. Dziś było tak samo jak ostatnim razem, a uzyskany efekt
niezmiennie rozczarowujący, identyczny jak w chwilach, gdy wcale się nie
przykładał. Ale obiecał mistrzowi, że będzie próbował, niezmordowanie szedł
więc w zaparte i ćwiczył, nie pozostawiając niczego przypadkowi.
Ze
śniadaniem zamierzał wstrzelić się w moment, gdy stołówka opustoszeje, ale jak
na złość zawsze ktoś w niej był. A kiedy wreszcie zdecydował się wejść do
środka, napotkał pierwszą przeszkodę. Omal nie wycofał się głodny do ciemnego
zacisza sali treningowej, gdy wychodząca z kuchni korpulentna kobieta o
spoconej twarzy zauważyła go w porę i przywołała do siebie zamaszystym gestem.
Est rozejrzał się naokoło, jakby nastąpiła pomyłka, jakby ta uśmiechnięta osoba
wzywała kogoś innego, a nie dziwnego elfa. Nie było jednak nikogo na linii jej
wzroku. Chłopak przełknął ślinę i zbliżył się do niemłodej kucharki stojącej w
odrzwiach swojego królestwa.
Uśmiechnęła
się szerzej, a jej jasne oczy przybrały ten sam szczery wyraz co małe usta.
–
Gdybym nie gotowała dla tych wszystkich chłopców, to spytałabym, czym oni cię
tutaj karmią. Na miłość Wszechmocnych, toż to z ciebie sama skóra i kości! –
szczebiotała, biorąc się pod boki i z udawanym niezadowoleniem taksując Esta z
dołu do góry. – Jak ma z ciebie wyrosnąć kawał chłopa, jak nie jadasz
porządnie? No doprawdy… Zaczekaj chwilkę, skarbeńku.
Kucharka
zniknęła w przestronnym pomieszczeniu, z którego buchało gorąco ogromnego
paleniska, jakby letni skwar nie był wystarczająco trudny do zniesienia.
Światło wpadające przez wysokie okna rozjaśniało kuchnię i padało na największy
stół, jaki Est kiedykolwiek widział, a przy którym w pocie czoła pracowało na
oko piętnastu mężczyzn i kobiet w różnym wieku. Kroili, przekładali, wlewali i
układali składniki dań, podczas gdy pozostali mieszali zawartość kotłów
zawieszonych nad obszernym paleniskiem przy piecu.
Pachniało
cudownie. Aromat gotowanego mięsiwa wdzierał się do nosa nieproszony, składając
obietnicę pełnego żołądka. Est nie chciał zaglądać w głąb kuchni, lecz
wiedziony młodzieńczą ciekawością wychylił się przez próg, niezauważony przez
kucharzy, kuchcików i ich pomocników. Wycofał się naprędce, gdy żwawa kobieta
wróciła z tacą pełną apetycznych wiktuałów.
–
Zawsze tak wcześnie wstajesz i razem z panem Magiem przychodzisz na śniadanie,
że nie sposób zapomnieć twojej buźki. – Uśmiechnęła się niczym cioteczka na
widok ulubionego siostrzeńca, wepchnęła tacę w jego ręce i ponagliła kilkoma
ruchami dłoni. – A teraz zmykaj, skarbeńku, i jedz na zdrowie. Jak najdzie cię
ochota, wracaj po więcej, kuchnia zawsze pracuje.
–
Dz-dziękuję. – Est zerknął przelotnie na tacę, ale to uprzejma kobieta
przyciągała jego uwagę. Doszukiwał się w niej fałszu, kłamstwa, rysy, poprzez
którą wyzierałyby jej prawdziwe intencje i zamiary, lecz nie było niczego
takiego. Była tylko dobrotliwa ludzka kobieta i jej dobry uczynek, który nie
zostanie zapomniany. – Bardzo dziękuję.
–
Uroczy i wychowany, taka rzadkość – westchnęła ukontentowana. – No zmykaj już,
zmykaj, skarbeńku, bo mi pieczyste na kolację przypalą.
Est
ukłonił się grzecznie. Zdumiał go miły gest ze strony kobiety, która przecież
nie miała z nim nic wspólnego i której powinien być obojętny los jednego z
wielu mieszkańców Twierdzy. Patrzył za nią, gdy znikała w dusznej kuchni i
dopiero kiedy stracił ją z pola widzenia, obrócił się, za późno przypominając
sobie, gdzie się znajduje.
Kilka
par oczu przyglądało mu się z zaciekawieniem, na co zareagował instynktowną
ucieczką. Spuścił wzrok na tacę i szybkim krokiem skierował się do wyjścia z
jadalni. Zabierze jedzenie do swojego pokoju. Albo jeszcze lepiej, czmychnie do
zielonej kryjówki na tyłach Głównego Budynku. To był wyjątkowo dobry pomysł.
I
podobnie wyjątkowa była pora, którą Velren wybrał sobie na wizytę w jadalni.
–
No kogóż to me piękne oczęta widzą! Czyż to nie rachityczny uczniak Zrzędy?
Przesłodzony
do granic przyzwoitości, melodyjny głos imperialnego elfa poniósł się wokoło,
wzbudzając zainteresowanie każdego, kto znajdował się w pobliżu. Kilku
najemników bacznie obserwowało konfrontację dwójki elfów, a tych zajętych
posiłkiem częstowano kuksańcami pod żebra.
Est
stanął się jak rażony piorunem. Nie podniósł wzroku na przybysza blokującego
drogę ucieczki, a jego potulność oraz milczenie jeszcze mocniej rozochociły
rudowłosego szydercę.
–
I jak, zadomowiłeś się już, hm? Smutne, że nie na długo. Chodzą słuchy, że
podpadłeś przywódcy już na samym wstępie. Byłaby szkoda, gdyby Zrzęda stracił
swojego pupilka, nieprawdaż?
Chłopak
zaciskał białe palce na drewnianej tacy, ukrywając drżenie rąk. Czuł, jak
końcówki długich uszu opadają w poniżeniu. Nie rozumiał, dlaczego Velren tak
bardzo go nienawidził. Co takiego się stało, że od samego początku traktował go
z góry jak popychadło, jak kogoś gorszego? Mistrz wyjawił, że wygnany z
imperium elf był zazdrosny, ponieważ on potrzebował lat, by osiągnąć swoją
pozycję, a Est otrzymał ją, zanim oficjalnie wcielono go do kompanii. Ale czy
było to wytłumaczenie dla tak bezlitosnego zachowania względem osoby, która
nawet nie chciała tu być?
Velren
zbliżył się do Esta i pochylając, zajrzał mu w twarz. Złocenia na stójce
haftowanej czerwonej tuniki połyskiwały w świetle poranka wpadającym przez
otwarte na oścież drzwi, oślepiając chłopaka.
–
Zabrakło ci języka w gębie? Odgryzłeś go sobie tymi przerośniętymi zębiskami? A
może ogłuchłeś? Nie? Celowo mnie ignorujesz? Ach, nie… – Elf spojrzał na tacę.
Na jego wargi wypłynął uśmieszek tak złośliwy, że wręcz zabolał kulącą się
ofiarę. – Dalej jest w tobie ten pomagier, twoje powołanie odbija się nawet
tutaj! Gdybyś dostał mokrą szmatę, pewnie wypucowałbyś wszystkie stoliki bez
zająknięcia! Ej, chłopaki…
–
Mokrą szmatą możesz co najwyżej dostać w pysk, Vel.
Cień
przesłonił wejście do stołówki, wyrastając jakby znikąd nad imperialnym elfem.
Est nigdy by nie podejrzewał, że czyjkolwiek głos może podziałać na niego z
siłą bezgranicznego szczęścia. Uniósł wzrok na tyle, by za plecami swojego
dręczyciela dostrzec człowieka z wijącym się tatuażem zdobiącym lewą połowę
twarzy. Dziwnym zrządzeniem losu pojawiał się zawsze w odpowiednim miejscu i
czasie.
Colonell
z nieprzejednanym wyrazem mierzył prowodyra całego zamieszania. Jego niski,
ekspresyjny tembr uderzył z celnością wypuszczonej strzały.
–
Aż mnie ręka świerzbi, żeby sprawdzić, czy taką ścierą jak ty dałoby się
wypolerować blaty na błysk. I z łaski swojej rusz tę wyfiokowaną dupę z
przejścia, bo przestawię ci ją butem.
Rozległy
się pojedyncze chichoty, a zaraz do nich dołączyły grubiańskie żarciki, jakimi
przerzucali się rozbawieni sceną ludzcy najemnicy.
Velren
obrócił się tak gwałtownie, że Est musiał wycofać się w głąb sali, by nie
stracić cennej zawartości tacy. Wściekłość wykrzywiła uprzednio uradowane
oblicze prześmiewcy, gdy Colonell posłał mu jeden z tych swoich zniewalających
uśmiechów. Ciemnozielone oczy pozostawały jednak zimne i cięły jak sztylety
spoczywające w pochwach u pasa zwiadowcy. Skrzywienie śniadych ust przeszło w
jednoznaczne obrzydzenie. Nie dostrzegając żadnego innego zagrożenia, postąpił
krok do przodu, niemal napierając na wycofującego się imperialnego elfa,
wydawałoby się niższego i słabszego od mocno zbudowanego człowieka.
Velren
warknął ostrzegawczo.
–
Co z tobą, Col? Po jego stronie? Ze swoimi już nie trzymasz? – wycedził swoje
pretensje, lecz i tak ustąpił pola silniejszemu. – Niech wie, cholerny
posługacz, gdzie jego miejsce.
–
Jego miejsce jest u boku Maga, a podczas nieobecności doradcy to ja odpowiadam
za bezpieczeństwo jego ucznia – wyjaśnił nieustępliwy zwiadowca. Est zdziwił
się, gdy u pogodnego lekkoducha po raz pierwszy dojrzał z trudem tłumiony gniew
wzmocniony subtelną groźbą. Colonell prezentował się w tej chwili strasznie.
Brzmiał strasznie. Nawet gęstniejąca wokół niego atmosfera była straszna. –
Tylko go tknij, Vel, a z twoimi uszami zrobię to, co robią z nimi orkowie. Jak
myślisz, Stary przejmie się stratą jednego elfa, skoro ma drugiego na zapas?
–
Grozisz mi?
–
Groziłeś Estiemu, groziłeś także mnie, zapamiętaj to sobie – syknął Col,
stawiając kolejny pewny krok w kierunku uciekającego rudzielca. – Prosta
zasada, powinna dotrzeć do twojej durnej łepetyny. A jeśli nie, to z rozkoszą
zdzielę cię w łeb i wbiję w podłogę, o ile to w czymś pomoże. Prosisz się o to
stanowczo zbyt długo.
Velren
zatrzymał się dopiero na stoliku, który przestawił ze skrzypieniem drewna
ocierającego o deski posadzki.
–
Nie do wiary, że ten wycofany cudak owinął sobie wokół palca nawet ciebie!
Pomieszało wam się w głowach na jego punkcie!
–
Po pierwsze, Vel, Esti nie jest wycofany tylko społecznie selektywny.
Instynktownie wie, z kim trzymać, a kogo unikać. Ot, szczególnie przydatna
cecha, gdy żyje się wśród takich jak ty. A po drugie, nikogo wokół palca nie
owinął. Zwyczajnie nie jest arogancką, obelżywą pizdą, jak na przykład pewien
imperiał.
–
Zważaj na język, ty…
–
Jeszcze jedno słowo, pięknisiu, a porozmawiamy inaczej. Jak nie wyjdziesz
drzwiami, to wylecisz oknem, twój wybór.
Kipiący
z gniewu imperialny obszedł Colonella w drodze do wyjścia, nie szczędząc mu
zjadliwego spojrzenia ani soczystych, bezsłownie wypowiedzianych wyzwisk. Znał
tego człowieka na tyle, by wiedzieć, że nie rzuca on słów na wiatr, gotów
wszcząć bójkę na środku jadalni i jeszcze uniknąć odpowiedzialności, używając
tego swojego długiego ozora. Innym razem dopadnie tego cherlaka, a wtedy nie
będzie już tak wesoło.
Stojąc
nieruchomo, Col wzrokiem odprowadzał adwersarza aż do chwili, gdy znalazł się
za jego plecami. Przygotował się na ewentualny podstępny atak ze strony elfa,
lecz ten nie nastąpił. Odetchnął ledwie zauważalnie. Wcale nie miał ochoty
obijać Velowi mordy, ale gdyby został sprowokowany, niechybnie dałby się
ponieść.
Kiedy
kroki ucichły na schodkach, zwiadowca poruszył ramionami, dając upust całemu
napięciu, jakie się w nim nagromadziło. Colonell nie był mściwy, ale jeżeli
takiemu jak Velren raz pozwoli się ugryźć rękę, to wykorzysta on każdą okazję,
by boleśnie kąsać. Ot tak, dla zabawy. No bez jaj, co też napadło tego rudego
drania, żeby wypowiadać Estiemu wojnę?! Vel z góry skazany był na porażkę,
wiedział o tym, a mimo to wciąż wylewał swoje frustracje na niewinnego
dzieciaka. Skąd u niego ta zawiść? Przecież ma zostać agentem, zobaczyć kawał
świata, dorobić się małej fortuny i nawiązać kontakty z najważniejszymi
osobistościami w Estarionie, a może nawet i Sal Aldahadzie! W tak głupi,
szczeniacki sposób może przekreślić swoją karierę.
Pocierając
piekące z niewyspania powieki, śniady mężczyzna w geście pozdrowienia machnął
dłonią rozbawionym znajomym siedzącym przy stołach. Obiecał Zrzędzie, że zajmie
się jego uczniem najlepiej, jak potrafi, nawet za cenę snu i jedzenia.
Wsunąwszy ręce w kieszenie ciemnozielonej bluzy, spojrzał na białego elfa i aż
wstrzymał oddech, widząc błyszczące wdzięcznością oczy. Jasna cholera, nikt
nigdy nie patrzył na niego tak jak on… nawet Bury. Col musiał się odwrócić,
żeby nie zdradzić reakcji, którą Esti niewątpliwie rozgryzie w ułamku sekundy.
Jeśli tak dalej pójdzie, to nie ręczy za siebie i za to, co w nim narastało.
Musiał ochłonąć. I przywołać do porządku tę kociooką ciamajdę.
–
Następnym razem nie daj mu się tak łatwo wydrwić, jasne, dzieciaku? – upomniał
go. - Tacy jak Velren tylko czekają na łatwą zdobycz. Nie znają litości, gdy
przychodzi im gnębić słabszych.
Odpowiedziała
mu cisza.
–
Nieważne, na asertywność jeszcze przyjdzie pora – wymamrotał. – Chodźmy stąd.
Przypuszczam, że nie zamierzałeś tu jeść.
Przeszedł
przez próg i przystając na najwyższym stopniu schodów, niby od niechcenia
rozejrzał się po dziedzińcu. Kilku najemników rozmawiało w cieniu Głównego
Budynku. Kupcy rozstawili już swoje drobne stragany przy otwartej bramie, a
służba niepostrzeżenie przemykała między zabudowaniami. Nic nadzwyczajnego się
nie działo.
–
Nie mam zielonego pojęcia, co odwaliło temu ostrouchowi – mruczał jakby do
siebie. Obejrzał się szybko przez ramię na milczącego kompana. – Przepraszam,
to określenie jakoś mi się wymsknęło.
Est
stanął obok zwiadowcy i omiótł horyzont mętnym spojrzeniem. Drżał, jakby
otrząsał się z nadmiaru emocji.
–
Nie przepraszaj – poprosił cicho - o wiele gorsze epitety słyszałem w swoim
życiu. Nawet Velren nieszczególnie się przyłożył. I dziękuję za pomoc. Gdyby
nie ty, chyba miałbym kolejną traumę.
–
Kolejną traumę, powiadasz? Zabrzmiało, jakbyś je kolekcjonował.
Chłopak
wzruszyłby ramionami, gdyby nie jedzenie na chybotliwej tacy.
–
Nie kolekcjonuję ich, ale odnoszę wrażenie, że to one kolekcjonują mnie,
ponieważ za każdym razem pojawia się inna, by uszczknąć coś dla siebie. No,
może poza kilkoma wyjątkami, ale one potwierdzają regułę.
Col
nie powstrzymał uśmiechu. Przez kilka sekund przyglądał się długouchemu elfowi,
a potem popatrzył przed siebie i ruszył w stronę Głównego Budynku. Rozmowa
zapowiadała się interesująco. Ten dzieciak miał niesamowity dystans do
otaczającego go świata, o ile to, co mówił, było żartobliwą metaforą, a nie
jego własną wersją rzeczywistości wykreowanej w nie do końca poczytalnym
umyśle. Lecz nie to wprawiło młodego człowieka w dobry nastrój, choć bez dwóch
zdań było oznaką rodzącego się między nimi porozumienia.
–
Wywołujesz skrajne emocje, Esti – wypalił, czekając na niego. – Wzbudzasz
sympatię albo niechęć, nie ma nic pomiędzy. Niebywałe, pomijając, że ludzie z
natury są skrajni.
Udali
spacerem w sobie znanym kierunku, podczas gdy słońce wspinało się po
nieboskłonie, strasząc wizją upalnego dnia.
–
Nie robię tego specjalnie…
Est
zamknął się na słowa łowcy. Jak jeszcze przed chwilą zebrało mu się na
wylewność, tak teraz zupełnie wycofał się w głąb siebie ku jedynej bezpiecznej
przystani na tym oszalałym morzu uczuć. Nie chciał przy zwiadowcy wychodzić na
głupca, lecz czego by nie powiedział, tylko wzbudzał powszechną wesołość. Był
śmieszny.
Wyczuwający
nagłą zmianę Colonell zerknął na niego z ukosa, ale nie był w stanie niczego
dojrzeć pośród czarnej, gęstej czupryny opadającej na duże zielone oczy. Smutek
nie przejawiał się wyłącznie w jego mimice. Na niedolę wskazywały nawet uszy i
ramiona, cała szczupła sylwetka personifikowała aktualne samopoczucie. Zrobiło
mu się go żal. Zatrzymał się przy schodach Głównego Budynku i wysunął rękę z
kieszeni bluzy, by podrapać się po karku. Jego bezwiedny gest pociągnąłby za
sobą reakcję ukradkowego obserwatora, gdyby akurat miał wolną dłoń, by szarpnąć
za ucho.
–
Wybacz, Esti, za dużo gadam. Nie będę ci więcej zabierał czasu. Obiecałem
Zrzędzie, że po obiedzie zapoznam cię z podstawami jazdy konnej, więc… do
zobaczenia później. Przy stajni, tak?
Wydawało
mu się, że Est chce coś powiedzieć, lecz była to zaledwie projekcja jego
umysłu, który zbyt chętnie zaczął współpracować z niezbyt racjonalnym sercem.
Znów uśmiechnął się krzepiąco, ale teraz w lekko uniesionym kąciku ust czaiła
się niewypowiedziana tęsknota, a nawet nutka melancholii. Pragnął z nim zostać
i rozmawiać, przedłużać mijającą chwilę, w trakcie której odnajdywał to, czego
brakowało mu przez całe życie. Wrażenie było nie do odparcia i musiał przymknąć
oczy, aby móc się opanować. Byłoby mu się to udało, gdyby nie słaby, nieśmiały
głos niesiony letnim zefirem.
–
Przepraszam, powinienem był jak najszybciej zająć się swoimi sprawami i
pozwolić ci wrócić do twoich obowiązków.
Przygarbiony
Est wyglądał uroczo i nieporadnie. Przez ostatnie dni nabrał nieco ciała, a
treningi pod okiem Maga służyły mu w najlepsze. Powoli przeistaczał się z
wychudzonego chłopaka w silnego mężczyznę, stając się przy tym cholernie
atrakcyjnym. I to jego zdenerwowanie objawiające się urzekająco chaotycznym
słowotokiem… Colonell przechylił głowę, z rozbawieniem wsłuchując się w dalsze
tłumaczenia spiętego do granic pojmowania dzieciaka.
–
Wyglądasz, jakbyś nie sypiał za dobrze. To przeze mnie, mam rację? Jak rany,
nie, to nie tak miało zabrzmieć, chodzi o to, że… Nie, to bez sensu. Wcale nie
o mnie chodzi, ale o obowiązki. I nie wyglądasz źle. Znaczy wyglądasz, ale nie
tak, jak myślisz. No nie, jestem do niczego. Nie odnajduję się w tym wszystkim…
Zdawałoby
się, że zrozpaczony Est zaraz upuści tacę, a do tego Col nie mógł dopuścić.
Szkoda posiłku – to raz – a po drugie… Nie, kogo on chce oszukać, był tylko
jeden powód. Chciał być przy nim. Od początku tego pragnął i nie posiadał się z
radości w tych rzadkich momentach, kiedy mogli być blisko, bliżej niż odległość
narzucona przez pospolitą grzeczność. Nie należało niczego przyspieszać.
Wyraźnie widział postęp w relacji z wycofanym elfem. Jeden nieprzemyślany ruch
i spłoszy go, nie wiadomo na jak długo. Musi być delikatny.
–
Esti, oddychaj. Świetnie sobie radziłeś, aż w pewnym momencie coś ci się
przestawiło i zacząłeś zachowywać się… tak jak teraz. – Przełknął ślinę, a
skóra karku na linii włosów zaczynała go boleć od ciągłego pocierania. Z
konieczności schował ruchliwą dłoń na powrót w kieszeni bluzy, co nie zmieniło
targających nim uczuć. – Rzeczywiście, nie spałem dobrze, bo całkiem niedawno
wróciłem z patrolu. Nic nie szkodzi, mam cały dzień wolny, jeszcze się wyśpię.
Nie teraz, bo chłopaki w koszarach dają po rondlach, przygotowując się do
roboty. Zmarłego by obudzili, o ile już tego nie zrobili. To przenośnia, Esti –
dodał z uśmiechem, widząc jego konsternację. – Jedno i drugie. Tak naprawdę w
koszarach wszyscy są żywi i chyba nikt nie ma rondli. A przynajmniej było tak
do momentu, gdy zaglądałem tam ostatnim razem – westchnął, spoglądając w
kierunku rozwartej na oścież bramy. – Zawsze mogę odpocząć w ogrodach przy
świątyni. Zdarza mi się tam uciąć drzemkę w ciepłe dni. Elurielle zawsze
przychodzi sprawdzić, czy nie zjadły mnie jeszcze osy. Znów założyły gniazdo,
utrapienie z nimi…
Est
ożywił się na wzmiankę o kapłance, którą poznał pierwszej nocy po opuszczeniu
noclegowni. Pamiętał, że była sympatyczna, w lot pojęła sugestię Maga i nie
przestraszył jej tajemniczy, paskudny elf. Jej łagodne ciemne oczy pełne były
życia i radości, zupełnie inne niż jego własne, wiecznie zalęknione i
nienaturalnie wybarwione.
–
Wszechmocni, gdzie moje maniery. – Podskoczył, słysząc nagłą zmianę w tonie
Colonella. – Chodź zjeść. Zrzęda zmyje mi głowę, jeśli pominiesz choć jeden
posiłek. Swoją drogą, skąd tyle tego masz? Cieszysz się szczególnymi względami
w kuchni?
Zwiadowca
zszedł ze schodów, obierając trasę ku ich kryjówce na tyłach budynku. Est
patrzył za nim jeszcze chwilę. Przywołany pytającym wyrazem twarzy człowieka
wziął się w garść i ściskając drewnianą tacę, podszedł do niego. Młody
mężczyzna był wysoki, ale mentor powtarzał, że Est jeszcze rośnie, na dodatek w
zastraszającym tempie. Jak gdyby pożywna strawa, spokój oraz mnóstwo wypoczynku
zadziałały na zabiedzone ciało z potrójną siłą. Niecierpliwy nie mógł już
doczekać się finalnego efektu, lecz jeszcze wiele wody w rzece upłynie, nim Mag
pozwoli mu zacząć ćwiczyć sztuki walki i samoobrony. Ciekaw był, jak będą one
przebiegały, jak bardzo wpłyną na jego osobę oraz sposób postrzegania siebie
samego. Nauczyciel powtarzał, że pewność siebie nie bierze się znikąd, jest
sumą wielu różnorakich czynników, czasami stosowaną jako zasłonę dymną,
ponieważ ukrywała to, czego można się bać lub wstydzić. Czy swoboda, z jaką
obnosi się Colonell, to wynik przesadnej pewności siebie? A czy nie jest ona
maską, za której siłą czai się słabość? Nie był świadom, że gapi się na
zwiadowcę, do chwili aż ten nie strzelił ku niemu uśmiechem, od którego
jedzenie niemal posypało się na drewnianą ławkę.
Col
przejął od chłopaka rozchybotaną deskę i odstawił ją na zacienione siedzisko,
dając mu czas na dojście do siebie. Sam skorzystał z okazji i podchodząc do
studni, czerpakiem zaczerpnął wody z wiszącego wiadra, by upić kilka
niespiesznych łyków. Przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiał. Odłożył
naczynie, chwycił oburącz za kraniec metalowego kubła i unosząc, wylał sobie
jego zawartość na głowę.
Donośne
chluśnięcie wypełniło dzielącą ich przestrzeń. Nawet ptaki ćwierkające wśród
liści zamilkły, zdumione nagłym czynem impulsywnego mężczyzny. Colonell
otrzepał się, jak gdyby dopiero co wypłynął na powierzchnię. Przeczesał krótkie
włosy i otarł twarz, po której spływały lodowate strużki. Prychnął raz i drugi,
a pogoda nie opuszczała jego ducha ani na moment. Tego było mu trzeba.
Odechciało mu się spać i odechciało mu się innych, mniej niewinnych rzeczy.
Przynajmniej na razie.
Obserwujący
z miejsca na ławce Est oczom nie wierzył, kiedy zawartość wiadra wylądowała na
człowieku. Rozdziawił usta, a długie uszy opadły w dół. Zdezorientowany
patrzył, jak nasiąknięty wilgocią materiał bluzy przylgnął do umięśnionej
sylwetki. Czy Colonell postradał rozum? Dzień może i był ciepły, ale to nie
powód, by polewać się wodą, na dodatek w chłodnym cieniu! Mógł się od tego
rozchorować!
–
Bywa, że potrzebuję kubła zimnej wody, żeby przywrócić sobie jasność myślenia.
– Przepraszający grymas Cola bliższy był cichej uciesze aniżeli wstydowi. –
Teraz mi lepiej. A więc? Zajmiesz się śniadaniem czy ja mam dotrzymać mu
towarzystwa?
Jedyne,
co Est był w stanie wyartykułować, to nieskładne zlepki samogłosek. Zwiadowca
znalazł się zbyt blisko, a jego obecność odebrała mu zdolność racjonalnego
postrzegania otoczenia. Może i jemu przydałaby się taka kuracja? Nie, znając
swoje szczęście, wpadłby do studni.
Uczeń
Maga pociągnął się za ucho tak mocno, że aż przekrzywił głowę. Było inaczej niż
ostatnio. Wtedy Colonell siedział na drugim krańcu długiej ławki, a nim
rządziły przygnębienie i rozgoryczenie. Nadmiar energii magicznej. Wtedy nie
chciał, by ktokolwiek przy nim był, a teraz… Teraz nie chciał być sam.
Wywoływał skrajne emocje, ponieważ sam był jedną wielką skrajnością.
Doskwierała mu nieobecność opiekuna. Co z tego, że nie było go raptem od kilku
godzin? To tak, jakby nagle przestał istnieć.
Col
nie zamierzał czekać na pozwolenie. Poczęstował się i opierając plecami o
chłodny kamień budynku, wyciągnął przed siebie nogi. Było mu zimno, ale
odciągnęło to myśli od błądzenia nie tam, gdzie powinny.
–
Racuchy z owocami wyglądają świetnie. Smacznego! – zawołał wesoło, odgryzając
kęs ciasta. Przeżuwając, zagadnął: – Hej, Esti, dlaczego ty się nigdy nie
uśmiechasz?
Oparłszy
łokcie o kolana, Est pochylił się do przodu, zaglądając niepewnie do półmisków,
jakby spodziewał się, że zaraz wyskoczą stamtąd kudłate pająki. Zerknął
ukradkiem na przemoczonego do suchej nitki człowieka zajętego przekąską i
podświadomie wybrał to samo co on. Wyglądało apetycznie. Język to potwierdzał.
–
To nie tak… Czasem mi się zdarzy. Naprawdę. – Widząc powątpiewanie w
ciemnozielonych oczach, dał za wygraną. – Jak rany, dobrze, nie uśmiecham się.
Nigdy. Dlaczego tak na mnie patrzysz?
–
I nie ma na świecie nic, co by cię uszczęśliwiało? Sprawiało przyjemność? Albo
bawiło? Musi być, nie wydajesz się typem, który wiecznie trzyma nos spuszczony
na kwintę.
Dla
Colonella uśmiech był uniwersalnym wyrazem twarzy. Uśmiechem jednał sobie
ludzi, poprawiał im humor i potrafił zyskać więcej, niż dokonałyby tego siła
fizyczna. Ale Esti był jedyny w swoim rodzaju. Jego nie można było podejść
poufałością i otwartością.
–
Nie wszyscy muszą szczerzyć się do wszystkiego – mruknął elf z irytacją i
wgryzł się w kolejnego racucha. – Zresztą nie w tym rzecz, co mnie bawi lub
uszczęśliwia… – W porę ugryzł się w język, i to dosłownie. Metaliczny smak krwi
zaczął wypierać słodycz chrupiącego ciastka. – Nieważne. Odpuść.
Colonell
rozciągnął się wygodnie i wsunął ręce za wilgotną głowę, oddzielając ją od
krzywizn twardej ściany.
–
Gdyby nie było to dla mnie ważne, to nawet bym nie pytał. Na ogół nie
interesuję się życiem innych.
–
Twoja szczerość i zainteresowanie są wynikiem prośby mistrza – wypalił z
goryczą Est. – Gdyby nie on, nawet nie zwróciłbyś na mnie uwagi, więc odpuśćmy
sobie grzeczności.
–
A ty swoje. Gdyby nie on, nie byłoby tutaj ani ciebie, ani mnie.
Smagły
najemnik znalazł idealnie wygodną pozycję, którą ostatecznie porzucił na rzecz
towarzysza popadającego w coraz większą rezygnację. Podciągnął obutą stopę na
mokre siedzisko ławki i skierował się twarzą do chłopaka. Mrugnął kilka razy,
by pozbyć się wody zalegającej na długich rzęsach. Odruchowo odgarnął pasemko
brązowych włosów z czoła.
–
Esti, grzeczności nie mają tu nic do rzeczy. Jego rozkazy nie obejmowały
zacieśniania więzi z tobą, tylko uczenia cię konkretnych umiejętności. Nikogo
nie zmusisz do zachowywania się po przyjacielsku. Poza tym pomyśl, zaraz
wyczułbyś obłudę, a ja taki nie jestem – dodał ciszej z nieskrywanym żalem.
Zaskoczone
zielone oczy spotkały pociemniały, poważny wzrok człowieka. Gdy szczery,
stanowczy tembr ucichł, w pęczniejącej od emocji ciszy nie dało się wręcz
oddychać. Wypierała powietrze z płuc i powodowała, że tuż pod czaszką rosło
nieznośne ciśnienie. Est poczuł się jak skarcony dzieciak. Colonell tylko
życzył sobie usłyszeć prawdę, dlaczego się nie uśmiecha. Zatem proszę bardzo,
usłyszy całą prawdę, niech się potem dzieje, co chce. Lepiej teraz, kiedy
jeszcze nie przywykł do obecności wytatuowanego zwiadowcy, aniżeli później, jak
nie będzie już odwrotu.
–
Widzisz moje zęby? Widzisz te kły? – Wyszczerzył się. Beznadziejność w jego
oczach walczyła z dojmującym smutkiem, gdy cztery długie na ponad dwa
centymetry, ostre jak noże kły odcinały się na tle zębów. – Nienawidzę ich!
Ludzie boją się ich widoku! Boją się mnie! Uśmiechając się nie jestem w stanie
ich ukryć. Rzucają się w oczy, są… są takie inne niż wasze! Sam widzisz… Sam
widzisz że to nie jest coś, z czym mógłbym wygrać…
Na
powrót obrócił się w kierunku studni i skrył w dłoniach zawstydzoną wyznaniem
twarz. Wziął kilka oddechów na uspokojenie, lecz i to nie pomogło powstrzymać
natłoku uczuć, które niczym sępy rozszarpywały jego serce. Pierwszy raz
wypowiedział na głos swoje najskrytsze troski. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z
kimkolwiek na temat swoich obaw i przekonań, nawet z mistrzem. Dlaczego więc
teraz… Czy został wmanewrowany?
Jego
powieki rozchyliły się powoli, gdy coś chłodnego i wilgotnego musnęło
odsłoniętą skroń. Puls przyspieszył gwałtownie. Oddech urwał się, a krew jakby
zgęstniała i zastygła. Całe ciało zamarło, gdy zimne, szorstkie palce wsunęły
się między białe dłonie a płonące policzki, oddzielając je od siebie. Est był
przerażony. Uciekłby, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Delikatny ruch
nakłonił go do spojrzenia w oczy pochylonego mężczyzny, równie smutne co jego
własne, przepełnione tym dziwnym uczuciem, którego nie umiał rozszyfrować.
Ześlizgnął się wzrokiem na półprzymknięte śniade wargi i zadrżał, pragnąc uciec
od tego, co działo się w nim samym.
Pozwolił
się dotknąć.
–
Tu nie ma z czym wygrywać, Esti.
Subtelna,
kojąca tonacja wzbudziła w nieszczęśliwym elfie nowe emocje. Pobrzmiewał w niej
zachwyt i coś jeszcze, coś zawarte w ciemnozielonych oczach, tajemnicze i
nienazwane.
Jasnobrązowe
palce cofnęły się, pozostawiając na policzku wyłącznie chłód.
-
Twoje kły nie są straszne – zapewniał Col. - Przydają ci wyjątkowego
charakteru. Skłaniają do dwukrotnego zastanowienia się, czy warto wejść ci w
drogę. A mnie… – Wrócił na swoje miejsce. Nie odrywając oczu od białego
oblicza, zwilżył usta końcówką języka i powiedział to, co niekoniecznie chciało
opuścić jego myśli. – A mnie podobają się równie mocno, co twoje długie uszy,
które tak zawzięcie tarmosisz, kiedy zawstydzisz się czy zdenerwujesz.
Zamilkł,
czując, że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Musiał jak najszybciej się wycofać,
oddać Estiemu większą przestrzeń, albo jego wysiłki pójdą na marne. W
przypływie emocji poważył się na ryzykowny gest, którego elf nie tolerował. A
który przyjął. Bez słowa sprzeciwu przyjął jego dotyk! Jasna cholera, tego było
za wiele nawet jak dla niego.
Wciąż
ociekający wodą podniósł się z ławki. Oburącz przeczesał schnące włosy,
rzucając szybkie „przepraszam”
w kierunku osłupiałego elfa. I odszedł, znikając za rogiem gmachu. Nie patrzył
w tył, bo gotów był zawrócić i dokończyć to, co niechcący rozpoczął. Serce
tłukło mu żebra, niemal obijając się o głęboko chwytające powietrze płuca. W
głowie mu wirowało, jakby był na rauszu, upojony napływającymi zewsząd
doznaniami. Dlaczego widok tych kłów tak silnie na niego wpływał? Dlaczego ta
zdradziecka wyobraźnia zaczęła podsuwać mu pomysły wykorzystania ich do
niecnych, mających niewiele wspólnego z przyzwoitością czynności? Niespełnione
chęci rodziły udrękę, która usunęła resztki błogiej przyjemności towarzyszącej
rozmowie. Estalavanes miał w sobie siłę podobną zwierzęcemu magnetyzmowi, jak
bestia ukryta w postaci potulnego baranka, podwójnie uwodzicielska, miażdżąca
wszelki opór jednym niewinnym zerknięciem spod czarnej grzywy.
Colonell
uderzył plecami o ścianę i spróbował się opanować, zasłaniając oczy
przedramieniem. Uśmiechnął się do własnych, nieczystych fantazji, które
wypłynęły na wierzch niby rozlana w wodzie oliwa. Unosiły się wokół zbyt
widoczne, by przejść koło nich obojętnie. Postawił wszystko na jedną kartę
postanawiając kontynuować starania, do momentu aż grunt będzie podatny. Podjął
decyzję: kiedy wróci Mag, on sam wyjedzie na kilka dni. Zmusi się do
wypowiedzenia tego, co dusi w sobie, a gdy wróci, wszystko będzie inne,
zupełnie jak on sam, a odwrót okaże się niemożliwy. Ryzykował tym, co posiadał,
zrezygnował z przyszłości, o jakiej marzył, odkąd trafił do Twierdzy. A to
dlatego, że dniami i nocami nie potrafił myśleć o niczym innym, tylko zielonych
kocich oczach i śnieżnobiałej skórze. Po powrocie nie będzie miał nikogo. Po
powrocie on sam będzie nikim.
Tymczasem
powinien odwiedzić Starego Niedźwiedzia, który jeszcze nie wiedział o jego
decyzji. Wkrótce i tak się dowie. A wtedy będzie już za późno, bo przecież nie
mógł go zmusić do przyjęcia niechcianego stanowiska, na którym z racji czystej
złośliwości i oślego uporu by się nie sprawdził. Niech sobie staruszek urabia
Zrzędę, ale nikt nie urobi jego. Cwaniaczek pozostanie sobą czy tego chcą, czy
nie.
Est
tkwił na ławce z kolanami pod brodą. Dotknięty przez bezkarnego człowieka
policzek palił do żywego. Nieznośne piętno drążyło dziurę w jego ciele i
przedostawało się do jaźni ogarniętej szaleństwem nie do ujarzmienia. Miał
ochotę siedzieć tak i przestać istnieć. Colonell zrobił to z premedytacją, a
jego zdradziło własne ciało, poddając się temu przejawowi niezrozumiałego,
ludzkiego zachowania. Otworzył się na niego, wylał z siebie całą gorycz i żal,
a co dostał w zamian? To, co zwykle, czyli kompletny brak poszanowania.
Obrócił
głowę ułożoną na owiniętych wokół nóg ramionach i zerknął na upstrzoną
okruchami tacę. Jego wzrok stale podążał ku miejscu, w którym zniknął
wytatuowany mężczyzna. Przecież nie oczekiwał, że wróci. Nie chciał nic czuć w
stosunku do niego. Widział, do czego zazdrość doprowadziła Velrena, do czego
zdolne było pojedyncze uczucie spuszczone z łańcucha. Przestał być zazdrosny o
relację łączącą Maga i Colonella, ale odczuwał to palące doznanie na myśl o
umiejętnościach, jakimi ten człowiek dysponował. O łatwości w obyciu,
niepowtarzalnej szczerości oraz bezpośrednim stosunku do wszystkich i
wszystkiego. Est pragnął być taki jak mistrz, lecz poznając lepiej kolejną
osobę, jeszcze wyraźniej zauważał swoje braki.
Wziął
z tacy jajko ugotowane na twardo i skupił się na mozolnym obieraniu go ze
skorupki. Zgłodniał, a jeśli mistrz dowie się, że nie był posłuszny jego
zaleceniom, to nie będzie zadowolony. Gorliwy uczeń już zawsze chciał widzieć
ten usatysfakcjonowany wyraz na twarzy starca, te kąciki ust unoszące czarną
jak smoła brodę. A przede wszystkim chciał zobaczyć ten błysk dumy w onyksowym
oku. Ta jedna zbłąkana refleksja wystarczyła, by wrócił mu apetyt. Odesłał więc
w zapomnienie wydarzenia sprzed chwili, zastępując je szczegółowym
rozplanowaniem reszty dnia. Pochłaniając kęsy zimnego śniadania, w pamięci
przywoływał ćwiczenia sprawnościowe, jakich nauczył go Mag.
Ani
się obejrzał, kiedy naczynia były puste, a żołądek uszczęśliwiony. Odstawił
drewnianą tacę i podszedł do studni z zamiarem napicia się, gdy przypomniał
sobie, że przecież całe wiadro zostało bezceremonialnie opróżnione. Odetchnął
zawiedziony, a jego wzrok padł na czerpak pełen krystalicznie czystego płynu.
Prawie upił z niego łyk, w porę reflektując się, że przecież zrobił tak
Colonell. Rozdrażniony zbeształ się w duchu za niepoważne zachowanie i biorąc w
garść, wypił wodę, jaka się ostała.
Z
nową energią i ostrożnością w stosunku do plączącego się w okolicy imperialnego
elfa złapał tacę z zamiarem oddania jej życzliwej kucharce, by zaraz potem
powrócić do swoich zajęć, bezpiecznej rutyny dającej zwodnicze poczucie, że
wszystko jest tak, jak być powinno.
Gdy
kierował się w stronę jadalni, jedna wątpliwość zaprzątnęła mu głowę – dlaczego
Mag nie zabrał ze sobą eskorty?
***
Ostatnimi
czasy każdą wolną chwilę Est przesypiał albo przejadał, jak gdyby poza
ćwiczeniami w jego życiu liczyło się wyłącznie zaspokajanie podstawowych
potrzeb. W pewnym sensie był to sprawdzony sposób na relaks, specyficzna forma
rozrywki i niejednokrotnie najlepsze towarzystwo – jedzenie oraz sen. Mag
twierdził, że to zupełnie normalne zachowanie zdrowego, dojrzewającego
organizmu, który potrzebuje wartości odżywczych do wzrostu oraz wymaga
związanego ze snem wypoczynku do przeprowadzenia złożonych procesów
rozwojowych. Z czasem uciążliwą senność i ciągłe poczucie głodu zastąpią siła
oraz energia niezbędna do funkcjonowania w dorosłym życiu najemnika.
Najbardziej pocieszała go myśl, że przestanie całymi dniami odczuwać irytujący
głód, a wieczorami powieki nie będą mu ciążyły.
Rozciągnął
się w ciepłej pościeli jak rozleniwiony kocur. Dotkliwe rwanie mięśni po
intensywnych treningach występowało coraz rzadziej i nawet krytyczny wobec
siebie chłopak musiał przyznać, że jego chucherkowate ciało nabierało całkiem
zgrabnych kształtów. Oczywiście nigdy nie będzie wyglądał jak Mag czy
najemnicy, lecz bynajmniej mu to nie przeszkadzało. W jego oczach ludzie byli
ogromni, szczególnie Lydrian i Złowieszczy Niedźwiedź. Colonell również zdawał
się dobrze zbudowany, choć znacznie ustępował jasnowłosemu najemnikowi.
Zwiadowca zawsze nosił bluzę lub skórzany pancerz, dlatego trudno było
dokładnie określić jego posturę. Jakby stwarzał pozory.
Podczas
wykładów Mag często powtarzał, iż przewagę w starciu dają przeważnie elementy
zaskoczenia, a im więcej ma się ich na własny użytek, tym łatwiej wyprowadzić z
równowagi przeciwnika. Każdą wadę przekuć można w atut, każda słabość mogła
okazać się siłą, wystarczyło dostosować się do okoliczności i zaadaptować do
nagłych zmian warunków. Właśnie takie są pola bitwy, które przyjdzie mu poznać:
miejsca, w których niczego nie jest się pewnym, chaos, który należy
kontrolować, inaczej łatwo utonąć w ogólnym zamęcie i ostatecznie postradać
życie.
Est
nie sądził, że rychło przyjdzie mu wziąć udział w bitwie, o której wspominał
mentor. Miną miesiące, może nawet lata, nim jego ciało przybierze właściwy
kształt i wtedy wyłącznie od niego będzie zależało, w jakim kierunku je
poprowadzi. Już teraz wiedział, że mocarzem raczej się nie stanie, wszystko
jednak wskazywało na to, że zwinnością i zręcznością nadrobi brak krzepy.
Mistrz obiecał niebawem podnieść poprzeczkę, pozwolić mu na wykrzesanie z
siebie jeszcze większej ilości sił i energii na przekraczanie granic, jakie
stawiały mięśnie na przekór umysłowi. Dotkliwy ból prawdopodobnie powróci, ale
nie będzie trwały.
Niczym
mantrę powtarzał słowa, które niezmiennie go pocieszały: „czas idzie do przodu, nie cofa się; jeśli
coś trwa, to wkrótce przeminie”. Mag niejednokrotnie dodawał do tego swoją
optymistyczną część głoszącą, że dobre w końcu nadejdzie, trzeba go tylko
wypatrywać. Będący niepoprawnym fatalistą Est nie zgadzał się z nim. Bez
ustanku spotykały go same nieprzyjemności, więc jakżeby miał z dnia na dzień
zmienić spojrzenie na niepewną, bliżej nieokreśloną przyszłość? Był kompletnym
nieudacznikiem i beztalenciem, sierotą, której wyrzekli się nawet rodzice,
porzucając gdzie bądź w krainie rządzonej przez bezdusznych ludzi. Dopiero
dzięki Magowi otrzymał własny kąt, względny spokój, regularne posiłki oraz
możliwość rozwijania się i uczenia wszystkiego, co niezbędne do przetrwania.
Gdyby tego było mało, szczodry mnich przychylił się także ku jego dotychczas
nieosiągalnym zainteresowaniom, takim jak lektura czy jeździectwo.
Jeździectwo!
Zerwał
się z pościeli, gdy nagłe uderzenia niespokojnego serca przypomniały mu o tym,
o czym zaspany umysł na śmierć zapomniał. Musi się pospieszyć, by jak
najszybciej dotrzeć do stajni, gdzie Colonell najpewniej już na niego czekał.
Może i nie jest to daleko, ale Est dość już zamarudził.
Wyskakując
z łóżka, szybko naciągnął na stopy ciężkie buty, które stawały się dla niego
odrobinę za ciasne. Musi powiedzieć o tym opiekunowi. Podobnie rzecz miała się
z kilkoma ubraniami, przez co zmuszony był nosić na przemian tylko dwa
komplety. W roztargnieniu podciągnął cholewy z grubej, czarnej skóry i nie
troszcząc się o wiązanie, zapiął klamry podwójnych pasów tuż pod kolanami.
Wystrzelił z komnaty jak błyskawica. Zeskakiwał po dwa, trzy strome stopnie
naraz, nie bacząc na ciekawskich gapiów w czerwonych i niebieskich szatach. Do
stajni miał blisko, a mimo to postanowił biec, jak gdyby pośpiech mógł usprawiedliwić
jego ewidentne spóźnienie.
Szybko
dotarł pod budynek, którego zapach i dobiegające z wnętrza ciche rżenie
jednoznacznie utwierdziło go w przekonaniu, że nie pomylił umówionego miejsca,
a jednak wytatuowanego zwiadowcy nigdzie nie widział pośród ruchu panującego na
zakurzonym dziedzińcu. Czyżby po wydarzeniach z rana Colonell porzucił pomysł
szkolenia go w jeździe konnej? Scedował obowiązek na kogoś innego? A może
czekał tak długo, aż stracił cierpliwość?
Zawstydzony
swoją opieszałością zajrzał przez uchylone na zewnątrz wrota. Szerokie
przejście biegło przez całą długość stajni, kończąc się podobną dwuskrzydłową
parą drzwi. Wzdłuż prawej ściany na kołkach rozwieszono mnóstwo siodeł oraz
dziwnych, nieznanych mu przyrządów złożonych z plątaniny skórzanych pasków oraz
metalowych sprzączek. Po lewej stronie widział liczne boksy i wielokolorowe
końskie łby spoglądające z zaciekawieniem to na przybysza, to na ludzi
krzątających się w środku. Est pierwszy raz w życiu widział tak wiele zwierząt.
Zapach stłoczonych pod dachem koni był intensywny i z ledwością powstrzymywał
się przed marszczeniem nosa. Wiedziony charakterystycznym odgłosem uniósł
głowę. Z radością odnotował bezlik gniazd między belkami podtrzymującymi strop.
Białobrzuszki, z typowym sobie wizgiem, wlatywały i wylatywały naprzemiennie
przez wysoko ulokowane otwory wentylacyjne. Zapewne nie było to jedyne miejsce,
w którym osiedlały się te ciepłolubne ptaki, ponieważ ich krzyki i piski
rozlegały się w całej warowni.
Kiedy
wreszcie skończył zaznajamiać się z otoczeniem, skoncentrował się na
młodziutkich chłopcach w głębi stajni, którzy z zaangażowaniem zajmowali się
końmi, podsuwając im obroki, pojąc je lub czyszcząc ich zdrowo połyskującą
sierść. Był tam też jeden wyrośnięty osobnik o krótkich włosach, ciemnych niby
kora dębu, mocno przyciętych po bokach, a pośrodku opadających dłuższymi
pasmami nieco na lewą stronę. Widoczny profil mężczyzny pokrywały zawiłe linie
czarnego tatuażu i gdyby nie one, Est nie rozpoznałby zwiadowcy Colonella.
Powszednią ciemnozieloną bluzę zastąpił on dopasowaną koszulą w podobnym
kolorze, a podwinięte po łokcie rękawy odsłaniały krótkie, ciemne włosy
pokrywające przedramiona. Przylegające do ciała skórzane spodnie podtrzymywał
znajomy pas ze sztyletami, natomiast wysokie do kolan buty jeździeckie
wieńczyły całokształt eleganckiego stroju. Dystyngowany człowiek nie wydawał
się tym wesołkiem o zniewalającym uśmiechu, zmiana stylu przydała mu powagi.
Wyczuwający
na sobie intensywny wzrok Colonell dostrzegł stojącego w drzwiach
niezdecydowanego Esta. Uśmiechając się, przywołał go do siebie łagodnym gestem.
Klepnął w ramię najbliższego stajennego i zatrzymał go na chwilę konieczną, by
przekazać mu krótkie polecenie. Stajenny skinął głową i poszedł do swojego
kompana sprawnie szczotkującego grzywę siwej klaczy.
Zwierzęta
wyciągały pyski w kierunku mijającego ich białego elfa. Onieśmielony nadmierną
atencją Est przesunął się bliżej zewnętrznej ściany, omal nie wpadając na
niskie szafki i nie zrzucając wiszących na kołkach siodeł. Naprawdę chciał
dotknąć ruchliwych, węszących za smakołykami końskich nozdrzy. Był oczarowany,
choć rozmiary tych zwierząt i ich wielkie szczęki odbierały mu całą odwagę.
Wiedział, że każde zwierzę wyczuwa strach, lecz nie mógł nic na to poradzić.
Pierwszy raz widział je z bliska. Nieśmiała ekscytacja wypełniała go całego,
gdy zbliżał się do oczekującego nań smagłego łowcy.
Colonell
uśmiechnął się pokrzepiająco do chłopaka.
–
Nic dziwnego, że chcą cię poznać, skoro nie pachniesz dla nich jak my –
wyjaśnił wesoło. – Konie są bardzo ciekawskie i towarzyskie, choć niektóre
udają, że jest odwrotnie. Muszą poznać twój głos i przywyknąć do niego, więc
przebywając wśród nich, w miarę możliwości mów cicho, łagodnie i jak najwięcej.
Żaden
szczegół w postawie człowieka nie zdradzał tego, co rankiem zaszło na ławce
przy studni. Est podejrzewał, że był to wymysł jego mizantropijnej wyobraźni, a
nie rzeczywiste zdarzenie, które zapadło mu w pamięć. Wciąż jednak przeżywał
wypalone w umyśle wspomnienie chłodnych palców na rozpalonej wstydem skórze.
Nawykły
do milczącej maniery chłopaka zwiadowca wskazał na najbliższego konia o rudawym
łbie przeciętym białą strzałką.
–
Gniada chciałaby się z tobą zaprzyjaźnić, spójrz. Gdyby mogła, wyszłaby z
boksu, żeby całego cię obwąchać. – Col zaśmiał się na widok niecodziennego
zachowania młodej klaczy, która wychylała się, by dosięgnąć wycofującego się
elfa. Mężczyzna pogładził jej białe chrapy i przeczesał palcami gęstą czarną
grzywę opadającą na masywny kark. Miał rękę do zwierząt, troskliwą i delikatną.
– Nie bój się, Esti, to moja ulubienica. Jest potulna, ale czasem pokazuje
charakterek.
Chwycił
skórzany kantar. Klacz nagle ograniczyła swoje przyjacielskie zapędy do
popatrywania na długouchego gościa. Col wygrzebał coś z kieszeni spodni i podał
urzeczonemu Estowi, który posłusznie wyciągnął rękę. Niewielki pomarańczowy
krążek marchewki spadł na jego otwartą dłoń.
–
Karmiąc konia z ręki trzymaj palce razem i całkowicie płasko, o tak. – Wolną
dłonią zaprezentował jak trzymać smakołyk podsuwany zwierzęciu pod chrapy. – W
innym razie przypadkiem mogą odgryźć palec.
Est
uniósł wzrok na wiszący nad nim łeb klaczy, na strzałkę zaczynającą się tuż nad
ruchliwymi nozdrzami, a znikającą gdzieś pod kosmatą grzywką między
postawionymi na sztorc uszami. Była piękna. A jeszcze piękniejsze było to, że
bez przeszkód mógł jej dotknąć. Wysunął dłoń w sposób przedstawiony przez Cola
i z podszytą lękiem ekscytacją obserwował reakcję wierzchowca. Grube, mięsiste
wargi, nie czyniąc mu krzywdy, pochwyciły z drobnej ręki ulubiony przysmak.
Wielkie zębiska przeżuły go w oka mgnieniu. Klacz ponownie przytknęła pysk do
jego dłoni i zaczęła prychać, szturchając go w poszukiwaniu kolejnych kąsków.
Gdyby nie stojący na straży opiekun, być może nawet pociągnęłaby go za
koszulkę.
–
Uważa, że dostała za mało – wyjaśnił rozbawiony Colonell. – No, ślicznotko,
starczy. Nie chcesz chyba opychać się przed obiadem, co?
Oburzona
Gniada podrzuciła łbem. Chrapy znów opadły, tym razem potulnie, i klacz
pozwoliła się dotknąć białej, chłodnej dłoni.
–
Dziś jeszcze nie będziemy jeździć – oznajmił najemnik. - Nauczę cię tylko
podstaw, a jeśli pogoda dopisze, to jutro wyjedziemy poza Twierdzę na krótką
przejażdżkę dla sprawdzenia, jak trzymasz się w siodle. Do tego czasu…
Colonell
przerwał swój wykład ze świadomością, że jego słowa wcale nie docierały do
słuchacza, a jedynie rozbijały się gdzieś w sąsiedztwie długich uszu. Powoli
puścił skórzany pas i krzyżując ręce na piersi, oparł się barkiem o drewniany
boks. Pełen ciepła uśmiech wypłynął mu na usta, gdy po raz pierwszy ujrzał coś,
od czego zmiękło mu serce, a kolana niemal się ugięły. Nerwowo przeczesał
krótkie włosy, które znów niesfornie opadły na czoło. Dłoń pozostała już na
karku, gładząc ciemną skórę.
Est
z iskrzącą w oczach fascynacją i rosnącym z sekundy na sekundę uśmiechem
gładził pysk konia, który uspokojony pieszczotą, przysunął chrapy na wysokość
jego nosa. Ciepły oddech owionął białe policzki, gdy objął dłońmi smukłą
klinowatą głowę, przesuwał palcami wzdłuż lśniącej sierści, niepomny na
znajdujących się w stajni ludzi. Nic w tej chwili go nie interesowało. Nie
potrzebował niczego poza kontaktem ze stworzeniem, które nigdy go nie odtrąci.
Stojący w boksie obok kasztanek z jawną zazdrością szturchnął go w ramię,
dopraszając się tego samego, co szczęśliwa towarzyszka. Zaskoczony chłopak nie
był obojętny na tak miłą zaczepkę i nie szczędził miejsc pod skórzanymi pasami.
Otrzymawszy własną porcję pieszczot, kasztanek podrzucił kilkakrotnie łbem, wywracając
przy tym oczami i odsłaniając zęby w parodii uśmiechu.
Konie
nie bały się białego elfa. Nie oceniały jego wyglądu. Wręcz przeciwnie,
widziały w nim świetnego kompana skorego do dzielenia się czułościami. Ostre
kły nie przerażały, długie uszy były częścią składową ogólnej całości, a dziwne
kolory nie przeszkadzały w drodze do lepszego poznania nowego dwunoga. I to
czyniło je istotami cudownie szczerymi, wartymi zainteresowania i troski.
Ciągnie
swój do swego –
pomyślał Colonell, wpatrzony w rozczulającą scenę. Niemal żałował, że nie może
znaleźć się na miejscu własnej klaczy, rozpieszczanej bez umiaru przez długie,
zwinne palce. Jeszcze chwilę pozwolił Estiemu poznawać wierzchowce, w duchu
tłumacząc się dobrem podopiecznego. Ale prawda była taka, że nie miał sumienia
przerywać mu tej rzadkiej chwili przyjemności, na którą niewątpliwie
zasługiwał. W końcu westchnął i potarł twarz, odpychając się od drewnianych
drzwiczek.
–
Tym to dobrze, nie ma co – mruknął do siebie i w porę zorientował się, że jego
komentarz dotarł do uszu, które drgnęły w odpowiedzi. – Wystarczy już, Esti.
Cieszy mnie twoja radość, mamy jednak kilka kwestii do omówienia. Nie będę cię
zadręczał nazewnictwem… Esti? Estalavanesie? – Musiał zacząć naśladować głos
Zrzędy, skoro pochłonięty obcowaniem ze zwierzętami elf nie reagował.
Uśmiech
chłopaka zgasł, podobnie blask rozświetlający żywe kocie oczy. Otrząsnąwszy się
z letargu, Est odszedł o krok od konia, a jego dłoń jeszcze długo nie chciała
ześlizgnąć się z rozkosznie miękkich, ciepłych nozdrzy. Szarpnął za płatek ucha
zawstydzony niespotykanym u siebie nieposłuszeństwem. Te niesamowite końskie
oczy przyciągały go jak pszczołę do nektaru. Płaskie, podłużne źrenice były
wprost fenomenalne. Nigdy nie widział niczego podobnego, równie inteligentnego,
równie łagodnego.
–
Przepraszam – wydukał - nie wiem, co we mnie wstąpiło…
–
Nic się nie stało. To ja sięgnąłem po ostateczne środki, aby zwrócić na siebie
twoją uwagę.
Ostatecznym
środkiem byłby twój dotyk – zripostował w myślach Est, z
pretensją patrząc na człowieka. Dlaczego więc udajesz, że nic się nie
wydarzyło?
Col
znów podrapał się po karku i skierował wzrok na gniadą klacz. Chwycił za uprząż
przy wydatnym policzku.
–
Esti, nie chciałem używać drastycznych metod, które wśród ludzi uznawane są za
naturalne. Nie lubisz dotyku, więc przepraszam za dzisiaj. Nie mogę obiecać, że
więcej się to nie powtórzy, ale… Chcę, żebyś czuł się przy mnie bezpiecznie.
Est
poczuł dziwną pustkę, jak gdyby treść słów człowieka wydobyła z niego coś
istotnego, element nieznanego pochodzenia ulokowany na dnie podświadomości, z
którego istnienia aż po dziś dzień nie zdawał sobie sprawy, a którego brak
odczuwał dotkliwie jak wbijaną szpilkę – gryzącą i przykrą, tkwiącą zbyt
głęboko, by wyjęcie jej nie sprawiło mu dodatkowego bólu.
Nie
licząc na to, że skarcony elf odezwie się do niego, Colonell popatrzył na
rudawy pysk Gniadej, opasany ciemnobrązową uprzężą. Koń w najlepsze przygryzał
drewnianą framugę swojego boksu, świetnie się przy tym bawiąc.
–
Ogłowie to podstawa – zaczął, usiłując opanować namolne myśli wypierające
nauczycielski profesjonalizm. - Bez tego trudno byłoby kierować koniem. Tu mamy
akurat kantar wykorzystywany na czas oporządzania. Do ogłowia mocuje się wodze,
czyli pas, który najlepiej trzymać oburącz. Oczywiście zobaczysz wielu ludzi,
którzy powodują koniem jedną ręką, a nawet samymi udami, co jest częstym
zjawiskiem szczególnie podczas walki, ale to w przypadku wierzchowców bojowych.
U nas jest takich niewiele. Większość to raczej długodystansowce pod wierzch,
jak Gniada.
Poklepał
kark swojej faworyty. Klacz żartobliwie odsłoniła zęby, nie przerywając żucia.
–
Siodło to ta największa część wisząca na ścianie naprzeciwko. – Wskazał ręką za
siebie. – Jak łatwo zgadnąć po kształcie, na nim się siedzi. Zazwyczaj zajmują
się tym stajenni, lecz ty też musisz nauczyć się siodłać konia. Dziś jeszcze ci
odpuszczę, ale gdy będziesz wyjeżdżał w trasę, to sam zajmiesz się ekwipunkiem.
Nie wszędzie są stajenni gotowi przyjść ci z pomocą, a niejednokrotnie od
dobrze dopasowanego siodła zależy zdrowie i życie jeźdźca.
Ruch
na skraju widzenia przykuł uwagę obu najemników. Jeden z chłopców, ten, z
którym uprzednio rozmawiał Col, podprowadził olbrzymiego rumaka o
nieskazitelnie białej sierści. Przynajmniej na taką wyglądał w słabym świetle
wpadającym przez świetliki pod sufitem.
Przejmując
wodze, Colonell podziękował jasnowłosemu i odprawił go pojedynczym skinieniem,
na powrót skupiając się na tymczasowym uczniu. Pogładził biały pysk, który
poszturchiwaniem upomniał się o smakołyki. Nawet tak postawny człowiek jak Col
miał kłopot z utrzymaniem w ryzach łba napierającego nań z góry. Z udawaną
irytacją wywrócił oczami i wyjął z kieszeni kawałek marchewki, po czym
wyciągnął go ku rumakowi na dłoni.
–
Naucz je raz, a spokoju ci nie dadzą, diabły wcielone – poskarżył się. -
Starczy, żarłoku, dopiero jadłeś.
Oczy
Esta uśmiechały się, gdy obserwował zwiadowcę przekomarzającego się z jednym z
największych koni, jakie kiedykolwiek widział. Ogromne kopyta przysłaniała
gęstwina puszystej sierści. Szerokie boki unosiły się i opadały pod siodłem w
rytm miarowego oddechu. Strzygące leniwie uszy sprawiały, że wydawał się o
wiele większy niż stojąca w boksie smukła i szybka Gniada. Tak też było w
istocie, bo gdy na powitanie przysunął do niej pysk, nawet jego chrapy okazały
się większe.
–
Ten bojowy Olbrzym to najłagodniejszy koń pod wierzch w całej Twierdzy. Dziecko
byś na nim usadził i nie musiałbyś się bać, że coś mu się stanie. Gniada jest
ułożona, owszem, ale ten jest ostoją spokoju samą w sobie. Nie nadaje się na
dalekie trasy, aczkolwiek jest świetnym okazem do prowadzenia szkoleń, bo
niełatwo go przestraszyć. – Pogładził białą sierść, spoglądając na Estiego. –
Powiedz coś do niego, niech zapozna się z twoim głosem. Konie są płochliwe, ale
rumaki bojowe nie powinny się bać. Od źrebięcia przyzwyczajane są do warunków
pól bitewnych, lecz mimo wszystko to wciąż konie, nigdy nie wiadomo, co je
wystraszy. Tak samo ludzie. Nawet najodważniejsi miewają chwile słabości,
zgadzasz się ze mną, Olbrzymie?
Biały
ogier stał ze spuszczoną głową. Cierpliwy i muskularny zamiatał długim ogonem
powietrze, odpędzając się od natrętnych much.
Est
ześlizgnął się wzrokiem z miękkiej grzywy konia i zatrzymał na ciemnozielonych
oczach trzymającego go człowieka. Przełknął ślinę, odchrząknął, jakby
oczyszczając gardło zasypane pyłem niewypowiedzianych myśli i znów spojrzał na
konia.
–
Nie ugryziesz mnie, prawda, Olbrzymie? – zwrócił się do niego, przytykając dłoń
do różowych nozdrzy. – Wydajesz się całkiem sympatyczny, eee… – Miękka,
porośnięta pojedynczymi włoskami skóra połaskotała wnętrze dłoni, pod którą
zaraz się wsunęła. – Jak rany, nie, przepraszam, nie mam dla ciebie nic
smacznego. Obiecuję, że następnym razem coś ci przyniosę. Czy one wszystkie są
tak głodne pieszczot?
Ostatnie
pytanie skierował do Colonella, który nagle otrząsnął się z zamyślenia. Ciemne
oczy zamrugały gwałtownie, a tatuaż zniekształcił się pod wpływem uniesienia
kącika ust.
–
Olbrzym raczej nie zalicza się do pieszczoszków. Ludzki dotyk jest dla niego
koniecznością. Szczotkowanie, czyszczenie kopyt, siodłanie, sporadycznie
klepnięcie w szyję, nic ponad to, bo zaraz się odsuwa, rozpycha. Jest
wojownikiem pośród wierzchowców. Łagodnym i ułożonym, ale wciąż wojownikiem. –
Podrapał się po brodzie, rozważając coś intensywnie. – Zaryzykowałbym
stwierdzenie, że to twoja obecność tak na niego oddziałuje. Jakbyś był jednym z
nich. Bez urazy, nie mam na myśli nic obraźliwego.
Na
białych wargach pojawił się nieśmiały uśmiech odsłaniający czubki kłów.
–
Mówiąc w ten sposób, nie uraziłbyś mnie – wymruczał Est. - Mógłbyś mnie tak
nazywać, a jeszcze bym się cieszył.
–
Ach, no tak, jasne…
Oszołomiony
nagłą zmianą w zachowaniu elfa zaczynał tracić grunt pod nogami. Dłoń
trzymająca wodze była śliska od potu, a uderzenia gorąca stały się nieznośne
pomimo przewiewu w stajni. Zastanawiał się, jak Esti mógłby nazywać go w
sytuacjach, w których nikt by im nie przeszkadzał.
–
Może… może wróćmy do tematu, skoro chcesz wybrać się razem ze mną na
przejażdżkę.
–
Wybacz. Zamieniam się w słuch.
I
jak miał cokolwiek z siebie wydusić, widząc te oczy wpatrzone w niego z jawnym
podziwem? Nie pisał się na taką katorgę, przystając na uczenie chłopaka jazdy
konnej. To była doskonała szansa, by poznać Estiego, a zmieniła się w drogę
pośród różanych krzewów. Co z tego, że jest pięknie i wspaniale, skoro wyjdzie
z tego starcia całkowicie pokiereszowany?
–
Więc tak… na czym my… ach, płochliwość. Fundamentalna zasada przy obchodzeniu
się z końmi jest jedna: nigdy nie zachodź ich od tyłu. Jeśli nie dostaniesz z
kopyta, to możesz je posłać w cztery wiatry, a w przypływie nagłej paniki
raczej nie patrzą, dokąd uciekają.
Popatrzył
na białego Olbrzyma, starając się opanować bijące mocno serce i na powrót
przyjąć swój niewzruszenie poważny ton. Przyszłoby mu to z łatwością, ale w
obecności Estiego nic takie nie było.
–
Konie mają szeroki zasięg pola widzenia, niemniej to, co tuż za nimi, pozostaje
wielką niewiadomą, co można skrzętnie wykorzystać. Sam niejednokrotnie używałem
tej sztuczki w trakcie starć i nie radzę się na to porywać. Kiedyś mój koń
oberwał w staw skokowy kopniakiem wrogiego wierzchowca. Okulał i, cóż, to była
nasza ostatnia wspólna bitwa. Od tamtej pory więcej tak nie robię. – Skrzywił
się na wspomnienie minionej walki, trudnej i wyrównanej do samego końca. –
Ogólnie rzecz biorąc, nie atakuję koni. Mam inne sposoby na wysadzenie
przeciwnika z siodła, między innymi przecięcie pasów mocujących. Ryzykowny
manewr, ale to właśnie najbardziej lubię podczas bezpośrednich konfrontacji.
Dreszczyk emocji, dobrą zabawę, w której nie liczę się z własnym życiem.
Przewrotny
uśmiech człowieka nasuwał Estowi na myśl starego mistrza, który niemal
identycznie wykrzywiał twarz, kiedy dzielił się z podopiecznym wyjątkowo
niepoprawnymi ciekawostkami. Byli podobni jak ojciec i syn, choć zupełnie różni
pod względem fizjonomii – nie ten kolor skóry, nie ten kształt oczu, zupełnie
inne rysy. Słuchał jednak w skupieniu, bo zarówno mentor, jak i Colonell
potrafili go zainteresować swoimi opowieściami.
–
Wsiadanie na grzbiet wymaga nieco gimnastyki i nie mniej sprawności fizycznej,
ale jak tak na ciebie patrzę, to powinieneś poradzić sobie bez schodków. Masz
nieprzyzwoicie długie nogi. Ach, przepraszam, szczerość to moja wada. Chodzi o
to, że łatwiej będzie ci się wspiąć na grzbiet. Rzecz jasna nie należy tego
robić z wyskoku, ponieważ wsiadanie obciąża plecy konia, a nikt nie wozi ze
sobą podnóżka. Chyba że podnóżek jeździ na własnym koniu.
Najemnik
puścił luźno wodze siwego rumaka i przesunął się wzdłuż jego boku. Pacnął prawą
ręką miękkie obicie siedziska i spojrzał na słuchacza, ani na moment nie tracąc
humoru, który powoli stawał się zaraźliwy. Zaraźliwy do tego stopnia, że Est
zdecydował się podjąć temat.
–
Nie sądzę, by szczerość była wadą.
–
No widzisz, tak się akurat składa, że w głębokim poważaniu mam to, co sądzą
inni i zwykle mówię im to wprost. Może za wyjątkiem ciebie – dodał. – W tym
przypadku Zrzęda niejednokrotnie wymawiał mi, że każdą zaletę zmieniam w wadę.
I oczywiście ma rację. Cholerny staruszek zawsze ją ma, jak gdyby swoją wolą
naginał rzeczywistość do własnych potrzeb. A teraz patrz uważnie, bo zaraz
powtórzysz każdy mój ruch.
–
Masz naprawdę dużo zalet – wypalił nieoczekiwanie Est, na moment utkwiwszy
wzrok w oczach mężczyzny. Dostrzegał niedowierzanie, ale i zaintrygowanie. Nie
miał pojęcia dlaczego gwałtownie zakłuło go w piersi. – Nawet jeśli masz wady,
to nie rzutują one w rażący sposób na twoje postępowanie. Jesteś irytujący,
lecz to wyłącznie moja subiektywna opinia, a nie spostrzeżenie ogółu, który
zdaje się traktować cię jak jednostkę szczególną. Wybitną.
Przez
krótką chwilę Col nie był pewien, czy Est z niego drwi, czy też mówi absolutnie
szczerze. Napięcie rosło w nim z sekundy na sekundę, osiągając niebezpieczny
pułap, którego dłużej już nie mógł powstrzymywać. Wybuchnął śmiechem,
beztroskim i pozbawionym znamion złośliwości. Śmiał się w najlepsze i, co
gorsza, nie umiał przestać. Bezpośrednie, wypowiedziane z chłodną obojętnością
słowa przerwały mozolnie konstruowaną barierę oddzielającą go od dzieciaka,
zabierając ze sobą wszystko, co pragnął utrzymać w ryzach. Zniszczyły jego
obronę skuteczniej niż rozhuśtany taran.
Oparł
czoło o ciepły bok konia i chociaż zamilkł, to tłumiona wesołość w dalszym
ciągu wstrząsała jego ramionami. Uspokoił się, a niewybrzmiały śmiech zaczaił
się gdzieś na granicy świadomości, gotów zaatakować w najmniej odpowiednim
momencie. Gdyby nie stał tak daleko, bez opamiętania pocałowałby Estiego na
oczach przypadkowych gapiów. Pomimo zdrożnych myśli tylko roześmiał się w głos,
kiedy napotkał jasną zieleń oczu skonsternowanego chłopaka.
–
Jak rany, to, co powiedziałem, było dla ciebie aż tak śmieszne?
Est
nie wiedział, jak zareagować. Z jednej strony denerwowała go nieopanowana
reakcja człowieka, z drugiej coś w nim samym wręcz błagało, by ten dźwięk już
nigdy nie milkł. Śmiech Colonella miał przyjemne brzmienie, lekką, serdeczną
barwę. Był to dźwięk, który zawrócił mu w głowie.
–
Możesz skończyć? Miałeś mnie uczyć, a nie naśmiewać się ze mnie.
–
Nie, Esti, przepraszam… – Seria niepohamowanego śmiechu przerwała wypowiedź
wspartego o bok konia śmieszka. – O matko, aż się popłakałem, czekaj chwilę. To
nie ty jesteś śmieszny, to… – Nawet odchrząknięcie nie pomogło. – No nie
wytrzymam. Jeśli Zrzęda twierdzi, że to ja jestem szczery aż do bólu, to trafił
na kolejnego niereformowalnego złośliwca. Już mnie brzuch boli od tego śmiechu…
Ej, proszę cię, nie patrz tak na mnie. Pogarszasz sprawę.
Koniec
końców poirytowany Est musiał czekać, aż ten z łaski swojej opanuje porywy
śmiechu. Na szczęście nie trwało to długo.
–
Dobrze już, dobrze, nie gniewaj się na mnie. Takie to moje usposobienie, że
niemal wszystko mnie bawi.
Wierzchem
ciemnoskórej dłoni otarł powieki mokre od łez. Pociągnął nosem i ująwszy wodze,
złapał się przedniego łęku siodła, prawą opierając o tylny.
-
Ekhm, w porządku, wracamy do wykładu. – Jeszcze raz odchrząknął w pięść, by
zamaskować wesołkowate skrzywienie ust. – Nie ma zasady co do strony wsiadania
na konia, choć chłopaki robiący mieczem powiedzą ci inaczej. W ich przypadku
strona zależy od ręki pod broń, czyli leworęczni wsiadają z prawej, praworęczni
z lewej, proste. Ja nie używam długiej broni białej, a sztylety przy biodrach w
niczym mi nie przeszkadzają, jednak z szacunku dla zdrowia Gniadej staram się
za każdym razem zmieniać stronę. I nie daj sobie wmówić, że tylko jedna służy
do wsiadania – zastrzegł z miną wyrażającą politowanie. – Są wariaci
twierdzący, że z jednej strony koń widzi lepiej niż z drugiej albo że z jednej
postrzega cię jako przyjaciela, a z drugiej jako wroga, no naprawdę… Opiniuję,
że konie są od nich znacznie bardziej inteligentne. I na zakończenie: w
strzemię, czyli to tutaj – wskazał na metalową zawieszkę wiszącą z boku siodła,
w którą od razu wsunął lewą stopę – wsadzasz stopę odpowiadającą bokowi
wsiadania. Wsiadasz z lewej to lewą, wsiadasz z prawej to prawą. Jasne i
nieskomplikowane, w lot ogarniesz. Ręce opierasz, tak jak pokazałem, o przedni
i tylny łęk, chociaż później sam znajdziesz najwygodniejszą dla siebie
technikę. I bez skakania, proszę, bo sam chyba byś sobie nie życzył, aby
kilkadziesiąt kilogramów zwaliło ci się nagle na plecy. Jasne? No to do góry.
Wybijając
się prawą nogą, zwiadowca uniósł się i przerzucił ją przez grzbiet, wciąż
opierając się na lewym strzemieniu. Z radością usadził się w siodle, a siwy
Olbrzym ani drgnął pod dodatkowym ciężarem. Est musiał zadzierać głowę, by
spojrzeć w twarz Colonella, wyjątkowo z siebie zadowolonego i radośnie
uśmiechniętego. Najwyraźniej ten człowiek uwielbiał pławić się w blasku
zainteresowania.
–
Zsiadasz podobnie, pamiętając, żeby obie stopy wysunąć ze strzemion. Dla
bezpieczeństwa warto w sobie wyrobić taki nawyk. Nie będę wyliczał, ilu
przejechało się na plecach po zaoranym polu bitwy, a ilu nie wyszło z tego
cało, gdy koń nagle się spłoszył.
Instruktor
zrobił tak, jak powiedział. Pochyliwszy się nad karkiem ogiera, uwolnił czubki
butów ze strzemion i przenosząc ciężar ciała na lewą stronę zsunął się,
przytrzymując przedniego łęku, i wylądował zwinnie na ugiętych nogach.
–
Ot, cała filozofia. Czujesz się na siłach, żeby spróbować?
Est
z ostrożnością rzucił okiem w kierunku smagłej dłoni trzymającej wodze i
przełykając ślinę, podjął decyzję. Unikając dotyku przejął ciepły, śliski
skórzany pas, zamieniając się z Colonellem miejscami.
Olbrzym
patrzył na niego z bezgranicznym spokojem, a odbijająca się w oku biała postać
była nie tyle wystraszona, co rozemocjonowana. Est był niższy od człowieka, w
związku z czym uniesionymi ramionami ledwie dosięgał grzbietu. Col zaproponował
mu podsadzenie w górę, na co początkowo zareagował niechęcią. Szybko jednak
przyjął pomoc, w przeciwnym wypadku straciłby wspaniałą okazję do spróbowania
czegoś nowego, czegoś niebywałego.
–
Poprosiłbym o podstawienie niższego, ale temu siwkowi ufam na tyle, by wybrać
go na pierwszą lekcję. Jutro pójdzie ci lepiej. Weźmiemy długodystansowca, może
nawet oddam ci Gniadą. – Colonell złączył dłonie w solidną kołyskę i pochylił
się nieznacznie. – Prawa na mnie, lewa w strzemię – podpowiedział.
Zażenowanie
Esta sięgało granic, lecz pragnienie nabycia nowego doświadczenia było
silniejsze niż rodząca się sercu awersja. Wreszcie zaparł się butem o splecione
dłonie mężczyzny i uniósł na tyle, by oprzeć się o łęki siodła i wślizgnąć w
strzemię.
Col
cały czas śledził poczynania niewprawnego chłopaka.
–
W porządku, jest dobrze – pochwalił go z entuzjazmem, zachęcając do działania.
Nie umknął mu fakt, że Esti nie zawiązał porządnie butów, co było
niedopuszczalne i stwarzało niemałe zagrożenie dla jego zdrowia. Nie chciał
jednak zawczasu odebrać mu świeżo zyskanej motywacji. – Śmiało, mocno trzymaj
wodze.
Est
z niespodziewaną lekkością spostrzegł, że wsiadanie na grzbiet jest łatwe. Tak
łatwe jak wyprost i przerzucenie nogi. Ćwiczenia fizyczne z mistrzem nie poszły
na marne. Jeszcze do niedawna nie potrafił się podciągnąć, a teraz ze śladowym
oporem wspiął się na naprawdę wysoki grzbiet! Zachwycony odkryciem rozejrzał
się. Niekontrolowany upadek z takiej wysokości mógłby zakończyć się poważnym
urazem. Nie wspominając o upadku w pełnym pędzie. Czy ludzie rzeczywiście
walczyli z grzbietów koni? Brzmiało to zbyt fantastycznie, by mogło być
prawdziwe, ale Colonell raczej by go nie okłamywał w tej kwestii.
Rozprostował
się w strzemionach, unosząc się nad siodłem. Opadł na nie delikatnie, nie chcąc
obciążać cielska pod sobą. Wszystko było dla niego nowe, ekscytujące,
nierealne, wręcz oderwane od szarej codzienności. Obandażowaną ręką pogładził
umięśniony kark konia. Olbrzym uniósł łeb i zastrzygł uszami. Est nie zdołał
oprzeć się pokusie przytulenia do puszystej, wyszczotkowanej grzywy. Pod
wpływem chwili puścił wodze i zamykając oczy, objął rękami szyję zastygłego w
bezruchu zwierzęcia. Czuł pod sobą jego ciepło, a wokół intensywny ostry
zapach, nie do pomylenia z jakimkolwiek innym.
Col
odszedł dwa kroki w tył, by móc swobodnie obserwować konia i jeźdźca. Ani po
jednym, ani po drugim by się tego nie spodziewał. Uśmiechnął się z przekąsem i
opierając dłonie na głowicach sztyletów, więcej im nie przeszkadzał.
Przypadkiem odkrył coś, co mógł wykorzystać, by zbliżyć się do dzieciaka, który
samą obecnością zjednał sobie przychylność może i najłagodniejszego, ale też
najbardziej niedostępnego wierzchowca w całej stajni.
Białe,
okolone krótkimi, czarnymi rzęsami powieki uchyliły się nieco. Wtem nawała
uczuć wyzierających z kocich oczu uderzyła w niego głęboką ostrością. Twarz
wypalała mu się do cna pod napływem krwi, czarny tatuaż uwydatnił na tle
karmazynu, a zaokrąglone końcówki uszu płonęły. Prawie zatoczył się na ścianę.
Był skończony, przegrany, stracony. Estalavanes zawładnął nim na każdej
płaszczyźnie istnienia, zrujnował go doszczętnie. A on poddawał się temu
zniewoleniu z nieprzymuszonej woli. Nie pojmował tego stanu i wcale nie
zamierzał, dopóki miał pewność, że już zawsze będą razem. Że już nigdy nie
będzie sam.
Błogi
wyraz zniknął z elfiego oblicza. Zwężone w szparki oczy stały się na powrót
wielkie i z lękiem wpatrywały w rozbrojonego człowieka. Wiedzione stopniowym
zrozumieniem źrenice poszerzyły się, zasłaniając większą część zielonych
tęczówek. Est oberwał rykoszetem własnej mocy i zdał sobie z tego sprawę
dopiero w chwili, gdy prostował się w siodle, spoglądając na rzeczywistość z
zupełnie innej perspektywy. Po raz pierwszy czuł, że znalazł się w odpowiednim
miejscu i czasie. Tak jak Colonell. Tak jak Mag. Tak jak wszyscy wokół, choć
jeszcze nie wiedział, co to oznaczało. W pełni niepodobnej sobie arogancji był
przeświadczony, że ich spotkanie nie było przypadkowym zrządzeniem losu, a
starannie zaplanowanym biegiem historii, która pisała się jego krwią.