Deszcz
padał tak rzęsisty, że nie sposób było cokolwiek wypatrzeć w promieniu dwóch
metrów, nic więc dziwnego że Estalavanes nie dostrzegał na horyzoncie
niebosiężnych murów osławionej Twierdzy Niedźwiedzi. Jak już miał okazję się
dowiedzieć, Niedźwiedzie wyrosły do rangi najlepszych najemników w całym
Estarionie, a nawet poza nim, choćby na wysuniętej najdalej na zachód Ramneii
prowadzącej wyjątkowo agresywną politykę. Rozwarta w niemym ryku niedźwiedzia
paszcza okolona nasrożonym futrem stała się znanym wzdłuż i wszerz ludzkich
krain symbolem solidności oraz nieugiętości, a także siły i wytrzymałości,
której nie brak tym potężnym zwierzętom. A teraz Est miał zostać oficjalnie
jednym z nich. I chociaż nie miał w sobie żadnej z tych cech, to odczuwał w sercu
uczucie podobne niepoprawnej chłopięcej ekscytacji.
Konie
prychały i podrzucały łbami, pozbywając się w wody z pysków. Ludzie rozmawiali
cicho na grzbietach przemoczonych wierzchowców, wymieniając się opiniami lub
plotkami. Est domyślał się, że to on wiedzie prym na ich liście dyskusji, on i
Złowieszczy Niedźwiedź – zobaczył to w ich oczach skrzących pod kapturami.
Szykowało się wydarzenie, jakiego Twierdza dawno nie widziała. Być może od dnia
przybycia Velrena, a być może z okresu jeszcze odleglejszego. Z tego powodu
poczuł się niepewnie na odsłoniętej skrzyni turkoczącego wozu podchodzącego
deszczówką. Kilka minut temu opuścili gęsto zalesiony obszar i przemierzali
teraz rozległe połacie bujnych łąk ginące w strugach ulewy.
Usiadł
wyżej na stercie zwiniętych namiotów i szczelniej okrył się peleryną mistrza.
Niewzruszony mnich znów raczył się chłodną wiosenną aurą, wzbudzając w swym
uczniu kolejne wyrzuty sumienia. Chłopak oczywiście się nie odezwał, lecz
musiał przyznać, że próbował zwrócić osłonę przeciwdeszczową jej prawowitemu
właścicielowi. Co z tego, skoro ten nie chciał jej przyjąć? Przynajmniej
zrobił, co mógł. Tej myśli złapał się kurczowo, gapiąc się na szare niebo, z
którego spadały bezlitośnie siekące krople.
Ukradkiem
rozejrzał się po najbliższych twarzach. Nigdzie nie zauważył Colonella ani
Velrena. Być może zostali wysłani do Twierdzy, by poinformować przywódcę o
rychłym przybyciu doradcy. Nie wykluczał też możliwości, jakoby po prostu
znajdowali się poza zasięgiem jego ograniczonego niepogodą wzroku.
–
Ognie na murach!
Serce
uderzyło mu szybciej na ten nagły okrzyk dobiegający zza jego pleców. Dolną
połowę twarzy skrył za wiązaniem peleryny i strzelając na boki rozszerzonymi
oczami, starał się przeniknąć zasłonę deszczu. Nie wiedział gdzie patrzeć,
toteż nie ujrzał żadnych ogni. Dotychczasowa ekscytacja wyparowała i jedyne, co
młody uczeń teraz odczuwał, to niepokój oraz wręcz bolesną niechęć odbijającą
się w szybkim oddechu.
–
Brama!
Na
kolejne obwieszczenie przymknął powieki, marząc tylko o tym, aby wszystko wokół
jak najszybciej się skończyło. A przecież jeszcze się nie zaczęło! Skulił się i
nie zwracając uwagi na zimną wodę stojącą na dnie wozu, osunął się po stercie
bagaży, niemal całkowicie znikając z pola widzenia jadących w kolumnie ludzi.
Było mu zimno, drżał od niekontrolowanych spazmów, a nerwy dodawały do tego
swoje trzy tarcze, wywołując echo nadchodzących torsji.
Wóz
podskoczył na nierówności, podrzucając swoją zawartość, z chlupotem
przetaczającą się wzdłuż desek skrzyni. Chłopak syknął, kiedy żelazny śledź
wbił mu się w stopę, a drugi zaplątał w przemoczoną nogawkę spodni. Zrzucił z
siebie ciężkie przedmioty i wiedziony podszytą lękiem ciekawością, obrócił się
w kierunku jazdy by spojrzeć, dokąd zmierzają. Źrenice niemal w całości
przysłoniły zieloną tęczówkę, a uszy do wtóru rozchylanych ust opadały coraz
niżej, aż musiał przytrzymać kaptur, by nie zsunął mu się z głowy. Ogrom
zjawiska przytłoczył go, zapierając dech w piersi.
Czarny
niczym burzowa chmura mur był coraz bliżej. Jego szczyt ginął w kurtynie wody i
jedynym, co mogło świadczyć o wysokości tej przeszkody, były pojedyncze światła
przebijające się przez zasłonę, hen w górze. W dole otwarta brama szczerzyła
się uniesioną broną niby zębata paszcza, groźnie i niezłomnie strzegąca
wnętrza. Pod nią, we względnie suchym przejeździe, dwóch uzbrojonych mężczyzn z
uniesionymi latarniami sprawdzało każdego, kto zapuścił się na teren warowni
należącej do kompanii najemnej. Każdego oprócz nich.
Najemnicy
witali się głośno i radośnie. Niektórzy ze śmiechem zagadywali, dopytywali albo
zwyczajnie cieszyli się, widząc przyjaciół i towarzyszy w dobrym zdrowiu. Wtedy
jeszcze Estalavanes nie wiedział, że ekspedycja Maga trwała ponad dwa tygodnie,
dla niego były to zaledwie dwa dni drogi. Dla pozostałych - całkiem sporo czasu
spędzonego na przemieszczaniu się od punktu do punktu w nie do końca
sprzyjających warunkach.
Stangret
zatrzymał wóz na środku rozległego dziedzińca i zaciągnąwszy hamulec, pomógł
zejść kapłance zasiadającej obok niego na koźle. Est nie zdawał sobie sprawy,
że ludzka kobieta jechała tak blisko niego. Nie rozpoznał jej w burym płaszczu,
którym szczelnie się owinęła. Owszem, podczas podróży zdarzyło mu się głowić
nad tym, jak dosiada ona konia w tej długiej sukni, niewątpliwie krępującej
ruchy nóg. Cóż, zagadka rozwiązała się sama - Elurielle nie jeździła wierzchem.
Choć w przeciwieństwie do niego zapewne potrafiła.
–
Jesteśmy, mój uczniu. – Mistrz podjechał na swoim siwym wałachu i spoglądając
na pobliski pokaźny budynek, zwinnie zsunął się z siodła. – Raduje mnie, iż
udało nam się tu dotrzeć bez zbędnych komplikacji.
Jakby
znikąd koło starca pojawił się młodziutki chłopak. Stajenny, sądząc po sianie
sterczącym ze skołtunionych, wilgotnych włosów. Odebrał od doradcy wodze
wierzchowca i nie zważając na Estalavanesa, odszedł do kolejnego członka
drużyny poszukiwawczej, przejmując przemoczonego konia.
–
Nie podejrzewałbym, że na zalanej pace wozu będzie ci tak wygodnie, chłopcze,
abyś ani myślał z niego schodzić.
Estowi
trochę zajęło zrozumienie, że nie było to stwierdzenie, lecz przejaw
specyficznego ludzkiego poczucia humoru. Speszony poprawił ciężką pelerynę.
Mokry kaptur bezlitośnie uciskał płatki jego długich uszu. Powstrzymał się
przed zerknięciem na przemoczonego do cna nauczyciela i wyprostowawszy się,
zeskoczył zwinnie z pojazdu. Wylądował miękko obok człowieka, rozchlapując przy
tym kałużę. Dodatkowe plamy błota na odzieży nikomu nie przeszkadzały, a już na
pewno nie jego mentorowi.
–
To był całkiem udany zeskok – pochwalił go Mag. – Jak mniemam, nie jest dla
ciebie nowością pokonywanie przeszkód.
Uszy
Esta opadły, ciągnąc kaptur w dół i chociaż paliły go policzki, to czerwień nie
wypłynęła pod skórę. Bystre oko w lepszym świetle mogłoby dojrzeć nieznaczną
zmianę na cerze chłopaka, ale musiałoby być wyjątkowo uważne i wiedzieć, czego
szukać.
Skrępowany
uczeń umknął spojrzeniem i potarł zabandażowaną dłoń ukrytą pod grubym
materiałem, unikając tarmoszenia ucha.
–
N-nie, mistrzu – zająknął się, lecz dalsze słowa wyrzucał z siebie jednym
tchem. – Odkąd pamiętam, lubiłem biegać. I skakać. Za to ze wspinaniem się mam
problem. Tak właściwie to nie potrafię się wspinać. W ogóle nie potrafię… Jak
rany, przepraszam, ja… ja nie jestem dobry w rozmawianiu… ja…
–
Estalavanesie, weź głęboki wdech i rozważ to, co chcesz mi przekazać. – Mag
uniósł obie ręce i zaczerpnął powietrza wraz ze swoim uczniem, by ze świstem
wypuścić je z płuc. – Twierdza potrafi przytłoczyć, prawda? Rozumiem, iż w ten
sposób przejawiasz skrajne zdenerwowanie. Nad tym również popracujemy,
aczkolwiek nie jest to szczególna wada wymagająca poprawy. Prawdopodobnie minie
z czasem… – Potarł namokniętą brodę, obserwując spod oka zakapturzonego elfa. –
Więc jak będzie? Dowiem się, skąd u ciebie tak nieoczekiwana gibkość?
–
Przepraszam, mistrzu. – Est odetchnął, dla uzyskania lepszego efektu
przymykając powieki. Nie widział nikogo. Mówił do siebie. – Ruch był dla mnie
formą zabawy. Dlatego często korzystałem z sił, które miałem.
Byłem
wolny – dodał w myślach. Wolny
choć przez chwilę.
–
Twoi opiekunowie nie zabraniali ci tego?
–
Nawet nie wiedzieli. Na mojej skórze nie pozostają siniaki, a zadrapania
znikają raptem do dwóch dni. – Elf wyciągnął przed siebie ramiona. Prędko
pokrywająca się kroplami skóra rzeczywiście była gładka i biała, nie licząc
śladów podróży. Zorientował się, że ubrudzony bandaż odznacza się na tle
nieskazitelnej bieli, więc pospiesznie wycofał dłonie w bezpieczny cień
peleryny. – To jedno… To jedno nie chce zejść.
–
Wystarczy, chłopcze. – Mag zdawał się celowo nie zauważać ani nie słyszeć
niczego, co miało związek z tajemnicą ucznia. – Uszy będą cię boleć od ciągłego
trzymania ich pod ludzkim kapturem. Czy jesteś gotów poznać naszego
zwierzchnika, Złowieszczego Niedźwiedzia?
Est
popatrzył niepewnie na opiekuna. Mag był niesamowity. On dostałby szału, czując
na nosie tyle uderzających kropli, nie wspominając o całej reszcie w postaci
zesztywniałego, eleganckiego skórzanego odzienia. Spokój mistrza był wprost
posągowy. Godny podziwu i naśladowania. W końcu skinął głową i ruszył za
nauczycielem w kierunku wielopiętrowego, obszernego budynku. Podłużne, płaskie
stopnie prowadziły do wąskich drzwi obramowanych kamiennym portalem, prostym,
nie licząc lekko zaostrzonego zwieńczenia inspirowanego końcówką liścia.
Drewniane skrzydło było uchylone, a oczekujący w ich sąsiedztwie młodzieniec o
szerokich barkach i krótkich włosach wyglądał podejrzanie znajomo.
Colonell
stał oparty plecami o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na osłoniętej
ciemnozieloną bluzą piersi i podciągniętą prawą nogą. Kiedy dwójka przybyszów
wspinała się po schodach, młody najemnik odepchnął się i powitał ich krzywym
uśmiechem zniekształcającym tatuaż na lewej połowie twarzy.
–
Złowieszczy Niedźwiedź przesyła pozdrowienia – zaczął oficjalnie, prawie stając
na baczność, choć uśmiech igrał mu na ustach, kiedy popatrywał na elfa. –
Przebywa w swoim salonie.
–
Dziękuję, Colonellu. – Mag klepnął go w bark, wymijając w drodze do wejścia. –
Tymczasem skorzystaj z tej odrobiny wolności, jaka pozostała ci do następnego
zadania. Estalavanesie?
–
Tak, mistrzu. – Est wyrwał się z zamyślenia i podbiegł do Maga, którego
zamaszysty krok zawstydziłby niejednego młodziana.
Kocie
oczy spotkały się z przydymioną zielenią oczu człowieka i chłopak byłby potknął
się o kolejne stopnie prowadzące na półpiętro, gdyby w porę się nie opamiętał.
Za sobą słyszał miarowe stąpanie na posadzce. Gruby kaptur tłumił docierające
do niego dźwięki, jakie echo korytarza nieznacznie potęgowało. Zapewne poczułby
też na sobie spojrzenie czujnego tropiciela maszerującego za nimi, ale peleryna
dawała mu dodatkowy komfort solidnej bariery. Colonell wykonywał swoje
obowiązki, mając baczenie na nowego mieszkańca czy też dla własnego kaprysu
postanowił ich śledzić? Nie, on nikogo nie śledził, zachowywał się głośno i
naturalnie. Był u siebie, nie musiał się skradać.
Est
utonął w swoich rozważaniach i nawet się nie spostrzegł, kiedy kompletnie
przemoczeni, zostawiający błotniste ślady dotarli pod drzwi salonu
Niedźwiedzia. Ciężki, suchy zapach pochodni ranił wrażliwy elfi nos nawykły do
wilgotnego, rześkiego powietrza. Chłopak z ledwością opanował odruch kasłania,
pulsacyjnie uciskając płatki nosa. Zżerały go nerwy, a ich napięte postronki
groziły rychłym zerwaniem. Zerknął dyskretnie na mistrza, który dłońmi ocierał
czoło i policzki z nadmiaru deszczówki. Idąc za jego przykładem, sam potrząsnął
śliską peleryną, pozbywając się wody z zagłębień materiału. Gdyby równie łatwo
mógł wyzbyć się wyrzutów sumienia wobec Maga, byłby nieco szczęśliwszy…
Stojący
za nimi Col oszczędnymi ruchami otrzepał skórzane nogawki spodni wpuszczone w
wysokie buty i przeszedł na sam przód, pod drzwi. Obejrzał się to na elfa, to
na starca i dostrzegając w onyksowych oczach polecenie, zapukał donośnie w
solidne drewno pozbawione zbędnych zdobień. Nasłuchiwał, aż w końcu rozległ się
głuchy pomruk dobiegający od wewnątrz. Padł rozkaz i zwiadowca z siłą nacisnął
klamkę, równocześnie pchając skrzydło. Zdawkowym gestem zaprosił pozostałą
dwójkę do przekroczenia progu, zza którego wespół z miękkim blaskiem buchało
rozkoszne ciepło. Uśmiechnął się pocieszająco do młodego elfa i mrugnął,
starając się dodać mu otuchy. Zamknąwszy pochód, zamknął też drzwi od środka,
stając przy nich niczym strażnik pilnujący, aby nikt nie przemknął się
niezauważony.
Kiedy
Est ostatni raz na niego spojrzał, stał w podobnej pozie, jaką przybrał przed
wejściem do budynku – z podciągniętą nogą i splecionymi ramionami. Był u
siebie, to nie ulegało wątpliwości. Aż za bardzo u siebie. Rozejrzał się po
przestronnym pomieszczeniu pełnym przepastnych regałów. Po same brzegi
zapełniały je grube księgi o skórzanych grzbietach oraz posążki przedstawiające
zwierzęta – te baśniowe, jak i te całkiem pospolite. Prześliznął się wzrokiem
na trofea zdobiące ściany oraz dorównujący mu wzrostem kominek. Za okratowaniem
głośno buzował ogień. Zaraz obok stał okrągły stół, na którym plansza w kratkę
zajmowała honorowe miejsce, teraz pusta, pozbawiona figur. W końcu skupił się
na czterech fotelach obitych bordową skórą i wyłożonych futrami w łaty, cętki
oraz pasy. Na jednym z nich zasiadał on.
Ogromnymi plecami zwrócony był do okna, posępnym, zarośniętym obliczem
skierowany ku wejściu. Mierzył doradcę od stóp po głowę, jakby nie dowierzając
własnym oczom.
–
Aż tak ci Magu spieszno przed oblicze twego wodza, że nie przebrałeś się w
suche łachy po podróży? – W grzmiącym basie wiele było z zabarwionego
serdecznością cynizmu. – Zaiste, pomyślne muszą być to wieści, skoro pokwapiłeś
się do mnie natychmiast z drogi.
Dreszcz
przeszedł Estalavanesa tak solidnie, że aż połyskujące z ciemnej gęstwiny
włosów oczy sfokusowały się na nim, na nieprzypadkowej ofierze. Wejrzenie tak
nieprzejednane, że prędzej sforsowano by mury tej warowni, aniżeli złamano wolę
tego olbrzymiego człowieka.
Chłopak
przełknął ślinę, patrząc, jak masywne cielsko z niedźwiedzią manierą unosi się
z siedziska. Wysoki na niemal dwa metry mężczyzna okryty był grubym futrem
lśniącym w świetle chybotliwego ognia. Gęsta broda porastająca bez mała całą
twarz zdawała się naturalnym uzupełnieniem stroju, podobnie brunatne, długie do
ramion włosy najeżone na wszystkie strony. Nawet ogorzała skóra przywodziła na
myśl zwierzęcą, jaka skrywa się pod bujną sierścią. Był tak charakterystyczny,
że Est nie pomyliłby go z nikim innym. Podobnie niski głos i ciężki chód,
którym zbliżał się do zakapturzonego przybysza. Miażdżył oponentów już samym
niedźwiedzim majestatem.
Przerażony
elf mimowolnie wycofał się parę kroków. Spostrzegłszy zuchwałość w swym
zachowaniu, oderwał od niego spojrzenie i wbił je we własne przemoczone buty.
Uzmysłowił sobie, skąd ta niewyszukana nazwa kompanii. Ich przywódcy niczego
nie brakowało, aby zawstydzić te dzikie zwierzęta.
–
Także się cieszę, widząc cię w dobrym zdrowiu, Niedźwiedziu. – Mag wszedł przed
wodza, odcinając mu drogę do roztrzęsionego ucznia. – A wieści mam doprawdy
pomyślne, znaleźliśmy bowiem to, czego tak długo poszukiwaliśmy.
Ciemna
zieleń skryta w głębi barbarzyńskiego oblicza jeszcze chwilę taksowała kulącego
się pod płaszczem chłopaka, aż wreszcie odpuściła, kiedy ich posiadacz
zainteresował się słowami doradcy. Muskularny człowiek z ociąganiem obrócił się
w kierunku swojego fotela i podszedł do niego w dwóch długich krokach. Opadając
ciężko na siedzisko, nakazał Magowi czynić podobnie, umyślnie ignorując
pozostałych przebywających w komnacie.
Na
jedno skinienie mistrza Est schował się za oparciem jego fotela. Ze spuszczoną
głową jedynie nasłuchiwał, w duchu wdzięczny, że nie musi patrzeć.
–
Mów więc, co też znaleźliście. – Wyszczerzone białe zęby zdradzać mogły zarówno
zadowolenie, jak i szaleńczy grymas, kiedy olbrzym pochylił się nad stolikiem
do gry. – Lub pokaż, jeśli istnieje taka możliwość.
–
Przyznać muszę, Niedźwiedziu, iż odnalazłem zupełnie co innego, niż
spodziewałem się odkryć. – Nieprzejęty mokrym okryciem Mag wpatrywał się w
rozmówcę znad złączonych w piramidkę palców, z ukontentowaniem przyjmując
bliskość płomieni. – Odnaleźliśmy legendarny Grobowiec Zaklinacza, toteż mogę
potwierdzić, że istnieje on naprawdę. Lecz nie znaleźliśmy artefaktu.
Mina
Niedźwiedzia zrzedła. Przypominał drapieżnika, którego zwierzyna czmychnęła po
udanej zmyłce.
–
Chcesz więc powiedzieć, że powracasz w chwale i glorii, chociaż nic nie
znaleźliście? – Łapska ściskające poręcze fotela zwinęły się w pięści. – Tej
niedorzeczności chyba nie pozostawisz bez wyjaśnienia, co?
–
Otóż nie, mój panie. Nie powiedziałem wszak, że niczego nie znaleźliśmy.
Powiedziałem, iż nie znaleźliśmy przedmiotu.
–
Skończ te gierki i przejdź do sedna! Moja cierpliwość sięga granic.
Estalavanes
wtulił głowę w ramiona, czując wręcz fizyczną siłę podniesionego tonu. Ten
mężczyzna brzmiał jak niedźwiedź, wyglądał jak niedźwiedź i zachowywał się jak
niedźwiedź. Był przerażający i nieobliczalny, tak jak wspominał Velren – wściekły
z natury. Prawdopodobnie bezustannie wściekły.
–
Odkryliśmy potęgę, o jakiej głoszą legendy opiewające samego Zaklinacza.
Objawiła się nie pod postacią artefaktu, lecz młodzieńca przybyłego tu wraz ze
mną z własnej woli. – Doradca wyciągnął prawą dłoń, co Estalavanes odebrał jako
sygnał do wyjścia z ukrycia. – Przypuszczam, że może być on kimś na
podobieństwo jego potomka, gdyż energia w jego ciele znacznie przekracza moje
zdolności pojmowania. Estalavanesie, czy byłbyś tak uprzejmy?
Wywołany
z imienia zdrętwiał. Nogi ugięły się pod wątłym ciałem, odmawiając
posłuszeństwa. Wczepił się chudymi palcami w oparcie fotela mistrza, aż brudne
paznokcie podrapały wytartą skórę. Pojawił się w końcu i bezdech, a chłopak sam
już nie wiedział, co było gorsze – to czy hiperwentylacja.
Ktoś
złapał go od tyłu, paraliżując całe cherlawe ciało. Stopy Esta oderwały się od
ziemi, kiedy w charakterze elementu wystroju został przeniesiony w miejsce
wskazane przez Maga.
–
Przepraszam, nie mam wyjścia – łagodny, pełen współczucia szept Cola dotarł
jego czułych uszu, ukradkowy i przeznaczony wyłącznie dla niego. – Zrób co każe
i będzie po sprawie, obiecuję.
Est
zacisnął szczęki, gdy zerwany z głowy kaptur odsłonił całą paskudną prawdę. W
tym momencie w pełni koncentrował się na Niedźwiedziu, na jego reakcji. Nie
czuł absolutnie nic, bo nagle wszystko przestało mieć znaczenie. Widział, jak
błyszczące złowrogo ślepia rozszerzają się, a ogień w nich lśniący zaczyna
przeradzać się w coś więcej. Coś, od czego chłopakowi zrobiło się nagle słabo.
Jego wzrok hipnotyzował, nie pozwalając mu uciec. Obnażał go, wyrażając więcej
niechęci i odrazy, niż elf dotychczas doświadczył. W ciągu trzech uderzeń serca
chłopak znienawidził go z mocą wszelkich kipiących w nim uczuć. Wypalił w
umyśle jego obraz na wzór symbolu wszystkich ludzi, którzy za punkt honoru
postawili sobie dręczenie oraz nękanie słabszych. Niedźwiedź stał się
uosobieniem wszystkiego, czego Estalavanes nienawidził w ludzkiej rasie. Był
istotą gorszą od zwierzęcia, na którego podobieństwo się prowadził. Był
potworem. I chociaż jeszcze przed chwilą obawiał się, że upadnie, tak teraz
nieznany żar zapłonął w jego trzewiach, żrący niczym kwas i tnący jak
najprzedniejsza stal.
Obopólna
nienawiść gęstniała. Niematerialny ciężar przycisnął barki sponiewieranego
życiem dzieciaka raz po raz powtarzającego sobie w myślach tylko dwa słowa: nigdy więcej.
Niedźwiedź
obejrzał się na doradcę.
–
Coś ty mi tu przyprowadził? Co to ma znaczyć?!
Nieprzejęty
wybuchem swego zwierzchnika Mag spojrzał na struchlałego ucznia.
–
Estalavanes ma w sobie siłę, jakiej potrzebowaliśmy. Nie oceniaj go po
wyglądzie, jest on bowiem równie mylny co jego zachowanie.
–
Wziąłeś piętnastu ludzi, w tym świetnie rokującego zwiadowcę i agenta, by
sprowadzić to coś? – Zwodniczy
spokój nie pasował do zaciskających się kurczowo dłoni i wściekłego grymasu
wykrzywiającego poczerwieniałe z furii oblicze. – Czternastodzień zajęły ci
poszukiwania artefaktu o boskiej mocy, a przyprowadzasz pod mój dach cherlawe
szczenię wyglądające jak marna imitacja pałacowego błazna! Czyś ty do reszty
oszalał, starcze?! – Wielkie pięści huknęły o podłokietniki, które
zatrzeszczały w ostrożnym proteście. – Powiedz mi: Co! To! Jest!
Gruby
palec wymierzony oskarżycielsko w chwiejącego się na nogach elfa mówił więcej
niż słowa mknące jedno po drugim niby cięcia miecza. Bary okryte futrem unosiły
się i opadały gwałtownie od ciężkiego oddechu rozrywającego szeroką pierś
świszczącym odgłosem.
Est
powoli tracił przytomność, a pisk przechodzący w głuche bulgotanie wskazywał,
że ciemność nadejdzie szybciej, niż zakładał. Czarne plamy zaczęły pojawiać mu
się przed oczami, kiedy baryton Maga - ratująca topielca ręka - wyłonił się z
głębin świadomości, wyciągając go na powierzchnię.
–
To jest mój uczeń, Estalavanes. – Opanowanie doradcy podsycało szaleńczy gniew
wodza najemników, który prawie podniósł się z fotela, uparcie dopatrując się
zniewagi w tonie rozmówcy. – Ręczę głową, iż jest on dokładnie tym, kogo
szukaliśmy.
–
Kogo TY szukałeś,
starcze. Nie tobie decydować czy on tutaj zostanie, czy też odeślę go tam,
gdzie jego miejsce, prosto ku bramom Pozaświata! – Kolejne uderzenie, aż
rozstrojony biały elf się wzdrygnął. – To coś boi się własnego cienia, a ty
raczysz mnie bajkami o jego potędze! Demencja całkowicie odebrała ci rozum?!
Zmuszasz mnie do powołania nowego doradcy!
–
Upraszam o wybaczenie, Złowieszczy Niedźwiedziu, mój umysł jest klarowny niczym
krystaliczne źródła Gór Śnieżnych oraz światły od przepełniającej mnie mądrości
i doświadczeń nabytych z wiekiem. Jednakże powołując się na Prawo Niedźwiedzi
podkreślam, iż kwestia przyjmowania w nasze szeregi osób z talentem magicznym
wciąż pozostaje w mojej gestii. Pragnę przypomnieć, iż moc tkwiąca w tym „cherlawym ciele”
przewyższa wszystko, co dotąd czułem. Werbuję więc tego młodzieńca oraz biorę
pod swoje skrzydła, przejmując pełną odpowiedzialność za jego czyny pod groźbą
kary śmierci, zarówno mojej, jak i jego.
–
Niech cię Wszechmocni przeklną, do cholery! – Wielkolud zamachnął się ręką,
jakby w ten sposób mógł opędzić się od przebrzydłego owada. Owada, który
bynajmniej nie zakończył wygłaszania swej tyrady.
–
Ponadto, jako opiekun Wieży Czarodziejów, przejmuję kwaterę sztukmistrza
Malcolma, który, o ile moja demencja nie postępuje nader gwałtownie, nie ma
możliwości powrotu do pełni władz umysłowych.
Est
nie wiedział w którym momencie mistrz przeszedł do subtelnej, śliskiej
ofensywy, ale zmiana, jaka zaszła w tym bezkonfliktowym człowieku była
oszałamiająca. Moc głosu, siła przekazu, stanowczość oraz przekonanie o swojej
racji bezpretensjonalnie zmiotły prymitywną wściekłość adwersarza, spychając go
poza margines sporu.
–
Wszelkie koszty związane z wyposażeniem – ciągnął tymczasem doradca - a także
zaspokojeniem potrzeb mojego ucznia również przyjmuję na siebie, toteż skarbiec
nie ucierpi na tym jednym cherlawym chłopcu.
–
Przemyślałeś sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach, tak? Miałeś na to
wiele, zbyt wiele czasu. – Zrezygnowany Niedźwiedź potarł powieki drżącą od
tłumionych emocji dłonią, prawie całkowicie zasłaniając zarośniętą, zmęczoną
twarz. Trwał tak przez kilka sekund, podparty łokciem i wychylony w stronę
kominka, zamyślony czy też zwyczajnie pokonany. – Perfekcyjnie rozegrana
partia, Magu, winszuję. A teraz zejdźcie mi z oczu. Wszyscy, co do jednego.
Tego białego szczura nie chcę w ogóle oglądać. Chyba że będzie miał wreszcie do
pokazania więcej niż kładzenie po sobie tych przerośniętych uszu.
Mag
wstał i ukłonił się pokornie.
–
Dziękuję za twe łaskawe przyzwolenie, Złowieszczy Niedźwiedziu. Obiecuję, że
mój uczeń nie zawiedzie twoich oczekiwań.
Uważając,
by nie dotknąć Estalavanesa, przeszedł blisko niego, dając mu znak do wycofania
się z salonu. Wyminął usuwającego się z drogi najemnika i otworzył drzwi,
znikając za nimi bez dalszych pożegnań.
Est
ostatni raz zerknął na zasiadającego w fotelu pokonanego człowieka i obróciwszy
się na pięcie, prawie wybiegł za nauczycielem. Colonell był tuż za nim niby
cień lub natrętne widmo, lecz chłopak stracił nim zainteresowanie. Właśnie był
świadkiem, jak niepozorny szczupły starzec poskromił zdziczałą bestię, jakby
był to pierwszy lepszy wiejski kundel, a nie nieustraszony Niedźwiedź siejący
postrach w całym Estarionie. Nie wiedział, co myśleć. Wszystkie targające nim
emocje były sprzeczne, nie pozwalały się pochwycić i przelewając się przez
palce białoskórego chłopaka umykały jak zwinne ryby. Grzmotnąwszy w twarde
plecy odbił się od nich, przytomniejąc i przepraszając odruchowo.
Uderzony
Mag nie przerwał uprzejmie prowadzonej rozmowy z młodą dziewczyną. Odziana w
szarą zgrzebną sukienkę panienka skinęła potakująco i wychylając się,
popatrzyła ciekawie na stojącego za rozmówcą elfa. Zdumienie w jej oczach był
ostatnim, co ujrzał, gdyż z prędkością wypuszczonej strzały pomknęła wzdłuż
rozjaśnionego pochodniami przejścia, a stukot jej płaskich obcasów jeszcze
chwilę niósł się echem w obie strony.
Z
dojmującym poczuciem żalu Est opuścił uszy, oglądając się za uciekinierką.
Wszyscy traktowali go jak potwora, zwierzę wystawowe niewarte ani krztyny
szczerego, płynącego z sympatii zainteresowania. Ręka mistrza zastygła nad jego
ramieniem, ale nie opadła. Powściągnięta przez pamięć leciwego człowieka
powróciła do obleczonego w czerń boku.
–
Estalavanesie, nie wiń się za to, jak inni reagują na twoją osobę. Nie znają
cię, a twój wygląd jest dla nich nowością. Muszą przywyknąć do niego tak, jak
przyzwyczajają się do nowych ludzi. W końcu twoja biała skóra oraz długie uszy
przemienią się w codzienność, spowszednieją i przestaną przyciągać uwagę. –
Wprawdzie Mag starał się nie patrzeć na nikogo z góry, lecz przy niskim
chłopaku było naprawdę trudno tego uniknąć. – Czy byłbyś imperialnym elfem,
krasnoludem bądź orkiem, ich postępowanie w niczym nie odbiegałoby od obecnego.
Aczkolwiek skłamałbym, twierdząc, że nie jesteś wyjątkowy.
–
Nie wszyscy ludzie tacy są.
Mistrz
i uczeń jednocześnie przenieśli wzrok na tropiciela speszonego tym nagłym
zainteresowaniem. Zaraz jednak odzyskał on dotychczasową swobodę, mówiąc:
–
Niektórzy nie patrzą na innych przez pryzmat tego, kim lub czym są.
–
Niestety niewielu jest tak otwartych na nawiązywanie dobrych relacji z
przedstawicielami pozostałych ras co ty, młodzieńcze. – Mnich westchnął, a
ciepło w jego głosie nabrało nowej, nieznanej Estowi barwy, aż chłopak zaczął
podejrzewać, że relacja tej dwójki jest silniejsza, niż gotowi byli to okazać.
– Naprawdę nie ma nic, co by cię zajęło, Colonellu?
Młodzieniec
ze śmiechem pokręcił głową. Białe zęby mocno kontrastowały z opaloną skórą
wyróżniającą go wśród ludzi śródlądu. Najwyraźniej Colonell bardzo lubił się
uśmiechać, bo kiedy to robił, zdawać się mogło, że całe jego ciało uśmiecha się
razem z nim. Ta ekspresja emanująca z wysokiej, silnej sylwetki wzbudzała w
Eście dziwną niechęć. On sam był zamkniętym w sobie milczkiem, czego więc
spodziewał się po reszcie? Że będą tacy sami? Wycofani, unikający kontaktu i
przykryci emocjonalnym całunem? Emocje miały więcej barw niż czerń i biel,
chociaż nie dopuszczał do siebie tej świadomości.
Col,
rozbawiony usilnymi próbami spławienia go, rozłożył bezradnie ręce.
–
Nie, nie mam nic do roboty. Przejrzałeś mnie. – Szeroki uśmiech zmienił się w
lekkie uniesienie kącika ust. – Tylko mi nie rozkazuj, bo będę zmuszony cię
posłuchać.
Mag
pogroził mu palcem, marszcząc przy tym brew z udawaną przyganą.
–
Nasz młody przyjaciel potrzebuje czasu dla siebie, Colonellu. Nie będę ci
rozkazywał, lecz poproszę cię, abyś udał się do koszar i odpoczął. Wyglądasz
okropnie. Brak snu odbija się na twojej twarzy wyraźniej niż te zawiłe malunki.
Słuchający
żartobliwej przymówki Col wywrócił oczami. Unosząc ramiona w geście
kapitulacji, wycofał się tyłem w kierunku wyjścia z budynku i skinął mnichowi
głową. Ostatni raz mrugnął porozumiewawczo do elfa, po czym obrócił się w pół
kroku i szybko przecinając korytarz, zniknął za zakrętem.
Est
nie potrafił pojąć tak bezpośredniej maniery. Nigdy przedtem nie uświadczył
niczego podobnego, bo nawet Mag był powściągliwy na swój łagodny, troskliwy
sposób. Werwa płynąca w młodej ludzkiej krwi była zatrważająca, a pod
towarzyszącym jej wrażeniem niepewności kryło się coś jeszcze, jakby ciekawość,
nieśmiała i z lekka tylko wyczuwalna. Est z początku żywił przekonanie, że
zwiadowca z tatuażem uczepił się go w poszukiwaniu złośliwej rozrywki, co nie
znajdowało odniesienia do rzeczywistości. Colonell był przyjaźnie nastawiony do
wszystkich i wszystkiego. Wieczny wesołek oraz niepohamowany optymista, który z
niezrozumiałych przyczyn szwendał się za Magiem.
–
Cóż, chłopcze, myślę, że teraz mamy chwilę spokoju. – Mistrz odetchnął, gładząc
dłonią łysinę ozdobioną starczymi plamami oraz wybrzuszonymi bliznami. Zerknął
na ucznia z uśmiechem widocznym w gęstwinie pokręconej wilgocią brody. – Twoja
kwatera powinna już być gotowa. Chciałbyś ją obejrzeć przed kolacją?
Skinąwszy
głową, Est odgarnął z policzka lepkie krucze pasemka. Prawie zapomniał o
nieprzyjemności związanej z poznaniem persony rządzącej kompanią. Tak kojące
działanie miała świadomość, że mentor naprawdę mógł ustrzec go przed wszelką
krzywdą.
–
Możemy rozpocząć zwiedzanie, gdyż znajdujemy się w Głównym Budynku, samym sercu
Twierdzy. Plątanina tutejszych korytarzy sięga czterech pięter, czyli o jedno
mniej niż Wieży Czarodziejów, w której przyjdzie ci zamieszkać. – Mistrz
skinieniem dłoni zachęcił swego ucznia, by poszedł za nim. – Na najwyższych
piętrach Głównego Budynku mieszczą się komnaty nie tylko przywódcy i jego
doradcy, ale także niewielkie sypialnie osobistej służby Niedźwiedzia.
Znajdziesz tu też gabinety, salony oraz magazyny i składowiska kolejno na
parterze i w piwnicach. A także skarbiec. Tak, skarbiec jest niewątpliwie
sercem, a zarazem siłą napędową kompanii. Do części południowej budynku
przylega wozownia oraz stajnie na prawie setkę koni. W Twierdzy nikt nie ma
własnych wierzchowców, choć poszczególne z nich są wyjątkowo charakterne, jak
gniada klacz, która pokornie współpracuje wyłącznie z Colonellem.
Stanąwszy
w przejściu na dziedziniec uniknęli siąpiącego deszczu. Przewodnik sękatym
palcem wskazywał na kolejne godne zapamiętania elementy wchodzące w skład
części mieszkalnej: świątynię Sarvatesa otoczoną pięknymi ogrodami, sąsiadujące
z nią łaźnie podziemne oraz sale do ćwiczeń, w których uczeń będzie trenował
każdego dnia. Chłopak wyraźnie widział kilka kramów rozstawionych w okolicy
jedynej bramy, zachęcająco otwartej na przyjezdnych. Zwrócił też uwagę na
prostokątne, przysadziste koszary, gdzie kłębiło się najwięcej najemników za
nic mających mżawkę spadającą im na głowy. Zapach gotowanej strawy dolatywał z
jadalni obok przybudówki, w której mieszkała służba.
–
Ulewa traci na sile – zauważył Mag. – To doskonała okazja, aby przejść do
wieży. Czy drobna zmiana planów nie uczyniłaby ci różnicy, chłopcze?
Est
pokręcił głową, naciągając na włosy kaptur i trudząc się z ułożeniem pod nim
długich uszu. Mistrz poprowadził go w dół schodów, tłumacząc nagłą modyfikację,
jaka zakradła się do pierwotnego planu.
–
Skoro już tam będziemy, moglibyśmy od razu udać się do sztukmistrza Snesera. On
precyzyjnie oceni twoje zdolności. Pomyślmy, dzień taki jak ten prawdopodobnie
będzie spędzał w bibliotece na trzecim piętrze…
Poruszony
Estalavanes wcale nie słuchał opiekuna. Nie zważając na kapiące mu do oczu
chłodne krople, zadzierał głowę, pragnąc dojrzeć ostry szpic dachu wieńczącego
wieżę – obszerną i majestatyczną, ginącą między deszczowymi wstęgami. W
licznych oknach paliło się światło, a gdzieniegdzie barwne rozbłyski zdradzały
cuda skryte za murami z ciosanego kamienia. Wysokiemu, kanciastemu i skromnemu
budynkowi daleko było do fantazyjnie opisywanych przez Starego Przechrztę
strzelistych iglic z przeróżnych zakątków świata, jednakże widok ów w
zupełności trafiał w gust niewybrednego chłopaka niezdarnie wdrapującego się na
strome schodki. Biały kark groził skręceniem od nieustannych prób uchwycenia
wszystkiego wokoło.
Mag
wszedł do przedsionka i wytarł podeszwy butów o szczeciniastą wycieraczkę.
–
Patrz pod nogi – ostrzegł chłopaka. – Tutejsze stopnie są krótsze, wyższe i
bardziej pochyłe niż w pozostałych budynkach. Każe mi to myśleć, iż architekt
wyjątkowo nie lubił czaromiotów – dodał z przekąsem. Wraz ze zmianą tonu
powrócił do myśli przewodniej. – Przedsionek na parterze, tuż za schodami,
prowadzi do pracowni alchemicznej. Pierwsze piętro jest pokojem wspólnym, gdzie
adepci mogą odpocząć w ciszy, choć hałasują tu nie mniej niż w salach
treningowych. Drugą kondygnację podzielono na warsztaty.
Oddech
Estalavanesa przyspieszył, a mięśnie nóg dały o sobie znać, gdy wchodził na
trzecie piętro wieży. Dla Maga wspinaczka zdawała się zaledwie spacerkiem, więc
albo rzeczywiście zdradliwa klatka schodowa nie była dlań wyzwaniem, albo
znakomicie się z tym krył.
–
Ot i jest, biblioteka.
Jak
rany, on nawet nie sapnął! – pomyślał z niemym
podziwem Est. Jego własna kondycja, nadszarpnięta wydarzeniami z wybrzeża,
pozostawiała wiele do życzenia.
–
Zapraszam do biblioteki, mój uczniu. Może być tu tłoczno w porze popołudniowej,
wierzę jednak, że sobie poradzisz. – Wymijając stopnie prowadzące w górę, Mag
wszedł skąpo oświetlonym korytarzykiem do ogromnego holu przechodzącego w istny
labirynt regałów, stołów i krzeseł. – Chodź, chodź. Nie krępuj się.
Nie
mając wyboru, elf poczłapał za nim, zastanawiając się, czy nie zdjąć kaptura. Z
miejsca porzucił zamiar. Biała twarz, wielkie oczy oraz długie uszy byłyby
wystawione na widok publiczny. Teraz przynajmniej stwarzał pozory zwykłego
ludzkiego chłopaka.
Wychodząc
z cienia krótkiego przedsionka, spojrzeniem ogarnął bezmiar ksiąg ustawionych w
równym porządku na masywnych drewnianych regałach. Drabiny, te całkiem
zwyczajne i te na kółkach, sięgały najwyższych półek. Na niektórych stali
ludzie w kolorowych tunikach i przeglądali prastare woluminy, a kółka sunęły,
popychane niewidzialnymi rękami. Grupka odzianych na czerwono adeptów zasiadała
przy jednym ze stołów i pod unoszącą się ognistą sferą studiowała księgę,
zawzięcie dyskutując ściszonymi głosami. Nieco dalej para w błękitnych strojach
pochylała się nad opasłym tomem spoczywającym na blacie stołu, bynajmniej nie
praktykując magii. Jeszcze gdzie indziej dziewczyna w popielatych szatach z
pomocą energii tajemnej odkładała zwinięte w rulon pergaminy na półki,
poruszając przy tym ustami i dłońmi, jakby manipulowała niedostrzegalną mocą.
W
przerywanej stłumionymi dźwiękami ciszy nikt nie zwracał na niego uwagi. Est
rozdziawiał usta, wychwytując kolejne przejawy fantastycznego sztukmistrzostwa:
świetlne kule, przemieszczające się samodzielnie księgi, dokumenty i przybory
do pisania, wizualizacje rysunków przenoszonych na pergamin z pomocą zaklętych
grafitów. Jak wiele można dokonać za pomocą esencji, nie dotykając nikogo ani
niczego! Najbardziej jednak zachwyciło go to, jak bardzo adepci zgodni i
zaangażowani byli we własną pracę oraz jak bardzo wydawali się młodzi. Lecz
wciąż byli to ludzie.
–
Estalavanesie, wyjdź proszę z cienia, niechże sztukmistrz Sneser ci się
przyjrzy.
Dobiegający
z oddali znajomy głos dał uczniowi czas konieczny na odzyskanie panowania nad
emocjami. Wiedząc, co to oznacza, chłopak z ociąganiem pozbył się niewygodnego
kaptura.
Drugi
głos zwiastował nadejście rzeczonego sztukmistrza.
–
Hm, doprawdy rzecz niesłychana, Magu, byś przyjął ucznia – chrząknął
czarodziej. – Bez dwóch zdań musi to być ciekawa i bogat… Osobostwórco jedyny i
wszyscy Wszechmocni, a cóż to za istota!
Elf
cofnął się na bezpieczną odległość, podobnie tęgi sztukmistrz o zawiniętym
sumiastym wąsie. Niekontrolowany grymas odsłonił długie kły, na których
spoczęły wodniste oczy czaromiota.
Mag
westchnął ze znużeniem i dołączył do wpatrującej się w siebie dwójki, bacznie
obserwując napięte młode oblicze.
–
Mości Sneserze, to mój uczeń, Estalavanes. – Wskazał na białego elfa, a potem
przeniósł wzrok na korpulentnego jegomościa. – Estalavanesie, poznaj jednego ze
sztukmistrzów, specjalistę w dziedzinie przejawów magii i ich rozpoznawania
oraz klasyfikacji.
–
W dziedzinie rozpoznawania oraz
klasyfikacji przejawów magii, dobry panie – Sneser z urazą poprawił
przekręconą nazwę, na nowo skupiając się na zadziwiającym przedstawicielu
elfiej rasy. Dwoma palcami podkręcił końcówkę rudawego wąsa i pochylił się, by
móc bliżej przypatrzeć się owemu dziwu. – Czymże ty jesteś?
Odpowiedź
nie nadeszła. Zignorowane pytanie zawisło we względnej ciszy sporadycznie
przerywanej szemrzącymi inkantacjami.
Sztukmistrz
obejrzał się na starca szukając potwierdzenia, czy elf na pewno rozumie, co się
do niego mówi.
–
Estalavanes nie wie kim jest ani z jakiej rasy się wywodzi – wyjaśnił mistrz,
podchodząc do skulonego ucznia. – Zna estarioński i posługuje się nim z
akcentem śródlądu. Jest typem samotnika unikającego dotyku, proszę więc, byś
uszanował jego zwyczaje i ograniczył badanie do formy bezkontaktowej.
Sneser
wykrzywił z niesmakiem wargi. Nie lubił być pouczany, zwłaszcza przez
zwierzchnika nie przejawiającego żadnego talentu magicznego. Mag, wbrew swemu
mianu, był kompletnie niemagiczny, a mimo to zdecydowanie nazbyt często
edukował ekspertów w tej dziedzinie.
Czarodziej
puścił wąs i pocierając o siebie opuszkami, cmoknął naburmuszony.
–
Zejdźmy zatem niżej, do wyciszonej pracowni – zwrócił się do doradcy. – Tutaj
jest za bardzo, hm, tłumnie.
Est
musiał się wycofać na klatkę schodową, by przepuścić człowieka, którego szaty
opinały się na wydatnym brzuchu. Zaczekał na mistrza i dopiero gdy ten go
wyminął, podążył za nimi. Niechętnie opuszczał miejsce, w którym z radością
spędziłby trochę więcej czasu. Najlepiej sam.
Ledwie
zeszli ze stopni, czarodziej z łopotem szat skręcił w wąskie przejście i ruszył
nim wzdłuż ścian licznie poprzetykanych drzwiami. Zaklęte światło rozbłyskiwało
przy drewnianych nadprożach na czas potrzebny do podświetlenia drogi, by
zniknąć zapomniane i pojawić się tuzin kroków dalej, i znowu, i jeszcze raz, aż
do końca trasy.
Estalavanes
zza pleców mistrza uważniej przyglądnął się odzieniu sztukmistrza Snesera.
Luźna i powłóczysta szata różniła się od tych, jakie widział w bibliotece na
dużo młodszych postaciach. Była czarna i niemal w całości pokrywały ją złocone
symbole, podczas gdy krótkie do kolan, rozcinane na biodrach czerwone,
niebieskie oraz szare tuniki adeptów nie nosiły żadnych zdobień. Ponadto miały
wiązane na piersi gorsety, dopasowane do sylwetki i wyglądające na bardzo
wygodne. Naturalną koleją rzeczy była ciekawość, od czego zależą określone
barwy i jaką on by przywdział, gdyby miał dołączyć do tych zgranych,
posługujących się esencją ludzi.
Ludzie.
Prędko
zmieniając bieg niesfornych myśli, obejrzał się na mijane drzwi. Niepewność
zmarszczyła jego cienkie brwi. Czy to wyobraźnia płata mu figle czy też
korytarz rzeczywiście zakręcał i opasał wieżę? Nie pamiętał, żeby na tej
kondygnacji znajdowało się wejście z przeciwnej strony do tej, którą tu weszli.
Aż przeszedł go dreszcz na samą myśl, że przecież znajduje się w przesyconym
magią miejscu potrafiącym zakrzywić czas i materię.
Dotarcie
do małego pomieszczenia znajdującego się w połowie bezkresnego korytarza zajęło
i wieczność. Zaczerwieniony z wysiłku sztukmistrz zatrzymał się przed niczym
niewyróżniającymi się drzwiami i nacisnąwszy klamkę, wszedł jako pierwszy,
mrucząc pod nosem zawiłą inkantację przypominającą utyskiwania nerwowego
starca. Mdła biel rozbłysła, gdy wypowiedział ostatnią, wysoko akcentowaną
sylabę, odsłaniając salkę nie większą od pokoiku Esta w noclegowni.
Stwierdzenie,
że chłopak był rozczarowany, było sporym niedopowiedzeniem. Nastawiał się na
coś więcej niż ściany z ciosanego kamienia przysłonięte wyblakłymi draperiami,
niewielki stolik w jednym z kątów czy wytarty dywan na środku drewnianej
podłogi, równie przeciętnej co pozostałe elementy wystroju. Nie chciał pokazać
po sobie zawodu, jaki sprawiła mu „pracownia”,
co, wnioskując z wyrazu twarzy czarodzieja, nie do końca się powiodło.
–
Nie pojmuję, jak niemagiczni postrzegają nas, magicznych. – Nie zwracając się
do nikogo konkretnego sztukmistrz Sneser podszedł do stolika i zdejmując
pierścienie z grubych palców, odłożył je na blat. W jego tonie nie było słychać
sympatii, wyłącznie obojętność doświadczonego znawcy przygotowującego się do
pracy. – Spodziewają się, że przekraczając podwoje naszej domeny ujrzą cuda nad
cudami, jakimi naładowane jest to miejsce aż do przesytu. Oczekują smoczych
chowańców, kryształowych kul, unoszących się bezcielesnych głów albo duchowych
służących – prychnął, rozpinając szeroką, złotą bransoletę i z namaszczeniem
odkładając ją przy reszcie biżuterii. – W swej ignorancji spłycają oni nieznane
moce, kiedy są one istnym fenomenem. Są one barwą, bez której świat byłby
ponury. Pieśnią, której melodia napędza nasze życia. Niewyczuwalnym zapachem,
na który wzdycha się z tęsknotą.
Est
obserwował poczynania czarodzieja spod zatrzaśniętych drzwi. Mag stał w
nieznacznej odległości od niego i z rękami złączonymi za plecami zerkał od
niechcenia to na swojego ucznia, to na zrzędzącego sztukmistrza. I chociaż jego
usta milczały, tak bezdenne onyksowe oczy pokrzepiały zdenerwowanego elfa.
Chłopak
ponownie skoncentrował się na zdejmującym ozdoby tęgim Sneserze, na jego
ulizanej czuprynie, płowiejącej i rzednącej z biegiem lat. Jego ruchy były
zaskakująco zgrabne, a głos mocny i nawykły do posłuchu. Est nie był pewien,
dlaczego sztukmistrz z taką pieczołowitością uwalniał się od swoich precjozów,
nawet cienkiego łańcuszka schowanego pod podwójnym, gładko ogolonym
podbródkiem. Mógł się tylko domyślać, że miało to związek z zaklęciami
nałożonymi na drogocenne przedmioty. Podobnie domyślał się, że uwagi czaromiota
skierowane były właśnie do jego długich uszu.
Magiczni
i niemagiczni.
Również
i tutaj istniały rozgraniczenia, krzywdzące i niesprawiedliwe podziały
wynikające z czegoś, czego nie można nabyć w sposób inny niż wrodzony. Czy brak
talentu naprawdę czynił kogoś mniej wartościowym? Zapewne dlatego magowie
trzymali się na uboczu. Ich arogancja wykraczała daleko poza uświęcone normą
granice.
Biały
elf drgnął pod szarym spojrzeniem czarodzieja. Kiedy ten osobnik zdążył do
niego podejść? Zapewne gdy on wpatrywał się w metodyczne ruchy pulchnych dłoni.
Szukając wsparcia, Estalavanes obejrzał się na opiekuna, ale ten zdawkowo
pokręcił głową. Nie wiedząc, gdzie podziać oczy, wbił je w drewniane panele pod
butami.
–
Młodzieńcze, patrz mi w oczy, a nie na podłogę. Jak inaczej mam nawiązać z tobą
połączenie, skoro nie mogę cię dotknąć? – besztając go, sztukmistrz Sneser
przysunął się tak blisko, że czuć było od niego ostrą woń dogasającego żaru. –
A wiedz, że kontakt fizyczny jest jedną z podstawowych form przekazywania sobie
nawzajem esencji. Prośba twojego mistrza utrudnia mi pracę, lecz czegóż nie
robi się dla nauki oraz możliwości pogłębiania własnej wiedzy?
Ramiona
okryte czarnymi, upstrzonymi złotem rękawami uniosły się na wysokość barków
Estalavanesa, ale nie dotknęły ich, jak z początku chłopak się obawiał.
Rozcapierzone serdelkowate palce próbowały go objąć, przesuwając się w górę, w
dół oraz na boki, natrafiając na niewidoczną barierę. Est wodził wzrokiem za
płynnymi ruchami, zaraz zganiony za niestosowne sprawowanie i brak dyscypliny.
Miał patrzeć w oczy. Patrzeć w oczy. W oczy…
Coś
poszło nie tak. Est tracił przytomność. Jego ciało wysyłało wewnętrzne sygnały
ostrzegawcze, jak gdyby coś przejmowało nad nim kontrolę. Zagrożenie stawało
się coraz bliższe. Instynkt działał niezawodnie, choć wbrew logice
drętwiejącego chłopaka. Mrowiąca energia w ciele zawirowała na podobieństwo
cieczy zamkniętej butelce, jakby chciała wydostać się na wolność. Nie… to wcale
nie chciało z niego wyjść. Było wyciągane przemocą, wyrywane wbrew woli.
Podświadomość przejęła kontrolę nad ciałem i umysłem, zamykając je na wpływy z
zewnątrz, zazdrośnie strzegąc tajemnic, które nie powinny zostać odkryte przez
przypadkowe osoby.
Estalavanes
nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie pierwszy raz doznawał czegoś podobnego,
lecz obecny różnił się od poprzedniego. Ciśnienie rozpierało czaszkę, uciskało
każdy mięsień, panoszyło się i siało spustoszenie w stawiającym opór umyśle.
Wieża trzęsła się w posadach, a może to on drżał, sam już nie wiedział.
Wypierał to coś z siebie. Naprędce konstruował przeszkodę nie do przebycia, a
siła zrodzonej z desperacji energii przepalała układ nerwowy. Gotów był
przyznać, że słyszał z trzaskiem zrywane połączenia wiążące cielesną powłokę z
rozumem.
Zgasło
światło. Głęboka ciemność otuliła go, ukoiła rozdarte zmysły, jak troskliwa
matka koi zanoszące się płaczem, wystraszone dziecię. Urywany szmer docierał
spod bezpiecznej, marszczonej powietrzem powierzchni. Powracająca rzeczywistość
uderzyła w niego z całą gwałtownością. Wiedziony odruchem obejrzał się w prawo
na swoje odsłonięte brudne ramię podtrzymywane przez sędziwego człowieka.
Wydawało się chorobliwie chude na tle żylastej, mocnej ręki poznaczonej trudami
życia. Estalavanes uniósł zamglone spojrzenie, uświadamiając sobie, że dyszy
ciężko po ledwo opanowanej hiperwentylacji. Napotkał zatroskane oczy
wyzierające znad orlego nosa. To był drugi raz, kiedy Mag uchronił go przed
czymś, z czego cierpiący nie zdawał sobie sprawy. Co też ten czarodziej
powiedział? Że esencję przekazuje się poprzez dotyk…
Kiedy
elf zaczął tracić nad sobą kontrolę, Mag bezceremonialnie podszedł do niego i
odsuwając poły podróżnego okrycia wyczekiwał na odpowiedni moment, który
nadszedł parę uderzeń serca później. Ignorując pełne wyrzutu i jawnego
niezadowolenia kwękanie sztukmistrza, któremu przerwano pracę, wpatrywał się w
ucznia, utrzymując z nim kontakt w jedyny sposób przynoszący zamierzony efekt –
poprzez dotyk. Nie dalej niż dwa dni temu uczynił podobnie w noclegowni
Cichobrzegu. Dwa dni to naprawdę nieduży przedział czasowy. Zwykle energia u
młodych i niedoświadczonych gromadziła się na przestrzeni tygodni do miesiąca,
w skrajnych przypadkach około siedmiu dni. Zatem Estalavanes pobił dziś
podręcznikowy rekord.
Sneser
także zwrócił uwagę na ten gwałtowny skok mocy.
–
Zaiste przyznaję, że mam, hm, kłopot z klasyfikacją uświadczonego zjawiska.
Pobieżne badanie przyniosło mało wymierne, aczkolwiek wystarczające rezultaty,
abym mógł jednoznacznie określić zasób mocy tego młodzieńca.
Szare
oczy utkwił w łapiącym oddech elfie. Bystry, wyostrzony niedawną aktywnością
umysł czaromiota pracował ze zdwojoną mocą. Niechętnie musiał przyznać, że miał
przed sobą niebotycznej wartości perełkę mającą drobną skazę nieszczęśliwie
rzutującą na całokształt zdolności. Nie wiedział jeszcze, jak przekaże tę
nowinę swojemu przełożonemu, wykorzystał jednak sytuację i wrócił do stolika po
swoje magiczne błyskotki. Przynajmniej nie musiał się martwić, że przypadnie mu
w udziale ciężar edukacji tego cudacznego młokosa.
Mag
puścił roztrzęsionego chłopaka, kiedy delikatny opar mocy zakręcił mu w głowie
niczym porządny trunek. Nie odsunął się od swego ucznia, gotów zareagować,
gdyby dziwnym zrządzeniem losu nastąpił kolejny atak.
–
Chciałbym usłyszeć twoją opinię, Sneserze – poprosił. - Rzetelną, jeśli łaska.
Oczka
czarodzieja łypnęły z urazą znad obleczonego aksamitem barku, a wąs zadrżał,
kiedy mięsiste wargi zacisnęły się w wąską kreskę. Poruszał nimi, jakby
próbował pozbyć się z ust smaku ciężkich przekleństw, aż w końcu uzbrojony po
zęby w swoje zaczarowane artefakty obrócił się do swych gości.
–
Rzetelną opinię, powiadasz? – Chrząknął, a z jego tonu trudno było
wywnioskować, czy jest zdenerwowany czy też zaniepokojony, choć jedno i drugie
znajdowało odbicie w jego pobladłym obliczu. – Więc posłuchaj, mości Magu, bo
mamy do czynienia z osobą arcyciekawą. A mianowicie stoi oto przed nami
absolutne beztalencie.
Mag
zmarszczył brwi, nie wychwytując sensu w słowach doświadczonego sztukmistrza.
Beztalencie.
Oszołomiony
Est zatoczył się na drzwi, uderzając o nie mocno plecami. Rzeczywistość po raz
kolejny zdzieliła jego nadzieje mokrą szmatą w pysk. Jeśli byłoby to możliwe,
biała twarz zbielałaby podwójnie, tymczasem klęska odmalowała się w wychudzonej
postaci, sięgając opadających uszu. Powieki szczypały od wzbierającej wilgoci,
kiedy zrozpaczony wbijał przepełniony pretensją wzrok w profil nie mniej
skonfundowanego mistrza. Opiekun pomylił się czy też okłamał go, aby zwabić w
to miejsce? Co pragnął osiągnąć? Przecież musiał wiedzieć, że Est nie ma
zadatków ani na wojownika, ani - jak się okazuje - na czaromiota! Ale incydent
z noclegowni opiekunów i ten sprzed chwili… Czuł w sobie energię, wirującą i
niszczycielską. A może to ten dziwny przedmiot wżerający się w dłoń dawał mu tę
nową, bliżej nieokreśloną moc?
Podczas
gdy rozgoryczony Estalavanes zastanawiał się nad wszelkimi
prawdopodobieństwami, Mag zachowywał spokój. Nawet niepomyślna wieść nie była w
stanie wyprowadzić go z perfekcyjnej równowagi, w której od lat się znajdował.
–
Sztukmistrzu Sneserze, mam rozumieć, że mój uczeń nie ma daru? Skąd zatem obca
energia wewnątrz mnie?
–
Hmm, wyjaśnijmy sobie kilka kwestii, mości Magu. – Zwracając się do człowieka,
od którego zależało zbyt wiele, Sneser odpuścił nieco ze swej gruboskórności. –
Twój uczeń nigdy nie rzuci zaklęcia. Żadnego, choćby najprostszego – zaakcentował ostatnie słowo, unosząc dłonie i
łącząc je na poziomie nalanych policzków. – Nie ma sensu tracić czasu na
szkolenie go w jakiejkolwiek dziedzinie magii. Moc w tym chudym ciele jest,
ujmując dosłownie, uderzająca. Nie mogę zbadać pełni jego potencjału, bo opór i
brak chęci do współpracy z jego strony są znaczną przeszkodą. Ryzykuję
stwierdzenie, że esencja twojego ucznia świadomie
odpycha moją własną, co jest praktyką niewykonalną, zważywszy na moje
sztukmistrzowskie umiejętności. – Językiem zwilżył wargi, a palcami podążył w
mimowolnym odruchu do końcówki podkręconego wąsa. – Reasumując, potwierdzam
olbrzymi potencjał, niemniej spisuję go na straty jako niezdolny do
wykorzystania. Jednym słowem beztalencie.
Przykro mi, lecz on nigdy z niego nie skorzysta. Już na zawsze będzie
uzależniony od technik pozbywania się jej nadmiaru.
W
głosie sztukmistrza Snesera dało się wychwycić nutkę współczucia. Któż lepiej
niż magowie rozumiał ból związany z nadmiarem mocy, na dodatek niemożliwym do
samodzielnego spożytkowania? Oni przynajmniej mieli możliwość zaspokajania
wszelkich swoich potrzeb bez konieczności nawiązywania kontaktu z innymi, bez
ciążącego nad nimi widma uzależnienia od łaski i niełaski, zmiennych kaprysów
oraz nastrojów. Estalavanes na zawsze pozostanie niewolnikiem. Zachłanny,
nieprzychylny los ograbił go ze wszystkiego, a mimo to wciąż wyciągał paskudne
łapska po więcej.
Mag
z namysłem podrapał się po gęstej brodzie. Odpowiedź sztukmistrza zupełnie nie
pasowała do wniosków, jakie wyciągnął w trakcie podróży do Twierdzy, ale nie
oznaczało to, że tylko jeden z nich mógł się mylić.
–
Zdumiewające spostrzeżenie, doprawdy. Czy ten rodzaj energii może pochodzić z
przedmiotu?
–
Z przedmiotu? – pytanie zaskoczyło Snesera. Jego szeroko otwarte oczy
przeskakiwały z rozmówcy na jego ucznia i z powrotem, nagle czujne i nieufne. –
Nie wyczuwam emanacji mocy tajemnej z przedmiotów innych niż moje własne, a
pracownię tak silnie wyciszono na magię z zewnątrz, że… Nie, energia pochodzi z
żywego ciała. Poza tym moc zaklęta w artefaktach nie oddziałuje na ciało w
sposób, w jaki działałoby na nie bezpośrednie zaklęcie. To nie jest możliwe.
–
Co przez to rozumiesz, Sneserze?
–
Gwoli wyjaśnienia podam konkretny przykład. Pierścień ochronny wsunięty na
palec roztacza nad posiadaczem barierę. Działa na zasadzie podtrzymywanego
czaru, ale jego źródło mocy jest niezależne; po zużyciu odnawia się
samoczynnie, więc nie wpływa na zasób energetyczny noszącego. Esencja
przedmiotu nie wnika w ciało, lecz asymiluje się z nim. Oba zasobniki
energetyczne są całkowicie odrębne – zakończył z namaszczeniem podobnym osobom
światłym i chętnym do obdarowywania wszystkich swą wiedzą. Z mniejszą ekscytacją
dodał: – Rozpoznałbym, gdyby ten elf posiadał taki przedmiot. Moc tkwi w nim, a nie na nim.
–
Skoro tak, to pozostaje mi tylko podziękować ci, sztukmistrzu Sneserze, za
poświęcenie nam swojego cennego czasu. – Mnich przymknął oczy i skłonił
połyskującą łysą głowę. – Twoje słowa dały mi wiele do myślenia.
–
Do usług, mości Magu. – Otyły czarodziej wykonał podobny gest, a co
najdziwniejsze, identycznie pożegnał Estalavanesa, który ugrzązł w rozpaczy
niezdolny do odezwania się. – Liczę, że w niedalekiej przyszłości dane nam
będzie przedyskutować ten fascynujący przypadek. Niebywałe, że poczciwy Mag
przysposobił w końcu ucznia!
–
Nie róbmy z tego afery, Sneserze. Estalavanesie? Pora na nas. Wieczór coraz
bliżej, a przed nami sporo do zrobienia.
Drzwi
za chłopakiem otworzyły się na oścież, pozbawiając go oparcia i gruntu pod
nogami. Półprzytomny wylądował na przeciwległej ścianie korytarza, wbijając
spojrzenie w oświetlone magią drewniane skrzydło. Był pewien, że otwierały się
do wewnątrz, inaczej nie szukałby w nich podpory!
Sztukmistrz
wyminął swych gości. Kołysząc rąbkiem szaty zniknął w oddali, a jedynym
świadectwem jego obecności było ledwie słyszalne echo oraz gasnące kolejno
sfery.
Est
oddychał przez usta. Jego wzrok zamarł na pojedynczym punkcie w przestrzeni,
gdzie pojawił się mistrz odziany w zabłocony strój podróżny.
–
Na twoim miejscu, drogi chłopcze, nie brałbym sobie do serca jego słów.
Tymczasem chciałbym pokazać ci twoją sypialnię.
Nie
czekając na reakcję ucznia, nauczyciel przeszedł kilka powolnych, stanowczych
kroków w kierunku, z którego przyszli. Nie musiał zerkać przez ramię, by
wiedzieć, że chłopak podjął wędrówkę tuż za nim.
–
Niedźwiedziem również nie uprzykrzaj sobie życia, Estalavanesie. Dopóki tu
jestem, nie grozi ci z jego strony żadna krzywda – zapewnił Mag, po czym
pokręcił ze znużeniem głową. – Cierpliwość jest cnotą, a nasz przywódca
niestety nie należy do cnotliwych mężów, o czym, niestety, przyjdzie ci się
jeszcze przekonać.
–
Jak mam o tym nie myśleć, skoro nic nie idzie po mojej myśli, mistrzu? –
Niepewny szept dobiegł zza jego pleców. Mężczyzna celowo zwolnił, aby chłopak
mógł się z nim zrównać. – Nie będę wojownikiem na miarę Niedźwiedzi. Nawet
nadzieje pokładane w mocy wypaliły się do cna. Przecież sztukmistrz wyraźnie
powiedział: beztalencie. I miał rację.
Estalavanes
przedstawiał sobą wybitnie żałosny widok, a obszerna peleryna pogarszała
wrażenie spotęgowane uczuciami, jakimi emanował. Był załamany. Stracił ten
błysk w oku, który Mag dojrzał w pełnej adeptów bibliotece.
–
Chłopcze, utwierdzam się w przekonaniu, iż sztukmistrz Sneser pomylił się po
raz pierwszy w swoim życiu zawodowym. Jest profesjonalistą do granic
perfekcjonizmu, ale cóż, tak też bywa. Ładne rzeczy. – Skryty w gęstej brodzie
uśmiech nabrał znamion złośliwej satysfakcji, kiedy dotarli na powrót do klatki
schodowej. – Zapraszam na czwarte piętro, Estalavanesie.
–
Wybacz impertynencję, mistrzu, ale nie będąc magicznym, wiesz o mocy więcej niż
sztukmistrz Sneser?
–
Jestem na tyle mądry, by przyjąć jego słowa do wiadomości, lecz na tyle
roztropny, by brać na nie poprawkę, chłopcze.
Est
wdrapywał się wąskimi, stromymi stopniami za mistrzem. Aż wzdrygnął się na
myśl, że będzie musiał pokonywać cztery kondygnacje każdego dnia - i to
wielokrotnie!
Mag
zaczekał na niego u szczytu schodów. Razem poszli wzdłuż szerokiego przejścia
opromienionego białymi, unoszącymi się pod sufitem manifestacjami czystej mocy.
–
Przynajmniej jedna kwestia została potwierdzona: esencja jest w tobie,
Estalavanesie. A esencja ma to do siebie, że nie lubi bezczynności. –
Oszczędnym gestem oddał pozdrowienie mijających ich adeptów, których
zaciekawienie ani na sekundę nie opuszczało białego elfa przygnębionego tak
dobitnie, że na nic ani nikogo nie zwracał uwagi. – Więc skoro zalęgła się w
twoim ciele, to po czemuś służyć musi. Nie wiemy przecież, czy nie będzie sobą
reprezentować nowej, wyjątkowej mocy, jak na przykład siły mentalne.
–
Siły mentalne?
–
Czytanie w myślach, manipulacja umysłem, nasilanie emocji, telepatia. –
Zmarszczone krzaczaste brwi nadały surowemu obliczu opiekuna zachmurzony wyraz,
jakby przypomniał sobie coś bolesnego, czego wolałby nie przywoływać z odmętów
wspomnień. – W każdym razie na świecie esencja objawia się w wielu odmianach,
nie tylko podstawowych, do których zaliczamy moc destrukcyjną, kreatywną,
utylitarną czy defensywną. Jestem zdania że to, co siedzi w tobie, chłopcze,
wszystkich nas zaskoczy. Nie przekreślaj siebie. Szczególnie że nie wiesz, na
co cię stać.
Stanął
przy ostatnich drzwiach z lewej i kładąc dłoń na klamce, obejrzał się na ucznia
z tą dobrotliwą, niemal rodzicielską emocją. Elf wychwytywał i przyswajał każde
słowo, a jego wymuszona przez życie pokora wręcz ujmowała swoją niewinnością.
Mag nie mógł uwierzyć, że ten stojący przed nim ze zwieszonymi ramionami
chłopiec jest tym, co przedstawiła wizja. Te dwa obrazy nie współgrały pod
żadnym względem. Wykluczały się, a jednak nie miał wątpliwości, że to o niego
chodziło, gdyż nic innego nie mogło być tym, za czym podążał tropem
przebłysków.
Dwa
tysiące lat… - pomyślał z żalem. Czy naprawdę nie
może to potrwać choć dekadę dłużej?
–
Jesteśmy, Estalavanesie. Oto twoja kwatera. – Nie zdradzając po sobie ponurych
rozważań, starzec nacisnął mosiężną klamkę i pchnął drzwi, odsłaniając
przestronne wnętrze. – Śmiało, czyń honory, chłopcze. Nie była użytkowana od
ponad dwóch lat.
Est
nieśmiało uniósł spojrzenie na mistrza, oczekując dodatkowego pozwolenia.
Otrzymawszy je, zajrzał do środka. Postawił jeden niepewny krok, potem drugi, a
za nim kolejny i jeszcze jeden na podobieństwo kociaka wpuszczonego do nowego
domu.
–
To naprawdę moja sypialnia? – spytał z niedowierzaniem.
Odpowiedziało
mu ciche przytaknięcie.
–
Jest cała twoja, chłopcze. Rozgość się, jesteś w końcu u siebie. Ja w tym
czasie udam się po odzienie dla ciebie. Kiedy wrócę, wybierzemy się do mojego
gabinetu na kolację. Jak widzę, wieczór nieubłaganie nas dogania.
To
mówiąc wyszedł z komnaty Estalavanesa, a stare, przez lata nieużywane zawiasy
zgrzytnęły za nim cicho, dopraszając się o naoliwienie.
Chłopak
zaryzykował zerknięcie w tył, a gdy przekonał się, że został sam, od razu
podszedł do zasłanego łóżka, w którym bez oporu zmieściłaby się trójka takich
jak on. Z zachwytem pogładził miękki materiał pościeli. Naparł na nią całym
ciężarem, sprawdzając siennik. Nie, to nie był siennik, był zanadto elastyczny.
Prędko podniósł kołdrę i zobaczył najprawdziwszy w świecie materac. Zakręciło
mu się w głowie od tego zbytku luksusu. Nawet opiekunowie nie mieli materaca!
Podpierając
się o pieszczący dłonie puch obleczony w poszewkę, z dziką ekscytacją
prześledził każdy mebel znajdujący się w pokoju. Wczesny wieczór wpadał przez
północne, umieszczone po bokach wezgłowia łóżka okna – teraz otwarte na oścież
i wpuszczające świeże powietrze. Ulewa słabła, choć nie ustawała w wysiłkach
zalania dziedzińca Twierdzy, powoli zamieniającego się w jednolitą taflę wody.
Ze swojej pozycji widział oddalone piętro Głównego Budynku, pozbawioną okien
część muru, zapewne osłaniającą skład bądź inne niewymagające naturalnego
światła pomieszczenie.
Szafka
nocna po prawej stronie łóżka na moment przykuła jego uwagę, ale zaraz skupił
się na solidnym biurku, na którego blat padały przygaszone chmurami promienie
słońca. Podszedł zauroczony i przesunął opuszkami po lakierowanej powierzchni,
aż zabolało go w piersi na to zniewalające doznanie. Est nienawidził, kiedy
ktoś go dotykał, lecz on sam ze wstydem przyznawał, że taka forma poznawania
przeróżnych materiałów oraz faktur sprawiała mu dziwaczną, trudną do
powstrzymania przyjemność. Gładził chłodne, pozbawione skaz drewno, nie mogąc
się od niego oderwać. To jego biurko i jego krzesło. Będzie pisał, kiedy tylko
najdzie go na to ochota. Będą tu leżeć sterty książek dotyczących wszystkiego,
co mogłoby go zainteresować: zielarstwo, botanika, alchemia, magia, historia…
Z
dreszczem podniecenia przeszedł wzdłuż pozbawionej ozdób ściany i obejrzał
sięgającą mu szyi komodę na ubrania. Wysunął jedną z ciężkich szuflad i z
zadowoleniem odkrył, że nie jest zakurzona. Mimo to pozostawała boleśnie pusta.
Nie miał co do niej włożyć i poniewczasie zdał sobie sprawę, że tak naprawdę
niczego nie miał na własność. Pokój nie należał do niego. Miejsce, w którym
przyjdzie mu żyć, także do niego nie należało. A co w tym wszystkim było
najtrudniejsze do przełknięcia, to zrozumienie, że i on sam nie należał do
siebie. Jakby został sprzedany przez los, niekwestionowanego właściciela
wszystkiego, co żyje.
Emocje
ostygły, prędko zastąpione ciężarem depresyjnej świadomości. Powinien być z tym
pogodzony. W końcu wychował się jako niewolnik, więc jako niewolnik umrze. Co
za różnica, czy zamkną go w stęchłej piwnicy czy też złotej klatce, skoro
więzień zawsze będzie więźniem.
Śnieżnobiała
dłoń bezwolnie zsunęła się z na wpół wysuniętej szuflady. Udręczone spojrzenie
powędrowało ku pobliskim drzwiom, prześliznęło się na przylegający do tej samej
ściany co drewniana framuga kominek, teraz wygaszony i zimny, rozmiarami tylko
trochę ustępujący temu w salonie przywódcy. Tuż przy nim pyszniła się toaletka
z miską pełną czystej wody i dwoma ręcznikami przewieszonymi przez zwierciadło.
Skierował się ku niej, wymijając po drodze stół i oddzielone nim od kominka dwa
fotele. Zajrzał w krystaliczną taflę i z tłumionym gniewem rozbił własne
odbicie, zanurzając w niej dłonie. Wysiorbał pospieszny łyk, a kiedy
nadgarstkiem ocierał spływające po brodzie strużki, spostrzegł coś, co zmyło z
niego resztki żalu: podwójne przeszklone drzwi prześwitywały zza nasyconych
szkarłatem zasłon.
Zafascynowany
przeciął pokój, nie zauważając miękkich futer tłumiących odgłos jego stąpnięć.
Chwyciwszy za kotarę, szarpnął w bok, odsłaniając zapierającą dech panoramę. Co
prawda większość horyzontu zajmowały mury warowni, ale pod nimi mógł podziwiać
bujny zieleniec mieszkańców wieży. Smukłe drzewa rozłożystymi koronami sięgały
balkonu obramowanego rzeźbioną balustradą, natomiast gęsty żywopłot czynił to
miejsce niedostępnym dla postronnych obserwatorów.
Est
odnalazł mechanizm otwierający drzwi – nieskomplikowany system zapadkowy
blokujący zamek przed przypadkowym otwarciem. Zawiasy skrzypnęły przeraźliwie,
aż cofnął się, przyzwalając chłodnym podmuchom owionąć swoją okrytą peleryną
sylwetkę. Krople z pluskiem rozbijały się o pełną kałuż posadzkę, wdzierały do
ciepłego pomieszczenia i układały na przykrywających podłogę skórach.
Wziął
się w końcu w garść, wiedząc, że niebawem wróci mistrz. Ruszył przed siebie, na
powrót znajdując się na poszarzałym od niepogody podwórku. Pochłaniał widok zza
kamiennej barierki, śliskiej i zimnej od nagromadzonego deszczu. Było wysoko,
lecz zewnętrzne mury były znacznie wyższe. Skrywały przed światem swoje
wnętrze, równocześnie nie pozwalając na dostrzeżenie niczego od wewnątrz.
Powoli przebiegł wzrokiem od widniejącego po lewej Głównego Budynku poprzez
zieleń skweru w dole aż po kolejny mur strzegący południa. Już oczyma wyobraźni
widział, jak będzie czytał pod gołym niebem, leżał i wpatrywał się w gwiazdy,
odpoczywał… Pomknął spojrzeniem w górę i jego zapał zgasł niczym ledwie
rozpalony płomyk. Mury nie były puste. Samotny wartownik przechylał się przez
prześwit blanek i patrzył w dół, prosto na niego. Estalavanes nigdy by siebie
nie podejrzewał o prędkość, z jaką uciekł do środka i zatrzasnął na głucho
drzwi balkonu.
Czy
naprawdę wszystko musi mieć podwójne dno?! Wszystko, co mogło być dla niego
radością niosącą pociechę, przeistaczało się w przekleństwo!
Na
dźwięk donośnego pukania oderwał się od drzwi balkonowych. Mężczyzna, który bez
zaproszenia wszedł do sypialni, był znajomy, choć jego ubiór nie przypominał
niczego, co chłopak dotąd widział. Czarna, krótka broda i pokryta skazami
ogorzała łysina wskazywały na mistrza, ale… co on zrobił z tym eleganckim
okryciem z najprzedniejszej skóry? I przede wszystkim, co on miał na sobie?
Mag
przymknął drzwi i podchodząc do stolika, położył na blacie wypchaną płócienną
torbę, drugą stawiając przy nodze mebla. Zobaczywszy dezorientację na twarzy
ucznia, obejrzał się na siebie.
–
Rzeczywiście – powiedział rozbawiony - te szaty pod wieloma względami ustępują
elegancji, jakiej byłeś świadkiem. Zaręczam ci jednak, chłopcze, iż mają więcej
zalet, niż mógłbyś sądzić. Są lekkie, nie krępują ruchów, a komfort ich
noszenia oraz wygoda nie odwodzą mej uwagi od medytacji.
Estalavanes
śledził poruszającego się z młodzieńczą sprężystością mężczyznę. Atramentowa,
wiązana w pasie tunika bez rękawów była nijaka, podobnie jak identycznego
koloru spodnie o luźnym kroju. Skórzane buty do jazdy konnej Mag wymienił na
miękkie pantofle, których noski wystawały spod długich nogawek, a przemieszczał
się w nich bezgłośnie niby podchodzący ofiarę drapieżnik. Nie pozorował swojej
słabości wynikającej z racji wieku. To otoczenie poddawało się zdradliwemu
wrażeniu uciszającemu instynkty i sprawiającemu, że pomarszczony jegomość jawił
się nikim więcej niż niegroźnym staruszkiem. Est gotów był zaryzykować
przypuszczenie, że to nie Niedźwiedź a właśnie doradca jest niezaprzeczalnym
przywódcą najemników z Twierdzy.
Mag
wyjrzał przez okno, spodziewając się, że uczeń zajmie się pakunkami, lecz
zmuszony został otwarcie wyrazić swoje oczekiwania. Powściągliwe zachowanie
młodego elfa było uzasadnione, ale to podejrzliwe wejrzenie kocich oczu
wprawiło mentora w wyjątkowo dobry nastrój. Najwyraźniej Estalavanes zaczynał
pojmować, iż wyznacznikiem prawdziwej siły nie jest groźny wygląd i
muskulatura, ale przenikliwy umysł potrafiący tę siłę wykorzystać w praktyce.
Est
dotarł wreszcie do stołu i zainteresował się czymś innym niż aparycją sędziwego
mnicha przyglądającego się jego niepewnym poczynaniom.
–
Mogą być na ciebie nieco luźne, mój chłopcze, ale nie martwiłbym się tą
niedogodnością. Nie minie wiele czasu, nim okażą się za małe. W końcu
nabierzesz krzepy i urośniesz, a może nawet przerośniesz mnie samego. – Mag
zaśmiał się pod nosem, zmierzając w kierunku ucznia wyciągającego suchą odzież
z worka. – W drugiej torbie znajdziesz buty. Są ciężkie i niepodobne do moich,
aczkolwiek konieczne na początkowych etapach treningu.
Estalavanes
wyciągał kolejne ubrania z płóciennej torby. Wszystkie były w odcieniach czerni
i szarości, co wcale mu nie przeszkadzało. Koszulki z krótkim rękawem,
bezrękawniki oraz tuniki do połowy uda, sweter, bluza z kapturem na
chłodniejsze dni. Spodnie mniej lub bardziej dopasowane. Od takiej liczby
strojów dostał poplątania myśli, podobnie na widok dziwnych elementów, których
przeznaczenia nie potrafił odgadnąć. W dwóch palcach uniósł nieduży kawałek
tkaniny i spojrzał przez jeden z trzech szerokich otworów. Długo się namyślał,
nie pojmując jak ani gdzie to zakładać.
–
Bielizna – podsunął usłużnie Mag. – Wciąga się ją na biodra.
Estalavanes
chwycił się za ucho. Szybko odłożył wątpliwy przyodziewek, zakłopotany własną
ignorancją i skrajnym zacofaniem. Nie nosił bielizny. Nie wiedział, po co
miałby to robić.
Mag
przespacerował się w stronę wyjścia na balkon, wymijając ucznia na długość
wyciągniętej ręki.
–
Ile masz lat, mój chłopcze?
–
Piętnaście.
Est
nie mógł widzieć, jak zdumiony odpowiedzią starzec obraca się ku niemu,
taksując go całego. Peleryna okrywająca chude ciało nie pomagała w rachubie,
lecz starczyło na niego popatrzeć by zgadnąć, że ma więcej – osiemnaście bądź
dziewiętnaście.
–
Piętnaście lat odkąd zacząłeś liczyć czy też piętnaście lat od dnia twoich
narodzin?
–
Piętnaście od… – Elf pochylił się, starając się ubrać myśli w słowa. – Odkąd
zostałem znaleziony. Jako niemowlę. Wiem, ponieważ córka opiekunów jest ode
mnie o dwa lata starsza. Ma siedemnaście.
–
Przebierz się, proszę, w suche odzienie – polecił Mag, pospiesznie opuszczając
pokój ucznia.
Piętnaście
lat. Toż to jeszcze dziecko. Ludzcy młodzieńcy wkraczają w dorosłość po
przekroczeniu ustalonych siedemnastu, dopiero wtedy mogą podjąć się wojaczki
czy też pozostałych godnych mężczyzny obowiązków. Piętnaście lat to wiek zbyt
młody, by chłopak zrozumiał czekającą go przyszłość.
Zatrzymując
się na korytarzu, Mag odetchnął ciężko i potarł pobrużdżone zmartwieniem czoło.
Przeliczył się sądząc, iż szczęśliwie uniknął najtrudniejszego etapu
dojrzewania ucznia. Jednakże nie wszystko stracone, odpowiednio poprowadzony
może okazać się podatny na sugestie oraz przekonania swojego opiekuna…
Leciwy
mnich od rozpoczęcia tej historii miał silne przeświadczenie, iż wszystko
spoczywa w jego rękach. Krew z wizji spływała po jego starczych dłoniach, choć
to nie on miał ją przelać. Narastający konflikt został zapoczątkowany przez
niego, choć to nie on był jego prowodyrem. Przyczyni się do cierpienia, choć to
nie on wyrządzi krzywdę. Jeżeli właściwie interpretował przebłyski, będzie nie
mniej winny przyszłym wydarzeniom niż strony czynnie biorące w nich udział.
Tylko od niego zależało, jak potoczą się dalsze losy Estarionu, a być może i
Khaldunu. Wojna była nieunikniona. Nieunikniona jak śmierć sama w sobie.
Drzwi
skrzypnęły, gdy uchyliły się do wewnątrz komnaty, a w ich miejscu pojawił się
chłopak o wyjątkowo białej skórze i czarnych włosach opadających na wielkie
zielone oczy. W kościstych palcach ściskał zwiniętą pelerynę przeciwdeszczową.
Doradca natychmiast przybrał swój poważny, ugodowy wyraz i obejrzał swojego
ucznia z powoli wypływającym na twarz zadowoleniem. Czarny bezrękawnik oraz
grafitowe spodnie z nogawkami wpuszczonymi w wysokie do kolan czarne buty,
nierówno zawiązane i odrobinę za duże, prezentowały się na nim zaskakująco
dobrze.
–
Ten strój do ciebie pasuje, Estalavanesie – pochwalił go.
Nie
skłamał, mimo że spojrzenie ucznia nieśmiało mu to zarzucało. W jego opinii
młody elf przypominał chłopca, który musiał dorosnąć do pełnionej funkcji
obrazowanej luźnymi ubraniami.
–
Czy trafiłem z rozmiarem butów? Wydawały mi się odpowiednie.
–
Tak, mistrzu.
–
Cieszy mnie to, gdyż wygodne buty to podstawa. A teraz wróćmy do naszej małej
wycieczki i tutejszych zwyczajów. – Mag udał się opustoszałym przejściem w
kierunku schodów. – W Twierdzy nikt nie zamyka drzwi na klucz, aczkolwiek na
tym piętrze znajduje się jedyny wyjątek od tej pisanej reguły. Dotyczy on
umywalni adeptów, gdyż korzystają z niej młode dziewczęta nieszukające
towarzystwa w wielkich łaźniach przy salach ćwiczeń. Znajduje się tu także
zmyślny ustęp, wyjątkowe udogodnienie. Już dawno odeszliśmy od prymitywnych
latryn będących wylęgarniami chorób. Służba ma swoje godziny, w których zbiera
oraz dostarcza pranie, zmienia wodę w toaletkach, sprząta i wykonuje wszystkie
prace związane z utrzymaniem warowni w porządku, za co jestem im dozgonnie
wdzięczny. Ich praca jest ciężka i równie ważna co praca najemników oraz
czarodziejów. Nie należy umniejszać im z powodu wykonywania obowiązków, jakich
inni by się powstydzili. Wszystko za stosowne wynagrodzenie, dach nad głową
oraz wyżywienie. Nie jesteśmy targiem niewolników, mój chłopcze, lecz doskonale
prosperującą kompanią i dbamy o wszystkie świadczące nam usługi osoby.
Est
podzielał jego zdanie, szczególnie że dotychczas to on robił wszystko to, o
czym wspomniał i o czym w swej skromności nie wspomniał opiekun. Zeszli na
parter, nie spotykając żywej duszy ani wewnątrz wieży, ani na zewnątrz. Ostry
zapach unosił się w mżącym deszczu: pieczone mięso wzbogacone nieznanym,
kuszącym aromatem. Zarzucając sobie przywłaszczoną pelerynę mistrza na ramiona,
Est w półmroku dogasającego dnia przemknął do Głównego Budynku. W tym czasie
Mag objaśniał mu ogólny rozkład zajęć w Twierdzy; kiedy najłatwiej uniknąć
towarzystwa, o jakich porach zmienia się warta i jak wygląda obłożenie
pomieszczeń w zależności od pory dnia a nawet roku. Aktualnie kuchnia wydawała
kolację, toteż wolna od obowiązków część mieszkańców warowni zasiadała we wspólnej
sali jadalnej. Mistrz i uczeń mieli swój kameralny, znacznie cichszy kąt w
gabinecie na wysokim parterze, nieopodal salonu Niedźwiedzia, który zresztą
rzadko w nim bywał.
–
W gabinecie administratora będziemy spożywać posiłek każdego wieczoru. Rzecz
jasna z wyjątkiem sytuacji, gdy zmuszony będę na dłużej opuścić Twierdzę. – Mag
otworzył przed Estalavanesem drzwi i zaprosił go gestem do środka. – Usiądź
przy kominku, ciepło dobrze ci zrobi.
Skuszony
apetycznym zapachem Est rozejrzał się, tłumiąc chłopięcą ciekawość. Na pierwszy
plan wysuwały się księgi i były dosłownie wszędzie; leżały na półkach i
regałach, zalegały na stosach przy fotelu w głębi gabinetu oraz pod oknami.
Zajmujące centralne miejsce biurko stało na wprost drzwi wejściowych, po prawej
natomiast pyszniły się okna strzelające aż pod belki stropowe. Blat był
zgrabnie upstrzony przyborami do pisania, pergaminami oraz cennymi arkuszami
papieru - wszystko ułożone w schludne stosiki dociśnięte żelaznymi przyciskami
w kształcie niedźwiedzi. Gabinet sprawiał wrażenie często używanego. Zapewne
Mag spędzał w nim każdą wolną chwilę, czego świadectwem był ogarek świecy,
tymczasowo zastąpiony zapalonymi pod sufitem lampkami oraz dającym światło i
ciepło kominkiem.
Zdjąwszy
z siebie okrycie, powiesił je do wyschnięcia na oparciu fotela. Idąc za
przykładem mistrza usadowił się na miękkim siedzisku i wymagając sporo zachęty,
zaczął częstować się tym, co znajdował w półmiskach; smażonymi na płycie oraz
gotowanymi na miękko jajkami, kaszą omaszczoną tłuszczem, cienkimi plastrami
czerwonego mięsa, parującymi bulwami oraz krojonymi warzywami. Umeblowanie jego
sypialni było luksusem, jak więc nazwać miał to, co zalegało w nadmiarze na
niewielkim stole?
Jak
rany, może być i złota klatka, o ile będą mnie tak karmić.
Musiał
wytężyć wszystkie siły, by jeść w sposób cywilizowany. Ślina napływała do ust,
ostre kły rozdzierały kawałki soczystego mięsa, a oczy co rusz podpatrywały
niespiesznie posilającego się, skupionego na własnym talerzu człowieka.
Estalavanes próbował naśladować mistrza, ale żołądek wrzeszczał tak głośno, że
trzeba było go czym prędzej uciszyć. Mag milczał, więc i on się nie odezwał,
pracując miarowo szczęką oraz pochłaniając zatrważające ilości pożywienia.
Prawdopodobnie sam zjadł wszystko, co zaserwowano na srebrnej zastawie dla
dwójki mężczyzn.
–
Zatem, Estalavanesie, możesz podzielić się ze mną swoimi pierwszymi
spostrzeżeniami odnośnie nowego domu?
Prośba
opiekuna sprawiła, że ostatni przełykany kęs urósł mu w gardle. Est z brzękiem
odłożył widelec na talerz i sięgnął ponad stołem do karafki z wodą. Nalał jej
do kubka podstawionego przez mistrza, następnie napełnił własny, którego
zawartością przepłukał usta. Był cudownie najedzony. Wyborny smak pozostał mu
na języku, lecz od strony zalegającego w sercu niepokoju nadciągała
nieprzyjemna gorycz.
Mag
wychylił kubek ku uczniowi, łagodnym tonem zachęcając go do podjęcia tematu.
–
Śmiało, chłopcze. Nie musisz się niczego wstydzić ani obawiać. Wieczory po
kolacji będą naszym wspólnym czasem poświęconym na dyskusję, a może nawet
filozoficzne dywagacje.
Odstawiając
opróżniony kubek, mistrz rozparł się wygodnie i złączył palce obu dłoni,
opierając się łokciami o poręcze. Spoglądał na swego ucznia spod opuszczonych
powiek. Ot, starzec zasiadający przy kominku w swoim ulubionym fotelu. Starzec,
który w ułamku sekundy przetrąciłby elfowi kark.
Est
zerknął za okno, unikając intensywnego spojrzenia onyksowych oczu. Zmierzch
wyparł już ostatnie promyki wiosennego słońca. Deszcz ustał, ucichło bowiem
bębnienie o szybę i zewnętrzny parapet, zminimalizowane teraz do pojedynczych,
sporadycznych uderzeń.
–
Nie potrafię ubrać myśli w słowa – przyznał wreszcie z rozbrajającą
szczerością, a jego cichy głos tylko potwierdzał gnębiące go uczucia. – Nigdy
nie musiałem wymawiać tylu słów naraz, mistrzu.
Mag
nachylił się nad stołem. Płomienie miękko rozjaśniły jego prawy profil.
–
A mimo to pierwszorzędnie władasz językiem, Estalavanesie. Masz bogate
słownictwo, odpowiadasz grzecznie i uprzejmie, przez co zdaje się, iż wywodzisz
się z arystokracji, a nie prostego ludu. Nie lękaj się, niczego ci nie
zarzucam. Jedynie mnie to ciekawi.
–
Dużo… dużo czasu spędzałem na słuchaniu bajek i opowieści Starego Przechrzty.
Potrafił snuć piękne opowieści, a jego słowa zapadły mi w pamięć. I tak je
sobie powtarzałem, rozmawiałem sam… ze… sobą. Przepraszam, mistrzu.
–
Nie kłopocz się, Estalavanesie. Twoja poczytalność jest dla mnie oczywista jak
zmrok za oknem bądź ogień w kominku. – Mistrz machnął dłonią. Zaraz połączył
opuszki obu rąk na nowo, zaintrygowany dobrze rokującą rozmową. – A więc
poprzez sympatię do tej osoby przejąłeś jego zdolności krasomówcze?
Zdumiewająca umiejętność.
–
To… to zbyt daleko idące wnioski, mistrzu.
–
A jednak nie mniej fascynujące. Zauważyłem, że jesteś nieprzeciętnie
empatyczny. Cecha godna pochwały i dodatkowej pielęgnacji. Na niej także się
skupimy, ale w dalszej kolejności. Powiesz mi, jakim człowiekiem był
Przechrzta? I dlaczego akurat tak go nazywano?
Chłopak
łypnął nieufnie na rozmówcę.
–
Skąd wiesz, że był człowiekiem?
–
Wątpię, by pozwolono elfowi bądź krasnoludowi występować przed szerszą publiką
w mieścinie pokroju Cichobrzegu.
Zażenowany
własną niedomyślnością Est chwycił za widelec i zaczął się nim bawić, rysując
tłuszczem zawiłe wzory na talerzu.
–
Nazywano go Starym Przechrztą z racji jego wieku – bąknął cicho - oraz częstej
zmiany wyznania, kiedy było to dla niego wygodne. Wyglądał na… bardzo starego.
I miał nie po kolei w głowie.
–
A czy ty wierzysz we Wszechmocnych? – zapytał nagle Mag.
–
Nie – odparł Est bez namysłu. – To znaczy wierzę, ale nie tak jak inni. Jak
rany… Po prostu wierzę, że istnieją. Tak, to chyba najlepsze określenie.
–
Więc wierzysz, że istnieją, jednocześnie nie wierząc w nich samych – podsumował
mistrz. Przechylając głowę, przyglądał się uczniowi, z uwagą śledząc wszelkie
zmiany w jego twarzy i postawie. – Chyba rozumiem, skąd to podejście. I wcale
mnie ono nie dziwi. – Znów osunął się na oparcie. Przeciągły świst wydychanego
powietrza przeniknął odgłos trzaskających w kominku bierwion. – Przeszłość jest
przeszłością, Estalavanesie. Nie warto jej roztrząsać. Podobnie nie warto
poddawać się uczuciom związanym z zamierzchłymi czasami. Swojej historii nie
zmienisz, lecz uczucia oraz emocje z nimi związane możesz. Wystarczy, że
przekujesz je w nową siłę, podporządkujesz swojej woli i wykorzystasz do walki
z kolejnymi przeciwnościami. Z początku może to być trudne, ale z czasem
nauczysz się panować zarówno nad sobą, jak i nad nimi.
Wiedziony
białą dłonią widelec opadł bezdźwięcznie na talerz, gdy chłopak uniósł wzrok.
Wpatrywał się w mistrza z nieodgadnionym wyrazem, nieskory do dalszego
prowadzenia rozmowy. Nie był w stanie się przełamać i wydusić z siebie
wszystkiego, co tłamsiło go od środka.
Widząc
ten subtelny opór podparty niechęcią, Mag postanowił odpuścić dalsze rozmowy
tego dnia. Cokolwiek zawiedziony liczył, iż będzie to wyjątkowo pouczająca
dysputa, nieśmiało bowiem kiełkowała, urastając do satysfakcjonujących
rozmiarów, lecz ostatecznie zwiędła, nim zdążyła rozkwitnąć. Nie powinien być
rozczarowany. Elfi chłopak miał za sobą naprawdę wiele wrażeń i doświadczeń,
które wciąż raczyły go niechcianymi bodźcami. Sam musiał przemyśleć parę
pilnych spraw. I napisać list. Koniecznie.
–
Przydałby nam się wypoczynek po obfitującej w wydarzenia podróży, o
dzisiejszych przeprawach nie wspominając – stwierdził, podnosząc się z fotela i
poprawiając skraj wiązanej tuniki. – Pierwsze twoje zadanie będzie łatwe,
Estalavanesie. Czeka mnie jeszcze trochę pracy przed zasłużonym odpoczynkiem,
dlatego też proszę, abyś samodzielnie udał się do swojej sypialni. Nazajutrz o
świcie przyjdę cię obudzić, gdyż każdy dzień zaczynać będziemy od wspólnych
treningów. Z czasem przywykniesz i sam zaczniesz wstawać o wymaganej porze,
lecz zanim to nastąpi, niezbędna będzie moja ingerencja.
–
Mistrzu, ale ja…
–
Dość rozmów na dzisiaj, chłopcze. – Uciszył go gestem uniesionej ręki. – Jutro
też jest dzień. Wierzę w ciebie. Masz wyjątkową pamięć i pewnie mógłbyś przebyć
całą drogę powrotną w kompletnych ciemnościach, nie mylę się?
Nie
potrafiąc odwrócić wzroku od tego dziwnego, życzliwego oblicza, Est uchwycił
się dodających otuchy słów mistrza. Ciemność rzeczywiście była jego
sprzymierzeńcem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz