wtorek, 28 lutego 2023

Biały elf - rozdział 5

 

Deszcz padał tak rzęsisty, że nie sposób było cokolwiek wypatrzeć w promieniu dwóch metrów, nic więc dziwnego że Estalavanes nie dostrzegał na horyzoncie niebosiężnych murów osławionej Twierdzy Niedźwiedzi. Jak już miał okazję się dowiedzieć, Niedźwiedzie wyrosły do rangi najlepszych najemników w całym Estarionie, a nawet poza nim, choćby na wysuniętej najdalej na zachód Ramneii prowadzącej wyjątkowo agresywną politykę. Rozwarta w niemym ryku niedźwiedzia paszcza okolona nasrożonym futrem stała się znanym wzdłuż i wszerz ludzkich krain symbolem solidności oraz nieugiętości, a także siły i wytrzymałości, której nie brak tym potężnym zwierzętom. A teraz Est miał zostać oficjalnie jednym z nich. I chociaż nie miał w sobie żadnej z tych cech, to odczuwał w sercu uczucie podobne niepoprawnej chłopięcej ekscytacji.

Konie prychały i podrzucały łbami, pozbywając się w wody z pysków. Ludzie rozmawiali cicho na grzbietach przemoczonych wierzchowców, wymieniając się opiniami lub plotkami. Est domyślał się, że to on wiedzie prym na ich liście dyskusji, on i Złowieszczy Niedźwiedź – zobaczył to w ich oczach skrzących pod kapturami. Szykowało się wydarzenie, jakiego Twierdza dawno nie widziała. Być może od dnia przybycia Velrena, a być może z okresu jeszcze odleglejszego. Z tego powodu poczuł się niepewnie na odsłoniętej skrzyni turkoczącego wozu podchodzącego deszczówką. Kilka minut temu opuścili gęsto zalesiony obszar i przemierzali teraz rozległe połacie bujnych łąk ginące w strugach ulewy.

Usiadł wyżej na stercie zwiniętych namiotów i szczelniej okrył się peleryną mistrza. Niewzruszony mnich znów raczył się chłodną wiosenną aurą, wzbudzając w swym uczniu kolejne wyrzuty sumienia. Chłopak oczywiście się nie odezwał, lecz musiał przyznać, że próbował zwrócić osłonę przeciwdeszczową jej prawowitemu właścicielowi. Co z tego, skoro ten nie chciał jej przyjąć? Przynajmniej zrobił, co mógł. Tej myśli złapał się kurczowo, gapiąc się na szare niebo, z którego spadały bezlitośnie siekące krople.

Ukradkiem rozejrzał się po najbliższych twarzach. Nigdzie nie zauważył Colonella ani Velrena. Być może zostali wysłani do Twierdzy, by poinformować przywódcę o rychłym przybyciu doradcy. Nie wykluczał też możliwości, jakoby po prostu znajdowali się poza zasięgiem jego ograniczonego niepogodą wzroku.

– Ognie na murach!

Serce uderzyło mu szybciej na ten nagły okrzyk dobiegający zza jego pleców. Dolną połowę twarzy skrył za wiązaniem peleryny i strzelając na boki rozszerzonymi oczami, starał się przeniknąć zasłonę deszczu. Nie wiedział gdzie patrzeć, toteż nie ujrzał żadnych ogni. Dotychczasowa ekscytacja wyparowała i jedyne, co młody uczeń teraz odczuwał, to niepokój oraz wręcz bolesną niechęć odbijającą się w szybkim oddechu.

– Brama!

Na kolejne obwieszczenie przymknął powieki, marząc tylko o tym, aby wszystko wokół jak najszybciej się skończyło. A przecież jeszcze się nie zaczęło! Skulił się i nie zwracając uwagi na zimną wodę stojącą na dnie wozu, osunął się po stercie bagaży, niemal całkowicie znikając z pola widzenia jadących w kolumnie ludzi. Było mu zimno, drżał od niekontrolowanych spazmów, a nerwy dodawały do tego swoje trzy tarcze, wywołując echo nadchodzących torsji.

Wóz podskoczył na nierówności, podrzucając swoją zawartość, z chlupotem przetaczającą się wzdłuż desek skrzyni. Chłopak syknął, kiedy żelazny śledź wbił mu się w stopę, a drugi zaplątał w przemoczoną nogawkę spodni. Zrzucił z siebie ciężkie przedmioty i wiedziony podszytą lękiem ciekawością, obrócił się w kierunku jazdy by spojrzeć, dokąd zmierzają. Źrenice niemal w całości przysłoniły zieloną tęczówkę, a uszy do wtóru rozchylanych ust opadały coraz niżej, aż musiał przytrzymać kaptur, by nie zsunął mu się z głowy. Ogrom zjawiska przytłoczył go, zapierając dech w piersi.

Czarny niczym burzowa chmura mur był coraz bliżej. Jego szczyt ginął w kurtynie wody i jedynym, co mogło świadczyć o wysokości tej przeszkody, były pojedyncze światła przebijające się przez zasłonę, hen w górze. W dole otwarta brama szczerzyła się uniesioną broną niby zębata paszcza, groźnie i niezłomnie strzegąca wnętrza. Pod nią, we względnie suchym przejeździe, dwóch uzbrojonych mężczyzn z uniesionymi latarniami sprawdzało każdego, kto zapuścił się na teren warowni należącej do kompanii najemnej. Każdego oprócz nich.

Najemnicy witali się głośno i radośnie. Niektórzy ze śmiechem zagadywali, dopytywali albo zwyczajnie cieszyli się, widząc przyjaciół i towarzyszy w dobrym zdrowiu. Wtedy jeszcze Estalavanes nie wiedział, że ekspedycja Maga trwała ponad dwa tygodnie, dla niego były to zaledwie dwa dni drogi. Dla pozostałych - całkiem sporo czasu spędzonego na przemieszczaniu się od punktu do punktu w nie do końca sprzyjających warunkach.

Stangret zatrzymał wóz na środku rozległego dziedzińca i zaciągnąwszy hamulec, pomógł zejść kapłance zasiadającej obok niego na koźle. Est nie zdawał sobie sprawy, że ludzka kobieta jechała tak blisko niego. Nie rozpoznał jej w burym płaszczu, którym szczelnie się owinęła. Owszem, podczas podróży zdarzyło mu się głowić nad tym, jak dosiada ona konia w tej długiej sukni, niewątpliwie krępującej ruchy nóg. Cóż, zagadka rozwiązała się sama - Elurielle nie jeździła wierzchem. Choć w przeciwieństwie do niego zapewne potrafiła.

– Jesteśmy, mój uczniu. – Mistrz podjechał na swoim siwym wałachu i spoglądając na pobliski pokaźny budynek, zwinnie zsunął się z siodła. – Raduje mnie, iż udało nam się tu dotrzeć bez zbędnych komplikacji.

Jakby znikąd koło starca pojawił się młodziutki chłopak. Stajenny, sądząc po sianie sterczącym ze skołtunionych, wilgotnych włosów. Odebrał od doradcy wodze wierzchowca i nie zważając na Estalavanesa, odszedł do kolejnego członka drużyny poszukiwawczej, przejmując przemoczonego konia.

– Nie podejrzewałbym, że na zalanej pace wozu będzie ci tak wygodnie, chłopcze, abyś ani myślał z niego schodzić.

Estowi trochę zajęło zrozumienie, że nie było to stwierdzenie, lecz przejaw specyficznego ludzkiego poczucia humoru. Speszony poprawił ciężką pelerynę. Mokry kaptur bezlitośnie uciskał płatki jego długich uszu. Powstrzymał się przed zerknięciem na przemoczonego do cna nauczyciela i wyprostowawszy się, zeskoczył zwinnie z pojazdu. Wylądował miękko obok człowieka, rozchlapując przy tym kałużę. Dodatkowe plamy błota na odzieży nikomu nie przeszkadzały, a już na pewno nie jego mentorowi.

– To był całkiem udany zeskok – pochwalił go Mag. – Jak mniemam, nie jest dla ciebie nowością pokonywanie przeszkód.

Uszy Esta opadły, ciągnąc kaptur w dół i chociaż paliły go policzki, to czerwień nie wypłynęła pod skórę. Bystre oko w lepszym świetle mogłoby dojrzeć nieznaczną zmianę na cerze chłopaka, ale musiałoby być wyjątkowo uważne i wiedzieć, czego szukać.

Skrępowany uczeń umknął spojrzeniem i potarł zabandażowaną dłoń ukrytą pod grubym materiałem, unikając tarmoszenia ucha.

– N-nie, mistrzu – zająknął się, lecz dalsze słowa wyrzucał z siebie jednym tchem. – Odkąd pamiętam, lubiłem biegać. I skakać. Za to ze wspinaniem się mam problem. Tak właściwie to nie potrafię się wspinać. W ogóle nie potrafię… Jak rany, przepraszam, ja… ja nie jestem dobry w rozmawianiu… ja…

– Estalavanesie, weź głęboki wdech i rozważ to, co chcesz mi przekazać. – Mag uniósł obie ręce i zaczerpnął powietrza wraz ze swoim uczniem, by ze świstem wypuścić je z płuc. – Twierdza potrafi przytłoczyć, prawda? Rozumiem, iż w ten sposób przejawiasz skrajne zdenerwowanie. Nad tym również popracujemy, aczkolwiek nie jest to szczególna wada wymagająca poprawy. Prawdopodobnie minie z czasem… – Potarł namokniętą brodę, obserwując spod oka zakapturzonego elfa. – Więc jak będzie? Dowiem się, skąd u ciebie tak nieoczekiwana gibkość?

– Przepraszam, mistrzu. – Est odetchnął, dla uzyskania lepszego efektu przymykając powieki. Nie widział nikogo. Mówił do siebie. – Ruch był dla mnie formą zabawy. Dlatego często korzystałem z sił, które miałem.

Byłem wolny – dodał w myślach. Wolny choć przez chwilę.

– Twoi opiekunowie nie zabraniali ci tego?

– Nawet nie wiedzieli. Na mojej skórze nie pozostają siniaki, a zadrapania znikają raptem do dwóch dni. – Elf wyciągnął przed siebie ramiona. Prędko pokrywająca się kroplami skóra rzeczywiście była gładka i biała, nie licząc śladów podróży. Zorientował się, że ubrudzony bandaż odznacza się na tle nieskazitelnej bieli, więc pospiesznie wycofał dłonie w bezpieczny cień peleryny. – To jedno… To jedno nie chce zejść.

– Wystarczy, chłopcze. – Mag zdawał się celowo nie zauważać ani nie słyszeć niczego, co miało związek z tajemnicą ucznia. – Uszy będą cię boleć od ciągłego trzymania ich pod ludzkim kapturem. Czy jesteś gotów poznać naszego zwierzchnika, Złowieszczego Niedźwiedzia?

Est popatrzył niepewnie na opiekuna. Mag był niesamowity. On dostałby szału, czując na nosie tyle uderzających kropli, nie wspominając o całej reszcie w postaci zesztywniałego, eleganckiego skórzanego odzienia. Spokój mistrza był wprost posągowy. Godny podziwu i naśladowania. W końcu skinął głową i ruszył za nauczycielem w kierunku wielopiętrowego, obszernego budynku. Podłużne, płaskie stopnie prowadziły do wąskich drzwi obramowanych kamiennym portalem, prostym, nie licząc lekko zaostrzonego zwieńczenia inspirowanego końcówką liścia. Drewniane skrzydło było uchylone, a oczekujący w ich sąsiedztwie młodzieniec o szerokich barkach i krótkich włosach wyglądał podejrzanie znajomo.

Colonell stał oparty plecami o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na osłoniętej ciemnozieloną bluzą piersi i podciągniętą prawą nogą. Kiedy dwójka przybyszów wspinała się po schodach, młody najemnik odepchnął się i powitał ich krzywym uśmiechem zniekształcającym tatuaż na lewej połowie twarzy.

– Złowieszczy Niedźwiedź przesyła pozdrowienia – zaczął oficjalnie, prawie stając na baczność, choć uśmiech igrał mu na ustach, kiedy popatrywał na elfa. – Przebywa w swoim salonie.

– Dziękuję, Colonellu. – Mag klepnął go w bark, wymijając w drodze do wejścia. – Tymczasem skorzystaj z tej odrobiny wolności, jaka pozostała ci do następnego zadania. Estalavanesie?

– Tak, mistrzu. – Est wyrwał się z zamyślenia i podbiegł do Maga, którego zamaszysty krok zawstydziłby niejednego młodziana.

Kocie oczy spotkały się z przydymioną zielenią oczu człowieka i chłopak byłby potknął się o kolejne stopnie prowadzące na półpiętro, gdyby w porę się nie opamiętał. Za sobą słyszał miarowe stąpanie na posadzce. Gruby kaptur tłumił docierające do niego dźwięki, jakie echo korytarza nieznacznie potęgowało. Zapewne poczułby też na sobie spojrzenie czujnego tropiciela maszerującego za nimi, ale peleryna dawała mu dodatkowy komfort solidnej bariery. Colonell wykonywał swoje obowiązki, mając baczenie na nowego mieszkańca czy też dla własnego kaprysu postanowił ich śledzić? Nie, on nikogo nie śledził, zachowywał się głośno i naturalnie. Był u siebie, nie musiał się skradać.

Est utonął w swoich rozważaniach i nawet się nie spostrzegł, kiedy kompletnie przemoczeni, zostawiający błotniste ślady dotarli pod drzwi salonu Niedźwiedzia. Ciężki, suchy zapach pochodni ranił wrażliwy elfi nos nawykły do wilgotnego, rześkiego powietrza. Chłopak z ledwością opanował odruch kasłania, pulsacyjnie uciskając płatki nosa. Zżerały go nerwy, a ich napięte postronki groziły rychłym zerwaniem. Zerknął dyskretnie na mistrza, który dłońmi ocierał czoło i policzki z nadmiaru deszczówki. Idąc za jego przykładem, sam potrząsnął śliską peleryną, pozbywając się wody z zagłębień materiału. Gdyby równie łatwo mógł wyzbyć się wyrzutów sumienia wobec Maga, byłby nieco szczęśliwszy…

Stojący za nimi Col oszczędnymi ruchami otrzepał skórzane nogawki spodni wpuszczone w wysokie buty i przeszedł na sam przód, pod drzwi. Obejrzał się to na elfa, to na starca i dostrzegając w onyksowych oczach polecenie, zapukał donośnie w solidne drewno pozbawione zbędnych zdobień. Nasłuchiwał, aż w końcu rozległ się głuchy pomruk dobiegający od wewnątrz. Padł rozkaz i zwiadowca z siłą nacisnął klamkę, równocześnie pchając skrzydło. Zdawkowym gestem zaprosił pozostałą dwójkę do przekroczenia progu, zza którego wespół z miękkim blaskiem buchało rozkoszne ciepło. Uśmiechnął się pocieszająco do młodego elfa i mrugnął, starając się dodać mu otuchy. Zamknąwszy pochód, zamknął też drzwi od środka, stając przy nich niczym strażnik pilnujący, aby nikt nie przemknął się niezauważony.

Kiedy Est ostatni raz na niego spojrzał, stał w podobnej pozie, jaką przybrał przed wejściem do budynku – z podciągniętą nogą i splecionymi ramionami. Był u siebie, to nie ulegało wątpliwości. Aż za bardzo u siebie. Rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu pełnym przepastnych regałów. Po same brzegi zapełniały je grube księgi o skórzanych grzbietach oraz posążki przedstawiające zwierzęta – te baśniowe, jak i te całkiem pospolite. Prześliznął się wzrokiem na trofea zdobiące ściany oraz dorównujący mu wzrostem kominek. Za okratowaniem głośno buzował ogień. Zaraz obok stał okrągły stół, na którym plansza w kratkę zajmowała honorowe miejsce, teraz pusta, pozbawiona figur. W końcu skupił się na czterech fotelach obitych bordową skórą i wyłożonych futrami w łaty, cętki oraz pasy. Na jednym z nich zasiadał on. Ogromnymi plecami zwrócony był do okna, posępnym, zarośniętym obliczem skierowany ku wejściu. Mierzył doradcę od stóp po głowę, jakby nie dowierzając własnym oczom.

– Aż tak ci Magu spieszno przed oblicze twego wodza, że nie przebrałeś się w suche łachy po podróży? – W grzmiącym basie wiele było z zabarwionego serdecznością cynizmu. – Zaiste, pomyślne muszą być to wieści, skoro pokwapiłeś się do mnie natychmiast z drogi.

Dreszcz przeszedł Estalavanesa tak solidnie, że aż połyskujące z ciemnej gęstwiny włosów oczy sfokusowały się na nim, na nieprzypadkowej ofierze. Wejrzenie tak nieprzejednane, że prędzej sforsowano by mury tej warowni, aniżeli złamano wolę tego olbrzymiego człowieka.

Chłopak przełknął ślinę, patrząc, jak masywne cielsko z niedźwiedzią manierą unosi się z siedziska. Wysoki na niemal dwa metry mężczyzna okryty był grubym futrem lśniącym w świetle chybotliwego ognia. Gęsta broda porastająca bez mała całą twarz zdawała się naturalnym uzupełnieniem stroju, podobnie brunatne, długie do ramion włosy najeżone na wszystkie strony. Nawet ogorzała skóra przywodziła na myśl zwierzęcą, jaka skrywa się pod bujną sierścią. Był tak charakterystyczny, że Est nie pomyliłby go z nikim innym. Podobnie niski głos i ciężki chód, którym zbliżał się do zakapturzonego przybysza. Miażdżył oponentów już samym niedźwiedzim majestatem.

Przerażony elf mimowolnie wycofał się parę kroków. Spostrzegłszy zuchwałość w swym zachowaniu, oderwał od niego spojrzenie i wbił je we własne przemoczone buty. Uzmysłowił sobie, skąd ta niewyszukana nazwa kompanii. Ich przywódcy niczego nie brakowało, aby zawstydzić te dzikie zwierzęta.

– Także się cieszę, widząc cię w dobrym zdrowiu, Niedźwiedziu. – Mag wszedł przed wodza, odcinając mu drogę do roztrzęsionego ucznia. – A wieści mam doprawdy pomyślne, znaleźliśmy bowiem to, czego tak długo poszukiwaliśmy.

Ciemna zieleń skryta w głębi barbarzyńskiego oblicza jeszcze chwilę taksowała kulącego się pod płaszczem chłopaka, aż wreszcie odpuściła, kiedy ich posiadacz zainteresował się słowami doradcy. Muskularny człowiek z ociąganiem obrócił się w kierunku swojego fotela i podszedł do niego w dwóch długich krokach. Opadając ciężko na siedzisko, nakazał Magowi czynić podobnie, umyślnie ignorując pozostałych przebywających w komnacie.

Na jedno skinienie mistrza Est schował się za oparciem jego fotela. Ze spuszczoną głową jedynie nasłuchiwał, w duchu wdzięczny, że nie musi patrzeć.

– Mów więc, co też znaleźliście. – Wyszczerzone białe zęby zdradzać mogły zarówno zadowolenie, jak i szaleńczy grymas, kiedy olbrzym pochylił się nad stolikiem do gry. – Lub pokaż, jeśli istnieje taka możliwość.

– Przyznać muszę, Niedźwiedziu, iż odnalazłem zupełnie co innego, niż spodziewałem się odkryć. – Nieprzejęty mokrym okryciem Mag wpatrywał się w rozmówcę znad złączonych w piramidkę palców, z ukontentowaniem przyjmując bliskość płomieni. – Odnaleźliśmy legendarny Grobowiec Zaklinacza, toteż mogę potwierdzić, że istnieje on naprawdę. Lecz nie znaleźliśmy artefaktu.

Mina Niedźwiedzia zrzedła. Przypominał drapieżnika, którego zwierzyna czmychnęła po udanej zmyłce.

– Chcesz więc powiedzieć, że powracasz w chwale i glorii, chociaż nic nie znaleźliście? – Łapska ściskające poręcze fotela zwinęły się w pięści. – Tej niedorzeczności chyba nie pozostawisz bez wyjaśnienia, co?

– Otóż nie, mój panie. Nie powiedziałem wszak, że niczego nie znaleźliśmy. Powiedziałem, iż nie znaleźliśmy przedmiotu.

– Skończ te gierki i przejdź do sedna! Moja cierpliwość sięga granic.

Estalavanes wtulił głowę w ramiona, czując wręcz fizyczną siłę podniesionego tonu. Ten mężczyzna brzmiał jak niedźwiedź, wyglądał jak niedźwiedź i zachowywał się jak niedźwiedź. Był przerażający i nieobliczalny, tak jak wspominał Velren – wściekły z natury. Prawdopodobnie bezustannie wściekły.

– Odkryliśmy potęgę, o jakiej głoszą legendy opiewające samego Zaklinacza. Objawiła się nie pod postacią artefaktu, lecz młodzieńca przybyłego tu wraz ze mną z własnej woli. – Doradca wyciągnął prawą dłoń, co Estalavanes odebrał jako sygnał do wyjścia z ukrycia. – Przypuszczam, że może być on kimś na podobieństwo jego potomka, gdyż energia w jego ciele znacznie przekracza moje zdolności pojmowania. Estalavanesie, czy byłbyś tak uprzejmy?

Wywołany z imienia zdrętwiał. Nogi ugięły się pod wątłym ciałem, odmawiając posłuszeństwa. Wczepił się chudymi palcami w oparcie fotela mistrza, aż brudne paznokcie podrapały wytartą skórę. Pojawił się w końcu i bezdech, a chłopak sam już nie wiedział, co było gorsze – to czy hiperwentylacja.

Ktoś złapał go od tyłu, paraliżując całe cherlawe ciało. Stopy Esta oderwały się od ziemi, kiedy w charakterze elementu wystroju został przeniesiony w miejsce wskazane przez Maga.

– Przepraszam, nie mam wyjścia – łagodny, pełen współczucia szept Cola dotarł jego czułych uszu, ukradkowy i przeznaczony wyłącznie dla niego. – Zrób co każe i będzie po sprawie, obiecuję.

Est zacisnął szczęki, gdy zerwany z głowy kaptur odsłonił całą paskudną prawdę. W tym momencie w pełni koncentrował się na Niedźwiedziu, na jego reakcji. Nie czuł absolutnie nic, bo nagle wszystko przestało mieć znaczenie. Widział, jak błyszczące złowrogo ślepia rozszerzają się, a ogień w nich lśniący zaczyna przeradzać się w coś więcej. Coś, od czego chłopakowi zrobiło się nagle słabo. Jego wzrok hipnotyzował, nie pozwalając mu uciec. Obnażał go, wyrażając więcej niechęci i odrazy, niż elf dotychczas doświadczył. W ciągu trzech uderzeń serca chłopak znienawidził go z mocą wszelkich kipiących w nim uczuć. Wypalił w umyśle jego obraz na wzór symbolu wszystkich ludzi, którzy za punkt honoru postawili sobie dręczenie oraz nękanie słabszych. Niedźwiedź stał się uosobieniem wszystkiego, czego Estalavanes nienawidził w ludzkiej rasie. Był istotą gorszą od zwierzęcia, na którego podobieństwo się prowadził. Był potworem. I chociaż jeszcze przed chwilą obawiał się, że upadnie, tak teraz nieznany żar zapłonął w jego trzewiach, żrący niczym kwas i tnący jak najprzedniejsza stal.

Obopólna nienawiść gęstniała. Niematerialny ciężar przycisnął barki sponiewieranego życiem dzieciaka raz po raz powtarzającego sobie w myślach tylko dwa słowa: nigdy więcej.

Niedźwiedź obejrzał się na doradcę.

– Coś ty mi tu przyprowadził? Co to ma znaczyć?!

Nieprzejęty wybuchem swego zwierzchnika Mag spojrzał na struchlałego ucznia.

– Estalavanes ma w sobie siłę, jakiej potrzebowaliśmy. Nie oceniaj go po wyglądzie, jest on bowiem równie mylny co jego zachowanie.

– Wziąłeś piętnastu ludzi, w tym świetnie rokującego zwiadowcę i agenta, by sprowadzić to coś? – Zwodniczy spokój nie pasował do zaciskających się kurczowo dłoni i wściekłego grymasu wykrzywiającego poczerwieniałe z furii oblicze. – Czternastodzień zajęły ci poszukiwania artefaktu o boskiej mocy, a przyprowadzasz pod mój dach cherlawe szczenię wyglądające jak marna imitacja pałacowego błazna! Czyś ty do reszty oszalał, starcze?! – Wielkie pięści huknęły o podłokietniki, które zatrzeszczały w ostrożnym proteście. – Powiedz mi: Co! To! Jest!

Gruby palec wymierzony oskarżycielsko w chwiejącego się na nogach elfa mówił więcej niż słowa mknące jedno po drugim niby cięcia miecza. Bary okryte futrem unosiły się i opadały gwałtownie od ciężkiego oddechu rozrywającego szeroką pierś świszczącym odgłosem.

Est powoli tracił przytomność, a pisk przechodzący w głuche bulgotanie wskazywał, że ciemność nadejdzie szybciej, niż zakładał. Czarne plamy zaczęły pojawiać mu się przed oczami, kiedy baryton Maga - ratująca topielca ręka - wyłonił się z głębin świadomości, wyciągając go na powierzchnię.

– To jest mój uczeń, Estalavanes. – Opanowanie doradcy podsycało szaleńczy gniew wodza najemników, który prawie podniósł się z fotela, uparcie dopatrując się zniewagi w tonie rozmówcy. – Ręczę głową, iż jest on dokładnie tym, kogo szukaliśmy.

– Kogo TY szukałeś, starcze. Nie tobie decydować czy on tutaj zostanie, czy też odeślę go tam, gdzie jego miejsce, prosto ku bramom Pozaświata! – Kolejne uderzenie, aż rozstrojony biały elf się wzdrygnął. – To coś boi się własnego cienia, a ty raczysz mnie bajkami o jego potędze! Demencja całkowicie odebrała ci rozum?! Zmuszasz mnie do powołania nowego doradcy!

– Upraszam o wybaczenie, Złowieszczy Niedźwiedziu, mój umysł jest klarowny niczym krystaliczne źródła Gór Śnieżnych oraz światły od przepełniającej mnie mądrości i doświadczeń nabytych z wiekiem. Jednakże powołując się na Prawo Niedźwiedzi podkreślam, iż kwestia przyjmowania w nasze szeregi osób z talentem magicznym wciąż pozostaje w mojej gestii. Pragnę przypomnieć, iż moc tkwiąca w tym „cherlawym ciele” przewyższa wszystko, co dotąd czułem. Werbuję więc tego młodzieńca oraz biorę pod swoje skrzydła, przejmując pełną odpowiedzialność za jego czyny pod groźbą kary śmierci, zarówno mojej, jak i jego.

– Niech cię Wszechmocni przeklną, do cholery! – Wielkolud zamachnął się ręką, jakby w ten sposób mógł opędzić się od przebrzydłego owada. Owada, który bynajmniej nie zakończył wygłaszania swej tyrady.

– Ponadto, jako opiekun Wieży Czarodziejów, przejmuję kwaterę sztukmistrza Malcolma, który, o ile moja demencja nie postępuje nader gwałtownie, nie ma możliwości powrotu do pełni władz umysłowych.

Est nie wiedział w którym momencie mistrz przeszedł do subtelnej, śliskiej ofensywy, ale zmiana, jaka zaszła w tym bezkonfliktowym człowieku była oszałamiająca. Moc głosu, siła przekazu, stanowczość oraz przekonanie o swojej racji bezpretensjonalnie zmiotły prymitywną wściekłość adwersarza, spychając go poza margines sporu.

– Wszelkie koszty związane z wyposażeniem – ciągnął tymczasem doradca - a także zaspokojeniem potrzeb mojego ucznia również przyjmuję na siebie, toteż skarbiec nie ucierpi na tym jednym cherlawym chłopcu.

– Przemyślałeś sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach, tak? Miałeś na to wiele, zbyt wiele czasu. – Zrezygnowany Niedźwiedź potarł powieki drżącą od tłumionych emocji dłonią, prawie całkowicie zasłaniając zarośniętą, zmęczoną twarz. Trwał tak przez kilka sekund, podparty łokciem i wychylony w stronę kominka, zamyślony czy też zwyczajnie pokonany. – Perfekcyjnie rozegrana partia, Magu, winszuję. A teraz zejdźcie mi z oczu. Wszyscy, co do jednego. Tego białego szczura nie chcę w ogóle oglądać. Chyba że będzie miał wreszcie do pokazania więcej niż kładzenie po sobie tych przerośniętych uszu.

Mag wstał i ukłonił się pokornie.

– Dziękuję za twe łaskawe przyzwolenie, Złowieszczy Niedźwiedziu. Obiecuję, że mój uczeń nie zawiedzie twoich oczekiwań.

Uważając, by nie dotknąć Estalavanesa, przeszedł blisko niego, dając mu znak do wycofania się z salonu. Wyminął usuwającego się z drogi najemnika i otworzył drzwi, znikając za nimi bez dalszych pożegnań.

Est ostatni raz zerknął na zasiadającego w fotelu pokonanego człowieka i obróciwszy się na pięcie, prawie wybiegł za nauczycielem. Colonell był tuż za nim niby cień lub natrętne widmo, lecz chłopak stracił nim zainteresowanie. Właśnie był świadkiem, jak niepozorny szczupły starzec poskromił zdziczałą bestię, jakby był to pierwszy lepszy wiejski kundel, a nie nieustraszony Niedźwiedź siejący postrach w całym Estarionie. Nie wiedział, co myśleć. Wszystkie targające nim emocje były sprzeczne, nie pozwalały się pochwycić i przelewając się przez palce białoskórego chłopaka umykały jak zwinne ryby. Grzmotnąwszy w twarde plecy odbił się od nich, przytomniejąc i przepraszając odruchowo.

Uderzony Mag nie przerwał uprzejmie prowadzonej rozmowy z młodą dziewczyną. Odziana w szarą zgrzebną sukienkę panienka skinęła potakująco i wychylając się, popatrzyła ciekawie na stojącego za rozmówcą elfa. Zdumienie w jej oczach był ostatnim, co ujrzał, gdyż z prędkością wypuszczonej strzały pomknęła wzdłuż rozjaśnionego pochodniami przejścia, a stukot jej płaskich obcasów jeszcze chwilę niósł się echem w obie strony.

Z dojmującym poczuciem żalu Est opuścił uszy, oglądając się za uciekinierką. Wszyscy traktowali go jak potwora, zwierzę wystawowe niewarte ani krztyny szczerego, płynącego z sympatii zainteresowania. Ręka mistrza zastygła nad jego ramieniem, ale nie opadła. Powściągnięta przez pamięć leciwego człowieka powróciła do obleczonego w czerń boku.

– Estalavanesie, nie wiń się za to, jak inni reagują na twoją osobę. Nie znają cię, a twój wygląd jest dla nich nowością. Muszą przywyknąć do niego tak, jak przyzwyczajają się do nowych ludzi. W końcu twoja biała skóra oraz długie uszy przemienią się w codzienność, spowszednieją i przestaną przyciągać uwagę. – Wprawdzie Mag starał się nie patrzeć na nikogo z góry, lecz przy niskim chłopaku było naprawdę trudno tego uniknąć. – Czy byłbyś imperialnym elfem, krasnoludem bądź orkiem, ich postępowanie w niczym nie odbiegałoby od obecnego. Aczkolwiek skłamałbym, twierdząc, że nie jesteś wyjątkowy.

– Nie wszyscy ludzie tacy są.

Mistrz i uczeń jednocześnie przenieśli wzrok na tropiciela speszonego tym nagłym zainteresowaniem. Zaraz jednak odzyskał on dotychczasową swobodę, mówiąc:

– Niektórzy nie patrzą na innych przez pryzmat tego, kim lub czym są.

– Niestety niewielu jest tak otwartych na nawiązywanie dobrych relacji z przedstawicielami pozostałych ras co ty, młodzieńcze. – Mnich westchnął, a ciepło w jego głosie nabrało nowej, nieznanej Estowi barwy, aż chłopak zaczął podejrzewać, że relacja tej dwójki jest silniejsza, niż gotowi byli to okazać. – Naprawdę nie ma nic, co by cię zajęło, Colonellu?

Młodzieniec ze śmiechem pokręcił głową. Białe zęby mocno kontrastowały z opaloną skórą wyróżniającą go wśród ludzi śródlądu. Najwyraźniej Colonell bardzo lubił się uśmiechać, bo kiedy to robił, zdawać się mogło, że całe jego ciało uśmiecha się razem z nim. Ta ekspresja emanująca z wysokiej, silnej sylwetki wzbudzała w Eście dziwną niechęć. On sam był zamkniętym w sobie milczkiem, czego więc spodziewał się po reszcie? Że będą tacy sami? Wycofani, unikający kontaktu i przykryci emocjonalnym całunem? Emocje miały więcej barw niż czerń i biel, chociaż nie dopuszczał do siebie tej świadomości.

Col, rozbawiony usilnymi próbami spławienia go, rozłożył bezradnie ręce.

– Nie, nie mam nic do roboty. Przejrzałeś mnie. – Szeroki uśmiech zmienił się w lekkie uniesienie kącika ust. – Tylko mi nie rozkazuj, bo będę zmuszony cię posłuchać.

Mag pogroził mu palcem, marszcząc przy tym brew z udawaną przyganą.

– Nasz młody przyjaciel potrzebuje czasu dla siebie, Colonellu. Nie będę ci rozkazywał, lecz poproszę cię, abyś udał się do koszar i odpoczął. Wyglądasz okropnie. Brak snu odbija się na twojej twarzy wyraźniej niż te zawiłe malunki.

Słuchający żartobliwej przymówki Col wywrócił oczami. Unosząc ramiona w geście kapitulacji, wycofał się tyłem w kierunku wyjścia z budynku i skinął mnichowi głową. Ostatni raz mrugnął porozumiewawczo do elfa, po czym obrócił się w pół kroku i szybko przecinając korytarz, zniknął za zakrętem.

Est nie potrafił pojąć tak bezpośredniej maniery. Nigdy przedtem nie uświadczył niczego podobnego, bo nawet Mag był powściągliwy na swój łagodny, troskliwy sposób. Werwa płynąca w młodej ludzkiej krwi była zatrważająca, a pod towarzyszącym jej wrażeniem niepewności kryło się coś jeszcze, jakby ciekawość, nieśmiała i z lekka tylko wyczuwalna. Est z początku żywił przekonanie, że zwiadowca z tatuażem uczepił się go w poszukiwaniu złośliwej rozrywki, co nie znajdowało odniesienia do rzeczywistości. Colonell był przyjaźnie nastawiony do wszystkich i wszystkiego. Wieczny wesołek oraz niepohamowany optymista, który z niezrozumiałych przyczyn szwendał się za Magiem.

– Cóż, chłopcze, myślę, że teraz mamy chwilę spokoju. – Mistrz odetchnął, gładząc dłonią łysinę ozdobioną starczymi plamami oraz wybrzuszonymi bliznami. Zerknął na ucznia z uśmiechem widocznym w gęstwinie pokręconej wilgocią brody. – Twoja kwatera powinna już być gotowa. Chciałbyś ją obejrzeć przed kolacją?

Skinąwszy głową, Est odgarnął z policzka lepkie krucze pasemka. Prawie zapomniał o nieprzyjemności związanej z poznaniem persony rządzącej kompanią. Tak kojące działanie miała świadomość, że mentor naprawdę mógł ustrzec go przed wszelką krzywdą.

– Możemy rozpocząć zwiedzanie, gdyż znajdujemy się w Głównym Budynku, samym sercu Twierdzy. Plątanina tutejszych korytarzy sięga czterech pięter, czyli o jedno mniej niż Wieży Czarodziejów, w której przyjdzie ci zamieszkać. – Mistrz skinieniem dłoni zachęcił swego ucznia, by poszedł za nim. – Na najwyższych piętrach Głównego Budynku mieszczą się komnaty nie tylko przywódcy i jego doradcy, ale także niewielkie sypialnie osobistej służby Niedźwiedzia. Znajdziesz tu też gabinety, salony oraz magazyny i składowiska kolejno na parterze i w piwnicach. A także skarbiec. Tak, skarbiec jest niewątpliwie sercem, a zarazem siłą napędową kompanii. Do części południowej budynku przylega wozownia oraz stajnie na prawie setkę koni. W Twierdzy nikt nie ma własnych wierzchowców, choć poszczególne z nich są wyjątkowo charakterne, jak gniada klacz, która pokornie współpracuje wyłącznie z Colonellem.

Stanąwszy w przejściu na dziedziniec uniknęli siąpiącego deszczu. Przewodnik sękatym palcem wskazywał na kolejne godne zapamiętania elementy wchodzące w skład części mieszkalnej: świątynię Sarvatesa otoczoną pięknymi ogrodami, sąsiadujące z nią łaźnie podziemne oraz sale do ćwiczeń, w których uczeń będzie trenował każdego dnia. Chłopak wyraźnie widział kilka kramów rozstawionych w okolicy jedynej bramy, zachęcająco otwartej na przyjezdnych. Zwrócił też uwagę na prostokątne, przysadziste koszary, gdzie kłębiło się najwięcej najemników za nic mających mżawkę spadającą im na głowy. Zapach gotowanej strawy dolatywał z jadalni obok przybudówki, w której mieszkała służba.

– Ulewa traci na sile – zauważył Mag. – To doskonała okazja, aby przejść do wieży. Czy drobna zmiana planów nie uczyniłaby ci różnicy, chłopcze?

Est pokręcił głową, naciągając na włosy kaptur i trudząc się z ułożeniem pod nim długich uszu. Mistrz poprowadził go w dół schodów, tłumacząc nagłą modyfikację, jaka zakradła się do pierwotnego planu.

– Skoro już tam będziemy, moglibyśmy od razu udać się do sztukmistrza Snesera. On precyzyjnie oceni twoje zdolności. Pomyślmy, dzień taki jak ten prawdopodobnie będzie spędzał w bibliotece na trzecim piętrze…

Poruszony Estalavanes wcale nie słuchał opiekuna. Nie zważając na kapiące mu do oczu chłodne krople, zadzierał głowę, pragnąc dojrzeć ostry szpic dachu wieńczącego wieżę – obszerną i majestatyczną, ginącą między deszczowymi wstęgami. W licznych oknach paliło się światło, a gdzieniegdzie barwne rozbłyski zdradzały cuda skryte za murami z ciosanego kamienia. Wysokiemu, kanciastemu i skromnemu budynkowi daleko było do fantazyjnie opisywanych przez Starego Przechrztę strzelistych iglic z przeróżnych zakątków świata, jednakże widok ów w zupełności trafiał w gust niewybrednego chłopaka niezdarnie wdrapującego się na strome schodki. Biały kark groził skręceniem od nieustannych prób uchwycenia wszystkiego wokoło.

Mag wszedł do przedsionka i wytarł podeszwy butów o szczeciniastą wycieraczkę.

– Patrz pod nogi – ostrzegł chłopaka. – Tutejsze stopnie są krótsze, wyższe i bardziej pochyłe niż w pozostałych budynkach. Każe mi to myśleć, iż architekt wyjątkowo nie lubił czaromiotów – dodał z przekąsem. Wraz ze zmianą tonu powrócił do myśli przewodniej. – Przedsionek na parterze, tuż za schodami, prowadzi do pracowni alchemicznej. Pierwsze piętro jest pokojem wspólnym, gdzie adepci mogą odpocząć w ciszy, choć hałasują tu nie mniej niż w salach treningowych. Drugą kondygnację podzielono na warsztaty.

Oddech Estalavanesa przyspieszył, a mięśnie nóg dały o sobie znać, gdy wchodził na trzecie piętro wieży. Dla Maga wspinaczka zdawała się zaledwie spacerkiem, więc albo rzeczywiście zdradliwa klatka schodowa nie była dlań wyzwaniem, albo znakomicie się z tym krył.

– Ot i jest, biblioteka.

Jak rany, on nawet nie sapnął! – pomyślał z niemym podziwem Est. Jego własna kondycja, nadszarpnięta wydarzeniami z wybrzeża, pozostawiała wiele do życzenia.

– Zapraszam do biblioteki, mój uczniu. Może być tu tłoczno w porze popołudniowej, wierzę jednak, że sobie poradzisz. – Wymijając stopnie prowadzące w górę, Mag wszedł skąpo oświetlonym korytarzykiem do ogromnego holu przechodzącego w istny labirynt regałów, stołów i krzeseł. – Chodź, chodź. Nie krępuj się.

Nie mając wyboru, elf poczłapał za nim, zastanawiając się, czy nie zdjąć kaptura. Z miejsca porzucił zamiar. Biała twarz, wielkie oczy oraz długie uszy byłyby wystawione na widok publiczny. Teraz przynajmniej stwarzał pozory zwykłego ludzkiego chłopaka.

Wychodząc z cienia krótkiego przedsionka, spojrzeniem ogarnął bezmiar ksiąg ustawionych w równym porządku na masywnych drewnianych regałach. Drabiny, te całkiem zwyczajne i te na kółkach, sięgały najwyższych półek. Na niektórych stali ludzie w kolorowych tunikach i przeglądali prastare woluminy, a kółka sunęły, popychane niewidzialnymi rękami. Grupka odzianych na czerwono adeptów zasiadała przy jednym ze stołów i pod unoszącą się ognistą sferą studiowała księgę, zawzięcie dyskutując ściszonymi głosami. Nieco dalej para w błękitnych strojach pochylała się nad opasłym tomem spoczywającym na blacie stołu, bynajmniej nie praktykując magii. Jeszcze gdzie indziej dziewczyna w popielatych szatach z pomocą energii tajemnej odkładała zwinięte w rulon pergaminy na półki, poruszając przy tym ustami i dłońmi, jakby manipulowała niedostrzegalną mocą.

W przerywanej stłumionymi dźwiękami ciszy nikt nie zwracał na niego uwagi. Est rozdziawiał usta, wychwytując kolejne przejawy fantastycznego sztukmistrzostwa: świetlne kule, przemieszczające się samodzielnie księgi, dokumenty i przybory do pisania, wizualizacje rysunków przenoszonych na pergamin z pomocą zaklętych grafitów. Jak wiele można dokonać za pomocą esencji, nie dotykając nikogo ani niczego! Najbardziej jednak zachwyciło go to, jak bardzo adepci zgodni i zaangażowani byli we własną pracę oraz jak bardzo wydawali się młodzi. Lecz wciąż byli to ludzie.

– Estalavanesie, wyjdź proszę z cienia, niechże sztukmistrz Sneser ci się przyjrzy.

Dobiegający z oddali znajomy głos dał uczniowi czas konieczny na odzyskanie panowania nad emocjami. Wiedząc, co to oznacza, chłopak z ociąganiem pozbył się niewygodnego kaptura.

Drugi głos zwiastował nadejście rzeczonego sztukmistrza.

– Hm, doprawdy rzecz niesłychana, Magu, byś przyjął ucznia – chrząknął czarodziej. – Bez dwóch zdań musi to być ciekawa i bogat… Osobostwórco jedyny i wszyscy Wszechmocni, a cóż to za istota!

Elf cofnął się na bezpieczną odległość, podobnie tęgi sztukmistrz o zawiniętym sumiastym wąsie. Niekontrolowany grymas odsłonił długie kły, na których spoczęły wodniste oczy czaromiota.

Mag westchnął ze znużeniem i dołączył do wpatrującej się w siebie dwójki, bacznie obserwując napięte młode oblicze.

– Mości Sneserze, to mój uczeń, Estalavanes. – Wskazał na białego elfa, a potem przeniósł wzrok na korpulentnego jegomościa. – Estalavanesie, poznaj jednego ze sztukmistrzów, specjalistę w dziedzinie przejawów magii i ich rozpoznawania oraz klasyfikacji.

– W dziedzinie rozpoznawania oraz klasyfikacji przejawów magii, dobry panie – Sneser z urazą poprawił przekręconą nazwę, na nowo skupiając się na zadziwiającym przedstawicielu elfiej rasy. Dwoma palcami podkręcił końcówkę rudawego wąsa i pochylił się, by móc bliżej przypatrzeć się owemu dziwu. – Czymże ty jesteś?

Odpowiedź nie nadeszła. Zignorowane pytanie zawisło we względnej ciszy sporadycznie przerywanej szemrzącymi inkantacjami.

Sztukmistrz obejrzał się na starca szukając potwierdzenia, czy elf na pewno rozumie, co się do niego mówi.

– Estalavanes nie wie kim jest ani z jakiej rasy się wywodzi – wyjaśnił mistrz, podchodząc do skulonego ucznia. – Zna estarioński i posługuje się nim z akcentem śródlądu. Jest typem samotnika unikającego dotyku, proszę więc, byś uszanował jego zwyczaje i ograniczył badanie do formy bezkontaktowej.

Sneser wykrzywił z niesmakiem wargi. Nie lubił być pouczany, zwłaszcza przez zwierzchnika nie przejawiającego żadnego talentu magicznego. Mag, wbrew swemu mianu, był kompletnie niemagiczny, a mimo to zdecydowanie nazbyt często edukował ekspertów w tej dziedzinie.

Czarodziej puścił wąs i pocierając o siebie opuszkami, cmoknął naburmuszony.

– Zejdźmy zatem niżej, do wyciszonej pracowni – zwrócił się do doradcy. – Tutaj jest za bardzo, hm, tłumnie.

Est musiał się wycofać na klatkę schodową, by przepuścić człowieka, którego szaty opinały się na wydatnym brzuchu. Zaczekał na mistrza i dopiero gdy ten go wyminął, podążył za nimi. Niechętnie opuszczał miejsce, w którym z radością spędziłby trochę więcej czasu. Najlepiej sam.

Ledwie zeszli ze stopni, czarodziej z łopotem szat skręcił w wąskie przejście i ruszył nim wzdłuż ścian licznie poprzetykanych drzwiami. Zaklęte światło rozbłyskiwało przy drewnianych nadprożach na czas potrzebny do podświetlenia drogi, by zniknąć zapomniane i pojawić się tuzin kroków dalej, i znowu, i jeszcze raz, aż do końca trasy.

Estalavanes zza pleców mistrza uważniej przyglądnął się odzieniu sztukmistrza Snesera. Luźna i powłóczysta szata różniła się od tych, jakie widział w bibliotece na dużo młodszych postaciach. Była czarna i niemal w całości pokrywały ją złocone symbole, podczas gdy krótkie do kolan, rozcinane na biodrach czerwone, niebieskie oraz szare tuniki adeptów nie nosiły żadnych zdobień. Ponadto miały wiązane na piersi gorsety, dopasowane do sylwetki i wyglądające na bardzo wygodne. Naturalną koleją rzeczy była ciekawość, od czego zależą określone barwy i jaką on by przywdział, gdyby miał dołączyć do tych zgranych, posługujących się esencją ludzi.

Ludzie.

Prędko zmieniając bieg niesfornych myśli, obejrzał się na mijane drzwi. Niepewność zmarszczyła jego cienkie brwi. Czy to wyobraźnia płata mu figle czy też korytarz rzeczywiście zakręcał i opasał wieżę? Nie pamiętał, żeby na tej kondygnacji znajdowało się wejście z przeciwnej strony do tej, którą tu weszli. Aż przeszedł go dreszcz na samą myśl, że przecież znajduje się w przesyconym magią miejscu potrafiącym zakrzywić czas i materię.

Dotarcie do małego pomieszczenia znajdującego się w połowie bezkresnego korytarza zajęło i wieczność. Zaczerwieniony z wysiłku sztukmistrz zatrzymał się przed niczym niewyróżniającymi się drzwiami i nacisnąwszy klamkę, wszedł jako pierwszy, mrucząc pod nosem zawiłą inkantację przypominającą utyskiwania nerwowego starca. Mdła biel rozbłysła, gdy wypowiedział ostatnią, wysoko akcentowaną sylabę, odsłaniając salkę nie większą od pokoiku Esta w noclegowni.

Stwierdzenie, że chłopak był rozczarowany, było sporym niedopowiedzeniem. Nastawiał się na coś więcej niż ściany z ciosanego kamienia przysłonięte wyblakłymi draperiami, niewielki stolik w jednym z kątów czy wytarty dywan na środku drewnianej podłogi, równie przeciętnej co pozostałe elementy wystroju. Nie chciał pokazać po sobie zawodu, jaki sprawiła mu „pracownia”, co, wnioskując z wyrazu twarzy czarodzieja, nie do końca się powiodło.

– Nie pojmuję, jak niemagiczni postrzegają nas, magicznych. – Nie zwracając się do nikogo konkretnego sztukmistrz Sneser podszedł do stolika i zdejmując pierścienie z grubych palców, odłożył je na blat. W jego tonie nie było słychać sympatii, wyłącznie obojętność doświadczonego znawcy przygotowującego się do pracy. – Spodziewają się, że przekraczając podwoje naszej domeny ujrzą cuda nad cudami, jakimi naładowane jest to miejsce aż do przesytu. Oczekują smoczych chowańców, kryształowych kul, unoszących się bezcielesnych głów albo duchowych służących – prychnął, rozpinając szeroką, złotą bransoletę i z namaszczeniem odkładając ją przy reszcie biżuterii. – W swej ignorancji spłycają oni nieznane moce, kiedy są one istnym fenomenem. Są one barwą, bez której świat byłby ponury. Pieśnią, której melodia napędza nasze życia. Niewyczuwalnym zapachem, na który wzdycha się z tęsknotą.

Est obserwował poczynania czarodzieja spod zatrzaśniętych drzwi. Mag stał w nieznacznej odległości od niego i z rękami złączonymi za plecami zerkał od niechcenia to na swojego ucznia, to na zrzędzącego sztukmistrza. I chociaż jego usta milczały, tak bezdenne onyksowe oczy pokrzepiały zdenerwowanego elfa.

Chłopak ponownie skoncentrował się na zdejmującym ozdoby tęgim Sneserze, na jego ulizanej czuprynie, płowiejącej i rzednącej z biegiem lat. Jego ruchy były zaskakująco zgrabne, a głos mocny i nawykły do posłuchu. Est nie był pewien, dlaczego sztukmistrz z taką pieczołowitością uwalniał się od swoich precjozów, nawet cienkiego łańcuszka schowanego pod podwójnym, gładko ogolonym podbródkiem. Mógł się tylko domyślać, że miało to związek z zaklęciami nałożonymi na drogocenne przedmioty. Podobnie domyślał się, że uwagi czaromiota skierowane były właśnie do jego długich uszu.

Magiczni i niemagiczni.

Również i tutaj istniały rozgraniczenia, krzywdzące i niesprawiedliwe podziały wynikające z czegoś, czego nie można nabyć w sposób inny niż wrodzony. Czy brak talentu naprawdę czynił kogoś mniej wartościowym? Zapewne dlatego magowie trzymali się na uboczu. Ich arogancja wykraczała daleko poza uświęcone normą granice.

Biały elf drgnął pod szarym spojrzeniem czarodzieja. Kiedy ten osobnik zdążył do niego podejść? Zapewne gdy on wpatrywał się w metodyczne ruchy pulchnych dłoni. Szukając wsparcia, Estalavanes obejrzał się na opiekuna, ale ten zdawkowo pokręcił głową. Nie wiedząc, gdzie podziać oczy, wbił je w drewniane panele pod butami.

– Młodzieńcze, patrz mi w oczy, a nie na podłogę. Jak inaczej mam nawiązać z tobą połączenie, skoro nie mogę cię dotknąć? – besztając go, sztukmistrz Sneser przysunął się tak blisko, że czuć było od niego ostrą woń dogasającego żaru. – A wiedz, że kontakt fizyczny jest jedną z podstawowych form przekazywania sobie nawzajem esencji. Prośba twojego mistrza utrudnia mi pracę, lecz czegóż nie robi się dla nauki oraz możliwości pogłębiania własnej wiedzy?

Ramiona okryte czarnymi, upstrzonymi złotem rękawami uniosły się na wysokość barków Estalavanesa, ale nie dotknęły ich, jak z początku chłopak się obawiał. Rozcapierzone serdelkowate palce próbowały go objąć, przesuwając się w górę, w dół oraz na boki, natrafiając na niewidoczną barierę. Est wodził wzrokiem za płynnymi ruchami, zaraz zganiony za niestosowne sprawowanie i brak dyscypliny. Miał patrzeć w oczy. Patrzeć w oczy. W oczy…

Coś poszło nie tak. Est tracił przytomność. Jego ciało wysyłało wewnętrzne sygnały ostrzegawcze, jak gdyby coś przejmowało nad nim kontrolę. Zagrożenie stawało się coraz bliższe. Instynkt działał niezawodnie, choć wbrew logice drętwiejącego chłopaka. Mrowiąca energia w ciele zawirowała na podobieństwo cieczy zamkniętej butelce, jakby chciała wydostać się na wolność. Nie… to wcale nie chciało z niego wyjść. Było wyciągane przemocą, wyrywane wbrew woli. Podświadomość przejęła kontrolę nad ciałem i umysłem, zamykając je na wpływy z zewnątrz, zazdrośnie strzegąc tajemnic, które nie powinny zostać odkryte przez przypadkowe osoby.

Estalavanes nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie pierwszy raz doznawał czegoś podobnego, lecz obecny różnił się od poprzedniego. Ciśnienie rozpierało czaszkę, uciskało każdy mięsień, panoszyło się i siało spustoszenie w stawiającym opór umyśle. Wieża trzęsła się w posadach, a może to on drżał, sam już nie wiedział. Wypierał to coś z siebie. Naprędce konstruował przeszkodę nie do przebycia, a siła zrodzonej z desperacji energii przepalała układ nerwowy. Gotów był przyznać, że słyszał z trzaskiem zrywane połączenia wiążące cielesną powłokę z rozumem.

Zgasło światło. Głęboka ciemność otuliła go, ukoiła rozdarte zmysły, jak troskliwa matka koi zanoszące się płaczem, wystraszone dziecię. Urywany szmer docierał spod bezpiecznej, marszczonej powietrzem powierzchni. Powracająca rzeczywistość uderzyła w niego z całą gwałtownością. Wiedziony odruchem obejrzał się w prawo na swoje odsłonięte brudne ramię podtrzymywane przez sędziwego człowieka. Wydawało się chorobliwie chude na tle żylastej, mocnej ręki poznaczonej trudami życia. Estalavanes uniósł zamglone spojrzenie, uświadamiając sobie, że dyszy ciężko po ledwo opanowanej hiperwentylacji. Napotkał zatroskane oczy wyzierające znad orlego nosa. To był drugi raz, kiedy Mag uchronił go przed czymś, z czego cierpiący nie zdawał sobie sprawy. Co też ten czarodziej powiedział? Że esencję przekazuje się poprzez dotyk…

Kiedy elf zaczął tracić nad sobą kontrolę, Mag bezceremonialnie podszedł do niego i odsuwając poły podróżnego okrycia wyczekiwał na odpowiedni moment, który nadszedł parę uderzeń serca później. Ignorując pełne wyrzutu i jawnego niezadowolenia kwękanie sztukmistrza, któremu przerwano pracę, wpatrywał się w ucznia, utrzymując z nim kontakt w jedyny sposób przynoszący zamierzony efekt – poprzez dotyk. Nie dalej niż dwa dni temu uczynił podobnie w noclegowni Cichobrzegu. Dwa dni to naprawdę nieduży przedział czasowy. Zwykle energia u młodych i niedoświadczonych gromadziła się na przestrzeni tygodni do miesiąca, w skrajnych przypadkach około siedmiu dni. Zatem Estalavanes pobił dziś podręcznikowy rekord.

Sneser także zwrócił uwagę na ten gwałtowny skok mocy.

– Zaiste przyznaję, że mam, hm, kłopot z klasyfikacją uświadczonego zjawiska. Pobieżne badanie przyniosło mało wymierne, aczkolwiek wystarczające rezultaty, abym mógł jednoznacznie określić zasób mocy tego młodzieńca.

Szare oczy utkwił w łapiącym oddech elfie. Bystry, wyostrzony niedawną aktywnością umysł czaromiota pracował ze zdwojoną mocą. Niechętnie musiał przyznać, że miał przed sobą niebotycznej wartości perełkę mającą drobną skazę nieszczęśliwie rzutującą na całokształt zdolności. Nie wiedział jeszcze, jak przekaże tę nowinę swojemu przełożonemu, wykorzystał jednak sytuację i wrócił do stolika po swoje magiczne błyskotki. Przynajmniej nie musiał się martwić, że przypadnie mu w udziale ciężar edukacji tego cudacznego młokosa.

Mag puścił roztrzęsionego chłopaka, kiedy delikatny opar mocy zakręcił mu w głowie niczym porządny trunek. Nie odsunął się od swego ucznia, gotów zareagować, gdyby dziwnym zrządzeniem losu nastąpił kolejny atak.

– Chciałbym usłyszeć twoją opinię, Sneserze – poprosił. - Rzetelną, jeśli łaska.

Oczka czarodzieja łypnęły z urazą znad obleczonego aksamitem barku, a wąs zadrżał, kiedy mięsiste wargi zacisnęły się w wąską kreskę. Poruszał nimi, jakby próbował pozbyć się z ust smaku ciężkich przekleństw, aż w końcu uzbrojony po zęby w swoje zaczarowane artefakty obrócił się do swych gości.

– Rzetelną opinię, powiadasz? – Chrząknął, a z jego tonu trudno było wywnioskować, czy jest zdenerwowany czy też zaniepokojony, choć jedno i drugie znajdowało odbicie w jego pobladłym obliczu. – Więc posłuchaj, mości Magu, bo mamy do czynienia z osobą arcyciekawą. A mianowicie stoi oto przed nami absolutne beztalencie.

Mag zmarszczył brwi, nie wychwytując sensu w słowach doświadczonego sztukmistrza.

Beztalencie.

Oszołomiony Est zatoczył się na drzwi, uderzając o nie mocno plecami. Rzeczywistość po raz kolejny zdzieliła jego nadzieje mokrą szmatą w pysk. Jeśli byłoby to możliwe, biała twarz zbielałaby podwójnie, tymczasem klęska odmalowała się w wychudzonej postaci, sięgając opadających uszu. Powieki szczypały od wzbierającej wilgoci, kiedy zrozpaczony wbijał przepełniony pretensją wzrok w profil nie mniej skonfundowanego mistrza. Opiekun pomylił się czy też okłamał go, aby zwabić w to miejsce? Co pragnął osiągnąć? Przecież musiał wiedzieć, że Est nie ma zadatków ani na wojownika, ani - jak się okazuje - na czaromiota! Ale incydent z noclegowni opiekunów i ten sprzed chwili… Czuł w sobie energię, wirującą i niszczycielską. A może to ten dziwny przedmiot wżerający się w dłoń dawał mu tę nową, bliżej nieokreśloną moc?

Podczas gdy rozgoryczony Estalavanes zastanawiał się nad wszelkimi prawdopodobieństwami, Mag zachowywał spokój. Nawet niepomyślna wieść nie była w stanie wyprowadzić go z perfekcyjnej równowagi, w której od lat się znajdował.

– Sztukmistrzu Sneserze, mam rozumieć, że mój uczeń nie ma daru? Skąd zatem obca energia wewnątrz mnie?

– Hmm, wyjaśnijmy sobie kilka kwestii, mości Magu. – Zwracając się do człowieka, od którego zależało zbyt wiele, Sneser odpuścił nieco ze swej gruboskórności. – Twój uczeń nigdy nie rzuci zaklęcia. Żadnego, choćby najprostszego – zaakcentował ostatnie słowo, unosząc dłonie i łącząc je na poziomie nalanych policzków. – Nie ma sensu tracić czasu na szkolenie go w jakiejkolwiek dziedzinie magii. Moc w tym chudym ciele jest, ujmując dosłownie, uderzająca. Nie mogę zbadać pełni jego potencjału, bo opór i brak chęci do współpracy z jego strony są znaczną przeszkodą. Ryzykuję stwierdzenie, że esencja twojego ucznia świadomie odpycha moją własną, co jest praktyką niewykonalną, zważywszy na moje sztukmistrzowskie umiejętności. – Językiem zwilżył wargi, a palcami podążył w mimowolnym odruchu do końcówki podkręconego wąsa. – Reasumując, potwierdzam olbrzymi potencjał, niemniej spisuję go na straty jako niezdolny do wykorzystania. Jednym słowem beztalencie. Przykro mi, lecz on nigdy z niego nie skorzysta. Już na zawsze będzie uzależniony od technik pozbywania się jej nadmiaru.

W głosie sztukmistrza Snesera dało się wychwycić nutkę współczucia. Któż lepiej niż magowie rozumiał ból związany z nadmiarem mocy, na dodatek niemożliwym do samodzielnego spożytkowania? Oni przynajmniej mieli możliwość zaspokajania wszelkich swoich potrzeb bez konieczności nawiązywania kontaktu z innymi, bez ciążącego nad nimi widma uzależnienia od łaski i niełaski, zmiennych kaprysów oraz nastrojów. Estalavanes na zawsze pozostanie niewolnikiem. Zachłanny, nieprzychylny los ograbił go ze wszystkiego, a mimo to wciąż wyciągał paskudne łapska po więcej.

Mag z namysłem podrapał się po gęstej brodzie. Odpowiedź sztukmistrza zupełnie nie pasowała do wniosków, jakie wyciągnął w trakcie podróży do Twierdzy, ale nie oznaczało to, że tylko jeden z nich mógł się mylić.

– Zdumiewające spostrzeżenie, doprawdy. Czy ten rodzaj energii może pochodzić z przedmiotu?

– Z przedmiotu? – pytanie zaskoczyło Snesera. Jego szeroko otwarte oczy przeskakiwały z rozmówcy na jego ucznia i z powrotem, nagle czujne i nieufne. – Nie wyczuwam emanacji mocy tajemnej z przedmiotów innych niż moje własne, a pracownię tak silnie wyciszono na magię z zewnątrz, że… Nie, energia pochodzi z żywego ciała. Poza tym moc zaklęta w artefaktach nie oddziałuje na ciało w sposób, w jaki działałoby na nie bezpośrednie zaklęcie. To nie jest możliwe.

– Co przez to rozumiesz, Sneserze?

– Gwoli wyjaśnienia podam konkretny przykład. Pierścień ochronny wsunięty na palec roztacza nad posiadaczem barierę. Działa na zasadzie podtrzymywanego czaru, ale jego źródło mocy jest niezależne; po zużyciu odnawia się samoczynnie, więc nie wpływa na zasób energetyczny noszącego. Esencja przedmiotu nie wnika w ciało, lecz asymiluje się z nim. Oba zasobniki energetyczne są całkowicie odrębne – zakończył z namaszczeniem podobnym osobom światłym i chętnym do obdarowywania wszystkich swą wiedzą. Z mniejszą ekscytacją dodał: – Rozpoznałbym, gdyby ten elf posiadał taki przedmiot. Moc tkwi w nim, a nie na nim.

– Skoro tak, to pozostaje mi tylko podziękować ci, sztukmistrzu Sneserze, za poświęcenie nam swojego cennego czasu. – Mnich przymknął oczy i skłonił połyskującą łysą głowę. – Twoje słowa dały mi wiele do myślenia.

– Do usług, mości Magu. – Otyły czarodziej wykonał podobny gest, a co najdziwniejsze, identycznie pożegnał Estalavanesa, który ugrzązł w rozpaczy niezdolny do odezwania się. – Liczę, że w niedalekiej przyszłości dane nam będzie przedyskutować ten fascynujący przypadek. Niebywałe, że poczciwy Mag przysposobił w końcu ucznia!

– Nie róbmy z tego afery, Sneserze. Estalavanesie? Pora na nas. Wieczór coraz bliżej, a przed nami sporo do zrobienia.

Drzwi za chłopakiem otworzyły się na oścież, pozbawiając go oparcia i gruntu pod nogami. Półprzytomny wylądował na przeciwległej ścianie korytarza, wbijając spojrzenie w oświetlone magią drewniane skrzydło. Był pewien, że otwierały się do wewnątrz, inaczej nie szukałby w nich podpory!

Sztukmistrz wyminął swych gości. Kołysząc rąbkiem szaty zniknął w oddali, a jedynym świadectwem jego obecności było ledwie słyszalne echo oraz gasnące kolejno sfery.

Est oddychał przez usta. Jego wzrok zamarł na pojedynczym punkcie w przestrzeni, gdzie pojawił się mistrz odziany w zabłocony strój podróżny.

– Na twoim miejscu, drogi chłopcze, nie brałbym sobie do serca jego słów. Tymczasem chciałbym pokazać ci twoją sypialnię.

Nie czekając na reakcję ucznia, nauczyciel przeszedł kilka powolnych, stanowczych kroków w kierunku, z którego przyszli. Nie musiał zerkać przez ramię, by wiedzieć, że chłopak podjął wędrówkę tuż za nim.

– Niedźwiedziem również nie uprzykrzaj sobie życia, Estalavanesie. Dopóki tu jestem, nie grozi ci z jego strony żadna krzywda – zapewnił Mag, po czym pokręcił ze znużeniem głową. – Cierpliwość jest cnotą, a nasz przywódca niestety nie należy do cnotliwych mężów, o czym, niestety, przyjdzie ci się jeszcze przekonać.

– Jak mam o tym nie myśleć, skoro nic nie idzie po mojej myśli, mistrzu? – Niepewny szept dobiegł zza jego pleców. Mężczyzna celowo zwolnił, aby chłopak mógł się z nim zrównać. – Nie będę wojownikiem na miarę Niedźwiedzi. Nawet nadzieje pokładane w mocy wypaliły się do cna. Przecież sztukmistrz wyraźnie powiedział: beztalencie. I miał rację.

Estalavanes przedstawiał sobą wybitnie żałosny widok, a obszerna peleryna pogarszała wrażenie spotęgowane uczuciami, jakimi emanował. Był załamany. Stracił ten błysk w oku, który Mag dojrzał w pełnej adeptów bibliotece.

– Chłopcze, utwierdzam się w przekonaniu, iż sztukmistrz Sneser pomylił się po raz pierwszy w swoim życiu zawodowym. Jest profesjonalistą do granic perfekcjonizmu, ale cóż, tak też bywa. Ładne rzeczy. – Skryty w gęstej brodzie uśmiech nabrał znamion złośliwej satysfakcji, kiedy dotarli na powrót do klatki schodowej. – Zapraszam na czwarte piętro, Estalavanesie.

– Wybacz impertynencję, mistrzu, ale nie będąc magicznym, wiesz o mocy więcej niż sztukmistrz Sneser?

– Jestem na tyle mądry, by przyjąć jego słowa do wiadomości, lecz na tyle roztropny, by brać na nie poprawkę, chłopcze.

Est wdrapywał się wąskimi, stromymi stopniami za mistrzem. Aż wzdrygnął się na myśl, że będzie musiał pokonywać cztery kondygnacje każdego dnia - i to wielokrotnie!

Mag zaczekał na niego u szczytu schodów. Razem poszli wzdłuż szerokiego przejścia opromienionego białymi, unoszącymi się pod sufitem manifestacjami czystej mocy.

– Przynajmniej jedna kwestia została potwierdzona: esencja jest w tobie, Estalavanesie. A esencja ma to do siebie, że nie lubi bezczynności. – Oszczędnym gestem oddał pozdrowienie mijających ich adeptów, których zaciekawienie ani na sekundę nie opuszczało białego elfa przygnębionego tak dobitnie, że na nic ani nikogo nie zwracał uwagi. – Więc skoro zalęgła się w twoim ciele, to po czemuś służyć musi. Nie wiemy przecież, czy nie będzie sobą reprezentować nowej, wyjątkowej mocy, jak na przykład siły mentalne.

– Siły mentalne?

– Czytanie w myślach, manipulacja umysłem, nasilanie emocji, telepatia. – Zmarszczone krzaczaste brwi nadały surowemu obliczu opiekuna zachmurzony wyraz, jakby przypomniał sobie coś bolesnego, czego wolałby nie przywoływać z odmętów wspomnień. – W każdym razie na świecie esencja objawia się w wielu odmianach, nie tylko podstawowych, do których zaliczamy moc destrukcyjną, kreatywną, utylitarną czy defensywną. Jestem zdania że to, co siedzi w tobie, chłopcze, wszystkich nas zaskoczy. Nie przekreślaj siebie. Szczególnie że nie wiesz, na co cię stać.

Stanął przy ostatnich drzwiach z lewej i kładąc dłoń na klamce, obejrzał się na ucznia z tą dobrotliwą, niemal rodzicielską emocją. Elf wychwytywał i przyswajał każde słowo, a jego wymuszona przez życie pokora wręcz ujmowała swoją niewinnością. Mag nie mógł uwierzyć, że ten stojący przed nim ze zwieszonymi ramionami chłopiec jest tym, co przedstawiła wizja. Te dwa obrazy nie współgrały pod żadnym względem. Wykluczały się, a jednak nie miał wątpliwości, że to o niego chodziło, gdyż nic innego nie mogło być tym, za czym podążał tropem przebłysków.

Dwa tysiące lat… - pomyślał z żalem. Czy naprawdę nie może to potrwać choć dekadę dłużej?

– Jesteśmy, Estalavanesie. Oto twoja kwatera. – Nie zdradzając po sobie ponurych rozważań, starzec nacisnął mosiężną klamkę i pchnął drzwi, odsłaniając przestronne wnętrze. – Śmiało, czyń honory, chłopcze. Nie była użytkowana od ponad dwóch lat.

Est nieśmiało uniósł spojrzenie na mistrza, oczekując dodatkowego pozwolenia. Otrzymawszy je, zajrzał do środka. Postawił jeden niepewny krok, potem drugi, a za nim kolejny i jeszcze jeden na podobieństwo kociaka wpuszczonego do nowego domu.

– To naprawdę moja sypialnia? – spytał z niedowierzaniem.

Odpowiedziało mu ciche przytaknięcie.

– Jest cała twoja, chłopcze. Rozgość się, jesteś w końcu u siebie. Ja w tym czasie udam się po odzienie dla ciebie. Kiedy wrócę, wybierzemy się do mojego gabinetu na kolację. Jak widzę, wieczór nieubłaganie nas dogania.

To mówiąc wyszedł z komnaty Estalavanesa, a stare, przez lata nieużywane zawiasy zgrzytnęły za nim cicho, dopraszając się o naoliwienie.

Chłopak zaryzykował zerknięcie w tył, a gdy przekonał się, że został sam, od razu podszedł do zasłanego łóżka, w którym bez oporu zmieściłaby się trójka takich jak on. Z zachwytem pogładził miękki materiał pościeli. Naparł na nią całym ciężarem, sprawdzając siennik. Nie, to nie był siennik, był zanadto elastyczny. Prędko podniósł kołdrę i zobaczył najprawdziwszy w świecie materac. Zakręciło mu się w głowie od tego zbytku luksusu. Nawet opiekunowie nie mieli materaca!

Podpierając się o pieszczący dłonie puch obleczony w poszewkę, z dziką ekscytacją prześledził każdy mebel znajdujący się w pokoju. Wczesny wieczór wpadał przez północne, umieszczone po bokach wezgłowia łóżka okna – teraz otwarte na oścież i wpuszczające świeże powietrze. Ulewa słabła, choć nie ustawała w wysiłkach zalania dziedzińca Twierdzy, powoli zamieniającego się w jednolitą taflę wody. Ze swojej pozycji widział oddalone piętro Głównego Budynku, pozbawioną okien część muru, zapewne osłaniającą skład bądź inne niewymagające naturalnego światła pomieszczenie.

Szafka nocna po prawej stronie łóżka na moment przykuła jego uwagę, ale zaraz skupił się na solidnym biurku, na którego blat padały przygaszone chmurami promienie słońca. Podszedł zauroczony i przesunął opuszkami po lakierowanej powierzchni, aż zabolało go w piersi na to zniewalające doznanie. Est nienawidził, kiedy ktoś go dotykał, lecz on sam ze wstydem przyznawał, że taka forma poznawania przeróżnych materiałów oraz faktur sprawiała mu dziwaczną, trudną do powstrzymania przyjemność. Gładził chłodne, pozbawione skaz drewno, nie mogąc się od niego oderwać. To jego biurko i jego krzesło. Będzie pisał, kiedy tylko najdzie go na to ochota. Będą tu leżeć sterty książek dotyczących wszystkiego, co mogłoby go zainteresować: zielarstwo, botanika, alchemia, magia, historia…

Z dreszczem podniecenia przeszedł wzdłuż pozbawionej ozdób ściany i obejrzał sięgającą mu szyi komodę na ubrania. Wysunął jedną z ciężkich szuflad i z zadowoleniem odkrył, że nie jest zakurzona. Mimo to pozostawała boleśnie pusta. Nie miał co do niej włożyć i poniewczasie zdał sobie sprawę, że tak naprawdę niczego nie miał na własność. Pokój nie należał do niego. Miejsce, w którym przyjdzie mu żyć, także do niego nie należało. A co w tym wszystkim było najtrudniejsze do przełknięcia, to zrozumienie, że i on sam nie należał do siebie. Jakby został sprzedany przez los, niekwestionowanego właściciela wszystkiego, co żyje.

Emocje ostygły, prędko zastąpione ciężarem depresyjnej świadomości. Powinien być z tym pogodzony. W końcu wychował się jako niewolnik, więc jako niewolnik umrze. Co za różnica, czy zamkną go w stęchłej piwnicy czy też złotej klatce, skoro więzień zawsze będzie więźniem.

Śnieżnobiała dłoń bezwolnie zsunęła się z na wpół wysuniętej szuflady. Udręczone spojrzenie powędrowało ku pobliskim drzwiom, prześliznęło się na przylegający do tej samej ściany co drewniana framuga kominek, teraz wygaszony i zimny, rozmiarami tylko trochę ustępujący temu w salonie przywódcy. Tuż przy nim pyszniła się toaletka z miską pełną czystej wody i dwoma ręcznikami przewieszonymi przez zwierciadło. Skierował się ku niej, wymijając po drodze stół i oddzielone nim od kominka dwa fotele. Zajrzał w krystaliczną taflę i z tłumionym gniewem rozbił własne odbicie, zanurzając w niej dłonie. Wysiorbał pospieszny łyk, a kiedy nadgarstkiem ocierał spływające po brodzie strużki, spostrzegł coś, co zmyło z niego resztki żalu: podwójne przeszklone drzwi prześwitywały zza nasyconych szkarłatem zasłon.

Zafascynowany przeciął pokój, nie zauważając miękkich futer tłumiących odgłos jego stąpnięć. Chwyciwszy za kotarę, szarpnął w bok, odsłaniając zapierającą dech panoramę. Co prawda większość horyzontu zajmowały mury warowni, ale pod nimi mógł podziwiać bujny zieleniec mieszkańców wieży. Smukłe drzewa rozłożystymi koronami sięgały balkonu obramowanego rzeźbioną balustradą, natomiast gęsty żywopłot czynił to miejsce niedostępnym dla postronnych obserwatorów.

Est odnalazł mechanizm otwierający drzwi – nieskomplikowany system zapadkowy blokujący zamek przed przypadkowym otwarciem. Zawiasy skrzypnęły przeraźliwie, aż cofnął się, przyzwalając chłodnym podmuchom owionąć swoją okrytą peleryną sylwetkę. Krople z pluskiem rozbijały się o pełną kałuż posadzkę, wdzierały do ciepłego pomieszczenia i układały na przykrywających podłogę skórach.

Wziął się w końcu w garść, wiedząc, że niebawem wróci mistrz. Ruszył przed siebie, na powrót znajdując się na poszarzałym od niepogody podwórku. Pochłaniał widok zza kamiennej barierki, śliskiej i zimnej od nagromadzonego deszczu. Było wysoko, lecz zewnętrzne mury były znacznie wyższe. Skrywały przed światem swoje wnętrze, równocześnie nie pozwalając na dostrzeżenie niczego od wewnątrz. Powoli przebiegł wzrokiem od widniejącego po lewej Głównego Budynku poprzez zieleń skweru w dole aż po kolejny mur strzegący południa. Już oczyma wyobraźni widział, jak będzie czytał pod gołym niebem, leżał i wpatrywał się w gwiazdy, odpoczywał… Pomknął spojrzeniem w górę i jego zapał zgasł niczym ledwie rozpalony płomyk. Mury nie były puste. Samotny wartownik przechylał się przez prześwit blanek i patrzył w dół, prosto na niego. Estalavanes nigdy by siebie nie podejrzewał o prędkość, z jaką uciekł do środka i zatrzasnął na głucho drzwi balkonu.

Czy naprawdę wszystko musi mieć podwójne dno?! Wszystko, co mogło być dla niego radością niosącą pociechę, przeistaczało się w przekleństwo!

Na dźwięk donośnego pukania oderwał się od drzwi balkonowych. Mężczyzna, który bez zaproszenia wszedł do sypialni, był znajomy, choć jego ubiór nie przypominał niczego, co chłopak dotąd widział. Czarna, krótka broda i pokryta skazami ogorzała łysina wskazywały na mistrza, ale… co on zrobił z tym eleganckim okryciem z najprzedniejszej skóry? I przede wszystkim, co on miał na sobie?

Mag przymknął drzwi i podchodząc do stolika, położył na blacie wypchaną płócienną torbę, drugą stawiając przy nodze mebla. Zobaczywszy dezorientację na twarzy ucznia, obejrzał się na siebie.

– Rzeczywiście – powiedział rozbawiony - te szaty pod wieloma względami ustępują elegancji, jakiej byłeś świadkiem. Zaręczam ci jednak, chłopcze, iż mają więcej zalet, niż mógłbyś sądzić. Są lekkie, nie krępują ruchów, a komfort ich noszenia oraz wygoda nie odwodzą mej uwagi od medytacji.

Estalavanes śledził poruszającego się z młodzieńczą sprężystością mężczyznę. Atramentowa, wiązana w pasie tunika bez rękawów była nijaka, podobnie jak identycznego koloru spodnie o luźnym kroju. Skórzane buty do jazdy konnej Mag wymienił na miękkie pantofle, których noski wystawały spod długich nogawek, a przemieszczał się w nich bezgłośnie niby podchodzący ofiarę drapieżnik. Nie pozorował swojej słabości wynikającej z racji wieku. To otoczenie poddawało się zdradliwemu wrażeniu uciszającemu instynkty i sprawiającemu, że pomarszczony jegomość jawił się nikim więcej niż niegroźnym staruszkiem. Est gotów był zaryzykować przypuszczenie, że to nie Niedźwiedź a właśnie doradca jest niezaprzeczalnym przywódcą najemników z Twierdzy.

Mag wyjrzał przez okno, spodziewając się, że uczeń zajmie się pakunkami, lecz zmuszony został otwarcie wyrazić swoje oczekiwania. Powściągliwe zachowanie młodego elfa było uzasadnione, ale to podejrzliwe wejrzenie kocich oczu wprawiło mentora w wyjątkowo dobry nastrój. Najwyraźniej Estalavanes zaczynał pojmować, iż wyznacznikiem prawdziwej siły nie jest groźny wygląd i muskulatura, ale przenikliwy umysł potrafiący tę siłę wykorzystać w praktyce.

Est dotarł wreszcie do stołu i zainteresował się czymś innym niż aparycją sędziwego mnicha przyglądającego się jego niepewnym poczynaniom.

– Mogą być na ciebie nieco luźne, mój chłopcze, ale nie martwiłbym się tą niedogodnością. Nie minie wiele czasu, nim okażą się za małe. W końcu nabierzesz krzepy i urośniesz, a może nawet przerośniesz mnie samego. – Mag zaśmiał się pod nosem, zmierzając w kierunku ucznia wyciągającego suchą odzież z worka. – W drugiej torbie znajdziesz buty. Są ciężkie i niepodobne do moich, aczkolwiek konieczne na początkowych etapach treningu.

Estalavanes wyciągał kolejne ubrania z płóciennej torby. Wszystkie były w odcieniach czerni i szarości, co wcale mu nie przeszkadzało. Koszulki z krótkim rękawem, bezrękawniki oraz tuniki do połowy uda, sweter, bluza z kapturem na chłodniejsze dni. Spodnie mniej lub bardziej dopasowane. Od takiej liczby strojów dostał poplątania myśli, podobnie na widok dziwnych elementów, których przeznaczenia nie potrafił odgadnąć. W dwóch palcach uniósł nieduży kawałek tkaniny i spojrzał przez jeden z trzech szerokich otworów. Długo się namyślał, nie pojmując jak ani gdzie to zakładać.

– Bielizna – podsunął usłużnie Mag. – Wciąga się ją na biodra.

Estalavanes chwycił się za ucho. Szybko odłożył wątpliwy przyodziewek, zakłopotany własną ignorancją i skrajnym zacofaniem. Nie nosił bielizny. Nie wiedział, po co miałby to robić.

Mag przespacerował się w stronę wyjścia na balkon, wymijając ucznia na długość wyciągniętej ręki.

– Ile masz lat, mój chłopcze?

– Piętnaście.

Est nie mógł widzieć, jak zdumiony odpowiedzią starzec obraca się ku niemu, taksując go całego. Peleryna okrywająca chude ciało nie pomagała w rachubie, lecz starczyło na niego popatrzeć by zgadnąć, że ma więcej – osiemnaście bądź dziewiętnaście.

– Piętnaście lat odkąd zacząłeś liczyć czy też piętnaście lat od dnia twoich narodzin?

– Piętnaście od… – Elf pochylił się, starając się ubrać myśli w słowa. – Odkąd zostałem znaleziony. Jako niemowlę. Wiem, ponieważ córka opiekunów jest ode mnie o dwa lata starsza. Ma siedemnaście.

– Przebierz się, proszę, w suche odzienie – polecił Mag, pospiesznie opuszczając pokój ucznia.

Piętnaście lat. Toż to jeszcze dziecko. Ludzcy młodzieńcy wkraczają w dorosłość po przekroczeniu ustalonych siedemnastu, dopiero wtedy mogą podjąć się wojaczki czy też pozostałych godnych mężczyzny obowiązków. Piętnaście lat to wiek zbyt młody, by chłopak zrozumiał czekającą go przyszłość.

Zatrzymując się na korytarzu, Mag odetchnął ciężko i potarł pobrużdżone zmartwieniem czoło. Przeliczył się sądząc, iż szczęśliwie uniknął najtrudniejszego etapu dojrzewania ucznia. Jednakże nie wszystko stracone, odpowiednio poprowadzony może okazać się podatny na sugestie oraz przekonania swojego opiekuna…

Leciwy mnich od rozpoczęcia tej historii miał silne przeświadczenie, iż wszystko spoczywa w jego rękach. Krew z wizji spływała po jego starczych dłoniach, choć to nie on miał ją przelać. Narastający konflikt został zapoczątkowany przez niego, choć to nie on był jego prowodyrem. Przyczyni się do cierpienia, choć to nie on wyrządzi krzywdę. Jeżeli właściwie interpretował przebłyski, będzie nie mniej winny przyszłym wydarzeniom niż strony czynnie biorące w nich udział. Tylko od niego zależało, jak potoczą się dalsze losy Estarionu, a być może i Khaldunu. Wojna była nieunikniona. Nieunikniona jak śmierć sama w sobie.

Drzwi skrzypnęły, gdy uchyliły się do wewnątrz komnaty, a w ich miejscu pojawił się chłopak o wyjątkowo białej skórze i czarnych włosach opadających na wielkie zielone oczy. W kościstych palcach ściskał zwiniętą pelerynę przeciwdeszczową. Doradca natychmiast przybrał swój poważny, ugodowy wyraz i obejrzał swojego ucznia z powoli wypływającym na twarz zadowoleniem. Czarny bezrękawnik oraz grafitowe spodnie z nogawkami wpuszczonymi w wysokie do kolan czarne buty, nierówno zawiązane i odrobinę za duże, prezentowały się na nim zaskakująco dobrze.

– Ten strój do ciebie pasuje, Estalavanesie – pochwalił go.

Nie skłamał, mimo że spojrzenie ucznia nieśmiało mu to zarzucało. W jego opinii młody elf przypominał chłopca, który musiał dorosnąć do pełnionej funkcji obrazowanej luźnymi ubraniami.

– Czy trafiłem z rozmiarem butów? Wydawały mi się odpowiednie.

– Tak, mistrzu.

– Cieszy mnie to, gdyż wygodne buty to podstawa. A teraz wróćmy do naszej małej wycieczki i tutejszych zwyczajów. – Mag udał się opustoszałym przejściem w kierunku schodów. – W Twierdzy nikt nie zamyka drzwi na klucz, aczkolwiek na tym piętrze znajduje się jedyny wyjątek od tej pisanej reguły. Dotyczy on umywalni adeptów, gdyż korzystają z niej młode dziewczęta nieszukające towarzystwa w wielkich łaźniach przy salach ćwiczeń. Znajduje się tu także zmyślny ustęp, wyjątkowe udogodnienie. Już dawno odeszliśmy od prymitywnych latryn będących wylęgarniami chorób. Służba ma swoje godziny, w których zbiera oraz dostarcza pranie, zmienia wodę w toaletkach, sprząta i wykonuje wszystkie prace związane z utrzymaniem warowni w porządku, za co jestem im dozgonnie wdzięczny. Ich praca jest ciężka i równie ważna co praca najemników oraz czarodziejów. Nie należy umniejszać im z powodu wykonywania obowiązków, jakich inni by się powstydzili. Wszystko za stosowne wynagrodzenie, dach nad głową oraz wyżywienie. Nie jesteśmy targiem niewolników, mój chłopcze, lecz doskonale prosperującą kompanią i dbamy o wszystkie świadczące nam usługi osoby.

Est podzielał jego zdanie, szczególnie że dotychczas to on robił wszystko to, o czym wspomniał i o czym w swej skromności nie wspomniał opiekun. Zeszli na parter, nie spotykając żywej duszy ani wewnątrz wieży, ani na zewnątrz. Ostry zapach unosił się w mżącym deszczu: pieczone mięso wzbogacone nieznanym, kuszącym aromatem. Zarzucając sobie przywłaszczoną pelerynę mistrza na ramiona, Est w półmroku dogasającego dnia przemknął do Głównego Budynku. W tym czasie Mag objaśniał mu ogólny rozkład zajęć w Twierdzy; kiedy najłatwiej uniknąć towarzystwa, o jakich porach zmienia się warta i jak wygląda obłożenie pomieszczeń w zależności od pory dnia a nawet roku. Aktualnie kuchnia wydawała kolację, toteż wolna od obowiązków część mieszkańców warowni zasiadała we wspólnej sali jadalnej. Mistrz i uczeń mieli swój kameralny, znacznie cichszy kąt w gabinecie na wysokim parterze, nieopodal salonu Niedźwiedzia, który zresztą rzadko w nim bywał.

– W gabinecie administratora będziemy spożywać posiłek każdego wieczoru. Rzecz jasna z wyjątkiem sytuacji, gdy zmuszony będę na dłużej opuścić Twierdzę. – Mag otworzył przed Estalavanesem drzwi i zaprosił go gestem do środka. – Usiądź przy kominku, ciepło dobrze ci zrobi.

Skuszony apetycznym zapachem Est rozejrzał się, tłumiąc chłopięcą ciekawość. Na pierwszy plan wysuwały się księgi i były dosłownie wszędzie; leżały na półkach i regałach, zalegały na stosach przy fotelu w głębi gabinetu oraz pod oknami. Zajmujące centralne miejsce biurko stało na wprost drzwi wejściowych, po prawej natomiast pyszniły się okna strzelające aż pod belki stropowe. Blat był zgrabnie upstrzony przyborami do pisania, pergaminami oraz cennymi arkuszami papieru - wszystko ułożone w schludne stosiki dociśnięte żelaznymi przyciskami w kształcie niedźwiedzi. Gabinet sprawiał wrażenie często używanego. Zapewne Mag spędzał w nim każdą wolną chwilę, czego świadectwem był ogarek świecy, tymczasowo zastąpiony zapalonymi pod sufitem lampkami oraz dającym światło i ciepło kominkiem.

Zdjąwszy z siebie okrycie, powiesił je do wyschnięcia na oparciu fotela. Idąc za przykładem mistrza usadowił się na miękkim siedzisku i wymagając sporo zachęty, zaczął częstować się tym, co znajdował w półmiskach; smażonymi na płycie oraz gotowanymi na miękko jajkami, kaszą omaszczoną tłuszczem, cienkimi plastrami czerwonego mięsa, parującymi bulwami oraz krojonymi warzywami. Umeblowanie jego sypialni było luksusem, jak więc nazwać miał to, co zalegało w nadmiarze na niewielkim stole?

Jak rany, może być i złota klatka, o ile będą mnie tak karmić.

Musiał wytężyć wszystkie siły, by jeść w sposób cywilizowany. Ślina napływała do ust, ostre kły rozdzierały kawałki soczystego mięsa, a oczy co rusz podpatrywały niespiesznie posilającego się, skupionego na własnym talerzu człowieka. Estalavanes próbował naśladować mistrza, ale żołądek wrzeszczał tak głośno, że trzeba było go czym prędzej uciszyć. Mag milczał, więc i on się nie odezwał, pracując miarowo szczęką oraz pochłaniając zatrważające ilości pożywienia. Prawdopodobnie sam zjadł wszystko, co zaserwowano na srebrnej zastawie dla dwójki mężczyzn.

– Zatem, Estalavanesie, możesz podzielić się ze mną swoimi pierwszymi spostrzeżeniami odnośnie nowego domu?

Prośba opiekuna sprawiła, że ostatni przełykany kęs urósł mu w gardle. Est z brzękiem odłożył widelec na talerz i sięgnął ponad stołem do karafki z wodą. Nalał jej do kubka podstawionego przez mistrza, następnie napełnił własny, którego zawartością przepłukał usta. Był cudownie najedzony. Wyborny smak pozostał mu na języku, lecz od strony zalegającego w sercu niepokoju nadciągała nieprzyjemna gorycz.

Mag wychylił kubek ku uczniowi, łagodnym tonem zachęcając go do podjęcia tematu.

– Śmiało, chłopcze. Nie musisz się niczego wstydzić ani obawiać. Wieczory po kolacji będą naszym wspólnym czasem poświęconym na dyskusję, a może nawet filozoficzne dywagacje.

Odstawiając opróżniony kubek, mistrz rozparł się wygodnie i złączył palce obu dłoni, opierając się łokciami o poręcze. Spoglądał na swego ucznia spod opuszczonych powiek. Ot, starzec zasiadający przy kominku w swoim ulubionym fotelu. Starzec, który w ułamku sekundy przetrąciłby elfowi kark.

Est zerknął za okno, unikając intensywnego spojrzenia onyksowych oczu. Zmierzch wyparł już ostatnie promyki wiosennego słońca. Deszcz ustał, ucichło bowiem bębnienie o szybę i zewnętrzny parapet, zminimalizowane teraz do pojedynczych, sporadycznych uderzeń.

– Nie potrafię ubrać myśli w słowa – przyznał wreszcie z rozbrajającą szczerością, a jego cichy głos tylko potwierdzał gnębiące go uczucia. – Nigdy nie musiałem wymawiać tylu słów naraz, mistrzu.

Mag nachylił się nad stołem. Płomienie miękko rozjaśniły jego prawy profil.

– A mimo to pierwszorzędnie władasz językiem, Estalavanesie. Masz bogate słownictwo, odpowiadasz grzecznie i uprzejmie, przez co zdaje się, iż wywodzisz się z arystokracji, a nie prostego ludu. Nie lękaj się, niczego ci nie zarzucam. Jedynie mnie to ciekawi.

– Dużo… dużo czasu spędzałem na słuchaniu bajek i opowieści Starego Przechrzty. Potrafił snuć piękne opowieści, a jego słowa zapadły mi w pamięć. I tak je sobie powtarzałem, rozmawiałem sam… ze… sobą. Przepraszam, mistrzu.

– Nie kłopocz się, Estalavanesie. Twoja poczytalność jest dla mnie oczywista jak zmrok za oknem bądź ogień w kominku. – Mistrz machnął dłonią. Zaraz połączył opuszki obu rąk na nowo, zaintrygowany dobrze rokującą rozmową. – A więc poprzez sympatię do tej osoby przejąłeś jego zdolności krasomówcze? Zdumiewająca umiejętność.

– To… to zbyt daleko idące wnioski, mistrzu.

– A jednak nie mniej fascynujące. Zauważyłem, że jesteś nieprzeciętnie empatyczny. Cecha godna pochwały i dodatkowej pielęgnacji. Na niej także się skupimy, ale w dalszej kolejności. Powiesz mi, jakim człowiekiem był Przechrzta? I dlaczego akurat tak go nazywano?

Chłopak łypnął nieufnie na rozmówcę.

– Skąd wiesz, że był człowiekiem?

– Wątpię, by pozwolono elfowi bądź krasnoludowi występować przed szerszą publiką w mieścinie pokroju Cichobrzegu.

Zażenowany własną niedomyślnością Est chwycił za widelec i zaczął się nim bawić, rysując tłuszczem zawiłe wzory na talerzu.

– Nazywano go Starym Przechrztą z racji jego wieku – bąknął cicho - oraz częstej zmiany wyznania, kiedy było to dla niego wygodne. Wyglądał na… bardzo starego. I miał nie po kolei w głowie.

– A czy ty wierzysz we Wszechmocnych? – zapytał nagle Mag.

– Nie – odparł Est bez namysłu. – To znaczy wierzę, ale nie tak jak inni. Jak rany… Po prostu wierzę, że istnieją. Tak, to chyba najlepsze określenie.

– Więc wierzysz, że istnieją, jednocześnie nie wierząc w nich samych – podsumował mistrz. Przechylając głowę, przyglądał się uczniowi, z uwagą śledząc wszelkie zmiany w jego twarzy i postawie. – Chyba rozumiem, skąd to podejście. I wcale mnie ono nie dziwi. – Znów osunął się na oparcie. Przeciągły świst wydychanego powietrza przeniknął odgłos trzaskających w kominku bierwion. – Przeszłość jest przeszłością, Estalavanesie. Nie warto jej roztrząsać. Podobnie nie warto poddawać się uczuciom związanym z zamierzchłymi czasami. Swojej historii nie zmienisz, lecz uczucia oraz emocje z nimi związane możesz. Wystarczy, że przekujesz je w nową siłę, podporządkujesz swojej woli i wykorzystasz do walki z kolejnymi przeciwnościami. Z początku może to być trudne, ale z czasem nauczysz się panować zarówno nad sobą, jak i nad nimi.

Wiedziony białą dłonią widelec opadł bezdźwięcznie na talerz, gdy chłopak uniósł wzrok. Wpatrywał się w mistrza z nieodgadnionym wyrazem, nieskory do dalszego prowadzenia rozmowy. Nie był w stanie się przełamać i wydusić z siebie wszystkiego, co tłamsiło go od środka.

Widząc ten subtelny opór podparty niechęcią, Mag postanowił odpuścić dalsze rozmowy tego dnia. Cokolwiek zawiedziony liczył, iż będzie to wyjątkowo pouczająca dysputa, nieśmiało bowiem kiełkowała, urastając do satysfakcjonujących rozmiarów, lecz ostatecznie zwiędła, nim zdążyła rozkwitnąć. Nie powinien być rozczarowany. Elfi chłopak miał za sobą naprawdę wiele wrażeń i doświadczeń, które wciąż raczyły go niechcianymi bodźcami. Sam musiał przemyśleć parę pilnych spraw. I napisać list. Koniecznie.

– Przydałby nam się wypoczynek po obfitującej w wydarzenia podróży, o dzisiejszych przeprawach nie wspominając – stwierdził, podnosząc się z fotela i poprawiając skraj wiązanej tuniki. – Pierwsze twoje zadanie będzie łatwe, Estalavanesie. Czeka mnie jeszcze trochę pracy przed zasłużonym odpoczynkiem, dlatego też proszę, abyś samodzielnie udał się do swojej sypialni. Nazajutrz o świcie przyjdę cię obudzić, gdyż każdy dzień zaczynać będziemy od wspólnych treningów. Z czasem przywykniesz i sam zaczniesz wstawać o wymaganej porze, lecz zanim to nastąpi, niezbędna będzie moja ingerencja.

– Mistrzu, ale ja…

– Dość rozmów na dzisiaj, chłopcze. – Uciszył go gestem uniesionej ręki. – Jutro też jest dzień. Wierzę w ciebie. Masz wyjątkową pamięć i pewnie mógłbyś przebyć całą drogę powrotną w kompletnych ciemnościach, nie mylę się?

Nie potrafiąc odwrócić wzroku od tego dziwnego, życzliwego oblicza, Est uchwycił się dodających otuchy słów mistrza. Ciemność rzeczywiście była jego sprzymierzeńcem.