poniedziałek, 30 stycznia 2023

Biały elf - rozdział 3

 

Estalavanes dobrze znosił długą pieszą wędrówkę. Zupełnie nie przejmował się deszczem padającym na jego plecy i ramiona, a przemoczony kaptur stał się już tylko niedogodnością, do której powoli się przyzwyczajał. Zawsze robiło mu się lżej na duchu, gdy mógł rozruszać napięte mięśnie. Szczególnie że ostatnie dni spędził między ceglanymi ścianami noclegowni, ubolewając nad brakiem swobody, dręczony nieustającymi migrenami.

Aktywność fizyczna była jedyną formą rozrywki, na jaką od czasu do czasu sobie pozwalał, nie licząc księgi pozostawionej w pniu wielkiego dębu. Wykorzystywał nadarzające się sposobności, by biegać po łąkach między miasteczkiem i lasem, próbując rozgrzać zastane mięśnie oraz oczyścić płuca ze stęchłego powietrza. Sporadycznie zdarzało mu się nawet wyrwać nad brzeg oceanu, jak pogoda dopisywała, a on miał aż nadto czasu do dyspozycji. Wstydził się przyznać, ale w tej chwili odczuwał niemałą satysfakcję, próbując dotrzymać kroku sędziwemu człowiekowi w drodze ku nieznanemu obozowisku.

Deszcz ustąpił w momencie, w którym przekroczyli granicę puszczy, lecz mimo to grube krople spadały im na głowy, jakby same drzewa uwzięły się na nich i w swej szumiącej złośliwości strząsały nadmiar wody akurat wtedy, gdy wchodzili w zasięg liści. Mokre runo cmokało przy każdym kroku, a zwłaszcza w kontakcie z ciężkimi butami pomrukującego z niezadowolenia wojownika. Ciemność również im nie sprzyjała. Latarnia wydłużała leśne cienie utrzymujące czwórkę wędrowców w nieprzyjemnym poczuciu ciągłego zagrożenia, bezustannej obserwacji.

Estalavanes wiedział, że w tym lesie nie napotkają niczego groźniejszego od niedźwiedzia, udzielało mu się jednak napięcie reszty. Do tego ten wiatr złowieszczo potrząsający skrzypiącymi gałęziami i szeleszczący młodymi listkami… Gdyby nie znał muzyki lasu, uznałby ją za przerażającą. A przecież była piękna i prawdziwa w stopniu tak doskonałym, jaki osiągnąć mogła wyłącznie natura – nieprzerwana, harmoniczna, objawiająca swą surową urodę we wszystkim, co go otaczało. Natura nie dzieliła na lepszych i gorszych. Natura nie faworyzowała. Natura konsekwentnie działała według pierwotnego rytmu. Rytmu, którego chłopak w sobie nie rozwinął. Zamknięty w budynku z cegieł oraz martwego drewna, żyjący w tłamszących ducha warunkach, nie posiadał zbyt wielu możliwości zapoznania się z otaczającą go przyrodą, o nawiązaniu z nią kontaktu nie wspominając. Niemniej nadarzyła się okazja, na jaką nieświadomie czekał i w całej swej ironii objawiła się ona pod postacią pomarszczonego mistrza, który wyciągając pomocną dłoń, wyciągnął go także poza ograniczoną, oddaloną od natury codzienność.

Mag szedł z uniesioną głową. Wpatrywał się w gęsto porośnięty drzewami obszar przed sobą, jakby sięgał okiem dalej niż wszyscy pozostali razem wzięci. Jego ogorzałe oblicze nie wyrażało niczego. Trudna do odgadnięcia emocja czaiła się w onyksowych oczach od czasu do czasu mrugających niezauważalnie. Est odnosił wrażenie, że właśnie tak wygląda prawdziwy drapieżnik. Wystarczyło uważnie mu się przyjrzeć, by zaraz wycofać się na bezpieczną odległość. Odziany w kruczoczarne skóry mnich emanował pewnością siebie, jego krok był sprężysty i energiczny niczym u młodzieńca, a plecy proste, nienoszące znamion późnego wieku. Jego mistrz był najbardziej niebezpieczną osobą z trójki, którą niedawno poznał. Miecz wojownika i sztylet elfa były dziecięcymi zabaweczkami w porównaniu z tym, czego potrafiło dokonać szczupłe ciało złożone z samych mięśni. Nie, ciało było jednym, a umysł drugim. I dopiero to drugie czyniło go naprawdę groźnym. Bo czymże byłby miecz bez trzymającej go ręki?

Chłopak bezwiednie przesunął językiem po długich, szerokich kłach, rzekomym świadectwie drapieżnej natury, wyciszonej i zduszonej jarzmem niewoli. Według teorii Maga, gdyby wychował się gdzie indziej, byłby teraz kimś zupełnie innym. Czy zatem w innej rzeczywistości mógł być kimś podobnym jemu? Czy w obecnych realiach mógł się stać kimś na jego podobieństwo? Stary mnich nie obnosił się ze swoją siłą. Nie popisywał się wiedzą i inteligencją ani nie przechwalał się talentami. Był po prostu skromnym starszym mężczyzną wymagającym obstawy w trakcie wypełniania swoich starczych zadań. I wzbudzał tym ogromny respekt swojego przypadkowego ucznia, do czego Est niechętnie przyznawał się przed samym sobą. Bo jakby nań nie patrzył, to mistrz wciąż był tylko człowiekiem.

– Ktoś nas śledzi. – Oglądający się w tył Velren przysunął się do Maga, a latarnia w jego opuszczonej ręce zakołysała się gwałtownie. – Jesteśmy obserwowani. I to od kilkunastu uderzeń serca.

– Znajdujemy się w pobliżu obozowiska, Velrenie. – Starzec przymknął oczy i uśmiechnął się jak ojciec oczekujący przybycia wyjątkowo niesfornego dziecka. Nie patrząc pod nogi szedł na wyczucie, a jego stopy same odnajdywały punkty oparcia w grząskim błocie i unikały spotkania z wygrzebanymi do połowy korzeniami. – Spodziewałem się, iż zostaniemy wykryci znacznie wcześniej. Chyba się zawiodłem!

Słysząc tę jawną prowokację, Est zmuszony był spojrzeć w jego kierunku. Brodata twarz zastygła w dziwnym, wręcz ukontentowanym wyrazie. Nie miał pojęcia, dlaczego jego mentor podniósł głos, więc lekko zaintrygowany obejrzał się za siebie. Naciągnięty głęboko na oczy kaptur do wtóru jasnego światła utrudniał mu obserwację, ale coś przemknęło w ciemności za nimi. Coś ledwie dostrzegalnego, aż zimny palec strachu przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa. I prawie potknął się o sterczący z poszycia korzeń, kiedy nieznajomy głos rozległ się niebezpiecznie blisko.

– Kilkunastu?! Vel, mam was na oku od pięćdziesięciu trzech, naucz się wreszcie liczyć. – Rozbawienie przeszło w złośliwy chichot, gdy ukrywający się w cieniu drzew mężczyzna bawił się kosztem rozdrażnionego najemnika. Estalavanes oczyma wyobraźni widział szeroki uśmiech goszczący na twarzy obcego, a to za sprawą jego ekspresyjnego tembru o mocnej barwie. – Tak swoją drogą, to Elurielle powinna zająć się twoimi uszami, bo chyba zaczęły niedomagać.

– Sam niedomagasz, ty ludzki…

Velren aż zagotował się od środka, jednakże nie było dane mu dokończyć. Został doszczętnie zlekceważony przez bezcielesny głos dobiegający z puszczy.

– Magu, kto jak kto, ale ja nie mam serca sprawiać ci zawodu.

– Kto jak kto, Colonellu, ale ty jesteś po temu pierwszy – odparował Mag. Popatrzył w lewo, ponad zakapturzoną głową ucznia, gdzie cienie wśród drzew poruszyły się szybciej. – Przestań już straszyć naszego młodego przyjaciela i wyjdź, niech no ci się przyjrzy.

– A rzeczywiście, z obozu wyszło was trzech – pomruk szczerego zdumienia rozległ się w pobliżu Esta. Albo nocne widzenie było osłabione drżącym światłem latarni, albo to przybysz umiał całkowicie wtopić się w otoczenie. – Zaraz, zaraz… Czy to jakieś nowe ćwiczenie na wzmocnienie ciała? Bo chyba dla własnej przyjemności nie spacerujesz bez płaszcza w ulewne noce?

– Tak się składa, że pewna dobra dusza potrzebowała go bardziej. – Mag zmrużył oczy i uśmiechnął się pokrzepiająco do podopiecznego, po czym uniósł wzrok ponad jego ramię. Skryte pod zarostem wąskie usta nabrały odrobiny ciepła. – Colonellu, poznaj mojego ucznia. Estalavanesie?

Est drgnął. Podążając za wzrokiem swojego opiekuna ostrożnie się obrócił, starając się ukryć lęk przed tym, którego zastanie po drugiej stronie bezpiecznej osłony. Przełknął ślinę i chwycił drżącymi dłońmi boki niewygodnego kaptura, zsuwając go na ramiona. Tym jednym ruchem odsłonił wszystko, czego w sobie nienawidził. Nie było sensu niczego ukrywać, skoro niebawem i tak cały świat pozna każdy najgorszy element odróżniający go od reszty. Zacisnął zęby i z walącym niby młot sercem zwrócił się ku obcemu.

Kocie oczy stały się nagle olbrzymie ze zdumienia.

– TO TY! – zawołali równocześnie, a wycelowane w siebie nawzajem palce prawie się zetknęły.

Pozostała trójka zatrzymała się w stosownej odległości i przyglądała tej dziwacznej scenie z mieszaniną zaskoczenia oraz niepewności. Tylko mnich wydawał się zadowolony z tego niespodziewanego obrotu wydarzeń.

Czas się zatrzymał. Biały elf i człowiek stali w miejscu wpatrzeni w siebie, niezdolni odezwać się choćby słowem. Estalavanes z rozdziawionymi ustami gapił się w ciemnozielone oczy, szeroko otwarte ze zdziwienia i lśniące niepohamowaną wesołością. Odcinający się od śniadej cery szczegół przywołał bolesne wspomnienie popołudnia sprzed tygodnia – atramentowe linie wijące się na lewej połowie twarzy, zaczynające się od środka czoła i kończące na gładko ogolonej brodzie. We własnej osobie stał przed nim zabójca czarnego odyńca. Mało tego, hipnotyzował go ciemnymi oczyma oraz przeplatającymi się konturami płowiejącego barwnika. Est nie potrafił się oderwać od całokształtu pociągłej twarzy i byłby zapomniał o mruganiu, gdyby nie zmęczenie uporczywie szczypiące pod powiekami. Zbyt głośno zaczerpnął powietrza, bo mężczyzna imieniem Colonell nie pozostawał mu dłużny.

Wytatuowany najemnik szybkim spojrzeniem otaksował białe oblicze, zatrzymując się na rozchylonych wargach. Wystające czubki kłów świadczyły o ich niespotykanej długości. Nie chcąc być niegrzecznym, prześlizgnął się na soczyście zielone tęczówki, a potem na długie poziome uszy wieńczące tył głowy ostrymi koniuszkami. Na ich widok zacisnął usta, a jego oczy zalśniły, co było doskonale widoczne w świetle migoczącej latarni. Estalavanes nie był pewien, czy był to błysk złośliwości czy też coś innego, czego nie potrafił nazwać.

Tropiciel otrząsnął się i odzyskawszy rezon, uniósł lewy kącik ust w czarującym, zawadiackim uśmieszku. Zręcznie zmienił wyciągnięty wskazująco palec w gest powitania i prostując się wyciągnął rękę do ucznia Maga.

– Zwiadowca Colonell z Niedźwiedzi – przedstawił się. – Dla przyjaciół po prostu Col.

Jedynym, co w tej chwili widział Est, był ujmujący krzywy uśmiech nieznacznie odsłaniający białe zęby. Szczery i zachęcający, onieśmielający tak bardzo, że aż musiał się cofnąć. Człowiek był wysoki, toteż znów uniósł wzrok i dojrzał przymrużone radośnie oczy, odzwierciedlające prawdziwy charakter nowopoznanego. Zwiadowca imieniem Colonell musiał często i chętnie się uśmiechać, czego dowodem były drobne, ledwie uchwytne zmarszczki tuż przy zewnętrznych kącikach oczu. Pogodne usposobienie czy też pierwszorzędna gra aktorska?

Estalavanes popatrzył na wyciągniętą dłoń, nagle sobie o niej przypominając. Obleczona była w skórzaną rękawicę odsłaniającą kciuk oraz palec wskazujący i środkowy. Wyglądała zwyczajnie. Ludzko. W związku z tym nie zamierzał jej dotykać. Cofnął się kolejne dwa kroki i stanął na uboczu, niezdolny do ponownego zerknięcia w malowaną smagłą twarz.

Zmieszany manierą elfa Colonell spojrzał na swoją dłoń. Sięgnął nią do odsłoniętego karku i zaczął zawzięcie pocierać linię krótkich ciemnych włosów. Nie tracił jednak dobrego humoru, którym w innych okolicznościach mógł zarazić nawet największego ponuraka.

– Jasne, rozumiem przekaz – wymamrotał niezrażony. – Jak ci na imię? Przepraszam, Mag wspominał, ale…

– Estalavanes – mruknął chłopak, wbijając spojrzenie w zbutwiałe liście zaścielające ziemię.

Na tle tego mężczyzny czuł się wyjątkowo brzydki z tą swoją wychudzoną gębą oraz zbyt dużymi ślepiami. Na dodatek te nieludzkie uszy i kły… Pragnął zapaść się pod ziemię i zamieszkać pod nią, nie wychodząc na światło dzienne już do końca życia.

– Estalavanes? Esti, świetnie! – ucieszył się Colonell. - Miło mi cię poznać. Możesz mi mówić Col, będę zobowiązany.

– Nie jesteśmy przyjaciółmi więc nie mogę się tak do ciebie zwracać. Poza tym… jak rany… – chciał protestować dalej, ale myśli rozbiegły się jak szalone, a słowa utknęły w suchym gardle.

Dlaczego czuł się zakłopotany samą jego obecnością? Czy to z winy niestosownego zdrobnienia, które było już przesadą kroczącą w kierunku niemile widzianej poufałości? Zreflektował się, że wciąż szarpie za prawe ucho, i puściwszy je, zwrócił się błagalnie w stronę mentora. Łysy doradca przyglądał im się z pobłażliwością osoby obserwującej dokazujące szczenięta.

Uszy Esta opadły żałośnie w dół, co nie umknęło uwadze zaaferowanego zwiadowcy. Odtąd Colonell zaczął z upodobaniem wypatrywać kolejnych niecodziennych zachowań równie niecodziennego stworzenia. Zdawał sobie sprawę ze swojego zbyt wyraźnie okazywanego zainteresowania, lecz nie był w stanie temu przeciwdziałać. Coś w nim pękło na widok tej buźki, tej sylwetki, a w szczególności tych zjawiskowych oczu barwy wiosennych liści. Coś pękło i zabolało, aż musiał powstrzymać odruch dotknięcia klatki piersiowej. Rozrywało ją od środka. Elf był tak udręczony i wynędzniały, że pragnienie chronienia tej kruchej, zabiedzonej istoty stało się intensywne, aż musiał użyć całej siły woli, by utrzymać na wodzy rozpędzające się uczucia.

To było niezdrowe. Cokolwiek się z nim działo, było kurewsko niezdrowe. I wiedząc o tym, postanowił świadomie brnąć w to dalej, dopóki stwierdzenie Maga nie wyrwało go z tymczasowego zauroczenia.

– Nie wiedziałem, że się znacie. – Doradca Złowieszczego Niedźwiedzia obrócił się na pięcie, ruszając w dalszą drogę, a Lydrian i Velren bez szemrania poszli jego śladem. Imperialny elf na odchodne obrzucił Colonella przeciągłym spojrzeniem spod zmrużonych gniewnie oczu. Estalavanes nie chciał zostać sam z tym koszmarnym mężczyzną, dlatego też bardzo szybko zrównał się z pozostałymi.

Nieprzejęty zachowaniem białego elfa Col wzruszył ramionami i z przyzwyczajenia zamknął pochód, a tajemniczy uśmieszek goszczący na jego obliczu nie gasł ani na moment. Podjął się pogawędki z Magiem dopiero, gdy na powrót stopił się z leśną ciemnością.

– Bo się nie znamy. Tak się składa, że pierwszy raz dojrzeliśmy się w lesie, w… w okolicznościach niezbyt sprzyjających nawiązywaniu znajomości.

Z ukrycia podglądał idącego przed nim Estiego. Jak na łowcę przystało z uwagą śledził każdy jego ruch, w pamięci odnotowując nieświadome zachowania oraz dopatrując się słabych punktów. On cały był jednym wielkim słabym punktem, ale te uszy… Wydawało mu się to niedorzeczne jak bardzo pragnął ich dotknąć. Ich końcówki drżały prowokująco przy najlżejszym dźwięku.

Zakradł się do niego, oczu nie odrywając od jego zgarbionej sylwetki oraz profilu mizernej twarzy.

– Myślałem że zginąłeś – zagaił szeptem, a zdumiewające uszy chłopaka uniosły się z lekka ku górze. – Kiedy tylko burza się skończyła, poszedłem szukać twojego cia… ciebie, rzecz jasna. Jedyne, co znalazłem, to rozszarpane truchło mojej zdobyczy, nienadające się już do niczego. Jak udało ci się przeżyć upadek z takiej wysokości?

Estalavanes nie odpowiedział. Nie chciał o tym rozmawiać, a już na pewno nie z gadatliwym typem. Usta mu się nie zamykały i nie byłoby to takie straszne, gdyby nie fakt, że zadawał pytania. A co więcej, oczekiwał odpowiedzi, gapiąc się na niego tymi ciemnymi, niebezpiecznie błyszczącymi oczami. Bez wątpienia próbował zakpić z dziwadła, jakie mu przedstawiono.

Mag zwrócił się do młodego zwiadowcy, równocześnie kalkulując, na ile mu jeszcze pozwolić.

– Colonellu, bądź tak dobry i wróć do swoich obowiązków, nasz młody przyjaciel jest utrudzony dzisiejszymi wydarzeniami. Ponadto zdaje się, iż podróż w skrajnych warunkach pogodowych mu nie służy. – Przelotne zerknięcie przeszło w wymowne spojrzenie posłane spod zmarszczonych, krzaczastych brwi. - Zaręczam, młodzieńcze, iż jutro również będzie okazja do rozmowy. I to niejedna.

Zganiony Col przeciągnął się i przeczesał dłońmi ciemne gęste włosy, krótkie po bokach głowy, a dłuższe u góry. Przez pewien czas szedł tuż obok milczącego Estiego, umyślnie napierając na jego granicę komfortu.

– To nie moja warta, Magu. Jestem wolny do dwóch godzin przed świtem. Zastawiałem pułapki na zające z myślą o śniadaniu, kiedy usłyszałem tupanie Lydriana. – Wychylił się nieco przed szereg i mrugnął porozumiewawczo do potężnego wojownika. Lydrian odpowiedział mu wyszczerzonym grymasem. – Sądzę że nawet niedźwiedzie trzymałyby się na bezpieczną odległość od czegoś, co robi taki hałas.

– Więc bądź tak łaskaw i poinformuj obóz o naszym przybyciu. Chciałbym, aby czekała już na nas gorąca strawa i sucha odzież. Oraz dobre miejsce przy ogniu.

Chociaż słowa Maga były nader uprzejme i wypowiedziane dobrotliwym tonem, to trudno było pomylić je z grzeczną prośbą. W rzeczywistości były ewidentnym, zawoalowanym, nieznoszącym sprzeciwu rozkazem. Staremu mnichowi zaczynało już brakować argumentów mogących zapewnić młodemu elfowi choć krztynę spokoju psychicznego, nie traktując tym samym zbyt ostro przyjacielskiego młodzieńca. Jeżeli ma zamiar wyciągnąć swojego podopiecznego ze stanu, w jakim obecnie się znajdował, to potrzebny mu będzie każdy sojusznik, zwłaszcza taki, który niejednego potrafi sobie zjednać samym sposobem bycia.

Colonell znał swojego przełożonego na tyle dobrze, by pozwolić sobie na przesadne westchnięcie. A był przy tym na tyle bezczelnym, by wdać się w dalszą polemikę.

– Chcesz się mnie pozbyć, prawda, Magu?

– Zgadza się. – Tembr mnicha zmienił się ledwie słyszalnie.

– Będziesz mi rozkazywał?

– Wierzę, iż twój rozsądek zrobi to za mnie, Colonellu.

Pokonany zwiadowca uniósł ręce w geście kapitulacji. Ostatni raz spojrzał na nieskorego do rozmów Estiego, równocześnie ignorując przewiercające go na wskroś oczy Velrena. Bez dalszych sprzeciwów umknął w bok, byle dalej od światła padającego na wędrowców oraz mijane drzewa. Znikając w gęstej ciemności, bardzo szybko wyprzedził pozostałych, nie pozostawiając po sobie choćby śladu obecności.

Estalavanes nieco się odprężył. Z wolna rozluźnił kark bolący od nerwowego napinania mięśni, ukradkiem poszukując podejrzanego mężczyzny pośród drzew o szerokich pniach. Coś kazało mu mieć się przy nim na baczności. Jakiś wewnętrzny instynkt, dotychczas uśpiony, a teraz przebudzony jak za niechcianym dotykiem. Długie uszy nie wychwyciły odgłosu oddalających się kroków, co nie było spowodowane hałasem czynionym przez pozostałą trójkę, lecz nieprzeciętnym talentem nowopoznanego osobnika. Był przekonany, że w sprzyjających warunkach to i jego zawczasu by usłyszał. Ludzie są zbyt ociężali i niecierpliwi, są… Wątpliwość zmarszczyła czarne brwi. W przypadku gwałtownych i niezgrabnych przedstawicieli tego gatunku bezgłośne stawianie stóp na mokrym poszyciu było nie lada wyczynem wymagającym elfiej zwinności. Zaczynał podejrzewać, że Colonell jest półelfem, gdy przypomniał sobie promienną, śniadą twarz. Wykluczone, by był mieszańcem, ponieważ jego pionowe uszy były zaokrąglone.

Z namysłem spojrzał w przestrzeń przed sobą. Nie było szans, by przebić nocnym wzrokiem zasłonę światła. Bez niej poradziłby sobie zdecydowanie lepiej, jednakże nie zapominał o ludzkim towarzystwie. Zrezygnowany zapatrzył się w głąb cienistej gęstwiny, zbyt zmęczony, by dalej utrzymywać koncentrację. Rozkojarzony zahaczył o coś stopą. Myląc krok, niezgrabnie przeskoczył nad korzeniem, o który się potknął. Poczuł na sobie uważne spojrzenia, lecz zaraz i one powróciły do pilnowania nierównej, zdradliwej ścieżki pod nogami.

Las się przerzedzał, co wcale nie znaczyło, że zbliżali się do jego końca. Kierowali się ku środkowi, w którym chłopak był raz czy dwa, wiedziony czystą ciekawością i mający na tyle wolnego czasu, by móc sobie pozwolić na dłuższą eskapadę. A teraz był tu z mistrzem.

Znużenie wkradło mu się pod powieki, gdy teraźniejszość wypierała przeszłość z jego nieprzytomnego umysłu. Estalavanes przyłapał się na swobodzie, z jaką zaczął nazywać tego leciwego człowieka mistrzem. Jakby był to naturalny porządek rzeczy a nie przypadkowy incydent w noclegowni. Zabawne. Związał się z nim ulotną niczym dym na wietrze umową obowiązującą zaledwie od kilku godzin, a już określenie „mistrz” oraz jego synonimy weszły mu w krew.

Mistrz.

Jakże dziwnie to brzmiało, smakowane w myślach, ześlizgujące się gładko na język, wstrzemięźliwie utrzymywane za stróżującymi długimi kłami.

Człowiek.

Zadrżał gwałtownie. Nie do końca pewny, czy dreszcze były efektem wychłodzenia ciała czy przeciążonej psychiki, zaczął rozmyślać, co też przyniesie mu dalsze zadawanie się z ludźmi. Czy miał inny wybór, chcąc przetrwać w świecie opanowanym przez tę agresywną rasę? Całe życie w ciszy znosił upokorzenie, jakie niosło ze sobą podporządkowanie się silniejszym, więc jeśli rzeczywiście był lwem uważającym się za mysz, to czy ten starzec będzie w stanie wyzwolić w nim siłę niezbędną do udanej przemiany?

Jego przemoczone buty ciamkały, podjadając błoto zalegające między gnijącymi liśćmi i igliwiem. Towarzyszące temu doznanie łaskoczące skórę między palcami stóp wywoływało mdłości. A może czuł się tak z powodu pustego żołądka nieśmiało upominającego się o jedzenie? Albo właśnie ze zmęczenia, które objawiło się wraz z chwilą wytchnienia, w której to nowi kompani wreszcie zajęci byli swoimi problemami, a nie nim samym?

Jak na zawołanie mgła zmęczenia przysłoniła mu widok, aż zmuszony był opuszkiem palca przetrzeć powieki, by pozbyć się przeszkadzającego zjawiska. Przeląkł się nie na żarty, gdy rozciągająca się przed oczami biel nie odpuściła. Rozejrzał się, a równie bacznie obserwujący otoczenie Velren bynajmniej go nie uspokoił.

– Jeżeli się nie pospieszymy, to świt powita nas gęstą mgłą – ostrzegł miedzianowłosy elf, a jego marudny głos zdradzał ogarniające go znużenie. Po raz kolejny zmienił rękę trzymającą latarnię i strzepnął uwolnione ramię, rozluźniając zesztywniałe mięśnie. – Nawet mój sztylet nie będzie w stanie wykroić nam bezpiecznej drogi przez las.

– Użycie broni przeciwko naturze nie będzie konieczne, Velrenie. – Mag jako jedyny nie wyglądał ani na zmęczonego, ani na zatroskanego nagłą zmianą powietrza. – Niebawem dotrzemy do obozu. Poza tym czuję w kościach, iż noc jeszcze nie chyli się ku końcowi. Warta Colonella wypada przed świtem, a skoro był tutaj w celu innym niż nałożony nań obowiązek, oznacza to przekroczony środek nocy.

Naburmuszony Velren syknął w odpowiedzi, co Mag przyjął ze stoickim spokojem. Humory tropiciela były dla niego normą na podobieństwo wiosennej zmienności pogody, nad którą szybko przechodził do porządku dziennego.

Est przysłuchiwał się tej krótkiej wymianie zdań i nie opuszczało go poczucie, że z tym aroganckim elfem łączy go nić porozumienia. Obaj zostali wepchnięci do świata ludzi wbrew swojej woli. Obaj byli też skrajnie odmiennymi osobowościami. Zarozumiały Velren wychował się wśród swoich bliskich, natomiast płochliwy Est znał tylko tych, pośród których dorastał. Czy naprawdę znajomość rodziny i podobnych mu istot tak bardzo zmieniłaby jego stosunek do świata? Nie wyobrażał sobie tego. Velren przynajmniej wiedział, że jego rodacy żyją gdzieś na Khaldunie. I pozostają poza jego zasięgiem. Ostatecznie doszedł do wniosku że lepiej dla niego, iż nie zna swoich krewnych. Przynajmniej za nikim nie tęsknił. Ale współczucie zakłuło go w piersi, gdy pomyślał, że to właśnie życie wśród ludzi uczyniło Velrena aroganckim i zdystansowanym wobec otoczenia. To dlatego zdawał się nieprzystępnym dla każdego bez wyjątku, a jego pomarańczowe, skośne oczy mówiły o zgorzknieniu zalegającym na sercu.

Pogrążony w zamyśleniu Est wystraszył się nagłego ruchu w polu widzenia. Instynktownie odskoczył, czym znów przyciągnął przenikliwe spojrzenia dwójki rozdrażnionych najemników. Był świadom, jak bardzo jego zachowanie działa im na nerwy, lecz nie mógł nic na to poradzić. Strach podparty ostrożnością był w nim silniejszy niż wszystko inne. Lata przykrych, bolesnych doświadczeń wyzwalały w nim najbardziej dokuczliwe odruchy, których nic nie było w stanie wykorzenić. Pozostało mu tylko w pełni zażenowania udawać, że nic się nie stało.

Mag spojrzał na niego z ukosa, a iskierki rozbawienia migotały w oczach barwy onyksu, kiedy zawzięcie pocierał swędzący orli nos.

Zakłopotany Est sięgnął opadającego ucha i pociągnął na tyle mocno, by odczuć ból przy samej skroni. Gdyby umiał wyrażać palący wstyd tak jak ludzie, cała jego twarz, uszy oraz szyja pokryłyby się wydatnym karmazynem. Po raz pierwszy w życiu cieszył się, że ich nie przypomina. Przynajmniej nie pod tym względem.

– Ostrożność wynikająca ze zmęczenia nie jest niczym złym, Estalavanesie – zauważył Mag i chociaż wpatrywał się we wschodzącą z wolna mgłę, to uczeń niemal fizycznie wyczuwał jego wzrok na swojej skórze. – Jesteśmy prawie na miejscu, chłopcze. Zjesz porządny posiłek, zmyjesz z siebie trudy podróży i będziesz mógł spać aż do odjazdu.

Est nie odpowiedział, ale też nikt nie oczekiwał, że to zrobi. Łypnął spod brwi na owijający pnie drzew strzępiasty opar. Mgła gęstniała z minuty na minutę i wydawało się, jakby mleczne wici karmiły się energią opadających z sił podróżników. Do jego nozdrzy docierał już niesiony wiatrem zapach drzewnego dymu, a odległe dźwięki zniekształcone mokrym szumem liści świadczyły o niedalekiej obecności ludzi.

Spiął się, gdy światło latarni padło na wysoką sylwetkę stojącą pod jednym z drzew. Posępny mężczyzna mierzył ich spod kaptura, a jego dłoń zaciskała się na skórzanej rękojeści miecza schowanego w długiej pochwie u pasa. Wartownik skinął głową Magowi i wycofał rękę poza zasięg śmiercionośnego narzędzia. Kolejny najemnik, tym razem niesłyszalny z racji utrzymywania pozycji, dla Esta znaczył nie więcej niż następne oczy wbite w jego białą, chudą twarz i długie uszy, spojrzenie dotkliwie osądzające, złe.

Biały elf na powrót postawił kaptur, trudząc się z ułożeniem uszu pod namokłym materiałem. A był to dopiero początek jego drogi przez mękę. Był tego świadom, lecz wciąż nie potrafił przygotować się na najgorsze. Wyćwiczonego latami systemu obronnego opartego na wycofywaniu się nie można tak łatwo przełamać. To było niemożliwe do wykonania, podobnie jak stanie się kimś równym ludziom. To się jeszcze okaże. Żaden człowiek nie będzie równo traktował takiej kreatury. I chociaż idący tuż obok mnich mógł zadawać kłam jego uprzedzeniom, to wciąż był jedynie marną kroplą w morzu goryczy.

Ale czasami jedna odpowiednio dobrana kropla może zmienić smak całego napoju.

Estalavanes potrząsnął głową, pozbywając się niechcianej refleksji. Niechcianej wyłącznie dlatego, że przemawiała do niego swoją prawdziwością. Zaraz jednak jego rozchwiany umysł przyciągnęło nowe zjawisko.

Między ostatnimi drzewami majaczył ogromny ogień. Chłopak z nieomal dziecięcym zdumieniem zastanawiał się, jakim sposobem wściekły żywioł nie pochłonął znacznej części starej puszczy. Wzlatywał wysoko, jaskrawymi wstęgami wyraźnie oświetlając to, co działo się wokół niego. A działo się niemało. I to właśnie ten obraz poraził go niczym piorun, roztrzaskując na drobne kawałeczki jego świadomość i wypalając na popiół pozostałą resztkę samokontroli.

Est zatrzymał się wpół kroku i podparł zabandażowaną dłonią o najbliższy pień, czując, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Zaczynał się nieświadomie hiperwentylować. Jego zapadnięta klatka piersiowa unosiła się i opadała w duszącym rytmie oddechu, a ogromne z przerażenia oczy badały każdy skrawek widocznego z jego perspektywy obszaru. Zbierało mu się na wymioty. Nie dał rady powstrzymać odruchu zmaltretowanego ciała, torsje zdominowały te marne ostatki energii, jakie mu pozostała.

Opancerzonych ludzi było wielu i wszyscy mieli broń. Przy czym wcale nie wyglądali na takich, którzy lubią prowadzić grzecznościowe pogaduszki.

Podczas gdy pochylony Est ocierał nadgarstkiem usta, Lydrian opuścił ich czteroosobową drużynę i ruszając żwawo w stronę ognia, ściągnął z siebie przemoczoną pelerynę. Rzucił ją niedbale na jedną z prowizorycznych ławek i z zadowoleniem podszedł do witających go okrzykami współbraci.

Skwaśniały jak mleko Velren zgasił latarnię i rozpiął swoje okrycie, idąc w ślady kompana. Eleganckim ruchem odłożył oba przedmioty tam, gdzie wojownik, by zaraz potem przeczesać palcami rozczochraną czerwonozłotą czuprynę. Zniknął w jednym ze stojących na uboczu domków z materiału.

Tylko Mag nie wszedł w zasięg obozowego światła. Czekał cierpliwie, przypatrując się uczniowi z troską pogłębiającą zmarszczki ukryte pod lśniącym od deszczówki gęstym zarostem. Pragnął pomóc mu w trudnej dla niego sytuacji, lecz nie był w stanie. Jeszcze nie. Wszystko przyjdzie z czasem, a cierpliwość jest jedynym kluczem, według którego powinien działać. Nie może go zmusić do przełamania lęku, nie może naciskać, to powinno wyjść od niego, inaczej proces przyzwyczajania zostanie wydłużony, co było niedopuszczalne.

Odkasłujący Estalavanes powoli obrócił głowę ukrytą pod naciągniętym nań materiałem. Dostrzegalna z tak dużej odległości źrenica przysłaniała prawie całą tęczówkę. Wydychane powietrze świszczało między odsłoniętymi w grymasie zębami. Chłopak wyglądał, jakby miał zaraz upaść i więcej się nie podnieść. Ewentualnie zwymiotować po raz kolejny.

– Daj sobie czas, Estalavanesie. Nie zmuszaj się. – Mag postąpił krok w kierunku stworzenia gotowego w każdej chwili uciec. Albo zemdleć. – Jestem tu po to, by ci pomóc, wiedz o tym. U mego boku nic ci nie grozi.

Jego ton był łagodny, pełen prawdziwej, uspokajającej troski. Był doskonałym mediatorem, chociaż w tym przypadku postawił na bezwzględną szczerość, odnosił bowiem wrażenie, że elf słuchał, czuł i myślał głównie emocjami. Sęk w tym, że nieszczęśnik w ogóle ich nie rozumiał.

Udręczony Est przeniósł nieprzytomne spojrzenie na tętniące nocnym życiem obozowisko. Patrzył na kilkunastu ludzi zajmujących się swoimi sprawami, nieświadomych tego, co podglądało ich z bezpiecznej kryjówki. Mętny wzrok przestał wyrażać jakiekolwiek emocje. Mnich był gotów ruszyć na pomoc upadającemu ciału, lecz chłopak tylko zacisnął usta, przełykając kwaśną ślinę. Wreszcie się odezwał, a jego głos był nienaturalnie spokojny i obcy. Wyprany z uczuć. Jak gdyby strwożony wycofał się tak daleko w głąb siebie, że nic już nie było w stanie go ruszyć. Jak gdyby był wyłącznie pustą, bezwolną skorupą obojętną na wszelką formę ataku.

– Mistrzu… Przepraszam… Pójdę, jeśli rozkażesz.

Mag przymknął powieki, pozwalając, by gorący ból wypełnił jego pierś. Czego ten chłopiec musiał doświadczyć, by jego umysł zmuszony był przyjąć tak uległą, potulną postawę? Rany zadane psychice goiły się jak te fizyczne, aczkolwiek pozostawiały po sobie niewidzialne blizny, osłabiały charakter i zostawały z pokrzywdzonym już do końca życia. Jeśli nie na ciele, to właśnie w umyśle. I mimo że Mag nie należał do pesymistów, to nie był też optymistą, a zdroworozsądkowy realizm wskazywał na to, że stało przed nim nie lada wyzwanie.

Wizje nie były jednoznaczne, ale stary wieszcz był na tyle mądry, by rozróżniać ich poszczególne elementy. Obecna, prześladująca go wyjątkowo często, w dużym skrócie przedstawiała kolejno czerwień, czerń i szarość. Sieć żył. Istotę skrywaną w istocie oraz to, co starał się zbagatelizować, czyli powidok zmiennego kształtu, który jego wspomnieniom wydawał się niepokojąco znajomy. Widział go, gdy zamykał oczy, ale wciąż nie rozpoznawał. Nie żywił jednak obaw, bo zgodnie z własnym przekonaniem powiadomił o swych spostrzeżeniach najwyżej usytuowane persony w krainie. W przeciwieństwie do niego miały one znaczący wpływ na bieg wydarzeń i nie odesłały go precz niczym szaleńca wieszczącego koniec świata. Co więcej, okazano mu stosowny szacunek oraz wdzięczność, a także wskazano dalszą drogę, która póki co prowadziła prosto do celu. Doprowadziła go do niewielkiego miasteczka położonego z dala od większych, znaczących miast. Doprowadziła go do Estalavanesa.

Przez pobrużdżone zmarszczkami oblicze przemknął ostatni cień rozpaczy na powrót zastąpiony stanowczością.

– Nie będę ci rozkazywał, Estalavanesie. Pójdziesz ze mną z własnej woli i kiedy ty sam będziesz na to gotów.

– Tak naprawdę to nie mam wyboru, czyż nie? – Uczeń zgiął się w nagłym spazmie, który minął bez większych komplikacji. Zakasłał sucho i kontynuował cichym, bezbarwnym głosem: – I tak będę musiał to zrobić, czy tego chcę, czy nie. Mistrzu – dodał na koniec, przypominając sobie o istnieniu tego wyrazu.

Mag podszedł kolejne dwa kroki, skracając dystans między sobą a uczniem.

– Nie przeczę, chłopcze. Jednak czy naprawdę mamy taki wybór, jak nam się zdaje? Czyż nie jest tak, iż ścieżka każdego z nas zapisana jest z góry, a my zawsze na nią powrócimy, bez względu na to, jak bardzo pragniemy od niej uciec?

Estalavanes zerknął niepewnie na swojego nauczyciela. Zabandażowana dłoń drżała ze zmęczenia, oparta o szeroki pień. Obszerna peleryna należąca do mnicha zwisała z chudej, pochylonej sylwetki niby ojcowska kurtka zarzucona na ramiona dziecka, dopełniając tym całości żałosnego wizerunku.

– Jeśli… jeśli mam jakąś ścieżkę przed sobą, to jej nie widzę. Jest tylko… pustka. I ciemność.

– Ciemność to brak światła, a światło zawsze można rozpalić, podobnie jak wewnętrzny ogień. Na początek wystarczy mały płomień. – Spojrzał znacząco na ognisko skrami strzelające w niebo. – Moja ścieżka skrzyżowała się z twoją i od teraz będzie biegła tym samym torem niczym rzeka, z którą łączy się kolejny dopływ. Jestem płomieniem mającym wskazać ci drogę w ciemności, byś z czasem sam wypatrzył jej trasę i podążał nią do samego końca. Udzielę ci jednak pewnej rady – zajrzał chłopakowi w twarz – nie odwracaj się i nie patrz w tył, możesz bowiem zgubić sprzed oczu to, co najważniejsze. A próba ponownego odnalezienia utraconej wartości graniczyć może z niewykonalnym.

– Nie można zgubić tego, czego się nie posiada – wyszeptał w odpowiedzi Est. – A ja nie posiadam niczego.

– Posiadasz więcej, niż sądzisz. W szczególności tu. – Zgrubiały palec dotknął skrytego pod kapturem białego czoła, zaraz potem wskazując osłoniętą materiałem pierś. – I tu.

Uczeń stężał pod nieoczekiwanym dotykiem. Skóra na jego czole zapłonęła żywym ogniem, zmuszając go do zwalczenia chęci rozdrapania bolesnego piętna. Pełen wyrzutu wzrok utkwił w zwodniczo beznamiętnych oczach Maga. Wstrząs odebrał mu zdolność mowy. Nie pojmował, co się z nim dzieje, gdy lśniące obozowym ogniem oczy przewiercały go na wylot. Pełne były tego dziwnego przejmującego ciepła. I czegoś jeszcze, ulotnego i nieznanego, zbliżonego do… do czego?

Mnich wciąż mu się przypatrywał. Zbyt blisko, a jednak dość daleko, by Est nie odczuwał jego obecności jako natarczywej. Ten człowiek nie chciał wyrządzić mu krzywdy, wyciągał rękę ku obozowisku w geście oznaczającym zaproszenie. Estalavanes wahał się, nie mając pewności, czy nie interpretuje jego zachowania opacznie. Skąd mógł wiedzieć cokolwiek o zachowaniach międzyludzkich, skoro nigdy nie uświadczył tych pozytywnych? Nie mógł wiedzieć. Ale mógł się tego nauczyć. Od tego konkretnego człowieka. I jeżeli naprawdę planował żyć wśród nich, przeżyć, to wbrew sobie musi ich lepiej poznać.

Przymknąwszy powieki, Est bezwiednie dotknął czoła w miejscu, gdzie piekąca skóra zaczęła nieprzyjemnie mrowić. Przykre doznanie było jedynie wytworem jego wyobraźni, co nie zmieniało faktu, że mu się nie podobało.

Mag czekał z cierpliwością godną dostojnego posągu. Ociekający wodą kapiącą z jego namokłej, skórzanej kurtki i sączącą się z gęstej kędzierzawej brody wydawał się nawet zrelaksowany. W żaden sposób nie poganiał zagubionego chłopaka. Nie okazywał zdenerwowania czy niechęci, aczkolwiek musiało mu być zimno i niewygodnie w przylegających do ciała przemoczonych ubraniach. Nie wspominając już o chłodnym wietrze tnącym odsłoniętą skórę.

Estalavanes ponownie skupił się na swoim opiekunie, a wyciągniętą rękę potraktował obojętnie, zauważając to, czego na pierwszy rzut oka nie było widać. A przecież był świetnym obserwatorem, wszak od tej umiejętności zależało jego życie wśród nieprzychylnej gawiedzi. Jego mentor był zdecydowanie inny niż reszta. Pośród swoich musiał być odmieńcem, charakterem zbyt różnym, by trzymać się blisko kogokolwiek. Samotnikiem podążającym własnymi ścieżkami, wydającym rozkazy i nawykłym do posłuchu. Inni ludzie szanowali go, choć Est podejrzewał, że była to afirmacja podszyta obawą przed tym perfekcyjnym pozorantem, niebezpiecznym przeciwnikiem. Charyzma oraz inteligencja czyniły z tego niesamowitego starca naturalnego przywódcę, bynajmniej nie chełpiącego się swą władzą, a chętnie oddającego ją innym. Stojąc na uboczu, w głębokim skupieniu rejestruje wszystko wokół, wyciągając słuszne wnioski i ucząc się coraz to nowych rzeczy, zupełnie jak teraz. Żył, doradzając, wskazując drogę oraz pomagając przejść najgorsze jej etapy, pozostając przy tym skromnym i pokornym od początku do końca. Niezmiennie. Był kimś, kto zasługiwał na szacunek i podziw chociażby z racji tego, że przemawiał poprzez swoje nienaganne zachowanie oraz godny naśladowania styl bycia. Był autorytetem samym w sobie.

Est wierzył w trafność tej wnikliwej analizy. Podpowiadało mu to przeczucie lub instynkt zaszyty gdzieś w otchłaniach jego ciemnej duszy, źródło godne zaufania. Tylko dlatego trzymał się tych wniosków kurczowo jak nadziei, na którą naiwnie sobie pozwalał. W jego oczach człowiek ten stawał się kimś mu pokrewnym. Kimś, kto rozumiał go lepiej niż on sam. Kimś, kto chciał mu pomóc, nie oczekując niczego w zamian. A przynajmniej nie oczekując niemożliwego. Wszystko to wbrew logice, która krzyczała w swej zwyczajowej nieufności, próbując skierować oporny umysł na poprzednie tory. Bezskutecznie.

Zdeterminowany nową refleksją chłopak postanowił działać. Zacisnął pięści, by ukryć drżenie rąk i odepchnął się od szorstkiej podpory, stawiając niepewny krok w stronę mnicha. Nieznaczny, pełen dumy wyraz stał się dostrzegalny pod gęstym zarostem, jednakże młody uczeń nie zwracał na niego uwagi. Świat wokół niego przestał istnieć, kiedy spojrzał w dwa uśmiechnięte onyksy. Zwracając się ponownie w kierunku swego przeznaczenia, postawił następny, nieco pewniejszy krok do przodu, a po nim kolejne, aż wyszedł poza bezpieczną osłonę, jaką był skraj rzednącego lasu. Musiał utrzymać się w pionie za wszelką cenę. Nie zamierzał dawać ludziom powodów do ucztowania na jego niezdarnej, pokracznej osobie.

Wkraczając na otwartą, mocno oświetloną przestrzeń czuł się nagi i wystawiony na atak. Był bezbronny i o tyle niepasujący do otoczenia, o ile gołąb może nie pasować do stada sokołów łownych. Przyjmował na siebie liczne spojrzenia; przeciągłe, przeszywające go na wskroś, dopatrujące się czegoś więcej pod błyszczącym kapturem. Był ciekawostką zmuszającą najemnych do przerwania swoich czynności i nawet gdy z powagą pozdrawiali oni Maga, to i tak Est wiedział swoje – gdy wreszcie ujrzą, z kim mają do czynienia, szydzeniu i złośliwościom nie będzie końca. Zawsze tak było i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek miało się to zmienić.

– Czy możesz mi powiedzieć, co w tej chwili czujesz, Estalavanesie? – Niski głos Maga zabrzmiał niespodzianie. Podopieczny popatrzył ku niemu z nową ostrożnością. – Nie dowiem się, mój uczniu, co w tobie siedzi, jeśli nie powiesz mi tego wprost. Choćbym sobie tego życzył, nie potrafię czytać w myślach, aczkolwiek mógłbym spróbować odgadnąć je z twojej twarzy.

Wahanie zdawało się drugą naturą ciemnowłosego elfa, który sam nie do końca uzmysławiał sobie, jakie emocje nim władają. Czuł zbyt wiele, zarazem nie czując absolutnie niczego. Nogi, raz wprawione w ruch, niosły go same, a oczy widziały tylko to, co chciały widzieć. Okazały pomarańcz bijący w zachmurzony firmament nieustannie przyciągał jego wzrok, aż odezwała się w nim dziwna tęsknota za pierwotną siłą i dziką potęgą.

– Nie wiem, mistrzu… Naprawdę nie wiem, co czuję. Czuję za dużo. Albo nie czuję nic.

– Czyżby, mój uczniu? – Krzaczasta brew uniosła się, pogłębiając bruzdę na czole. – W takim razie, o czym myślisz?

– Słucham?

– Powiedz mi, proszę, o czym w tej chwili myślisz. Jakie bodźce odbiera twoje ciało. Jaka jest twoja reakcja na otoczenie. – Mnich zatrzymał się koło jednej z solidnie skleconych ławek umiejscowionych tuż przy ogniu. – W znaczeniu emocjonalnym, oczywiście. Czy jest to lęk? Odraza? Czy coś intensywniejszego, jak nienawiść albo gniew?

Poblask układał się miękko na poznaczonych wiekiem rysach i umięśnionej, żylastej sylwetce oblepionej podróżnym strojem. Estalavanes z namysłem śledził sadowiącego się opiekuna, który klepnięciem w siedzisko zachęcił go do zajęcia sąsiedniego miejsca. Nie dał się prosić. Z nieskrywaną ulgą przyjął podporę wysłużonego, acz wytrzymałego kawałka drewna, jednocześnie nie tracąc czujności w stosunku do otoczenia, które zaczęło bombardować jego zmęczone zmysły. Lada moment w jego głowie mogło dojść do przeciążenia, które odczuwał jako pulsujący, ćmiący ból tuż pod czaszką.

– Myślę… – zaczął niepewnie, sięgając do troków peleryny przeciwdeszczowej. Bawił się nerwowo rzemieniami, bezwiednie demonstrując postronnym obserwatorom zwinność długich palców. – Myślę, że tu nie pasuję. Że nie powinno mnie tu być. Że lepiej by było, gdybym został tam, gdzie byłem.

Mag skinieniem głowy przyjął słowa ucznia do wiadomości i wyciągnął sękate dłonie do ognia jak pospolity staruszek grzejący kości. Est nasłuchiwał, a jego uszy drgały w odpowiedzi na każdy najcichszy dźwięk, jakiego dotychczas nie znał. Obóz żył. Nawet w środku nocy rozbrzmiewał własnym rytmem nadającym ton otoczeniu. Kontrolowany chaos rozmów, w którym kilka osób życzyło reszcie spokojnej nocy. Gdzieś skrzypnęła naoliwiona skóra, gdzie indziej zazgrzytał metal. Z jednego namiotu dobiegał stłumiony śmiech, a ze sporej odległości - rżenie koni.

Konie, oczywiście. Przecież ludzie nie przybyli tu pieszo.

Nagle zapragnął zobaczyć zwierzęta, które tyle razy oglądał z daleka, a których do tej pory nie było mu dane bliżej poznać. Zazdrościł chłopcom dorabiającym w stajni współdziałającej z noclegownią, ale oni nigdy nie pozwolili mu zbliżyć się do tych majestatycznych zwierząt z obawy, że zrobi im krzywdę lub czymś je zarazi. A one były tutaj, tak blisko…

– Czy naprawdę żałujesz decyzji, którą sam podjąłeś, Estalavanesie? – Pomimo głośnego trzasku płonących drew ciche słowa Maga sięgnęły uszu schowanych pod kapturem. – Wykonałeś krok w przód całkowicie świadomie, z własnej woli. Tu nie ma miejsca na żałowanie czegokolwiek. Niemniej jest miejsce na wykonanie kolejnego ruchu. A potem jeszcze jednego i jeszcze, aż pojedyncze kroki zmienią się w marsz. Dopiero kiedy nauczysz się chodzić, będziesz mógł rozpocząć swój bieg. – Obrócił się w stronę słuchacza, nie odrywając rąk od rozkosznego ciepełka. – Znalazłeś w sobie siłę oraz odwagę na podjęcie decyzji o odejściu z jedynego miejsca, które znałeś. Nie czyń sobie tej niesprawiedliwości, jaką jest żałowanie i wyciągnij z tego naukę na przyszłość.

Est nie słyszał nagany czy niezadowolenia w jego głosie. Odkrył natomiast tę jedyną przemawiającą do niego nutę, zupełnie niepasującą do reszty. Trącała zardzewiałą strunę w jego sercu i wprawiała ją w drżenie, rezonując na wrażliwą duszę. Mistrz nie mówił po to, by wypełnić ciszę, ani też po to, by wyrzucać z siebie bezużyteczne wyrazy. Ubierał w słowa swoje myśli i uczucia z wprawą przynależną jednostkom doświadczonym przez życie, a prawda w nich zawarta, choćby i gorzka, z czasem zaczynała smakować wyjątkowo słodko. Mistrz mówił po to, by jego uczeń uświadomił sobie wszystko, czego nie dostrzegał ze swojego punktu widzenia. Wymagał satysfakcjonującej odpowiedzi. Wymagał wysilenia rozumu. Estalavanes z rozpalającą się w piersi iskierką pojął, że ta forma dialogu podoba mu się bardziej niż bezsensowna wymiana zdań. Słowa nie odbijały się od siebie, zapomniane i zbędne, one oddziaływały wzajemnie w łańcuchu akcji i reakcji. Przeplatały się i docierały do obu rozmówców. Pokazywały, że każda ze stron jest ważna bez względu na to, co ma do zakomunikowania. Słowa w ten sposób wypowiadane miały siłę niosącą przekaz, moc tworzenia, pomagały zrozumieć drugą stronę, aż w końcu pozwalały patrzeć na świat cudzymi oczami. Poszerzały horyzonty. Inspirowały.

Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale wpatrywał się w swojego nauczyciela z podziwem, a żar w jego oczach nie pochodził z ogniska obozowego, tylko z tego, który zaczął płonąć żywo w jego wnętrzu. Już nie był sam. Był ktoś, na kim mógł polegać, komu mógł zaufać… A może w wyniku kumulacji cierpienia, żalu i samotności, z jakimi borykał się na co dzień, desperacko doszukiwał się bratniej duszy w pierwszym napotkanym człowieku, który wyciągnął do niego dłoń, okazując mu współczucie i pochylając się nad jego losem. Skąd w ogóle pomysł, by ktokolwiek chciał mu pomóc? Człowiek zamierzał osiągnąć swój cel, a elf był jedynie środkiem do jego realizacji. Nie było tu miejsca na wspaniałomyślność i bezinteresowność.

Mag natychmiast wychwycił niepokojącą zmianę w nastawieniu podopiecznego. Już dostrzegał pozytywne emocje objawiające się w jego spojrzeniu, widział tworzącą się nić porozumienia, która pękła tak nagle, jakby coś ciężkiego pociągnęło za jeden z jej końców. Światło w sercu chłopaka zgasło zastąpione niezdrową szarością urojonej rzeczywistości. Coś w tym młodym umyśle zamknęło się na całe dobro, jakie oferował świat. Niewidzialna ręka chwyciła za chude ramię i pociągnęła w tył, w ciemność, z dala od światła i ciepła. Mnich wiedział, że rozwikłanie tej tajemnicy nie zajmie mu wiele czasu. Już teraz podejrzewał, że jest to efekt postępującej mizantropii. Niewykluczone, iż Estalavanes był skrajnym pesymistą, wręcz fatalistą przekonanym o nieuchronności złego losu, jaki przypadł mu w udziale. Jeżeli tak było w istocie, to Mag zmuszony będzie poświęcić tygodnie, a nawet miesiące na pielęgnowanie dobrych uczuć i emocji, które nie mogły wykiełkować bez dostępu do troski oraz miłości.

Mistrz, nie spodziewając się odpowiedzi, już zamierzał się odezwać, kiedy uczeń ubiegł go.

– Nie to miałem na myśli mówiąc, że żałuję. – Est jedną ręką rozpiął broszę łączącą poły peleryny, odsłaniając połataną, przechodzoną koszulę bez rękawów. – Ale jaka nauka płynie z błędnego wyboru, mistrzu? Nie cofnę czasu i niczego nie zmienię.

– Nie ma czegoś takiego jak błędny lub bezbłędny wybór, mój uczniu. Jest tylko wybór. Jedna z licznych możliwości, której nie można pominąć, a każda z nich niesie ze sobą brzemię nieuniknionych konsekwencji.

– Ależ jest – chłopak szedł w zaparte. Wiedziony impulsem sięgnął obiema dłońmi do kaptura, kompletnie ignorując otoczenie. Uszy zaczynały go boleć od ciągłego wyginania ich płatków. – Tylko nie jestem pewien, czy dokonałem złego, czy też dobrego.

– Więc, wedle twojej koncepcji wyborów, który byłby prawidłowy?

– Niewątpliwie byłby to… byłby to…

Est zaciął się, a kaptur zsunął mu się ze zmierzwionej czarnej grzywy. Chłopak trwał w bezruchu przez kilka oddechów, a jego na wpół otwarte usta nie miały co powiedzieć, bo do głowy nie przychodziło mu nic sensownego. Staruszek mógł mieć rację. Zostając na miejscu, prawdopodobnie już nigdy nie odmieniłby swojego losu. Umarłby tak, jak żył, czyli na kolanach. Zapomniany i odtrącony. Bezimienny. A teraz, wybierając nieznane i kierując się ku największej przygodzie, zyskał szansę, by odmienić siebie, lecz za cenę życia pomiędzy znienawidzonymi ludźmi. Tak naprawdę w swoim mniemaniu podjął dobrą decyzję, a nie złą, jak z początku sądził. Chociaż wciąż nie zgadzał się z twierdzeniem, jakoby wybór był po prostu wyborem, to zająknął się tylko i spojrzał na Maga, który skupiał się już na idącej ku nim krągłej postaci odzianej w długą do kostek, białą suknię.

Młody elf usiłował ukryć swoje paskudne oblicze, ale niefortunnie zaplątał się w rzemieniach oraz sztywnym od wody materiale, nerwową szamotaniną wzbudzając zainteresowanie coraz szerszego grona gapiów. Kilka sapnięć dotarło do jego uszu. Bez zastanowienia przyjął je za oznakę zniesmaczenia oraz pogardy. Zrozpaczony przerwał walkę z opornym materiałem i garbiąc się pod płaszczem, wpatrywał się w pobielałe drewno i popioły, jak gdyby mógł w ten sposób stać się niewidoczny.

– Cieszę się, widząc, że powracasz w dobrym zdrowiu, mości Magu. – Miły kobiecy głos rozległ się nieopodal miejsca, w którym siedzieli, i nie zmienił ani odrobinę, kiedy jego właścicielka zauważyła skulonego na ławce chłopaka. – A kimże jest nasz nowy przyjaciel? Ojej, nie jesteś człowiekiem.

– Dziękuję, miła panno. Ciebie również dobrze widzieć, szczególnie że niesiesz ze sobą ukojenie w postaci posiłku oraz dobrego słowa. – Mag przyjął od kobiety dwie parujące miski i obrócił się w kierunku elfa. – Elurielle, kapłanko w służbie Sarvatesa, poznaj, proszę, mojego ucznia. Estalavanesie, czy byłbyś tak miły?

Est bał się tego momentu bardziej niż śmierci, która przychodzi równie niespodziewanie co nowe osoby. Odetchnął głęboko i starając się opanować drżenie, podniósł wzrok na tyle, by zerknąć na okrągłą, sympatyczną twarzyczkę młodej kobiety imieniem Elurielle. Orzechowe oczy kapłanki otworzyły się szerzej na jego widok i to nie z powodu odstręczającego wyglądu, lecz szczerego zaciekawienia. Nigdy dotąd nie natknęła się na istotę podobną do tego niepospolitego elfa. Est odnotował każdy szczegół ładnego lica i miękkiej sylwetki okrytej luźną białą szatą haftowaną srebrzystą nicią, lśniącą złotem w świetle roztańczonych płomieni. Gęste jasne włosy spływały na jedno ramię kobiety związane w zgrabny warkocz, a ona sama wydawała się ostoją spokoju i zrozumienia.

W końcu zebrał się w sobie i umykając spojrzeniem odezwał się niemal bezgłośnie, jakby brakowało mu sił nawet na przedstawienie się.

– Tak… tak mam na imię. Estalavanes.

Mag z politowaniem pokręcił głową, a iskierki w jego głęboko osadzonych oczach nadawały dostojnemu obliczu nieco żartobliwego tonu.

– Właśnie zrozumiałem, iż rozpocząłem nauczanie swego podopiecznego od niewłaściwej strony. – Uśmiechnął się przepraszająco do dziewczyny i zaraz obejrzał się na speszonego ucznia, wyciągając ku niemu naczynie z potrawką. – Zwyczajowe ludzkie uprzejmości nie są mu znane, a ja nie pomyślałem o tym zawczasu.

– Ależ w niczym mi to nie urąga. – Kobieta uniosła kąciki różowych ust i zdawać się mogło, że chce się do nich przysiąść, lecz coś w zachowaniu doradcy spowodowało, iż zaniechała zamiaru. – Dłużej nie będę wam przeszkadzać, wyglądacie na strudzonych podróżą. Posilcie się zatem i nie krępujcie, jeśli pomoc córy Sarvatesa okazałaby się konieczna.

– Oby nie była nam ona potrzebna – odparł zgodnie ze zwyczajem Mag. – Dobra z ciebie kobieta, moja droga. I bystra. Dziękuję za wszystko, co dla nas czynisz.

Est nie widział parującej strawy. Patrzył na oddalającą się z gracją kapłankę zagadującą po drodze Lydriana. Zdumiewające, z jaką łatwością przyjęła jego obecność. Jakby był tymczasową ciekawostką, a nie odrażającym potworem.

Jeszcze chwilę śledził ją wzrokiem, aż Mag wcisnął mu gorącą miskę w chłodne dłonie, wymuszając w ten sposób skoncentrowanie się na innych, przyziemnych problemach. Zajrzał do drewnianego naczynia pełnego dobrze pachnącej, gęstej zupy. Chciał podziękować mistrzowi, ale ten opróżniał już miskę oszczędnymi machnięciami drewnianej łyżki, niepomny towarzystwa małomównego ucznia. Est zacisnął palce na swojej i na powrót zapatrzony w kojący ogień uniósł ją do ust. Żołądek owinął mu się wokół kręgosłupa i chłopak sam już nie wiedział, czy był to efekt stłumionego głodu czy też nadmiernego stresu nieprzerwanie nań oddziałującego. Na domiar złego łyżka była szeroka i musiał szukać sposobu, by zmieścić ją między kłami. Przecież znajdował się wśród ludzi. To normalne, że posługiwał się przedmiotami stworzonymi z myślą o nich i wbrew pozorom w jego życiu nic się nie zmieniło. Był w obcym miejscu, ale gdziekolwiek by się nie pojawił, zawsze będzie czuł się obco. Wyobcowany.

Mimo ponurych myśli mięsna potrawka smakowała wspaniale, zupełnie tak, jak pachniała. Odrobina ciepła rozlała się po chudym, zmęczonym ciele, grzejąc je rozkosznie od środka. Wkrótce Estalavanes opanował umiejętność radzenia sobie z szeroką łyżką, dzięki czemu pojedyncze skrobnięcia drewna zmieniły się w metodyczne wiosłowanie. W międzyczasie stracił czujność. Skonsumowany naprędce posiłek zadziałał kojąco na jego mocno nadszarpnięte nerwy, wprawiając go  w rozkoszny błogostan. Podświadomie przywykł do badawczo przyglądających mu się ludzi, którzy w obliczu pełnego żołądka i bliskości ognia stracili dla niego znaczenie. Długie uszy nie były już w centrum uwagi otaczającego go świata. Podobnie jak ostre kły błyskające pomiędzy rozchylającymi się wargami. Biała skóra w blasku płomieni bliższa była ludzkiej, jasnej i poznaczonej niedoskonałościami. Mógł być jednym z nich, równie zmęczonym, równie strapionym trudami codzienności co oni. Lecz nie był.

Pozwolił sobie na opuszczenie gardy, jednakże chwila słabości minęła bezpowrotnie. Instynkt otrzeźwił go, zmuszając do ciągłego trzymania się w stanie gotowości do ucieczki. Nie było tu miejsca na bezsensowne zadowolenie, jakie ogarnęło go po zaspokojeniu głodu. Odpoczynek to jedno, ale przetrwanie było priorytetem. A on musiał przetrwać w obozie pełnym obcych, niekoniecznie przyjaźnie nastawionych ludzi.

– Wybacz, Estalavanesie, powinienem teraz dopilnować, aby w moim namiocie znalazł się dodatkowy śpiwór. – Mag przejął do cna wyczyszczoną miskę ucznia i podniósł się z miejsca, zatrzymując go łagodnym ruchem dłoni. – Zostań tu i zaczekaj na mnie. Oszczędzi ci to konieczności spotkania się z osobami, z jakimi zapewne nie masz ochoty się spotykać.

Elf skinął głową i odprowadził mnicha wzrokiem, wdzięczny za troskę, jaką ten mu okazywał. Rzeczywiście, idąc wraz z nim, trafiłby na kolejnych ludzi. Starczyło mu, że obserwowali go z bezpiecznej odległości. Bezpiecznej zarówno dla nich, jak i niego samego.

Pod nieobecność opiekuna postanowił znów wycofać się za bezpieczne mury wewnętrznego azylu. Przybierając wyuczoną maskę potulności, wyciągnął przed siebie ręce i w duchu rozkoszował się bliskością żywiołu. Przymknął oczy tylko na moment…

A on już tam był.

Estalavanes prawie stoczył się z ławki. Spłoszony nagłym pojawieniem się intruza umknął na drugi koniec siedziska, byle dalej od niego, a wielkie ze zdumienia oczy wbił w nie mniej zaskoczoną wytatuowaną twarz.

Nie usłyszał go. Już drugi raz.

Colonell uśmiechnął się przepraszająco, wzruszając szerokimi ramionami. Skórzany pancerz skrzypnął do wtóru jego ruchów.

– Przepraszam, Esti, skradanie się to mój brzydki nawyk. Jeden z wielu zresztą. – Białe zęby zalśniły łobuzersko odbiciem refleksów ognia. – Twoje uszy poruszały się leciutko, więc założyłem, że mnie słyszysz. Naprawdę nie chciałem cię wystraszyć.

Est nie odpowiedział. Poprawił luźną pelerynę, przytrzymując jej poły zabandażowaną dłonią. Drugą wyciągnął do ogniska, nie zważając na niepożądane towarzystwo. Połapał się już, że zwiadowca imieniem Colonell zwraca uwagę na szczegóły dotyczące innych osób, a tacy byli najbardziej niebezpiecznymi przedstawicielami swojego gatunku. Jakież cyniczne było jego szczęście, skoro pierwszym, który przyczepił się do niego w tym miejscu, był właśnie młody i na domiar złego nadzwyczaj spostrzegawczy tropiciel.

Colonell zamrugał zaskoczony tym ostentacyjnym lekceważeniem, lecz jego uśmiech poszerzył się, zachęcony nieprzystępnym zachowaniem białoskórego chłopaka. Był zaintrygowany jego poziomymi uszami. Aż świerzbiły go palce gotowe dotknąć tych gładkich płatków, przesunąć nimi wzdłuż delikatnych krzywizn, poczuć je pod opuszkami… Przeszył go dreszcz na samą myśl o tym, co mógłby z nimi robić.

Zacisnął osłonięte rękawicami dłonie w pięści, starając się opanować niedorzeczne pragnienie. Przecież nie chciał go przestraszyć już na samym początku znajomości. Zadecydował więc jeszcze trochę bezczelnie poobserwować wyjątkowego ucznia Maga, podejść go niczym zwierzynę w lesie, pozwolić mu przywyknąć do swojej obecności i dopiero wtedy stopniowo skracać dystans. Oswoić. Tak, to była idealna taktyka.

Estalavanes czuł na sobie utkwione weń ciemnozielone oczy, nieustępliwe i uparte, obejmujące go całego, w głównej mierze lustrujące odsłoniętą głowę. Szczelniej otulił się peleryną, aż w końcu nie wytrzymał i z wyrzutem spojrzał na natręta, który tylko na to czekał.

Uśmiech rozświetlił ciemną twarz na podobieństwo ognia, aż trudno było na niego patrzeć, by nie stracić wzroku. I więcej Est już nie spojrzał, zmieszany tym niezrozumiałym zachowaniem.

Rozochocony niewielkim zwycięstwem typ siedzący obok nie dawał za wygraną.

– Skąd ktoś taki jak ty wziął się w Estarionie? – zagadnął tym przyjacielskim tonem, którego chłopak nie potrafił rozszyfrować, a który przyjmował jako podstępnie fałszywy. – Nie ma co, Zrzęda zawsze wyłowi perełkę w bezkresnym oceanie.

Uszy Esta opadły o parę milimetrów. Dla ludzi już zawsze będzie wyłącznie zjawiskiem, stworzonkiem, ciekawostką. Perełką w oceanie. To były te lepsze określenia, jakie kiedykolwiek usłyszał i chyba należałoby się z tego cieszyć. Ale jak można cieszyć się z czegoś takiego?

Estalavanes wolał milczeć. W przeciwieństwie do nieproszonego gościa.

– Przepraszam, Esti, po prostu nie mogę się na ciebie napatrzeć. Jesteś niesamowity.

Nie były to słowa, jakie chciałby usłyszeć mężczyzna z ust innego mężczyzny, lecz wybrzmiewała w nich szczerość. Starczyło jedno spojrzenie, jedno uderzenie serca, by Col oszalał na punkcie tego zabiedzonego cudaka. Nie żeby specjalnie ciągnęło go do egzotyki, ale ta nieskazitelnie biała skóra, intensywnie zielone oczy oraz uszy – cudne uszy – opętały go już na wstępie. Zapragnął z bliska zobaczyć kły. Te zdumiewająco długie kły, przyprawiające go o gęsią skórkę, a na myśl przywodzące dzikie koty lub jadowite węże albo jedno i drugie naraz. Wiedział, że długo przyjdzie mu na to czekać. Nie zrażał się jednak. Nagroda była tego warta.

– Esti? – zagaił nieco ciszej, z radością obserwując końcówki uszu zdradzające ostrożność pozornie obojętnego elfa. – Esti – powtórzył głośniej, uzyskując ten sam efekt. Za trzecim powtórzeniem chłopak znów obrócił wychudzoną twarz, na ułamek sekundy obejmując go udręczonym spojrzeniem. Był zbyt wystraszony bądź zawstydzony, by podjąć się dłuższej konfrontacji z namolnym człowiekiem.

Ostatecznie łowca dopiął swego. Sprowokowany Est przełamał swój strach. Został zmuszony wyjść ponownie na ten zimny świat pełen bezdusznych istnień pokroju ludzkiego zwiadowcy.

Szept zginął w trzasku ognia, kiedy białoskóry odpowiedział na mało subtelne zaczepki Colonella. Żałośnie spuścił przy tym głowę w jedyny sposób, jaki znał i jakiego używał w kontaktach z ludźmi, zbyt znużony, by się przeciwstawić; złamany i potulny.

– Zostaw mnie w spokoju. Proszę.

Colonell osłupiał. O ile wygląd elfa go zniewolił, to proszący głos po prostu nim zawładnął. Młody, dźwięczny, łamiący się pod wpływem uczuć tak głębokich, że aż zaraźliwych. Estalavanes całym sobą przedstawiał emocje, które rządziły nim w danym momencie, co było porywającym zjawiskiem. I nagle zrobiło mu się żal tego biedaka. Zorientował się, że on sam poniekąd traktował go jak swoistą rozrywkę, a przecież widać było jak na dłoni, że Esti potrzebuje odpoczynku. Co go napadło, by naprzykrzać mu się, naciskać i wymagać określonych zachowań? Zrobiło mu się głupio, a wstyd wypłynął na jasnobrązowe policzki, uwydatniając tatuaż.

Col podrapał się po karku i obrócił w miejscu, spoglądając na skaczące w niebo języki ognia. Jego zachowanie było szczeniackie, a co najgorsze, przyniosło efekt odwrotny do zamierzonego. To by było na tyle, jeśli chodzi o oswajanie płochliwej istotki.

– Wybacz mi porywczość – rzucił do płomieni, kątem oka z satysfakcją rejestrując drobny ruch poziomych uszu, aż ciarki przeszły mu po skórze. – Dobrej nocy, Esti. Wyśpij się porządnie.

Podniósł się z ławki. Nie patrząc więcej na elfa ruszył przed siebie, poprawiając sztylety u bioder i odruchowo sprawdzając zapięcia zabezpieczające przed przypadkowym wysunięciem się broni. Jeżeli nie był zdolny kontrolować swoich dłoni, powinien je czymś zająć, a niestety nie było nic, na czym mógłby się skupić i odreagować zdenerwowanie. Pocieszał się, że wzięty przez Maga na nauki chłopak prawdopodobnie zostanie z nimi na dłużej, wobec czego będzie miał niejedną szansę do nawiązania znacznie bliższej relacji.

Musiał ochłonąć, inaczej gotów był wszystko zepsuć. Nie zdarzyło się jeszcze, by tak szybko stracił zimną krew i pozwolił kaprysom wziąć się we władanie. To było niezwykłe. Nie znał siebie od tej strony, bo pod maską beztroskiego lekkoducha zwykł skrywać daleko idącą nieufność. Tyle że pod siłą zdumiewających kocich oczu zupełnie się posypał. Z niewyjaśnionych przyczyn ten elf był bojaźliwy niczym królik, a on… on był nadmiernie rozemocjonowany, przez co zamiast zachować trzeźwy umysł, działał pod wpływem budzących się w nim uczuć, skrajnych i trudnych do wytłumaczenia. Tymczasem powinien sobie odpuścić. I jemu także. Tak będzie lepiej, zwłaszcza dla niego samego. A przynajmniej do czasu, aż upewni się co do prawdziwego charakteru potulnego Estiego. Zdarzało się przecież, że bestie przybierały miłe dla oka postacie, zwodząc tym swoje ofiary. Poza tym próbował ukryć zabandażowaną dłoń…

Colonell żywił nadzieję, że Zrzęda nie słabował na umyśle z racji zaawansowanego wieku. Niedźwiedź musi zastanowić się nad swoim zachowaniem i zaprzestać przyzwalania doradcy na samodzielne eskapady, w innym wypadku staruszek nawywija niemałych kłopotów. Ale to już nie był jego problem. Powinien przestać zaprzątać sobie myśli czyimiś skrzywieniami i przygotować się na zmianę warty.

Estalavanes nie odważył się choćby zerknąć na odchodzącego zwiadowcę w obawie, że odwróci się on i dojrzy… właściwie co dojrzy? Wbite w niego ślepia obcego? Absurd. Wszystko, co czuł od momentu przekroczenia granicy obozu, było absurdalne. Nawet grzejący jego ciało i suszący pelerynę mistrza płomień wydawał się nie z tego świata. Tym bardziej pozbawione sensu były targające nim sprzeczności. Nie rozumiał, skąd te nagłe wyrzuty sumienia. Przecież poprosił człowieka o pozostawienie go w spokoju. Jasno i otwarcie zakomunikował prostą potrzebę, więc w czym tkwił problem? Chciał zostać sam. To nie tak, że zależało mu na towarzystwie. Nie potrzebował nikogo poza sobą samym. Nigdy nikogo nie potrzebował i był to jeden z aspektów jego życia mający pozostać niezmieniony już do końca.

Czuły słuch wyłapał zbliżające się z prawej kroki. Wciąż uważny wzrok obejmował otoczenie z nadnaturalną ostrością, nieco tylko przytępioną postępującym zmęczeniem, sycącą kolacją zalegającą w żołądku oraz odkładającym się na wilgotnych ubraniach cieple. Mistrz podszedł do niego i zatrzymał się w stosownej odległości, czekając, aż na nowo oswoi się z jego obecnością. Est odnosił nieodparte wrażenie, że leciwy mężczyzna celowo zachowuje się głośno, ostentacyjnie, aby nie stresować lękliwego podopiecznego. Gdy chciał, był cichy i bezlitosny jak pantera leśna, a mimo to wciąż podtrzymywał iluzję zwyczajnego człowieka o rysach dobrotliwego, odrobinę surowego dziadka.

Esta ten fenomen niezmiernie fascynował, ale też poniekąd frustrował. Nie miał pewności, czego tak naprawdę spodziewać się po mnichu z Północy. Być może dopowiadał sobie to wszystko, licząc, że w ostatecznym rozrachunku okaże się prawdą. W każdym razie wyjaśnienia znajdzie w tej całej Twierdzy, do której wyruszą rano. Samo wspomnienie o tym tajemniczo brzmiącym miejscu napawało go niepokojem, lecz co złego mogło mu się jeszcze przytrafić? Nie, nie powinien tak lekkomyślnie kusić losu. Zbyt wiele złego czyhało na niego w tej wielkiej krainie.

– Niepodobne to do Colonella, by tak szybko się poddawać. – Mag spoglądał na plecy niknącego w półmroku młodzieńca. Po chwili jego czarne oczy opadły na siedzącego podopiecznego, na brudny bandaż szczelnie oplatający lewą dłoń. – Możliwe że i on ma w sobie na tyle empatii, by zauważyć, że bardzo potrzebujesz odpoczynku, chłopcze. Chodź ze mną. Tę noc spędzisz w moim namiocie, natomiast jutrzejszą, miejmy nadzieję, spędzimy już w swoich sypialniach.

Czysty odruch powodował uczniem, który niepewnie uniósł się z ławki, wykonując polecenie nauczyciela i nieco chwiejnie ruszył za nim. Wyczerpanie naprawdę dało mu się we znaki. Wątpił, że zaśnie w obcym miejscu, pośród niebezpiecznych ludzi. Dotychczas sypiał wyłącznie w pokoiku na piętrze noclegowni, śmierdzącej wilgotną słomą i starą pościelą. Aż do dziś jedynym, co znał, były ściany cichobrzeskiego przybytku. A teraz nie dość że ujrzy wnętrze namiotu, to jeszcze będzie dzielić z kimś przestrzeń do spania.

Czuł się nieswojo. Był podekscytowany jak małe dziecko, lecz zaraz zrobiło mu się słabo. Zażenowany własną reakcją na słowa mentora ani się obejrzał, a już targał boleśnie za ucho. Był święcie przekonany że ta noc będzie pierwszą od niepamiętnych czasów, podczas której nie zmruży oka.

I niewiele się pomylił.