Estalavanes
dobrze znosił długą pieszą wędrówkę. Zupełnie nie przejmował się deszczem
padającym na jego plecy i ramiona, a przemoczony kaptur stał się już tylko
niedogodnością, do której powoli się przyzwyczajał. Zawsze robiło mu się lżej
na duchu, gdy mógł rozruszać napięte mięśnie. Szczególnie że ostatnie dni
spędził między ceglanymi ścianami noclegowni, ubolewając nad brakiem swobody,
dręczony nieustającymi migrenami.
Aktywność
fizyczna była jedyną formą rozrywki, na jaką od czasu do czasu sobie pozwalał,
nie licząc księgi pozostawionej w pniu wielkiego dębu. Wykorzystywał
nadarzające się sposobności, by biegać po łąkach między miasteczkiem i lasem,
próbując rozgrzać zastane mięśnie oraz oczyścić płuca ze stęchłego powietrza.
Sporadycznie zdarzało mu się nawet wyrwać nad brzeg oceanu, jak pogoda
dopisywała, a on miał aż nadto czasu do dyspozycji. Wstydził się przyznać, ale
w tej chwili odczuwał niemałą satysfakcję, próbując dotrzymać kroku sędziwemu
człowiekowi w drodze ku nieznanemu obozowisku.
Deszcz
ustąpił w momencie, w którym przekroczyli granicę puszczy, lecz mimo to grube
krople spadały im na głowy, jakby same drzewa uwzięły się na nich i w swej
szumiącej złośliwości strząsały nadmiar wody akurat wtedy, gdy wchodzili w
zasięg liści. Mokre runo cmokało przy każdym kroku, a zwłaszcza w kontakcie z
ciężkimi butami pomrukującego z niezadowolenia wojownika. Ciemność również im
nie sprzyjała. Latarnia wydłużała leśne cienie utrzymujące czwórkę wędrowców w
nieprzyjemnym poczuciu ciągłego zagrożenia, bezustannej obserwacji.
Estalavanes
wiedział, że w tym lesie nie napotkają niczego groźniejszego od niedźwiedzia,
udzielało mu się jednak napięcie reszty. Do tego ten wiatr złowieszczo
potrząsający skrzypiącymi gałęziami i szeleszczący młodymi listkami… Gdyby nie
znał muzyki lasu, uznałby ją za przerażającą. A przecież była piękna i
prawdziwa w stopniu tak doskonałym, jaki osiągnąć mogła wyłącznie natura –
nieprzerwana, harmoniczna, objawiająca swą surową urodę we wszystkim, co go
otaczało. Natura nie dzieliła na lepszych i gorszych. Natura nie faworyzowała.
Natura konsekwentnie działała według pierwotnego rytmu. Rytmu, którego chłopak
w sobie nie rozwinął. Zamknięty w budynku z cegieł oraz martwego drewna, żyjący
w tłamszących ducha warunkach, nie posiadał zbyt wielu możliwości zapoznania
się z otaczającą go przyrodą, o nawiązaniu z nią kontaktu nie wspominając.
Niemniej nadarzyła się okazja, na jaką nieświadomie czekał i w całej swej
ironii objawiła się ona pod postacią pomarszczonego mistrza, który wyciągając
pomocną dłoń, wyciągnął go także poza ograniczoną, oddaloną od natury
codzienność.
Mag
szedł z uniesioną głową. Wpatrywał się w gęsto porośnięty drzewami obszar przed
sobą, jakby sięgał okiem dalej niż wszyscy pozostali razem wzięci. Jego
ogorzałe oblicze nie wyrażało niczego. Trudna do odgadnięcia emocja czaiła się
w onyksowych oczach od czasu do czasu mrugających niezauważalnie. Est odnosił
wrażenie, że właśnie tak wygląda prawdziwy drapieżnik. Wystarczyło uważnie mu
się przyjrzeć, by zaraz wycofać się na bezpieczną odległość. Odziany w
kruczoczarne skóry mnich emanował pewnością siebie, jego krok był sprężysty i
energiczny niczym u młodzieńca, a plecy proste, nienoszące znamion późnego
wieku. Jego mistrz był najbardziej niebezpieczną osobą z trójki, którą niedawno
poznał. Miecz wojownika i sztylet elfa były dziecięcymi zabaweczkami w porównaniu
z tym, czego potrafiło dokonać szczupłe ciało złożone z samych mięśni. Nie,
ciało było jednym, a umysł drugim. I dopiero to drugie czyniło go naprawdę
groźnym. Bo czymże byłby miecz bez trzymającej go ręki?
Chłopak
bezwiednie przesunął językiem po długich, szerokich kłach, rzekomym świadectwie
drapieżnej natury, wyciszonej i zduszonej jarzmem niewoli. Według teorii Maga,
gdyby wychował się gdzie indziej, byłby teraz kimś zupełnie innym. Czy zatem w
innej rzeczywistości mógł być kimś podobnym jemu? Czy w obecnych realiach mógł
się stać kimś na jego podobieństwo? Stary mnich nie obnosił się ze swoją siłą.
Nie popisywał się wiedzą i inteligencją ani nie przechwalał się talentami. Był
po prostu skromnym starszym mężczyzną wymagającym obstawy w trakcie wypełniania
swoich starczych zadań. I wzbudzał tym ogromny respekt swojego przypadkowego
ucznia, do czego Est niechętnie przyznawał się przed samym sobą. Bo jakby nań
nie patrzył, to mistrz wciąż był tylko człowiekiem.
–
Ktoś nas śledzi. – Oglądający się w tył Velren przysunął się do Maga, a
latarnia w jego opuszczonej ręce zakołysała się gwałtownie. – Jesteśmy
obserwowani. I to od kilkunastu uderzeń serca.
–
Znajdujemy się w pobliżu obozowiska, Velrenie. – Starzec przymknął oczy i
uśmiechnął się jak ojciec oczekujący przybycia wyjątkowo niesfornego dziecka.
Nie patrząc pod nogi szedł na wyczucie, a jego stopy same odnajdywały punkty
oparcia w grząskim błocie i unikały spotkania z wygrzebanymi do połowy
korzeniami. – Spodziewałem się, iż zostaniemy wykryci znacznie wcześniej. Chyba
się zawiodłem!
Słysząc
tę jawną prowokację, Est zmuszony był spojrzeć w jego kierunku. Brodata twarz
zastygła w dziwnym, wręcz ukontentowanym wyrazie. Nie miał pojęcia, dlaczego
jego mentor podniósł głos, więc lekko zaintrygowany obejrzał się za siebie.
Naciągnięty głęboko na oczy kaptur do wtóru jasnego światła utrudniał mu
obserwację, ale coś przemknęło w ciemności za nimi. Coś ledwie dostrzegalnego,
aż zimny palec strachu przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa. I prawie potknął się
o sterczący z poszycia korzeń, kiedy nieznajomy głos rozległ się niebezpiecznie
blisko.
–
Kilkunastu?! Vel, mam was na oku od pięćdziesięciu trzech, naucz się wreszcie
liczyć. – Rozbawienie przeszło w złośliwy chichot, gdy ukrywający się w cieniu
drzew mężczyzna bawił się kosztem rozdrażnionego najemnika. Estalavanes oczyma
wyobraźni widział szeroki uśmiech goszczący na twarzy obcego, a to za sprawą
jego ekspresyjnego tembru o mocnej barwie. – Tak swoją drogą, to Elurielle
powinna zająć się twoimi uszami, bo chyba zaczęły niedomagać.
– Sam niedomagasz, ty ludzki…
Velren
aż zagotował się od środka, jednakże nie było dane mu dokończyć. Został
doszczętnie zlekceważony przez bezcielesny głos dobiegający z puszczy.
–
Magu, kto jak kto, ale ja nie mam serca sprawiać ci zawodu.
–
Kto jak kto, Colonellu, ale ty jesteś po temu pierwszy – odparował Mag.
Popatrzył w lewo, ponad zakapturzoną głową ucznia, gdzie cienie wśród drzew
poruszyły się szybciej. – Przestań już straszyć naszego młodego przyjaciela i
wyjdź, niech no ci się przyjrzy.
–
A rzeczywiście, z obozu wyszło was trzech – pomruk szczerego zdumienia rozległ
się w pobliżu Esta. Albo nocne widzenie było osłabione drżącym światłem
latarni, albo to przybysz umiał całkowicie wtopić się w otoczenie. – Zaraz,
zaraz… Czy to jakieś nowe ćwiczenie na wzmocnienie ciała? Bo chyba dla własnej
przyjemności nie spacerujesz bez płaszcza w ulewne noce?
–
Tak się składa, że pewna dobra dusza potrzebowała go bardziej. – Mag zmrużył
oczy i uśmiechnął się pokrzepiająco do podopiecznego, po czym uniósł wzrok
ponad jego ramię. Skryte pod zarostem wąskie usta nabrały odrobiny ciepła. –
Colonellu, poznaj mojego ucznia. Estalavanesie?
Est
drgnął. Podążając za wzrokiem swojego opiekuna ostrożnie się obrócił, starając
się ukryć lęk przed tym, którego zastanie po drugiej stronie bezpiecznej
osłony. Przełknął ślinę i chwycił drżącymi dłońmi boki niewygodnego kaptura,
zsuwając go na ramiona. Tym jednym ruchem odsłonił wszystko, czego w sobie
nienawidził. Nie było sensu niczego ukrywać, skoro niebawem i tak cały świat
pozna każdy najgorszy element odróżniający go od reszty. Zacisnął zęby i z
walącym niby młot sercem zwrócił się ku obcemu.
Kocie
oczy stały się nagle olbrzymie ze zdumienia.
–
TO TY! – zawołali równocześnie, a wycelowane w siebie nawzajem palce prawie się
zetknęły.
Pozostała
trójka zatrzymała się w stosownej odległości i przyglądała tej dziwacznej
scenie z mieszaniną zaskoczenia oraz niepewności. Tylko mnich wydawał się
zadowolony z tego niespodziewanego obrotu wydarzeń.
Czas
się zatrzymał. Biały elf i człowiek stali w miejscu wpatrzeni w siebie,
niezdolni odezwać się choćby słowem. Estalavanes z rozdziawionymi ustami gapił
się w ciemnozielone oczy, szeroko otwarte ze zdziwienia i lśniące niepohamowaną
wesołością. Odcinający się od śniadej cery szczegół przywołał bolesne
wspomnienie popołudnia sprzed tygodnia – atramentowe linie wijące się na lewej
połowie twarzy, zaczynające się od środka czoła i kończące na gładko ogolonej
brodzie. We własnej osobie stał przed nim zabójca czarnego odyńca. Mało tego,
hipnotyzował go ciemnymi oczyma oraz przeplatającymi się konturami płowiejącego
barwnika. Est nie potrafił się oderwać od całokształtu pociągłej twarzy i byłby
zapomniał o mruganiu, gdyby nie zmęczenie uporczywie szczypiące pod powiekami.
Zbyt głośno zaczerpnął powietrza, bo mężczyzna imieniem Colonell nie pozostawał
mu dłużny.
Wytatuowany
najemnik szybkim spojrzeniem otaksował białe oblicze, zatrzymując się na
rozchylonych wargach. Wystające czubki kłów świadczyły o ich niespotykanej
długości. Nie chcąc być niegrzecznym, prześlizgnął się na soczyście zielone
tęczówki, a potem na długie poziome uszy wieńczące tył głowy ostrymi
koniuszkami. Na ich widok zacisnął usta, a jego oczy zalśniły, co było
doskonale widoczne w świetle migoczącej latarni. Estalavanes nie był pewien,
czy był to błysk złośliwości czy też coś innego, czego nie potrafił nazwać.
Tropiciel
otrząsnął się i odzyskawszy rezon, uniósł lewy kącik ust w czarującym,
zawadiackim uśmieszku. Zręcznie zmienił wyciągnięty wskazująco palec w gest
powitania i prostując się wyciągnął rękę do ucznia Maga.
–
Zwiadowca Colonell z Niedźwiedzi – przedstawił się. – Dla przyjaciół po prostu
Col.
Jedynym,
co w tej chwili widział Est, był ujmujący krzywy uśmiech nieznacznie
odsłaniający białe zęby. Szczery i zachęcający, onieśmielający tak bardzo, że
aż musiał się cofnąć. Człowiek był wysoki, toteż znów uniósł wzrok i dojrzał
przymrużone radośnie oczy, odzwierciedlające prawdziwy charakter nowopoznanego.
Zwiadowca imieniem Colonell musiał często i chętnie się uśmiechać, czego
dowodem były drobne, ledwie uchwytne zmarszczki tuż przy zewnętrznych kącikach
oczu. Pogodne usposobienie czy też pierwszorzędna gra aktorska?
Estalavanes
popatrzył na wyciągniętą dłoń, nagle sobie o niej przypominając. Obleczona była
w skórzaną rękawicę odsłaniającą kciuk oraz palec wskazujący i środkowy.
Wyglądała zwyczajnie. Ludzko. W związku z tym nie zamierzał jej dotykać. Cofnął
się kolejne dwa kroki i stanął na uboczu, niezdolny do ponownego zerknięcia w
malowaną smagłą twarz.
Zmieszany
manierą elfa Colonell spojrzał na swoją dłoń. Sięgnął nią do odsłoniętego karku
i zaczął zawzięcie pocierać linię krótkich ciemnych włosów. Nie tracił jednak
dobrego humoru, którym w innych okolicznościach mógł zarazić nawet największego
ponuraka.
–
Jasne, rozumiem przekaz – wymamrotał niezrażony. – Jak ci na imię? Przepraszam,
Mag wspominał, ale…
–
Estalavanes – mruknął chłopak, wbijając spojrzenie w zbutwiałe liście
zaścielające ziemię.
Na
tle tego mężczyzny czuł się wyjątkowo brzydki z tą swoją wychudzoną gębą oraz
zbyt dużymi ślepiami. Na dodatek te nieludzkie uszy i kły… Pragnął zapaść się
pod ziemię i zamieszkać pod nią, nie wychodząc na światło dzienne już do końca
życia.
–
Estalavanes? Esti, świetnie! – ucieszył się Colonell. - Miło mi cię poznać.
Możesz mi mówić Col, będę zobowiązany.
–
Nie jesteśmy przyjaciółmi więc nie mogę się tak do ciebie zwracać. Poza tym…
jak rany… – chciał protestować dalej, ale myśli rozbiegły się jak szalone, a
słowa utknęły w suchym gardle.
Dlaczego
czuł się zakłopotany samą jego obecnością? Czy to z winy niestosownego
zdrobnienia, które było już przesadą kroczącą w kierunku niemile widzianej
poufałości? Zreflektował się, że wciąż szarpie za prawe ucho, i puściwszy je,
zwrócił się błagalnie w stronę mentora. Łysy doradca przyglądał im się z
pobłażliwością osoby obserwującej dokazujące szczenięta.
Uszy
Esta opadły żałośnie w dół, co nie umknęło uwadze zaaferowanego zwiadowcy.
Odtąd Colonell zaczął z upodobaniem wypatrywać kolejnych niecodziennych
zachowań równie niecodziennego stworzenia. Zdawał sobie sprawę ze swojego zbyt
wyraźnie okazywanego zainteresowania, lecz nie był w stanie temu
przeciwdziałać. Coś w nim pękło na widok tej buźki, tej sylwetki, a w
szczególności tych zjawiskowych oczu barwy wiosennych liści. Coś pękło i
zabolało, aż musiał powstrzymać odruch dotknięcia klatki piersiowej. Rozrywało
ją od środka. Elf był tak udręczony i wynędzniały, że pragnienie chronienia tej
kruchej, zabiedzonej istoty stało się intensywne, aż musiał użyć całej siły
woli, by utrzymać na wodzy rozpędzające się uczucia.
To
było niezdrowe. Cokolwiek się z nim działo, było kurewsko niezdrowe. I wiedząc
o tym, postanowił świadomie brnąć w to dalej, dopóki stwierdzenie Maga nie
wyrwało go z tymczasowego zauroczenia.
–
Nie wiedziałem, że się znacie. – Doradca Złowieszczego Niedźwiedzia obrócił się
na pięcie, ruszając w dalszą drogę, a Lydrian i Velren bez szemrania poszli
jego śladem. Imperialny elf na odchodne obrzucił Colonella przeciągłym
spojrzeniem spod zmrużonych gniewnie oczu. Estalavanes nie chciał zostać sam z
tym koszmarnym mężczyzną, dlatego też bardzo szybko zrównał się z pozostałymi.
Nieprzejęty
zachowaniem białego elfa Col wzruszył ramionami i z przyzwyczajenia zamknął
pochód, a tajemniczy uśmieszek goszczący na jego obliczu nie gasł ani na
moment. Podjął się pogawędki z Magiem dopiero, gdy na powrót stopił się z leśną
ciemnością.
–
Bo się nie znamy. Tak się składa, że pierwszy raz dojrzeliśmy się w lesie, w… w
okolicznościach niezbyt sprzyjających nawiązywaniu znajomości.
Z
ukrycia podglądał idącego przed nim Estiego. Jak na łowcę przystało z uwagą
śledził każdy jego ruch, w pamięci odnotowując nieświadome zachowania oraz
dopatrując się słabych punktów. On cały był jednym wielkim słabym punktem, ale
te uszy… Wydawało mu się to niedorzeczne jak bardzo pragnął ich dotknąć. Ich
końcówki drżały prowokująco przy najlżejszym dźwięku.
Zakradł
się do niego, oczu nie odrywając od jego zgarbionej sylwetki oraz profilu
mizernej twarzy.
–
Myślałem że zginąłeś – zagaił szeptem, a zdumiewające uszy chłopaka uniosły się
z lekka ku górze. – Kiedy tylko burza się skończyła, poszedłem szukać twojego
cia… ciebie, rzecz jasna. Jedyne, co znalazłem, to rozszarpane truchło mojej
zdobyczy, nienadające się już do niczego. Jak udało ci się przeżyć upadek z
takiej wysokości?
Estalavanes
nie odpowiedział. Nie chciał o tym rozmawiać, a już na pewno nie z gadatliwym
typem. Usta mu się nie zamykały i nie byłoby to takie straszne, gdyby nie fakt,
że zadawał pytania. A co więcej, oczekiwał odpowiedzi, gapiąc się na niego tymi
ciemnymi, niebezpiecznie błyszczącymi oczami. Bez wątpienia próbował zakpić z
dziwadła, jakie mu przedstawiono.
Mag
zwrócił się do młodego zwiadowcy, równocześnie kalkulując, na ile mu jeszcze
pozwolić.
–
Colonellu, bądź tak dobry i wróć do swoich obowiązków, nasz młody przyjaciel
jest utrudzony dzisiejszymi wydarzeniami. Ponadto zdaje się, iż podróż w
skrajnych warunkach pogodowych mu nie służy. – Przelotne zerknięcie przeszło w
wymowne spojrzenie posłane spod zmarszczonych, krzaczastych brwi. - Zaręczam,
młodzieńcze, iż jutro również będzie okazja do rozmowy. I to niejedna.
Zganiony
Col przeciągnął się i przeczesał dłońmi ciemne gęste włosy, krótkie po bokach
głowy, a dłuższe u góry. Przez pewien czas szedł tuż obok milczącego Estiego,
umyślnie napierając na jego granicę komfortu.
–
To nie moja warta, Magu. Jestem wolny do dwóch godzin przed świtem. Zastawiałem
pułapki na zające z myślą o śniadaniu, kiedy usłyszałem tupanie Lydriana. –
Wychylił się nieco przed szereg i mrugnął porozumiewawczo do potężnego
wojownika. Lydrian odpowiedział mu wyszczerzonym grymasem. – Sądzę że nawet
niedźwiedzie trzymałyby się na bezpieczną odległość od czegoś, co robi taki
hałas.
–
Więc bądź tak łaskaw i poinformuj obóz o naszym przybyciu. Chciałbym, aby
czekała już na nas gorąca strawa i sucha odzież. Oraz dobre miejsce przy ogniu.
Chociaż
słowa Maga były nader uprzejme i wypowiedziane dobrotliwym tonem, to trudno
było pomylić je z grzeczną prośbą. W rzeczywistości były ewidentnym,
zawoalowanym, nieznoszącym sprzeciwu rozkazem. Staremu mnichowi zaczynało już
brakować argumentów mogących zapewnić młodemu elfowi choć krztynę spokoju
psychicznego, nie traktując tym samym zbyt ostro przyjacielskiego młodzieńca.
Jeżeli ma zamiar wyciągnąć swojego podopiecznego ze stanu, w jakim obecnie się
znajdował, to potrzebny mu będzie każdy sojusznik, zwłaszcza taki, który
niejednego potrafi sobie zjednać samym sposobem bycia.
Colonell
znał swojego przełożonego na tyle dobrze, by pozwolić sobie na przesadne
westchnięcie. A był przy tym na tyle bezczelnym, by wdać się w dalszą polemikę.
–
Chcesz się mnie pozbyć, prawda, Magu?
–
Zgadza się. – Tembr mnicha zmienił się ledwie słyszalnie.
–
Będziesz mi rozkazywał?
–
Wierzę, iż twój rozsądek zrobi to za mnie, Colonellu.
Pokonany
zwiadowca uniósł ręce w geście kapitulacji. Ostatni raz spojrzał na nieskorego
do rozmów Estiego, równocześnie ignorując przewiercające go na wskroś oczy
Velrena. Bez dalszych sprzeciwów umknął w bok, byle dalej od światła padającego
na wędrowców oraz mijane drzewa. Znikając w gęstej ciemności, bardzo szybko
wyprzedził pozostałych, nie pozostawiając po sobie choćby śladu obecności.
Estalavanes
nieco się odprężył. Z wolna rozluźnił kark bolący od nerwowego napinania
mięśni, ukradkiem poszukując podejrzanego mężczyzny pośród drzew o szerokich
pniach. Coś kazało mu mieć się przy nim na baczności. Jakiś wewnętrzny
instynkt, dotychczas uśpiony, a teraz przebudzony jak za niechcianym dotykiem.
Długie uszy nie wychwyciły odgłosu oddalających się kroków, co nie było
spowodowane hałasem czynionym przez pozostałą trójkę, lecz nieprzeciętnym
talentem nowopoznanego osobnika. Był przekonany, że w sprzyjających warunkach
to i jego zawczasu by usłyszał. Ludzie są zbyt ociężali i niecierpliwi, są…
Wątpliwość zmarszczyła czarne brwi. W przypadku gwałtownych i niezgrabnych
przedstawicieli tego gatunku bezgłośne stawianie stóp na mokrym poszyciu było nie
lada wyczynem wymagającym elfiej zwinności. Zaczynał podejrzewać, że Colonell
jest półelfem, gdy przypomniał sobie promienną, śniadą twarz. Wykluczone, by
był mieszańcem, ponieważ jego pionowe uszy były zaokrąglone.
Z
namysłem spojrzał w przestrzeń przed sobą. Nie było szans, by przebić nocnym
wzrokiem zasłonę światła. Bez niej poradziłby sobie zdecydowanie lepiej,
jednakże nie zapominał o ludzkim towarzystwie. Zrezygnowany zapatrzył się w
głąb cienistej gęstwiny, zbyt zmęczony, by dalej utrzymywać koncentrację.
Rozkojarzony zahaczył o coś stopą. Myląc krok, niezgrabnie przeskoczył nad
korzeniem, o który się potknął. Poczuł na sobie uważne spojrzenia, lecz zaraz i
one powróciły do pilnowania nierównej, zdradliwej ścieżki pod nogami.
Las
się przerzedzał, co wcale nie znaczyło, że zbliżali się do jego końca.
Kierowali się ku środkowi, w którym chłopak był raz czy dwa, wiedziony czystą
ciekawością i mający na tyle wolnego czasu, by móc sobie pozwolić na dłuższą
eskapadę. A teraz był tu z mistrzem.
Znużenie
wkradło mu się pod powieki, gdy teraźniejszość wypierała przeszłość z jego
nieprzytomnego umysłu. Estalavanes przyłapał się na swobodzie, z jaką zaczął
nazywać tego leciwego człowieka mistrzem. Jakby był to naturalny porządek
rzeczy a nie przypadkowy incydent w noclegowni. Zabawne. Związał się z nim
ulotną niczym dym na wietrze umową obowiązującą zaledwie od kilku godzin, a już
określenie „mistrz” oraz jego
synonimy weszły mu w krew.
Mistrz.
Jakże
dziwnie to brzmiało, smakowane w myślach, ześlizgujące się gładko na język,
wstrzemięźliwie utrzymywane za stróżującymi długimi kłami.
Człowiek.
Zadrżał
gwałtownie. Nie do końca pewny, czy dreszcze były efektem wychłodzenia ciała
czy przeciążonej psychiki, zaczął rozmyślać, co też przyniesie mu dalsze
zadawanie się z ludźmi. Czy miał inny wybór, chcąc przetrwać w świecie
opanowanym przez tę agresywną rasę? Całe życie w ciszy znosił upokorzenie,
jakie niosło ze sobą podporządkowanie się silniejszym, więc jeśli rzeczywiście
był lwem uważającym się za mysz, to czy ten starzec będzie w stanie wyzwolić w
nim siłę niezbędną do udanej przemiany?
Jego
przemoczone buty ciamkały, podjadając błoto zalegające między gnijącymi liśćmi
i igliwiem. Towarzyszące temu doznanie łaskoczące skórę między palcami stóp
wywoływało mdłości. A może czuł się tak z powodu pustego żołądka nieśmiało
upominającego się o jedzenie? Albo właśnie ze zmęczenia, które objawiło się
wraz z chwilą wytchnienia, w której to nowi kompani wreszcie zajęci byli swoimi
problemami, a nie nim samym?
Jak
na zawołanie mgła zmęczenia przysłoniła mu widok, aż zmuszony był opuszkiem
palca przetrzeć powieki, by pozbyć się przeszkadzającego zjawiska. Przeląkł się
nie na żarty, gdy rozciągająca się przed oczami biel nie odpuściła. Rozejrzał
się, a równie bacznie obserwujący otoczenie Velren bynajmniej go nie uspokoił.
–
Jeżeli się nie pospieszymy, to świt powita nas gęstą mgłą – ostrzegł
miedzianowłosy elf, a jego marudny głos zdradzał ogarniające go znużenie. Po
raz kolejny zmienił rękę trzymającą latarnię i strzepnął uwolnione ramię,
rozluźniając zesztywniałe mięśnie. – Nawet mój sztylet nie będzie w stanie
wykroić nam bezpiecznej drogi przez las.
–
Użycie broni przeciwko naturze nie będzie konieczne, Velrenie. – Mag jako
jedyny nie wyglądał ani na zmęczonego, ani na zatroskanego nagłą zmianą
powietrza. – Niebawem dotrzemy do obozu. Poza tym czuję w kościach, iż noc
jeszcze nie chyli się ku końcowi. Warta Colonella wypada przed świtem, a skoro
był tutaj w celu innym niż nałożony nań obowiązek, oznacza to przekroczony
środek nocy.
Naburmuszony
Velren syknął w odpowiedzi, co Mag przyjął ze stoickim spokojem. Humory
tropiciela były dla niego normą na podobieństwo wiosennej zmienności pogody,
nad którą szybko przechodził do porządku dziennego.
Est
przysłuchiwał się tej krótkiej wymianie zdań i nie opuszczało go poczucie, że z
tym aroganckim elfem łączy go nić porozumienia. Obaj zostali wepchnięci do
świata ludzi wbrew swojej woli. Obaj byli też skrajnie odmiennymi
osobowościami. Zarozumiały Velren wychował się wśród swoich bliskich, natomiast
płochliwy Est znał tylko tych, pośród których dorastał. Czy naprawdę znajomość
rodziny i podobnych mu istot tak bardzo zmieniłaby jego stosunek do świata? Nie
wyobrażał sobie tego. Velren przynajmniej wiedział, że jego rodacy żyją gdzieś
na Khaldunie. I pozostają poza jego zasięgiem. Ostatecznie doszedł do wniosku
że lepiej dla niego, iż nie zna swoich krewnych. Przynajmniej za nikim nie
tęsknił. Ale współczucie zakłuło go w piersi, gdy pomyślał, że to właśnie życie
wśród ludzi uczyniło Velrena aroganckim i zdystansowanym wobec otoczenia. To
dlatego zdawał się nieprzystępnym dla każdego bez wyjątku, a jego pomarańczowe,
skośne oczy mówiły o zgorzknieniu zalegającym na sercu.
Pogrążony
w zamyśleniu Est wystraszył się nagłego ruchu w polu widzenia. Instynktownie
odskoczył, czym znów przyciągnął przenikliwe spojrzenia dwójki rozdrażnionych
najemników. Był świadom, jak bardzo jego zachowanie działa im na nerwy, lecz
nie mógł nic na to poradzić. Strach podparty ostrożnością był w nim silniejszy
niż wszystko inne. Lata przykrych, bolesnych doświadczeń wyzwalały w nim
najbardziej dokuczliwe odruchy, których nic nie było w stanie wykorzenić.
Pozostało mu tylko w pełni zażenowania udawać, że nic się nie stało.
Mag
spojrzał na niego z ukosa, a iskierki rozbawienia migotały w oczach barwy
onyksu, kiedy zawzięcie pocierał swędzący orli nos.
Zakłopotany
Est sięgnął opadającego ucha i pociągnął na tyle mocno, by odczuć ból przy
samej skroni. Gdyby umiał wyrażać palący wstyd tak jak ludzie, cała jego twarz,
uszy oraz szyja pokryłyby się wydatnym karmazynem. Po raz pierwszy w życiu
cieszył się, że ich nie przypomina. Przynajmniej nie pod tym względem.
–
Ostrożność wynikająca ze zmęczenia nie jest niczym złym, Estalavanesie –
zauważył Mag i chociaż wpatrywał się we wschodzącą z wolna mgłę, to uczeń
niemal fizycznie wyczuwał jego wzrok na swojej skórze. – Jesteśmy prawie na
miejscu, chłopcze. Zjesz porządny posiłek, zmyjesz z siebie trudy podróży i
będziesz mógł spać aż do odjazdu.
Est
nie odpowiedział, ale też nikt nie oczekiwał, że to zrobi. Łypnął spod brwi na
owijający pnie drzew strzępiasty opar. Mgła gęstniała z minuty na minutę i
wydawało się, jakby mleczne wici karmiły się energią opadających z sił
podróżników. Do jego nozdrzy docierał już niesiony wiatrem zapach drzewnego
dymu, a odległe dźwięki zniekształcone mokrym szumem liści świadczyły o
niedalekiej obecności ludzi.
Spiął
się, gdy światło latarni padło na wysoką sylwetkę stojącą pod jednym z drzew.
Posępny mężczyzna mierzył ich spod kaptura, a jego dłoń zaciskała się na
skórzanej rękojeści miecza schowanego w długiej pochwie u pasa. Wartownik
skinął głową Magowi i wycofał rękę poza zasięg śmiercionośnego narzędzia.
Kolejny najemnik, tym razem niesłyszalny z racji utrzymywania pozycji, dla Esta
znaczył nie więcej niż następne oczy wbite w jego białą, chudą twarz i długie
uszy, spojrzenie dotkliwie osądzające, złe.
Biały
elf na powrót postawił kaptur, trudząc się z ułożeniem uszu pod namokłym
materiałem. A był to dopiero początek jego drogi przez mękę. Był tego świadom,
lecz wciąż nie potrafił przygotować się na najgorsze. Wyćwiczonego latami
systemu obronnego opartego na wycofywaniu się nie można tak łatwo przełamać. To
było niemożliwe do wykonania, podobnie jak stanie się kimś równym ludziom. To
się jeszcze okaże. Żaden człowiek nie będzie równo traktował takiej kreatury. I
chociaż idący tuż obok mnich mógł zadawać kłam jego uprzedzeniom, to wciąż był
jedynie marną kroplą w morzu goryczy.
Ale
czasami jedna odpowiednio dobrana kropla może zmienić smak całego napoju.
Estalavanes
potrząsnął głową, pozbywając się niechcianej refleksji. Niechcianej wyłącznie
dlatego, że przemawiała do niego swoją prawdziwością. Zaraz jednak jego
rozchwiany umysł przyciągnęło nowe zjawisko.
Między
ostatnimi drzewami majaczył ogromny ogień. Chłopak z nieomal dziecięcym
zdumieniem zastanawiał się, jakim sposobem wściekły żywioł nie pochłonął
znacznej części starej puszczy. Wzlatywał wysoko, jaskrawymi wstęgami wyraźnie
oświetlając to, co działo się wokół niego. A działo się niemało. I to właśnie
ten obraz poraził go niczym piorun, roztrzaskując na drobne kawałeczki jego
świadomość i wypalając na popiół pozostałą resztkę samokontroli.
Est
zatrzymał się wpół kroku i podparł zabandażowaną dłonią o najbliższy pień,
czując, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Zaczynał się nieświadomie
hiperwentylować. Jego zapadnięta klatka piersiowa unosiła się i opadała w
duszącym rytmie oddechu, a ogromne z przerażenia oczy badały każdy skrawek
widocznego z jego perspektywy obszaru. Zbierało mu się na wymioty. Nie dał rady
powstrzymać odruchu zmaltretowanego ciała, torsje zdominowały te marne ostatki
energii, jakie mu pozostała.
Opancerzonych
ludzi było wielu i wszyscy mieli broń. Przy czym wcale nie wyglądali na takich,
którzy lubią prowadzić grzecznościowe pogaduszki.
Podczas
gdy pochylony Est ocierał nadgarstkiem usta, Lydrian opuścił ich czteroosobową
drużynę i ruszając żwawo w stronę ognia, ściągnął z siebie przemoczoną
pelerynę. Rzucił ją niedbale na jedną z prowizorycznych ławek i z zadowoleniem
podszedł do witających go okrzykami współbraci.
Skwaśniały
jak mleko Velren zgasił latarnię i rozpiął swoje okrycie, idąc w ślady kompana.
Eleganckim ruchem odłożył oba przedmioty tam, gdzie wojownik, by zaraz potem
przeczesać palcami rozczochraną czerwonozłotą czuprynę. Zniknął w jednym ze
stojących na uboczu domków z materiału.
Tylko
Mag nie wszedł w zasięg obozowego światła. Czekał cierpliwie, przypatrując się
uczniowi z troską pogłębiającą zmarszczki ukryte pod lśniącym od deszczówki
gęstym zarostem. Pragnął pomóc mu w trudnej dla niego sytuacji, lecz nie był w
stanie. Jeszcze nie. Wszystko przyjdzie z czasem, a cierpliwość jest jedynym
kluczem, według którego powinien działać. Nie może go zmusić do przełamania
lęku, nie może naciskać, to powinno wyjść od niego, inaczej proces
przyzwyczajania zostanie wydłużony, co było niedopuszczalne.
Odkasłujący
Estalavanes powoli obrócił głowę ukrytą pod naciągniętym nań materiałem.
Dostrzegalna z tak dużej odległości źrenica przysłaniała prawie całą tęczówkę.
Wydychane powietrze świszczało między odsłoniętymi w grymasie zębami. Chłopak
wyglądał, jakby miał zaraz upaść i więcej się nie podnieść. Ewentualnie
zwymiotować po raz kolejny.
–
Daj sobie czas, Estalavanesie. Nie zmuszaj się. – Mag postąpił krok w kierunku
stworzenia gotowego w każdej chwili uciec. Albo zemdleć. – Jestem tu po to, by
ci pomóc, wiedz o tym. U mego boku nic ci nie grozi.
Jego
ton był łagodny, pełen prawdziwej, uspokajającej troski. Był doskonałym
mediatorem, chociaż w tym przypadku postawił na bezwzględną szczerość, odnosił
bowiem wrażenie, że elf słuchał, czuł i myślał głównie emocjami. Sęk w tym, że
nieszczęśnik w ogóle ich nie rozumiał.
Udręczony
Est przeniósł nieprzytomne spojrzenie na tętniące nocnym życiem obozowisko.
Patrzył na kilkunastu ludzi zajmujących się swoimi sprawami, nieświadomych
tego, co podglądało ich z bezpiecznej kryjówki. Mętny wzrok przestał wyrażać
jakiekolwiek emocje. Mnich był gotów ruszyć na pomoc upadającemu ciału, lecz
chłopak tylko zacisnął usta, przełykając kwaśną ślinę. Wreszcie się odezwał, a
jego głos był nienaturalnie spokojny i obcy. Wyprany z uczuć. Jak gdyby
strwożony wycofał się tak daleko w głąb siebie, że nic już nie było w stanie go
ruszyć. Jak gdyby był wyłącznie pustą, bezwolną skorupą obojętną na wszelką
formę ataku.
–
Mistrzu… Przepraszam… Pójdę, jeśli rozkażesz.
Mag
przymknął powieki, pozwalając, by gorący ból wypełnił jego pierś. Czego ten
chłopiec musiał doświadczyć, by jego umysł zmuszony był przyjąć tak uległą,
potulną postawę? Rany zadane psychice goiły się jak te fizyczne, aczkolwiek
pozostawiały po sobie niewidzialne blizny, osłabiały charakter i zostawały z
pokrzywdzonym już do końca życia. Jeśli nie na ciele, to właśnie w umyśle. I
mimo że Mag nie należał do pesymistów, to nie był też optymistą, a
zdroworozsądkowy realizm wskazywał na to, że stało przed nim nie lada wyzwanie.
Wizje
nie były jednoznaczne, ale stary wieszcz był na tyle mądry, by rozróżniać ich
poszczególne elementy. Obecna, prześladująca go wyjątkowo często, w dużym
skrócie przedstawiała kolejno czerwień, czerń i szarość. Sieć żył. Istotę
skrywaną w istocie oraz to, co starał się zbagatelizować, czyli powidok
zmiennego kształtu, który jego wspomnieniom wydawał się niepokojąco znajomy.
Widział go, gdy zamykał oczy, ale wciąż nie rozpoznawał. Nie żywił jednak obaw,
bo zgodnie z własnym przekonaniem powiadomił o swych spostrzeżeniach najwyżej
usytuowane persony w krainie. W przeciwieństwie do niego miały one znaczący
wpływ na bieg wydarzeń i nie odesłały go precz niczym szaleńca wieszczącego
koniec świata. Co więcej, okazano mu stosowny szacunek oraz wdzięczność, a także
wskazano dalszą drogę, która póki co prowadziła prosto do celu. Doprowadziła go
do niewielkiego miasteczka położonego z dala od większych, znaczących miast.
Doprowadziła go do Estalavanesa.
Przez
pobrużdżone zmarszczkami oblicze przemknął ostatni cień rozpaczy na powrót
zastąpiony stanowczością.
–
Nie będę ci rozkazywał, Estalavanesie. Pójdziesz ze mną z własnej woli i kiedy
ty sam będziesz na to gotów.
–
Tak naprawdę to nie mam wyboru, czyż nie? – Uczeń zgiął się w nagłym spazmie,
który minął bez większych komplikacji. Zakasłał sucho i kontynuował cichym,
bezbarwnym głosem: – I tak będę musiał to zrobić, czy tego chcę, czy nie.
Mistrzu – dodał na koniec, przypominając sobie o istnieniu tego wyrazu.
Mag
podszedł kolejne dwa kroki, skracając dystans między sobą a uczniem.
–
Nie przeczę, chłopcze. Jednak czy naprawdę mamy taki wybór, jak nam się zdaje?
Czyż nie jest tak, iż ścieżka każdego z nas zapisana jest z góry, a my zawsze
na nią powrócimy, bez względu na to, jak bardzo pragniemy od niej uciec?
Estalavanes
zerknął niepewnie na swojego nauczyciela. Zabandażowana dłoń drżała ze
zmęczenia, oparta o szeroki pień. Obszerna peleryna należąca do mnicha zwisała
z chudej, pochylonej sylwetki niby ojcowska kurtka zarzucona na ramiona
dziecka, dopełniając tym całości żałosnego wizerunku.
–
Jeśli… jeśli mam jakąś ścieżkę przed sobą, to jej nie widzę. Jest tylko…
pustka. I ciemność.
–
Ciemność to brak światła, a światło zawsze można rozpalić, podobnie jak
wewnętrzny ogień. Na początek wystarczy mały płomień. – Spojrzał znacząco na
ognisko skrami strzelające w niebo. – Moja ścieżka skrzyżowała się z twoją i od
teraz będzie biegła tym samym torem niczym rzeka, z którą łączy się kolejny
dopływ. Jestem płomieniem mającym wskazać ci drogę w ciemności, byś z czasem
sam wypatrzył jej trasę i podążał nią do samego końca. Udzielę ci jednak pewnej
rady – zajrzał chłopakowi w twarz – nie odwracaj się i nie patrz w tył, możesz
bowiem zgubić sprzed oczu to, co najważniejsze. A próba ponownego odnalezienia
utraconej wartości graniczyć może z niewykonalnym.
–
Nie można zgubić tego, czego się nie posiada – wyszeptał w odpowiedzi Est. – A
ja nie posiadam niczego.
–
Posiadasz więcej, niż sądzisz. W szczególności tu. – Zgrubiały palec dotknął
skrytego pod kapturem białego czoła, zaraz potem wskazując osłoniętą materiałem
pierś. – I tu.
Uczeń
stężał pod nieoczekiwanym dotykiem. Skóra na jego czole zapłonęła żywym ogniem,
zmuszając go do zwalczenia chęci rozdrapania bolesnego piętna. Pełen wyrzutu
wzrok utkwił w zwodniczo beznamiętnych oczach Maga. Wstrząs odebrał mu zdolność
mowy. Nie pojmował, co się z nim dzieje, gdy lśniące obozowym ogniem oczy
przewiercały go na wylot. Pełne były tego dziwnego przejmującego ciepła. I
czegoś jeszcze, ulotnego i nieznanego, zbliżonego do… do czego?
Mnich
wciąż mu się przypatrywał. Zbyt blisko, a jednak dość daleko, by Est nie
odczuwał jego obecności jako natarczywej. Ten człowiek nie chciał wyrządzić mu
krzywdy, wyciągał rękę ku obozowisku w geście oznaczającym zaproszenie.
Estalavanes wahał się, nie mając pewności, czy nie interpretuje jego zachowania
opacznie. Skąd mógł wiedzieć cokolwiek o zachowaniach międzyludzkich, skoro
nigdy nie uświadczył tych pozytywnych? Nie mógł wiedzieć. Ale mógł się tego
nauczyć. Od tego konkretnego człowieka. I jeżeli naprawdę planował żyć wśród
nich, przeżyć, to wbrew sobie
musi ich lepiej poznać.
Przymknąwszy
powieki, Est bezwiednie dotknął czoła w miejscu, gdzie piekąca skóra zaczęła
nieprzyjemnie mrowić. Przykre doznanie było jedynie wytworem jego wyobraźni, co
nie zmieniało faktu, że mu się nie podobało.
Mag
czekał z cierpliwością godną dostojnego posągu. Ociekający wodą kapiącą z jego
namokłej, skórzanej kurtki i sączącą się z gęstej kędzierzawej brody wydawał
się nawet zrelaksowany. W żaden sposób nie poganiał zagubionego chłopaka. Nie
okazywał zdenerwowania czy niechęci, aczkolwiek musiało mu być zimno i
niewygodnie w przylegających do ciała przemoczonych ubraniach. Nie wspominając
już o chłodnym wietrze tnącym odsłoniętą skórę.
Estalavanes
ponownie skupił się na swoim opiekunie, a wyciągniętą rękę potraktował
obojętnie, zauważając to, czego na pierwszy rzut oka nie było widać. A przecież
był świetnym obserwatorem, wszak od tej umiejętności zależało jego życie wśród
nieprzychylnej gawiedzi. Jego mentor był zdecydowanie inny niż reszta. Pośród
swoich musiał być odmieńcem, charakterem zbyt różnym, by trzymać się blisko
kogokolwiek. Samotnikiem podążającym własnymi ścieżkami, wydającym rozkazy i
nawykłym do posłuchu. Inni ludzie szanowali go, choć Est podejrzewał, że była
to afirmacja podszyta obawą przed tym perfekcyjnym pozorantem, niebezpiecznym
przeciwnikiem. Charyzma oraz inteligencja czyniły z tego niesamowitego starca
naturalnego przywódcę, bynajmniej nie chełpiącego się swą władzą, a chętnie
oddającego ją innym. Stojąc na uboczu, w głębokim skupieniu rejestruje wszystko
wokół, wyciągając słuszne wnioski i ucząc się coraz to nowych rzeczy, zupełnie
jak teraz. Żył, doradzając, wskazując drogę oraz pomagając przejść najgorsze jej
etapy, pozostając przy tym skromnym i pokornym od początku do końca.
Niezmiennie. Był kimś, kto zasługiwał na szacunek i podziw chociażby z racji
tego, że przemawiał poprzez swoje nienaganne zachowanie oraz godny naśladowania
styl bycia. Był autorytetem samym w sobie.
Est
wierzył w trafność tej wnikliwej analizy. Podpowiadało mu to przeczucie lub
instynkt zaszyty gdzieś w otchłaniach jego ciemnej duszy, źródło godne
zaufania. Tylko dlatego trzymał się tych wniosków kurczowo jak nadziei, na
którą naiwnie sobie pozwalał. W jego oczach człowiek ten stawał się kimś mu
pokrewnym. Kimś, kto rozumiał go lepiej niż on sam. Kimś, kto chciał mu pomóc,
nie oczekując niczego w zamian. A przynajmniej nie oczekując niemożliwego.
Wszystko to wbrew logice, która krzyczała w swej zwyczajowej nieufności,
próbując skierować oporny umysł na poprzednie tory. Bezskutecznie.
Zdeterminowany
nową refleksją chłopak postanowił działać. Zacisnął pięści, by ukryć drżenie
rąk i odepchnął się od szorstkiej podpory, stawiając niepewny krok w stronę
mnicha. Nieznaczny, pełen dumy wyraz stał się dostrzegalny pod gęstym zarostem,
jednakże młody uczeń nie zwracał na niego uwagi. Świat wokół niego przestał
istnieć, kiedy spojrzał w dwa uśmiechnięte onyksy. Zwracając się ponownie w
kierunku swego przeznaczenia, postawił następny, nieco pewniejszy krok do
przodu, a po nim kolejne, aż wyszedł poza bezpieczną osłonę, jaką był skraj
rzednącego lasu. Musiał utrzymać się w pionie za wszelką cenę. Nie zamierzał
dawać ludziom powodów do ucztowania na jego niezdarnej, pokracznej osobie.
Wkraczając
na otwartą, mocno oświetloną przestrzeń czuł się nagi i wystawiony na atak. Był
bezbronny i o tyle niepasujący do otoczenia, o ile gołąb może nie pasować do
stada sokołów łownych. Przyjmował na siebie liczne spojrzenia; przeciągłe,
przeszywające go na wskroś, dopatrujące się czegoś więcej pod błyszczącym
kapturem. Był ciekawostką zmuszającą najemnych do przerwania swoich czynności i
nawet gdy z powagą pozdrawiali oni Maga, to i tak Est wiedział swoje – gdy
wreszcie ujrzą, z kim mają do czynienia, szydzeniu i złośliwościom nie będzie
końca. Zawsze tak było i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek miało się to
zmienić.
–
Czy możesz mi powiedzieć, co w tej chwili czujesz, Estalavanesie? – Niski głos
Maga zabrzmiał niespodzianie. Podopieczny popatrzył ku niemu z nową
ostrożnością. – Nie dowiem się, mój uczniu, co w tobie siedzi, jeśli nie
powiesz mi tego wprost. Choćbym sobie tego życzył, nie potrafię czytać w
myślach, aczkolwiek mógłbym spróbować odgadnąć je z twojej twarzy.
Wahanie
zdawało się drugą naturą ciemnowłosego elfa, który sam nie do końca uzmysławiał
sobie, jakie emocje nim władają. Czuł zbyt wiele, zarazem nie czując absolutnie
niczego. Nogi, raz wprawione w ruch, niosły go same, a oczy widziały tylko to,
co chciały widzieć. Okazały pomarańcz bijący w zachmurzony firmament
nieustannie przyciągał jego wzrok, aż odezwała się w nim dziwna tęsknota za
pierwotną siłą i dziką potęgą.
–
Nie wiem, mistrzu… Naprawdę nie wiem, co czuję. Czuję za dużo. Albo nie czuję
nic.
–
Czyżby, mój uczniu? – Krzaczasta brew uniosła się, pogłębiając bruzdę na czole.
– W takim razie, o czym myślisz?
–
Słucham?
–
Powiedz mi, proszę, o czym w tej chwili myślisz. Jakie bodźce odbiera twoje
ciało. Jaka jest twoja reakcja na otoczenie. – Mnich zatrzymał się koło jednej
z solidnie skleconych ławek umiejscowionych tuż przy ogniu. – W znaczeniu
emocjonalnym, oczywiście. Czy jest to lęk? Odraza? Czy coś intensywniejszego,
jak nienawiść albo gniew?
Poblask
układał się miękko na poznaczonych wiekiem rysach i umięśnionej, żylastej
sylwetce oblepionej podróżnym strojem. Estalavanes z namysłem śledził
sadowiącego się opiekuna, który klepnięciem w siedzisko zachęcił go do zajęcia
sąsiedniego miejsca. Nie dał się prosić. Z nieskrywaną ulgą przyjął podporę
wysłużonego, acz wytrzymałego kawałka drewna, jednocześnie nie tracąc czujności
w stosunku do otoczenia, które zaczęło bombardować jego zmęczone zmysły. Lada
moment w jego głowie mogło dojść do przeciążenia, które odczuwał jako
pulsujący, ćmiący ból tuż pod czaszką.
–
Myślę… – zaczął niepewnie, sięgając do troków peleryny przeciwdeszczowej. Bawił
się nerwowo rzemieniami, bezwiednie demonstrując postronnym obserwatorom
zwinność długich palców. – Myślę, że tu nie pasuję. Że nie powinno mnie tu być.
Że lepiej by było, gdybym został tam, gdzie byłem.
Mag
skinieniem głowy przyjął słowa ucznia do wiadomości i wyciągnął sękate dłonie
do ognia jak pospolity staruszek grzejący kości. Est nasłuchiwał, a jego uszy
drgały w odpowiedzi na każdy najcichszy dźwięk, jakiego dotychczas nie znał.
Obóz żył. Nawet w środku nocy rozbrzmiewał własnym rytmem nadającym ton
otoczeniu. Kontrolowany chaos rozmów, w którym kilka osób życzyło reszcie
spokojnej nocy. Gdzieś skrzypnęła naoliwiona skóra, gdzie indziej zazgrzytał
metal. Z jednego namiotu dobiegał stłumiony śmiech, a ze sporej odległości -
rżenie koni.
Konie,
oczywiście. Przecież ludzie nie przybyli tu pieszo.
Nagle
zapragnął zobaczyć zwierzęta, które tyle razy oglądał z daleka, a których do
tej pory nie było mu dane bliżej poznać. Zazdrościł chłopcom dorabiającym w
stajni współdziałającej z noclegownią, ale oni nigdy nie pozwolili mu zbliżyć
się do tych majestatycznych zwierząt z obawy, że zrobi im krzywdę lub czymś je
zarazi. A one były tutaj, tak blisko…
–
Czy naprawdę żałujesz decyzji, którą sam podjąłeś, Estalavanesie? – Pomimo
głośnego trzasku płonących drew ciche słowa Maga sięgnęły uszu schowanych pod
kapturem. – Wykonałeś krok w przód całkowicie świadomie, z własnej woli. Tu nie
ma miejsca na żałowanie czegokolwiek. Niemniej jest miejsce na wykonanie
kolejnego ruchu. A potem jeszcze jednego i jeszcze, aż pojedyncze kroki zmienią
się w marsz. Dopiero kiedy nauczysz się chodzić, będziesz mógł rozpocząć swój
bieg. – Obrócił się w stronę słuchacza, nie odrywając rąk od rozkosznego
ciepełka. – Znalazłeś w sobie siłę oraz odwagę na podjęcie decyzji o odejściu z
jedynego miejsca, które znałeś. Nie czyń sobie tej niesprawiedliwości, jaką
jest żałowanie i wyciągnij z tego naukę na przyszłość.
Est
nie słyszał nagany czy niezadowolenia w jego głosie. Odkrył natomiast tę jedyną
przemawiającą do niego nutę, zupełnie niepasującą do reszty. Trącała
zardzewiałą strunę w jego sercu i wprawiała ją w drżenie, rezonując na wrażliwą
duszę. Mistrz nie mówił po to, by wypełnić ciszę, ani też po to, by wyrzucać z
siebie bezużyteczne wyrazy. Ubierał w słowa swoje myśli i uczucia z wprawą
przynależną jednostkom doświadczonym przez życie, a prawda w nich zawarta,
choćby i gorzka, z czasem zaczynała smakować wyjątkowo słodko. Mistrz mówił po
to, by jego uczeń uświadomił sobie wszystko, czego nie dostrzegał ze swojego
punktu widzenia. Wymagał satysfakcjonującej odpowiedzi. Wymagał wysilenia
rozumu. Estalavanes z rozpalającą się w piersi iskierką pojął, że ta forma
dialogu podoba mu się bardziej niż bezsensowna wymiana zdań. Słowa nie odbijały
się od siebie, zapomniane i zbędne, one oddziaływały wzajemnie w łańcuchu akcji
i reakcji. Przeplatały się i docierały do obu rozmówców. Pokazywały, że każda
ze stron jest ważna bez względu na to, co ma do zakomunikowania. Słowa w ten
sposób wypowiadane miały siłę niosącą przekaz, moc tworzenia, pomagały
zrozumieć drugą stronę, aż w końcu pozwalały patrzeć na świat cudzymi oczami.
Poszerzały horyzonty. Inspirowały.
Nie
zdawał sobie z tego sprawy, ale wpatrywał się w swojego nauczyciela z podziwem,
a żar w jego oczach nie pochodził z ogniska obozowego, tylko z tego, który
zaczął płonąć żywo w jego wnętrzu. Już nie był sam. Był ktoś, na kim mógł
polegać, komu mógł zaufać… A może w wyniku kumulacji cierpienia, żalu i
samotności, z jakimi borykał się na co dzień, desperacko doszukiwał się
bratniej duszy w pierwszym napotkanym człowieku, który wyciągnął do niego dłoń,
okazując mu współczucie i pochylając się nad jego losem. Skąd w ogóle pomysł,
by ktokolwiek chciał mu pomóc? Człowiek zamierzał osiągnąć swój cel, a elf był
jedynie środkiem do jego realizacji. Nie było tu miejsca na wspaniałomyślność i
bezinteresowność.
Mag
natychmiast wychwycił niepokojącą zmianę w nastawieniu podopiecznego. Już
dostrzegał pozytywne emocje objawiające się w jego spojrzeniu, widział tworzącą
się nić porozumienia, która pękła tak nagle, jakby coś ciężkiego pociągnęło za
jeden z jej końców. Światło w sercu chłopaka zgasło zastąpione niezdrową
szarością urojonej rzeczywistości. Coś w tym młodym umyśle zamknęło się na całe
dobro, jakie oferował świat. Niewidzialna ręka chwyciła za chude ramię i
pociągnęła w tył, w ciemność, z dala od światła i ciepła. Mnich wiedział, że
rozwikłanie tej tajemnicy nie zajmie mu wiele czasu. Już teraz podejrzewał, że
jest to efekt postępującej mizantropii. Niewykluczone, iż Estalavanes był
skrajnym pesymistą, wręcz fatalistą przekonanym o nieuchronności złego losu,
jaki przypadł mu w udziale. Jeżeli tak było w istocie, to Mag zmuszony będzie
poświęcić tygodnie, a nawet miesiące na pielęgnowanie dobrych uczuć i emocji,
które nie mogły wykiełkować bez dostępu do troski oraz miłości.
Mistrz,
nie spodziewając się odpowiedzi, już zamierzał się odezwać, kiedy uczeń ubiegł
go.
–
Nie to miałem na myśli mówiąc, że żałuję. – Est jedną ręką rozpiął broszę
łączącą poły peleryny, odsłaniając połataną, przechodzoną koszulę bez rękawów.
– Ale jaka nauka płynie z błędnego wyboru, mistrzu? Nie cofnę czasu i niczego
nie zmienię.
–
Nie ma czegoś takiego jak błędny lub bezbłędny wybór, mój uczniu. Jest tylko
wybór. Jedna z licznych możliwości, której nie można pominąć, a każda z nich
niesie ze sobą brzemię nieuniknionych konsekwencji.
–
Ależ jest – chłopak szedł w zaparte. Wiedziony impulsem sięgnął obiema dłońmi
do kaptura, kompletnie ignorując otoczenie. Uszy zaczynały go boleć od ciągłego
wyginania ich płatków. – Tylko nie jestem pewien, czy dokonałem złego, czy też
dobrego.
–
Więc, wedle twojej koncepcji wyborów, który byłby prawidłowy?
–
Niewątpliwie byłby to… byłby to…
Est
zaciął się, a kaptur zsunął mu się ze zmierzwionej czarnej grzywy. Chłopak
trwał w bezruchu przez kilka oddechów, a jego na wpół otwarte usta nie miały co
powiedzieć, bo do głowy nie przychodziło mu nic sensownego. Staruszek mógł mieć
rację. Zostając na miejscu, prawdopodobnie już nigdy nie odmieniłby swojego
losu. Umarłby tak, jak żył, czyli na kolanach. Zapomniany i odtrącony.
Bezimienny. A teraz, wybierając nieznane i kierując się ku największej
przygodzie, zyskał szansę, by odmienić siebie, lecz za cenę życia pomiędzy
znienawidzonymi ludźmi. Tak naprawdę w swoim mniemaniu podjął dobrą decyzję, a
nie złą, jak z początku sądził. Chociaż wciąż nie zgadzał się z twierdzeniem,
jakoby wybór był po prostu wyborem, to zająknął się tylko i spojrzał na Maga,
który skupiał się już na idącej ku nim krągłej postaci odzianej w długą do
kostek, białą suknię.
Młody
elf usiłował ukryć swoje paskudne oblicze, ale niefortunnie zaplątał się w
rzemieniach oraz sztywnym od wody materiale, nerwową szamotaniną wzbudzając
zainteresowanie coraz szerszego grona gapiów. Kilka sapnięć dotarło do jego
uszu. Bez zastanowienia przyjął je za oznakę zniesmaczenia oraz pogardy.
Zrozpaczony przerwał walkę z opornym materiałem i garbiąc się pod płaszczem,
wpatrywał się w pobielałe drewno i popioły, jak gdyby mógł w ten sposób stać
się niewidoczny.
–
Cieszę się, widząc, że powracasz w dobrym zdrowiu, mości Magu. – Miły kobiecy
głos rozległ się nieopodal miejsca, w którym siedzieli, i nie zmienił ani
odrobinę, kiedy jego właścicielka zauważyła skulonego na ławce chłopaka. – A
kimże jest nasz nowy przyjaciel? Ojej, nie jesteś człowiekiem.
–
Dziękuję, miła panno. Ciebie również dobrze widzieć, szczególnie że niesiesz ze
sobą ukojenie w postaci posiłku oraz dobrego słowa. – Mag przyjął od kobiety
dwie parujące miski i obrócił się w kierunku elfa. – Elurielle, kapłanko w
służbie Sarvatesa, poznaj, proszę, mojego ucznia. Estalavanesie, czy byłbyś tak
miły?
Est
bał się tego momentu bardziej niż śmierci, która przychodzi równie
niespodziewanie co nowe osoby. Odetchnął głęboko i starając się opanować
drżenie, podniósł wzrok na tyle, by zerknąć na okrągłą, sympatyczną twarzyczkę
młodej kobiety imieniem Elurielle. Orzechowe oczy kapłanki otworzyły się
szerzej na jego widok i to nie z powodu odstręczającego wyglądu, lecz szczerego
zaciekawienia. Nigdy dotąd nie natknęła się na istotę podobną do tego
niepospolitego elfa. Est odnotował każdy szczegół ładnego lica i miękkiej
sylwetki okrytej luźną białą szatą haftowaną srebrzystą nicią, lśniącą złotem w
świetle roztańczonych płomieni. Gęste jasne włosy spływały na jedno ramię
kobiety związane w zgrabny warkocz, a ona sama wydawała się ostoją spokoju i
zrozumienia.
W
końcu zebrał się w sobie i umykając spojrzeniem odezwał się niemal bezgłośnie,
jakby brakowało mu sił nawet na przedstawienie się.
–
Tak… tak mam na imię. Estalavanes.
Mag
z politowaniem pokręcił głową, a iskierki w jego głęboko osadzonych oczach
nadawały dostojnemu obliczu nieco żartobliwego tonu.
–
Właśnie zrozumiałem, iż rozpocząłem nauczanie swego podopiecznego od
niewłaściwej strony. – Uśmiechnął się przepraszająco do dziewczyny i zaraz
obejrzał się na speszonego ucznia, wyciągając ku niemu naczynie z potrawką. –
Zwyczajowe ludzkie uprzejmości nie są mu znane, a ja nie pomyślałem o tym
zawczasu.
–
Ależ w niczym mi to nie urąga. – Kobieta uniosła kąciki różowych ust i zdawać
się mogło, że chce się do nich przysiąść, lecz coś w zachowaniu doradcy
spowodowało, iż zaniechała zamiaru. – Dłużej nie będę wam przeszkadzać,
wyglądacie na strudzonych podróżą. Posilcie się zatem i nie krępujcie, jeśli
pomoc córy Sarvatesa okazałaby się konieczna.
–
Oby nie była nam ona potrzebna – odparł zgodnie ze zwyczajem Mag. – Dobra z
ciebie kobieta, moja droga. I bystra. Dziękuję za wszystko, co dla nas czynisz.
Est
nie widział parującej strawy. Patrzył na oddalającą się z gracją kapłankę
zagadującą po drodze Lydriana. Zdumiewające, z jaką łatwością przyjęła jego
obecność. Jakby był tymczasową ciekawostką, a nie odrażającym potworem.
Jeszcze
chwilę śledził ją wzrokiem, aż Mag wcisnął mu gorącą miskę w chłodne dłonie,
wymuszając w ten sposób skoncentrowanie się na innych, przyziemnych problemach.
Zajrzał do drewnianego naczynia pełnego dobrze pachnącej, gęstej zupy. Chciał
podziękować mistrzowi, ale ten opróżniał już miskę oszczędnymi machnięciami
drewnianej łyżki, niepomny towarzystwa małomównego ucznia. Est zacisnął palce
na swojej i na powrót zapatrzony w kojący ogień uniósł ją do ust. Żołądek
owinął mu się wokół kręgosłupa i chłopak sam już nie wiedział, czy był to efekt
stłumionego głodu czy też nadmiernego stresu nieprzerwanie nań oddziałującego.
Na domiar złego łyżka była szeroka i musiał szukać sposobu, by zmieścić ją
między kłami. Przecież znajdował się wśród ludzi. To normalne, że posługiwał
się przedmiotami stworzonymi z myślą o nich i wbrew pozorom w jego życiu nic
się nie zmieniło. Był w obcym miejscu, ale gdziekolwiek by się nie pojawił,
zawsze będzie czuł się obco. Wyobcowany.
Mimo
ponurych myśli mięsna potrawka smakowała wspaniale, zupełnie tak, jak
pachniała. Odrobina ciepła rozlała się po chudym, zmęczonym ciele, grzejąc je
rozkosznie od środka. Wkrótce Estalavanes opanował umiejętność radzenia sobie z
szeroką łyżką, dzięki czemu pojedyncze skrobnięcia drewna zmieniły się w
metodyczne wiosłowanie. W międzyczasie stracił czujność. Skonsumowany naprędce
posiłek zadziałał kojąco na jego mocno nadszarpnięte nerwy, wprawiając go w rozkoszny błogostan. Podświadomie przywykł
do badawczo przyglądających mu się ludzi, którzy w obliczu pełnego żołądka i
bliskości ognia stracili dla niego znaczenie. Długie uszy nie były już w
centrum uwagi otaczającego go świata. Podobnie jak ostre kły błyskające
pomiędzy rozchylającymi się wargami. Biała skóra w blasku płomieni bliższa była
ludzkiej, jasnej i poznaczonej niedoskonałościami. Mógł być jednym z nich,
równie zmęczonym, równie strapionym trudami codzienności co oni. Lecz nie był.
Pozwolił
sobie na opuszczenie gardy, jednakże chwila słabości minęła bezpowrotnie.
Instynkt otrzeźwił go, zmuszając do ciągłego trzymania się w stanie gotowości
do ucieczki. Nie było tu miejsca na bezsensowne zadowolenie, jakie ogarnęło go
po zaspokojeniu głodu. Odpoczynek to jedno, ale przetrwanie było priorytetem. A
on musiał przetrwać w obozie pełnym obcych, niekoniecznie przyjaźnie
nastawionych ludzi.
–
Wybacz, Estalavanesie, powinienem teraz dopilnować, aby w moim namiocie znalazł
się dodatkowy śpiwór. – Mag przejął do cna wyczyszczoną miskę ucznia i podniósł
się z miejsca, zatrzymując go łagodnym ruchem dłoni. – Zostań tu i zaczekaj na
mnie. Oszczędzi ci to konieczności spotkania się z osobami, z jakimi zapewne
nie masz ochoty się spotykać.
Elf
skinął głową i odprowadził mnicha wzrokiem, wdzięczny za troskę, jaką ten mu
okazywał. Rzeczywiście, idąc wraz z nim, trafiłby na kolejnych ludzi. Starczyło
mu, że obserwowali go z bezpiecznej odległości. Bezpiecznej zarówno dla nich,
jak i niego samego.
Pod
nieobecność opiekuna postanowił znów wycofać się za bezpieczne mury
wewnętrznego azylu. Przybierając wyuczoną maskę potulności, wyciągnął przed
siebie ręce i w duchu rozkoszował się bliskością żywiołu. Przymknął oczy tylko
na moment…
A
on już tam był.
Estalavanes
prawie stoczył się z ławki. Spłoszony nagłym pojawieniem się intruza umknął na
drugi koniec siedziska, byle dalej od niego, a wielkie ze zdumienia oczy wbił w
nie mniej zaskoczoną wytatuowaną twarz.
Nie
usłyszał go. Już drugi raz.
Colonell
uśmiechnął się przepraszająco, wzruszając szerokimi ramionami. Skórzany pancerz
skrzypnął do wtóru jego ruchów.
–
Przepraszam, Esti, skradanie się to mój brzydki nawyk. Jeden z wielu zresztą. –
Białe zęby zalśniły łobuzersko odbiciem refleksów ognia. – Twoje uszy poruszały
się leciutko, więc założyłem, że mnie słyszysz. Naprawdę nie chciałem cię
wystraszyć.
Est
nie odpowiedział. Poprawił luźną pelerynę, przytrzymując jej poły zabandażowaną
dłonią. Drugą wyciągnął do ogniska, nie zważając na niepożądane towarzystwo.
Połapał się już, że zwiadowca imieniem Colonell zwraca uwagę na szczegóły
dotyczące innych osób, a tacy byli najbardziej niebezpiecznymi
przedstawicielami swojego gatunku. Jakież cyniczne było jego szczęście, skoro
pierwszym, który przyczepił się do niego w tym miejscu, był właśnie młody i na
domiar złego nadzwyczaj spostrzegawczy tropiciel.
Colonell
zamrugał zaskoczony tym ostentacyjnym lekceważeniem, lecz jego uśmiech
poszerzył się, zachęcony nieprzystępnym zachowaniem białoskórego chłopaka. Był
zaintrygowany jego poziomymi uszami. Aż świerzbiły go palce gotowe dotknąć tych
gładkich płatków, przesunąć nimi wzdłuż delikatnych krzywizn, poczuć je pod
opuszkami… Przeszył go dreszcz na samą myśl o tym, co mógłby z nimi robić.
Zacisnął
osłonięte rękawicami dłonie w pięści, starając się opanować niedorzeczne
pragnienie. Przecież nie chciał go przestraszyć już na samym początku
znajomości. Zadecydował więc jeszcze trochę bezczelnie poobserwować wyjątkowego
ucznia Maga, podejść go niczym zwierzynę w lesie, pozwolić mu przywyknąć do
swojej obecności i dopiero wtedy stopniowo skracać dystans. Oswoić. Tak, to
była idealna taktyka.
Estalavanes
czuł na sobie utkwione weń ciemnozielone oczy, nieustępliwe i uparte,
obejmujące go całego, w głównej mierze lustrujące odsłoniętą głowę. Szczelniej
otulił się peleryną, aż w końcu nie wytrzymał i z wyrzutem spojrzał na natręta,
który tylko na to czekał.
Uśmiech
rozświetlił ciemną twarz na podobieństwo ognia, aż trudno było na niego
patrzeć, by nie stracić wzroku. I więcej Est już nie spojrzał, zmieszany tym
niezrozumiałym zachowaniem.
Rozochocony
niewielkim zwycięstwem typ siedzący obok nie dawał za wygraną.
–
Skąd ktoś taki jak ty wziął się w Estarionie? – zagadnął tym przyjacielskim
tonem, którego chłopak nie potrafił rozszyfrować, a który przyjmował jako
podstępnie fałszywy. – Nie ma co, Zrzęda zawsze wyłowi perełkę w bezkresnym
oceanie.
Uszy
Esta opadły o parę milimetrów. Dla ludzi już zawsze będzie wyłącznie
zjawiskiem, stworzonkiem, ciekawostką. Perełką w oceanie. To były te lepsze
określenia, jakie kiedykolwiek usłyszał i chyba należałoby się z tego cieszyć.
Ale jak można cieszyć się z czegoś takiego?
Estalavanes
wolał milczeć. W przeciwieństwie do nieproszonego gościa.
–
Przepraszam, Esti, po prostu nie mogę się na ciebie napatrzeć. Jesteś
niesamowity.
Nie
były to słowa, jakie chciałby usłyszeć mężczyzna z ust innego mężczyzny, lecz
wybrzmiewała w nich szczerość. Starczyło jedno spojrzenie, jedno uderzenie
serca, by Col oszalał na punkcie tego zabiedzonego cudaka. Nie żeby specjalnie
ciągnęło go do egzotyki, ale ta nieskazitelnie biała skóra, intensywnie zielone
oczy oraz uszy – cudne uszy – opętały go już na wstępie. Zapragnął z bliska
zobaczyć kły. Te zdumiewająco długie kły, przyprawiające go o gęsią skórkę, a
na myśl przywodzące dzikie koty lub jadowite węże albo jedno i drugie naraz.
Wiedział, że długo przyjdzie mu na to czekać. Nie zrażał się jednak. Nagroda
była tego warta.
–
Esti? – zagaił nieco ciszej, z radością obserwując końcówki uszu zdradzające
ostrożność pozornie obojętnego elfa. – Esti – powtórzył głośniej, uzyskując ten
sam efekt. Za trzecim powtórzeniem chłopak znów obrócił wychudzoną twarz, na
ułamek sekundy obejmując go udręczonym spojrzeniem. Był zbyt wystraszony bądź
zawstydzony, by podjąć się dłuższej konfrontacji z namolnym człowiekiem.
Ostatecznie
łowca dopiął swego. Sprowokowany Est przełamał swój strach. Został zmuszony
wyjść ponownie na ten zimny świat pełen bezdusznych istnień pokroju ludzkiego
zwiadowcy.
Szept
zginął w trzasku ognia, kiedy białoskóry odpowiedział na mało subtelne zaczepki
Colonella. Żałośnie spuścił przy tym głowę w jedyny sposób, jaki znał i jakiego
używał w kontaktach z ludźmi, zbyt znużony, by się przeciwstawić; złamany i
potulny.
–
Zostaw mnie w spokoju. Proszę.
Colonell
osłupiał. O ile wygląd elfa go zniewolił, to proszący głos po prostu nim
zawładnął. Młody, dźwięczny, łamiący się pod wpływem uczuć tak głębokich, że aż
zaraźliwych. Estalavanes całym sobą przedstawiał emocje, które rządziły nim w
danym momencie, co było porywającym zjawiskiem. I nagle zrobiło mu się żal tego
biedaka. Zorientował się, że on sam poniekąd traktował go jak swoistą rozrywkę,
a przecież widać było jak na dłoni, że Esti potrzebuje odpoczynku. Co go
napadło, by naprzykrzać mu się, naciskać i wymagać określonych zachowań?
Zrobiło mu się głupio, a wstyd wypłynął na jasnobrązowe policzki, uwydatniając
tatuaż.
Col
podrapał się po karku i obrócił w miejscu, spoglądając na skaczące w niebo
języki ognia. Jego zachowanie było szczeniackie, a co najgorsze, przyniosło
efekt odwrotny do zamierzonego. To by było na tyle, jeśli chodzi o oswajanie
płochliwej istotki.
–
Wybacz mi porywczość – rzucił do płomieni, kątem oka z satysfakcją rejestrując
drobny ruch poziomych uszu, aż ciarki przeszły mu po skórze. – Dobrej nocy,
Esti. Wyśpij się porządnie.
Podniósł
się z ławki. Nie patrząc więcej na elfa ruszył przed siebie, poprawiając
sztylety u bioder i odruchowo sprawdzając zapięcia zabezpieczające przed
przypadkowym wysunięciem się broni. Jeżeli nie był zdolny kontrolować swoich
dłoni, powinien je czymś zająć, a niestety nie było nic, na czym mógłby się
skupić i odreagować zdenerwowanie. Pocieszał się, że wzięty przez Maga na nauki
chłopak prawdopodobnie zostanie z nimi na dłużej, wobec czego będzie miał
niejedną szansę do nawiązania znacznie bliższej relacji.
Musiał
ochłonąć, inaczej gotów był wszystko zepsuć. Nie zdarzyło się jeszcze, by tak
szybko stracił zimną krew i pozwolił kaprysom wziąć się we władanie. To było
niezwykłe. Nie znał siebie od tej strony, bo pod maską beztroskiego lekkoducha
zwykł skrywać daleko idącą nieufność. Tyle że pod siłą zdumiewających kocich
oczu zupełnie się posypał. Z niewyjaśnionych przyczyn ten elf był bojaźliwy
niczym królik, a on… on był nadmiernie rozemocjonowany, przez co zamiast
zachować trzeźwy umysł, działał pod wpływem budzących się w nim uczuć,
skrajnych i trudnych do wytłumaczenia. Tymczasem powinien sobie odpuścić. I
jemu także. Tak będzie lepiej, zwłaszcza dla niego samego. A przynajmniej do
czasu, aż upewni się co do prawdziwego charakteru potulnego Estiego. Zdarzało
się przecież, że bestie przybierały miłe dla oka postacie, zwodząc tym swoje
ofiary. Poza tym próbował ukryć zabandażowaną dłoń…
Colonell
żywił nadzieję, że Zrzęda nie słabował na umyśle z racji zaawansowanego wieku.
Niedźwiedź musi zastanowić się nad swoim zachowaniem i zaprzestać przyzwalania
doradcy na samodzielne eskapady, w innym wypadku staruszek nawywija niemałych
kłopotów. Ale to już nie był jego problem. Powinien przestać zaprzątać sobie
myśli czyimiś skrzywieniami i przygotować się na zmianę warty.
Estalavanes
nie odważył się choćby zerknąć na odchodzącego zwiadowcę w obawie, że odwróci
się on i dojrzy… właściwie co dojrzy? Wbite w niego ślepia obcego? Absurd.
Wszystko, co czuł od momentu przekroczenia granicy obozu, było absurdalne.
Nawet grzejący jego ciało i suszący pelerynę mistrza płomień wydawał się nie z
tego świata. Tym bardziej pozbawione sensu były targające nim sprzeczności. Nie
rozumiał, skąd te nagłe wyrzuty sumienia. Przecież poprosił człowieka o
pozostawienie go w spokoju. Jasno i otwarcie zakomunikował prostą potrzebę,
więc w czym tkwił problem? Chciał zostać sam. To nie tak, że zależało mu na
towarzystwie. Nie potrzebował nikogo poza sobą samym. Nigdy nikogo nie
potrzebował i był to jeden z aspektów jego życia mający pozostać niezmieniony
już do końca.
Czuły
słuch wyłapał zbliżające się z prawej kroki. Wciąż uważny wzrok obejmował
otoczenie z nadnaturalną ostrością, nieco tylko przytępioną postępującym
zmęczeniem, sycącą kolacją zalegającą w żołądku oraz odkładającym się na
wilgotnych ubraniach cieple. Mistrz podszedł do niego i zatrzymał się w
stosownej odległości, czekając, aż na nowo oswoi się z jego obecnością. Est
odnosił nieodparte wrażenie, że leciwy mężczyzna celowo zachowuje się głośno,
ostentacyjnie, aby nie stresować lękliwego podopiecznego. Gdy chciał, był cichy
i bezlitosny jak pantera leśna, a mimo to wciąż podtrzymywał iluzję zwyczajnego
człowieka o rysach dobrotliwego, odrobinę surowego dziadka.
Esta
ten fenomen niezmiernie fascynował, ale też poniekąd frustrował. Nie miał
pewności, czego tak naprawdę spodziewać się po mnichu z Północy. Być może
dopowiadał sobie to wszystko, licząc, że w ostatecznym rozrachunku okaże się
prawdą. W każdym razie wyjaśnienia znajdzie w tej całej Twierdzy, do której
wyruszą rano. Samo wspomnienie o tym tajemniczo brzmiącym miejscu napawało go
niepokojem, lecz co złego mogło mu się jeszcze przytrafić? Nie, nie powinien
tak lekkomyślnie kusić losu. Zbyt wiele złego czyhało na niego w tej wielkiej
krainie.
–
Niepodobne to do Colonella, by tak szybko się poddawać. – Mag spoglądał na
plecy niknącego w półmroku młodzieńca. Po chwili jego czarne oczy opadły na
siedzącego podopiecznego, na brudny bandaż szczelnie oplatający lewą dłoń. –
Możliwe że i on ma w sobie na tyle empatii, by zauważyć, że bardzo potrzebujesz
odpoczynku, chłopcze. Chodź ze mną. Tę noc spędzisz w moim namiocie, natomiast
jutrzejszą, miejmy nadzieję, spędzimy już w swoich sypialniach.
Czysty
odruch powodował uczniem, który niepewnie uniósł się z ławki, wykonując
polecenie nauczyciela i nieco chwiejnie ruszył za nim. Wyczerpanie naprawdę
dało mu się we znaki. Wątpił, że zaśnie w obcym miejscu, pośród niebezpiecznych
ludzi. Dotychczas sypiał wyłącznie w pokoiku na piętrze noclegowni, śmierdzącej
wilgotną słomą i starą pościelą. Aż do dziś jedynym, co znał, były ściany
cichobrzeskiego przybytku. A teraz nie dość że ujrzy wnętrze namiotu, to
jeszcze będzie dzielić z kimś przestrzeń do spania.
Czuł
się nieswojo. Był podekscytowany jak małe dziecko, lecz zaraz zrobiło mu się
słabo. Zażenowany własną reakcją na słowa mentora ani się obejrzał, a już
targał boleśnie za ucho. Był święcie przekonany że ta noc będzie pierwszą od
niepamiętnych czasów, podczas której nie zmruży oka.
I
niewiele się pomylił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz