Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Sztukmistrz Travis Arnelt, geniusz i
pasjonat z dziedziny alchemii, nie mógł napatrzeć się na asystenta. Jego
ludzkie zdumienie sięgnęło szczytu, gdy białe wargi skupionego na obowiązkach
chłopaka wygięły się w leciutkim uśmiechu zupełnie niepasującym do tego zwykle
poważnego osobnika. Lecz najbardziej zajmujące były kocie oczy o niespotykanym
kolorze jaskrawej, nasyconej zieleni. Ożywione miłą myślą, zapewne bliską sercu
oblubienicą, połyskiwały w blasku zachodzącego słońca wpadającym przez okna
pracowni.
Travis
oparł się biodrem o żelazną misę do połowy wypełnioną wodą i skrzyżował ramiona
na piersi. Pogodny nastrój Estalavanesa udzielał mu się do tego stopnia, że
uśmiechnięty nawet nie zwrócił uwagi na gogle zsuwające mu się z czoła.
Odruchowo ściągnął je na szyję, zatrzymując na nich długie palce. Zastygł w tej
pozycji, wyprowadzony z równowagi ciepłym brzmieniem głosu młodego elfa.
-
Travisie, w tej chwili ciecz nie wymaga tak mocnego płomienia. Sugeruję, żeby…
- Promieniejąca niczym słońce biała twarz obróciła się w stronę alchemika. - O
co chodzi?
Uśmiech
Esta zgasł, zastąpiony niepewnością. Jasnoniebieskie oczy śledziły go czujnie,
a błąkający się po wąskich ustach człowieka uśmieszek zdradzał niecne zamiary,
choć po części Travisowi zdarzało się już tak uśmiechać do efektów swojej
pracy. Zawsze przybierał taki grymas w sytuacjach, gdy oscylował pomiędzy
chęcią wyrażenia niezbyt przyjemnego spostrzeżenia, a próbą zachowania go dla
siebie. Na nieszczęście asystenta, Travis częściej chylił się ku pierwszej
opcji. I teraz bynajmniej nie zamierzał komentować mikstury powstającej w
aparaturze.
-
No więc? - zaczął zagadkowo czarodziej. - Która to ta szczęśliwa? Podejrzewam,
że nie moja Beria. Po niej od razu widać. I słychać. A jakoś nie słyszę, żeby
Nathan i Russel specjalnie narzekali na jej nieustającą paplaninę.
Chłopak
zdębiał. Białe uszy opadły, dopraszając się o szarpnięcie, które z trudem
powstrzymał. Nie pojmował o czym Travis mówił i nie pojmował co z tym wspólnego
ma podopieczna sztukmistrza magii użytkowej. Co prawda przypadkiem spotykali
się na korytarzu wieży czy w jadalni, ale żeby celowo miał ją uszczęśliwiać?
-
Chyba nie wiem o czym mówisz, Travisie - wymamrotał. - Albo raczej o kim.
-
To ja nie wiem o kim tak rozmyślasz robiąc te maślane oczy. - Alchemik potarł
szorstki podbródek. Ostatni eksperyment tak go pochłonął, że nie znajdował
czasu na golenie się. - Bo chyba nie zachwyciły cię tak postępy w ulepszaniu
antytoksyny?
Speszony
Est przebiegł wzrokiem po szkle, wewnątrz którego z chlupotem przelewała się
gorąca, zabarwiona na szaro ciecz.
-
Jak rany, kiedy ja wcale… Znaczy, postępy są zadowalające, ale to nie…
Mężczyzna
odepchnął się od misy i podchodząc do elfa, przyjrzał mu się wnikliwie. Chłonął
każdą zmianę w jego mimice, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. Tak też
się czuł.
-
Nasuwa mi się wyłącznie córka Niedźwiedzia - skwitował. - To ona skradła ci
serce? Est, daj spokój, nie jestem ślepy. Widzę, że coś jest na rzeczy. Tak
rozmarzony nigdy jeszcze nie byłeś, a odkąd pojawiła się ta czarodziejka,
chodzisz z głową w chmurach.
Est
strzelił oczami w stronę sztukmistrza, który stanął tuż obok niego. Musiał
zadzierać brodę, bo tyczkowaty alchemik był naprawdę wysoki.
-
N-nie, to nie tak jak myślisz. Na pewno nie ona.
-
Nie ona? - Cienkie jasne brwi uniosły się niedowierzająco. - A to ci zagwozdka.
Nie mamy wielu kobiet w Twierdzy… - Nagle oblicze człowieka rozjaśniło się
przerażająco. – A-haa! I wszystko jasne! Zatem mieszczanka wpadła w twoje śliczne
oczko?
-
Travisie, proszę… - Wstyd pożerał jego siły, gdy popatrywał to na węszącego
romanse czarodzieja, to na coraz głośniej bulgoczącą zawartość przezroczystych
rurek. Męty wydostały się z alembiku. - Czy możemy wrócić do pracy? Mikstura
zaraz…
-
A zdradzisz mi, kim ona jest?
-
Nie.
-
Aha, więc jednak jest! - Ucieszony alchemik uderzył pięścią w otwartą dłoń, kompletnie
ignorując to, co działo się po lewej.
-
Nie, Travisie, nie ma żadnej! - wybuchnął zniecierpliwiony chłopak. W momencie
się opamiętał, gdy jeden ze szklanych cylindrów pękł z cichym trzaskiem, a jego
zawartość z sykiem pary zaczęła wyciekać przez szczelinę. - Antytoksyna ci
wykipiała, przykro mi. Ciśnienie było zbyt duże…
-
O ty cholero! - Travis założył gogle i przeklinając uszkodzoną aparaturę, porwał
leżącą nieopodal ścierkę, jednocześnie instruując asystenta. - Podaj mi tę
misę, migiem. Jak tylko nie patrzę, to natychmiast dochodzi!
Est
wzdrygnął się, słysząc ostatnie słowa. Nie było w nich nic umyślnego, bo
przecież nie mógł wiedzieć, że on i Col… Nie chciał nawet o tym myśleć. A
przynajmniej nie w pracowni alchemicznej, w towarzystwie nieco nierozgarniętego
geniusza. Szybko wykonał polecenie, ciesząc się w duchu, że z jego twarzy nie
można wyczytać skrajnego zażenowania.
Nie
odrywając oczu od zabiegów Travisa, pomagał mu jak umiał, wycierając szmatką wyciekającą
zawartość alembiku. Wyżymając ją nad metalową misą roztrząsał swoją aktualną, niewesołą
sytuację.
Z
początku liczył, że skoro związek z Colonellem szedł ku lepszemu, to i jego
życie w końcu się ułoży. Przeliczył się. Nigdy nie jest aż tak źle, by nie
mogło być gorzej, a teraz było już tylko gorzej, o czym świadczyło choćby
zachowanie Travisa. Albo też jego własne, którego nie zauważał. Czy rzeczywiście
był rozmarzony i „chodził z głową w chmurach”?
Col
otworzył kolejne drzwi w korytarzu jego życia i prosta, usiana przeciwnościami
ścieżka stała się ich wspólną drogą. Intymne zbliżenie sprzed kilku nocy
umocniło ich więź bardziej, niż przykre wydarzenia z Adeili. Do tej pory
wszystko było prostsze. Dotychczas był sam i nie liczył się z nikim poza
mistrzem.
-
Hej, Est, rozlewasz…
Skarcony
chłopak wymruczał prędkie przeprosiny, ponownie koncentrując się na wykonywanej
czynności.
Sztukmistrz
Travis Arnelt pokręcił głową, zerkając na asystenta z uśmieszkiem politowania.
***
Misja w Adeili z wolna odchodziła w
zapomnienie, a związane z nią wrażenia zacierały się na przestrzeni mijających
dni. Est z radością popadł w sidła codziennych zajęć, w niewielkim stopniu
odbiegających od utartej rutyny. Wciąż spędzał czas z mistrzem, usprawniając
ciało oraz umysł. Nadal medytował, korzystając z sali treningowej należącej do
mnicha. Wspólnie też wieczerzali, lecz coraz częściej w towarzystwie bogatszym
o córkę przywódcy najemników - Leos Niedźwiedziogrzywą.
Estowi
nie wadziła jej obecność, była już stałym elementem ich cowieczornego,
niepisanego rytuału. Uczestniczyła w konwersacjach, jednak większość czasu
milczała, obserwując elfa i człowieka dyskutujących o sprawach, w których nie
miała nic do powiedzenia. Słuchała, wpatrzona w przystojną młodą twarz elfa, a
każdy następny poruszany temat odsłaniał przed nią jego nowe oblicze. Jej
zachowanie, choć skromnie ukrywane, od razu przykuło uwagę bystrego starca,
który dopatrzył się kolejnej ciekawostki dotyczącej niezwykłego ucznia.
Po
kolacji i wieczorze spędzonym na dysputach, przychodziła pora na asystowanie
Travisowi w pracowni. Gablotka w kwaterze na czwartym piętrze powoli zapełniała
się specyfikami, proszkami i maściami sporządzonymi wedle receptury chłopaka,
który okazał się nie tyle pojętnym uczniem, co skarbnicą świeżych pomysłów oraz
niekonwencjonalnych rozwiązań. Est zastanawiał się, czy potrzebował atrakcji w
postaci wyjazdowych zleceń, kiedy mógł po prostu zaszyć się w pracowni lub pokoju
i - podobnie jak Travis – pracować od świtu do zmierzchu. Lecz nie w tym rzecz.
Nadejdzie dzień, gdy opuści Twierdzę i rozpocznie życie z dala od bezpiecznych
murów czarnej warowni. Ale wtedy będzie przy nim człowiek, którego kocha.
Najulubieńszy człowiek... który znów przepadł bez wieści. No, prawie bez
wieści.
Czułe
rozstanie i zapewnienie o rychłym powrocie Est wspominał z rozgrzewającą serce
błogością. W licznych eskapadach partnera nie było nic dziwnego, gdyż jako przodujący
tropiciel często przebywał poza Twierdzą, wraz z najemnymi patrolując przynależne
Niedźwiedziom ziemie. Jednakże ludzie niechętnie opuszczali warownię po zmroku,
nader wyraźnie pamiętając noc, kiedy to smok wyjątkowo brutalnie pozbawił życia
piątkę zwiadowców oraz trzech paladynów. Chodzą słuchy, że bestia przeniosła
się na południowy wschód, gdyż tam ostatnio widziano ją w towarzystwie innego
gada.
Dwa
smoki. Jeden potężny prajaszczur wystarczył, by wzbudzić strach. Dwa zwiastowały
masową histerię.
Est
starał się o tym nie myśleć. Pod nieobecność Cola poświęcał się rozwijaniu
pasji w zaciszu własnej komnaty. Więcej nie powtórzył błędu ze spalonej słońcem
wieży i na czas samodoskonalenia wybierał salę ćwiczeń Maga, rzadziej oddając
im się w sypialni. Zmiana otoczenia w zależności od wykonywanych zadań dobrze
na niego wpływała. Wszystko miało swoje miejsce. Niestety niektórzy ludzie nie
dopuszczali do siebie myśli, że ktoś może życzyć sobie spokoju.
Dzisiejszy
wieczór Est w całości spędzał nad okazem botanicznym otrzymanym od mistrza. Z
zapałem pochylał się nad notatnikiem, usiłując wiernie odwzorować niesamowitą
urodę Pani Puszczy. Szkic wykonany grafitem nie był perfekcyjny, ale chłopak
starał się i z każdym pociągnięciem rysunek wychodził mu coraz lepiej. Raz po
raz wymazywał niezadowalające rezultaty gumką chlebową i niestrudzenie ciągnął lekkie
kreski od nowa. Prawdziwy kwiat wiądł już w wypełnionym wodą flakoniku, choć
długo utrzymywał się przy życiu. To była godna odnotowania obserwacja, jak i to,
że płatki nie opadały, wciąż tworząc idealny kielich kwiatostanu. Ani nie
traciły żywej barwy. Szkoda, że nie mógł uwiecznić tego pięknego, nasyconego
lazurem koloru...
Drzwi
do komnaty otworzyły się z hukiem, aż Est podskoczył na krześle, gwałtownie
oderwany od wyciszającej aktywności. Rozdrażniony wtargnięciem obrócił głowę i ujrzał
wchodzącą jak do siebie Leos. Zerknął na kartkę. Na widok paskudnej kreski
biegnącej przez połowę szkicu jęknął z rozpaczy. To był najlepszy rysunek, jaki
dotąd stworzył!
Dziewczyna
zbliżyła się do niego, nonszalancko podparła się rękoma o blat biurka i zaczekała
cierpliwie, aż znów na nią spojrzy. Zaszczycił ją jedynie groźnym łypnięciem z
ukosa. Mała Niedźwiedzica wreszcie zainteresowała się tym, co robił. I miała na
tyle przyzwoitości, żeby szczerze się zakłopotać.
-
Ojej, przepraszam!
Est
westchnął, zamknął notatnik i skupił na niej całą uwagę.
-
Nie chciałbym być nieuprzejmy, Leos, ale nawet tutaj obowiązują zasady dobrego
wychowania - strofował ją, dźwigając się z krzesła - jak choćby pukanie przed wejściem, a nie w trakcie.
-
Wybacz, nie przypuszczałam, że możesz tu robić coś… - Wykonała nieokreślony
gest obejmujący pomieszczenie. - Wstydliwego?
Est
uniósł jedną brew, uśmiechając się z przekąsem. Leos była jedną z nielicznych
osób, przy których pozwalał sobie na nieco swobody w obyciu, dlatego nie
powstrzymywał się przed komentowaniem jej wybryków. Córka przywódcy czy nie,
zupełnie o to nie dbał. Przez ostatnie dni poznał ją na tyle, by zdawać sobie
sprawę z pokrętności jej rozumowania.
-
Wchodzisz do pokoju młodego mężczyzny, Leos. Młodzi mężczyźni robią same
wstydliwe rzeczy.
-
Jak na przykład rysowanie? - podchwyciła podejrzanie skruszona.
-
Jak na przykład rysowanie - powtórzył ze wzorowym opanowaniem. Poustawiał
księgi na blacie i odwrócił się frontalnie do rozmówczyni. - Bo gdybym rysował
coś wstydliwego, to raczej wolałabyś tego nie oglądać.
-
Flora rysuje wstydliwe rzeczy, jeśli o to ci chodzi.
Powinien
był się domyślić, co oznaczała nagła zmiana w jej głosie. I chociaż zadziałał
natychmiast, było już za późno.
-
Nie chcę tego wiedzieć…
-
Nie mam jednak odwagi zapytać ją, skąd zna tak dokładnie…
-
Leos…
-
… budowę penisa.
-
Leos!
-
Co?!
-
Mówiłem, że nie chcę tego wiedzieć! - wstrząśnięty jej bezpośredniością oparł
się o biurko. Urękawicznioną dłonią pocierał twarz, byle nie tarmosić ucha. - I
po co tu przyszłaś? Bo chyba nie opowiadać o wątpliwych talentach artystycznych
twoich przyjaciółek?
Leos
uśmiechnęła się słodko, odsunęła od biurka i z nieskrywanym zaciekawieniem
rozejrzała po kwaterze.
-
Mości Mag mnie przysłał. Chce zjeść z nami wczesną kolację i porozmawiać. -
Wzięła się pod boki i przechyliła zadziornie głowę, posyłając Estowi wyniosłe
spojrzenie. - Teraz.
Doprowadzała
go na skraj załamania nerwowego, choć nie tak bardzo, jak czynił to jej straszliwy
ojciec. Wieść o pokrewieństwie ze Złowieszczym Niedźwiedziem rozeszła się po
Twierdzy z prędkością gromu i mimo braku porozumienia z rodzicem, traktowano ją
z pełną szacunku rezerwą. Liczyła sobie siedemnaście lat i na tyle ponoć
wyglądała, a niewyparzona piegowata buzia o dziwo bardzo szybko zyskała jej
wielu przyjaciół wśród adeptów z wieży. Miała zadatki na przywódczynię, bo poza
skłonnością do pyskowania była z natury rezolutna i brawurowa. Ktoś jednak
musiał pilnować, aby nie zapędzała się za bardzo. I to, niestety, było zadaniem
ucznia Maga.
Est
wyjrzał za okno. Słońce niebawem zniknie za horyzontem. Przez krótki moment
błądził myślami wokół Cola i tego, do czego dojdzie przy ich spotkaniu, aż zmieszany
własną nieobyczajnością szybko powrócił do spraw bieżących.
-
Nie każmy mu czekać – odpowiedział z werwą.
Wskazał
na uchylone drzwi i tłumiąc niechęć, ruszył za odzianą w czerwoną tunikę
przyjaciółką. Miodowe loki zgrabnymi falami spływały jej na plecy aż do talii
ściągniętej gorsetem adeptki piromancji. Prezentowała się nie gorzej niż w
eleganckim niebieskim stroju podróżnym i w niczym nie przypominała wiejskiego
podlotka z chatki pustelnika. Jakby zmiana odzienia wpływała nie tylko na jej aparycję,
ale i charakter. Cóż, ludzie chyba już tak mieli, sądząc po mistrzu oraz jego
niegdysiejszym wychowanku.
Przez
całą drogę do gabinetu administratora dziewczynie nie zamykały się usta.
Zapytana o to, jak radzi sobie w wieży pośród magicznych, zalała Esta kolejną
falą historyjek, aż ten w duchu pożałował swojej grzeczności. Nie miał pojęcia,
że dziewczęta potrafią wyrzucać z siebie tak wiele słów w tak krótkich
odstępach czasu. I odpływał już w bezmyślność, niesiony rwącym prądem jej
opowieści, gdy jedno imię przywołało go do rzeczywistości.
-
Czy mogłabyś powtórzyć, o kim mowa?
-
O Berii, tej użytkowej. - Obrzuciła Esta wymownym spojrzeniem. - Nie spodobało
jej się, że spędzamy razem czas. Dlatego bez ogródek powiedziałam jej, że
sypiamy ze sobą. Gdybyś widział jej minę…
W
tej chwili zdruzgotany Est nie chciał widzieć niczyjej miny.
-
Że co jej powiedziałaś?! - zaskrzeczał zdjęty grozą.
-
No... że jesteśmy kochankami i uprawiamy se…
-
Nie, Wszechmocni, to dla mnie za wiele! – Pociągnął podłużne płatki uszu, z
przerażeniem patrząc na czarodziejkę. - Czyś ty rozum postradała, dziewczyno?!
Leos
wydawała się zaskoczona jego reakcją.
-
Dlaczego? Nawet jeśli to kłamstwo, to wcale nie znaczy, że kiedyś nie stanie
się prawdą - dodała ciszej. Opuściła głowę, tak że spod bujnej grzywy wystawały
jedynie czerwone końcówki jej uszu.
Estowi
zrobiło się słabo. Niepomiernie cieszyło go, że Cola nie ma teraz w Twierdzy,
inaczej zaśmiewałby się do rozpuku powtarzając co lepsze opowiastki wędrujące z
ust do ust. Zmroziło go na myśl, jakie plotki o nim krążą pośród magicznych
zamieszkujących wieżę. Faktycznie, ostatnio czarodziejki spoglądały na niego
inaczej, a Travis… O nie, i jak mu teraz spojrzy w oczy?!
Resztę
drogi przebyli w niezręcznym milczeniu. Przekraczając próg Głównego Budynku Est
doznał ogromnej ulgi, która prawie zwaliła go z nóg. Miał już dość. Dość
towarzystwa, dość plotek, dość wszystkiego. Miało się ułożyć, tymczasem
katastrofa goni katastrofę. Czym na to zasłużył?!
Zapukał
w dębowe drzwi. Weszli, zaproszeni pojedynczym słowem wiekowego doradcy. Mag
siedział już w fotelu usytuowanym naprzeciw dwóch kolejnych, przeznaczonych dla
ucznia oraz towarzyszącej mu czarodziejki. Powitał ich oszczędnym gestem i nie
przedłużając uprzejmości, zaprosił do wspólnego posiłku. Utartym zwyczajem nie
odezwali się aż do końca kolacji, co dla wygadanej Leos musiało być nie lada torturą.
Zajadający się mięsem z królika Est pomyślał, że jeżeli mistrz nie zdoła
utemperować jej charakteru, to nikt temu nie podoła. A już z pewnością nie on.
Nie posiadał na tyle cierpliwości, natomiast nerwy napięte na postronkach
powoli ulegały przeciążeniu. Poza tym wolał je zużywać na innego człowieka, zaledwie
odrobinę ustępującego dziewczynie żywiołowością…
Est
jako pierwszy dokończył posiłek. Odstawił kieliszek z wydrążoną skorupką i nim
sięgnął po kubek z miętowym naparem, jeszcze chwilę rozkoszował się
rozpływającym w ustach smakiem lekko ściętego jajka. Rozsiadł się wygodniej, a
jego nieobecny wzrok wciąż wymykał się poza wysokie okna, teraz otwarte i
wpuszczające do gabinetu rześkie wieczorne powietrze. Znów dużo jadł. W
zastraszającym tempie pochłaniał spore porcje, odzyskując w ten sposób energię
fizyczną, której bez ustanku mu brakowało. Przestał rosnąć, lecz tylko tak mógł
nadrobić braki powstałe na skutek niedostatecznej ilości snu. Nie miał czasu na
sen. Aczkolwiek teraz z przyjemnością przymknął ciężkie powieki.
Ciepłe
naczynie z napojem rozkosznie grzało palce. Pełen żołądek skutecznie rozganiał
wszelkie ponure myśli. Wszystko wróciło do normy. Dramatyczne przeżycia pomału rozmywały
się w pamięci i zrelaksowany czekał, aż pozostali skończą jeść, jednakże jego beztroska
nie trwała długo.
Przez
okno wdarły się odgłosy krzątaniny i okrzyki wartowników dobiegające z
dziedzińca, a wtórował im upiorny zgrzyt podnoszonej brony. Do ogólnej
kakofonii dołączył chrobot olbrzymiej antaby i skrzypienie rozchylanych wrót.
Kolejne głosy wplotły się do wrzawy, ginąc w zgiełku. Nawet Est o wyczulonym
słuchu nie wychwycił sensu wykrzykiwanych słów. Ciarki go przeszły, gdy
skrzydlate, utkane z cienia widmo o paszczy pełnej zakrzywionych kłów strachem
zajrzało mu w twarz, odbierając nadzieję.
Colonell!
Zapatrzony
na krwawiące niebo Est poczuł, że stary mnich przypatruje mu się znad talerza.
Mistrz i uczeń wstali równocześnie, wymieniając przy tym spojrzenia, i podeszli
do okna wychodzącego na bramę. Leos została w swoim fotelu. Jej widelec opadł
na talerz, kiedy spostrzegła zaciskane nerwowo pięści białego elfa.
Est
marszczył brwi, rejestrując gorączkowe poczynania wartowników oraz najemników
znajdujących się w zasięgu ich działań. Wyglądali na zdenerwowanych. Dwóch co tchu
biegło ku świątyni.
-
Dlaczego otwierają bramę zamiast przejścia rewizyjnego? - zapytał łamiącym się
głosem, choć znał już odpowiedź. Zwiadowcy nie wyruszyli konno. I nie wołaliby
kapłanów, gdyby...
-
Ruszaj.
Pojedyncze
słowo zabrzmiało w jego umyśle z mocą rozkazu. Młody uczeń usłuchał i błyskawicznie
wspiął się na parapet, rozrzucając na boki leżące na nim dokumenty. Bez wahania
zeskoczył na trawnik po drugiej stronie, gdzie wylądował miękko w
półprzysiadzie. Zerwał się do biegu, na linii wzroku mając uchyloną bramę. Nienawidził
tego widoku. Nienawidził go tak bardzo, jak nienawidził sił zmuszających
Twierdzę do odcięcia się od świata.
Kątem
oka dojrzał parę kapłanów zakasujących szaty w biegu. Przyłączył się do nich,
torując im drogę pośród zgromadzonych. Zauważając czcicieli Sarvatesa ludzie
rozstępowali się jak na komendę, tworząc tunel prowadzący do skulonych na ziemi
kształtów. Dwóch tropicieli układało trzeciego na ziemi, kiedy Est przedarł się
do nich, pozostawiając kapłanów nieco w tyle. Adrenalina rozlała się po mięśniach
chłopaka, wyostrzając zmysły do granic możliwości.
Krew.
Mnóstwo krwi. I jedno ciało leżące w szybko rozrastającej się kałuży.
Jeden
z klęczących zwiadowców ściągnął z głowy hełm. W promieniach konającego słońca
czarny tatuaż wyraźnie odznaczał się na umazanym świeżą krwią bladym policzku. Krzyknął
na kapłanów przypadających do wykrwawiającego się tropiciela. Dwaj mężczyźni w
zakurzonych szatach bez zbędnej zwłoki nakazali zdjęcie pancerza leżącego i
podczas gdy jeden z najemników rozcinał pasy mocujące ekwipunek, tak oni zajęli
się pospieszną oceną stanu rannego.
W
odróżnieniu od czcicieli Tarthosa kapłani Sarvatesa nie posługiwali się magią
leczniczą. Ich niebywały talent opierał się przede wszystkim na znajomości
anatomii i medycyny oraz fenomenalnej intuicji. Ich obecność była najlepszym,
co spotykało żołnierza na polu bitwy. Nieśli ukojenie i pomoc cierpiącym, a gdy
zachodziła konieczność, wykonywali pożegnalne cięcie. Nie na próżno mawiano, że
wraz ze sługami Sarvatesa śmierć przychodziła niby cicha i delikatna kochanka.
Colonell
poderwał się z miejsca, poczęstował białego elfa beznamiętnym wejrzeniem i powiódł
wzrokiem po zbiegowisku. Znów zrobiło się głośno. Każdy chciał wiedzieć, co się
wydarzyło, kto urządził tak jednego z nich. Poszła już wieść, że to Zakon
Paladynów. Inni obwiniali smoka w ludzkiej skórze. Smagły mężczyzna odsyłał ich
do swoich obowiązków i nierzadko podnosił zachrypnięty głos, by przekrzyczeć harmider.
Ktoś mu podał bukłak z wodą. Przepłukał usta i wypluł zabarwioną na czerwono
ciecz. Kiedy tłum zaczął się rozchodzić, wepchnął sfatygowany hełm pod pachę i
szybkim, gniewnym krokiem ruszył w kierunku centralnego gmachu.
Biały
elf pomknął tuż za nim. O nic nie pytał. Dotrzymywał tempa partnerowi, przy
okazji upewniając się, czy aby nic mu się nie stało. Był przerażony, gdy
zobaczył jednakowe hełmy i tak wielką ilość krwi. Nie obchodził go długi łuk
przewieszony przez plecy ani charakterystycznie żłobiony pancerz pokryty
obeschniętym szkarłatem. Chciał ujrzeć wytatuowaną twarz. I ujrzał ją.
Wbiegli
po schodach i skryli się w cieniu wejścia, gdy nagle człowiek pchnął go na
ścianę i pocałował, ściskając w garści kołnierz czarnego bezrękawnika. Col
pachniał furią, lecz smakował lękiem. Szepcząc prosto w białe wargi nakazał Estowi
odejść, a sam pobiegł w głąb korytarza, wzywając seneszala.
Wsparty
o chłodny kamień Est patrzył za oddalającym się mężczyzną do momentu, aż ten
zniknął za zakrętem. Wciąż słyszał jego stanowczy głos odbijający się echem od
ścian. I szept wieńczący pocałunek. Wyszedł z budynku i usiadł na schodach,
byle dalej od odstręczającego odoru kopcących pochodni. Splótł ręce, by ukryć
ich drżenie, gdy cała magazynowana adrenalina opadła w jednej sekundzie. Było
mu zimno, a na języku czuł metaliczny posmak krwi. Treść żołądka wezbrała mu do
gardła, dlatego wziął kilka głębszych oddechów i wykonał ćwiczenie na
odzyskanie kontroli, którego nauczył się wczorajszego poranka. Tak przygotowany
cofnął się do zacienionego wnętrza i skierował do gabinetu Maga.
Leos
nigdzie nie było. Zapewne mistrz odesłał ją zaraz po kolacji lub też sama
wyszła. Czasem zdarzało jej się być taktowną. A czasem był to efekt
pojedynczego spojrzenia, jakie posyłał jej Mag.
Starszy
mężczyzna siedział za solidnym biurkiem. Podpierając siwą brodę grzbietem dłoni,
wpatrywał się w pozaginaną kartkę papieru, a jego bezwłosa głowa lśniła,
odbijając płomyk pojedynczej świecy. Uczeń natychmiast poznał, że nie był to charakter
pisma mistrza. Było grube i obszerne. Na wypolerowanym blacie leżała złamana
zielona pieczęć.
Est
zatrzasnął za sobą drzwi i czekał.
Mag
skinieniem nakazał mu podejść, a gdy chłopak się zbliżył, wetknął mu liścik w
dłoń, nakazując czytać.
Zielone
oczy parokrotnie przebiegły przez jedno krótkie zdanie. I podpis.
“Sztylety w ciemności zwyciężą
przeciwko mieczom w świetle.
-
Dobrodziej”
Nic
z tego nie rozumiał. Przeniósł wzrok na mistrza, ale ten bezwzględnie milczał.
W
końcu człowiek spytał cichym, znużonym głosem:
-
Czy coś ci to mówi, mój uczniu?
Estowi
nic to nie mówiło i nie omieszkał poinformować o tym mentora. Sędziwy mężczyzna
złączył upstrzone plamami wątrobowymi dłonie i oparł łokcie o blat, przymykając
zaczerwienione powieki. Płomień świecy zatańczył na wyniszczonym obliczu.
-
Ostrzeżenie, którego nie jestem w stanie rozszyfrować. Nie znam tej pieczęci,
nie znam tego charakteru pisma. - Mag potarł palcami wewnętrzne kąciki oczu. -
Mamy kontakty w całym Estarionie, sieć szpiegów oraz agentów tak dobrze
zorganizowaną, że zawsze o wszystkim dowiadywaliśmy się pierwsi. Lecz zaczęli
oni znikać. Dopuścili się zdrady lub zginęli, w ten czy inny sposób straciliśmy
ich bezpowrotnie. Niedźwiedź zaprzestał werbunku, uważając wywiad za
bezwartościowy i zbyt kosztowny w utrzymaniu. Odmówił też łożenia nań funduszy,
większą wiarę pokładając w wojownikach takich jak on sam. - Doradca odetchnął i
kontynuował mocniejszym, niemal oskarżycielskim tonem. - Tyrd popełnia błędy mogące
kosztować nas życie. Najpierw bezsensowna ekspansja terenów, następnie odrzucenie
propozycji nawiązania sojuszu z okolicznymi możnowładcami, ostatecznie konflikt
z powszechnie poważanym Zakonem Paladynów. Kwestią czasu jest, kiedy podburzeni
możni naślą na Twierdzę swoje prywatne armie. Oto konflikt, granica wojny, o
której mówił sir Cyryl. Emisariusze przybyli, by nas przestrzec. Przyjechali w
geście dobrej woli, a Niedźwiedź potraktował ich z największą obelżywością, na
jaką go stać. Jego wiara w swoich ludzi jest godna podziwu, ale też zgubna.
Pycha i duma zupełnie go zaślepiły.
Mag
zamilkł, ubolewając nad nieuchronnością porażki. Nie było już nic, co mógłby
zrobić, by zapobiec rozrastającemu się szaleństwu.
Sztylety
w ciemności. Miecze w świetle. Ranny zwiadowca. “Dobrodziej”. Est domyślił się
że to, o czym właśnie powiedział mu mistrz, wiąże się z liścikiem, który wciąż
trzymał.
Ostatni
raz przeczytał to krótkie zdanie i oddając dokument nauczycielowi, zajrzał w
błyszczące onyksowe oczy.
-
Oczekujesz, mistrzu, że rozwikłam zagadkę, której ty nie rozwiązałeś?
-
Nie, chłopcze, nie oczekuję tego - odparł starzec. - Niemniej twoje oczy widzą
to, czego moje nie potrafią dostrzec. Punkt widzenia zależy od perspektywy, a
perspektywa od obserwatora.
-
Brak mi doświadczenia i twojego obycia, abym mógł cokolwiek wywnioskować z tak…
tak ogólnego ostrzeżenia. To może być wszystko, mistrzu. Albo nic - dorzucił
tknięty intuicją.
-
Wszystko i nic zarazem, w rzeczy samej… - Poprzecinane siecią żyłek powieki zmrużyły
się potakująco. - Zarówno przestroga, jak i próba odwrócenia uwagi.
O
tym Est nie pomyślał. Jak się okazało, nie tylko Zakon Paladynów zagrażał
Niedźwiedziom. Zagrażali im także królewscy lennicy mający ziemie w bliskim
sąsiedztwie Twierdzy. Smok rozwiał się jak dym, lecz niebezpieczeństwo wciąż wisiało
nad warownią najemnych niczym duszący opar.
Złamana
zielona pieczęć świadczyła, że list przesłała wysoko postawiona osobistość.
Ponadto spisano go na papierze, a na taki luksus pozwalali sobie bogacze. Czy wspomniany
sztylet dosięgnął jednego ze zwiadowców? Ostrzeżenie, które przybyło za
późno...
-
Estalavanesie - równie cichy co poryw wiatru głos przyciągnął spojrzenie elfa.
- W spokoju rozważ wszystko, co tutaj usłyszałeś. I nie wahaj się mówić, gdyby
dręczyły cię jakiekolwiek wątpliwości. Wojna i tak nas doścignie, nie czas
teraz na martwienie się nieuniknionym, lecz na to, by się na nie przygotować.
Od jutra poszerzymy zakres ćwiczeń i... - Mag wyglądał na nieprzychylnego
słowom, które musiał wypowiedzieć. - Wiem, że nie mogę tego od ciebie wymagać,
ale zachęcam cię, byś spróbował przyjrzeć się tematyce transmutacji.
Est
mrugnął. Transmutacja? Sztuka tak trudna do opanowania, że nawet długowieczni
imperialni elfowie rzadko podejmowali się tego wyzwania? Po białej skórze
przebiegł dreszcz ekscytacji.
-
Dlaczego akurat transmutacja, mistrzu?
Mag
zerknął na ucznia spod krzaczastej brwi i uśmiechnął się przewrotnie.
-
A dlaczegóż nie, Zaklinaczu Żywiołów?
Przez
chwilę znacząco wpatrywał się w osłupiałego podopiecznego, a gdy ten pojął,
czego oczekuje od niego nauczyciel, tajemniczy uśmieszek płynnie przeszedł w
dobrotliwy wyraz wygładzający pomarszczoną twarz.
-
Sztukmistrz Travis Arnelt dysponuje księgami oraz opracowaniami traktującymi o
transmutacji, z którymi ja sam nie miałem okazji się zapoznać. Niewątpliwie
podzieli się nimi z głodnym wiedzy asystentem. Tymczasem, drogi chłopcze,
powinieneś udać się do pracowni. I pamiętaj, co powiedziałem. Bądź czujny, a
nic cię nie ominie.
Słysząc
tak niejasne pożegnanie Estowi nie pozostało nic innego, jak pokłonić się i
wyjść, zostawiając mentora samego w półmroku przytulnego gabinetu. Ciarki
mrowiły, lecz nie z powodu enigmatycznej wypowiedzi opiekuna. To jego
zachowanie wzbudziło to szczególne wrażenie, jak gdyby otrzymał radę, od której
mogło zależeć jego życie.
Dreszcze
ustały i szczupłym ciałem wstrząsnął ostatni spazm, gdy zadrżała zaklęta w nim
energia magiczna. Wychodząc z budynku, zerknął dyskretnie w kierunku bramy. Nadal
zamknięta. Po zbiegowisku najemników również nie było śladu. Jedynie plama krwi
wsiąkła w ziemię tam, gdzie leżał ranny tropiciel. A leżał tuż obok miejsca, gdzie
nie tak dawno płonął stos pogrzebowy.
Jakże łatwo odebrać komuś życie - przemknęło mu przez myśl, gdy w
pamięci odtworzył obraz zawodzącej kobiety. Jakże
ciężkie jest poczucie, że nic go już nie przywróci.
A
świadomość, że nie ocali ich wszystkich, była wręcz druzgocąca.
***
Była już noc, gdy wracający z
pracowni Est przestąpił próg swojej sypialni. Domykając cicho drzwi zorientował
się, że coś jest nie w porządku. Rozglądał się ostrożnie po pokoju, ale nic nie
zajmowało jego uwagi na dłużej. Żaden szmer nie poruszył wrażliwymi uszami.
Żaden cień ani drgnął w zakamarkach objętych nocnym widzeniem, gdzie nie docierało
światło pojedynczej lampy. Pojedyncza lampa! Służba zapalała dwie, po obu
stronach wejścia. I otwierała drzwi balkonowe, zupełnie tak jak teraz,
wpuszczając do środka rozkoszny letni wietrzyk.
Bliżej
nieokreślone wrażenie czyjejś obecności wciąż mu dokuczało. Nieśpiesznie przemierzył
komnatę i wyszedł na balkon, zwracając wzrok w prawo. Nikogo. Z lewej także
pusto. Ukłucie zawodu na moment go rozproszyło. Colonell zdawał pełen raport ze
zwiadu lub też przebywał w świątyni, nic więc dziwnego, że nie znalazł czasu na
nocne odwiedziny. Powinien odpocząć, ponieważ dzisiejszy patrol musiał być dla
niego wyjątkowo stresujący. Zresztą, oni obaj powinni, gdyż popadając w rutynę
najemnego życia, popadali także w wir niekończących się obowiązków.
Est
nie chciał odpoczywać. Wszedł do środka z postanowieniem przetrząśnięcia
biblioteki w poszukiwaniu informacji o Zakonie Paladynów. Miecze w świetle
mogły odnosić się do rycerzy. No i te przeszywające złote oczy… Dlaczego to
spojrzenie go prześladowało?
Jak rany, albo to ja zdurniałem do
reszty, albo rozpętała się burza, której ogromu jeszcze nie potrafię pojąć.
Stając
na środku pomieszczenia znów się rozejrzał, tym razem w poszukiwaniu zajęcia
nie wymagającego interakcji z mieszkańcami wieży. Nie był wystarczająco
zmęczony, by zasnąć od razu, ani nie miał większej ochoty na zapisywanie
notatek czy lekturę. Prawdę powiedziawszy, na nic nie miał ochoty. Mimo że groźba
wojny była odległa, to rozmowa z mistrzem wywołała w nim falę nowych
wątpliwości. Przysiadł więc na łóżku, by rozsznurować buty.
Pojedyncza
lampa w dalszym ciągu nie dawała mu spokoju. Uwierała jego poczucie
bezpieczeństwa, budziła niepokój na granicy lęku. Nie pasowała do utartej
codzienności. Patrząc na nią, za sprawą woli pokierował posłusznym płomieniem,
przenosząc ognik na knot wygaszonej lampy. Uśmiechnął się z satysfakcją. Teraz
wszystko było jak należy.
Wstał
powoli. Zabierając ze sobą buty, postawił je tuż przy progu, by nie szukać ich o
świcie. Puszyste futra przyjemnie połaskotały bose stopy. Zatrzymał się przy
stoliku na szybki łyk wody, gdy do jego uszu dotarł znajomy dźwięk, a wiatr
przyniósł bliski sercu zapach. Jeszcze przed chwilą go tu nie było…
Obrócił
się, zanim intruz uderzył w niego z siłą tarana, przyciskając plecami do przeciwległej
ściany. Śniade dłonie zamknęły się na białych nadgarstkach, a głodne usta
desperacko odnalazły się nawzajem.
Colonell
rozsunął kolanem jego nogi i zajrzał w roznamiętnione oczy. Już wiedział, że
nie on jeden pragnął teraz bliskości. Najwyraźniej Estiemu nie przeszkadzało
twarde oparcie pod plecami ani dotyk ciemnozielonej bluzy na piersi, skoro prężył
się w uścisku, gdy napastnik skubał jego odsłoniętą szyję i przygryzał
obojczyk.
Wkrótce
chwyt zelżał. Mocne ręce zsunęły się wzdłuż smukłych boków i ujęły Esta pod
uda. Dzieciak swoje ważył, lecz Col nie miał problemu z udźwignięciem go i
podtrzymaniem. Białe palce wpiły się w kark, gdy chłopak przywarł do niego
całym sobą, nogami oplatając mu biodra. Czując napierającą na niego męskość
człowieka, schował twarz w pulsującej życiem szyi Cola i zacisnął powieki. Karmił
się obecnością ukochanego mężczyzny. Karmił się chwilą, w której zawirował
świat... i wylądował na miękkiej kołdrze.
Przypływ
dzikiej żądzy przejął nad nim władzę. W drapieżnym uśmiechu odsłonił dłuższe
niż u ludzi kły, obiecując spełnienie pragnień górującego nad nim partnera,
władczego i nieprzejednanego. Ciężki oddech osuszał pełne wargi i unosił atletyczne
ramiona otulone ciemnozielonym materiałem. Ledwie widoczny w cieniu tatuaż
prowokująco przysłaniał lewą połowę twarzy. I te ciemne oczy wpatrzone w niego,
tylko w niego, będące jego niepodzielną własnością…
Nie
mogąc się powstrzymać, Est zacisnął pięści na kołnierzu kaptura i przyciągnął
go do siebie, poszukując językiem jego ust. Jęknął, gdy szorstkie opuszki
podrażniły płatek długiego ucha, pieszcząc je delikatnie od nasady aż po sam
koniuszek.
Młody
mężczyzna przerwał pocałunek. Nie było mu wygodnie i musiał się podeprzeć
łokciem tuż przy skroni chłopaka. Dolna warga szczypała, przygryziona ostrym kłem
rozochoconego kociaka. Drapieżność uległego dzieciaka szalenie go podniecała.
Pogładził biały policzek, wolną dłonią podążając w dół, ścieżkami napiętych
mięśni płaskiego brzucha. Ledwie złapał za kraniec czarnego bezrękawnika, a
zwierzęce zębiska już polowały na jego wargi, przygryzając je w przypływie
nieposkromionej euforii.
Colonell
wspiął się zgrabnie na łóżko i okrakiem usiadł na wijącym się kochanku, rękoma chwytając
kark bluzy tuż pod kapturem, za który został sprowadzony do parteru. Zgiął grzbiet
i szarpnął, a kiedy się wyprostował, ciężki materiał poleciał na podłogę. Dłoń
w czarnej rękawiczce musnęła ciemne włosy porastające klatkę piersiową i
zjechała niżej, badając każde zagięcie i wypukłość na ciemnej linii. Nim
dotarła do pasa ze sztyletami, człowiek pochwycił ją łagodnie i przysunął do
ust, składając na chłodnych palcach delikatny pocałunek. Obserwował reakcje
malujące się na uroczej buźce, znajdujące odbicie w kuszących ruchach bioder i
ramion. Przesunął wilgotnym językiem po białej, gładkiej skórze przedramienia, zmierzając
w stronę znoszonej rękawiczki. Skończył na palcach. Zrobiły się ciepłe. Drasnął
jeden z nich zębami i otoczył językiem.
W
skaleonich oczach jaśniał zachwyt i podniecenie sięgające szczytu. Est uwielbiał
to muskularne ciało równie mocno, jak uwielbiał zamieszkującego je ducha.
Kochał Colonella i chociaż do siebie samego żywił wymuszoną akceptację, tak
łatwo przychodziło mu przyjmowanie wszystkiego, czym obdarzał go partner.
Pozbawiony
okrycia człowiek przycisnął elfa do pościeli. Gorące wargi muskały ucho, ręce
błądziły po targanym rozkoszą ciele, a zniewolony spodniami członek otarł się o
jego własnego, jednakowo udręczonego i wyczekującego finału.
Est
wciągnął ze świstem powietrze. Białe jak pierwszy śnieg dłonie ugniatały
mięśnie pleców, krótkie paznokcie drapały skórę. Pragnął go poczuć, posmakować,
poznawać fakturę niedoskonałej skóry, węzły rozwiniętych muskułów ramion,
barków, pleców i pośladków. Ani się obejrzał, kiedy przy pomocy Cola stracił
koszulkę i spodnie. Nie wychwycił momentu, w którym zwiadowca pozbył się pasa
ze sztyletami i reszty odzieży. Jego wypalający się umysł był zajęty cudownym
zjawiskiem, we władaniu którego się znalazł. Krótkie kędziorki łaskotały, palce
splatały się ze sobą i rozplatały, nie mogąc się zdecydować na jedną opcję.
-
Fantazjowałem o tobie tak wiele razy… - szeptał zachrypniętym głosem Col, nie przerywając
pieszczenia nagiej skóry. - I kiedy przyszło mi je spełniać, to wciąż mi mało…
Esti, pragnę ciebie więcej i więcej. Chcę się z tobą kochać…
Est
rozchylił powieki. Były ciężkie, jak gdyby nie spał od miesiąca. Najmniejszy
skrawek skóry palił ogniem niespełnionej miłości, a buzująca w żyłach krew
płynęła wściekłą rzeką. Nie wyobrażał sobie, jak mogłoby to “więcej” wyglądać,
a w tej chwili nie śmiał o to pytać. Tak było dobrze i bał się, że jeśli zgodzi
się na więcej, będzie tylko gorzej.
-
Dłużej nie wytrzymam, Col… - wyjęczał, wiercąc się wśród rozgrzebanych poduszek.
- Jak rany, co ty ze mną zrobiłeś…
-
Zapytaj, co z tobą zrobię, kiedy w końcu mi pozwolisz…
Język
Cola, zajęty smakowaniem nieskazitelnej skóry, przemieszczał się według trasy
wyznaczonej przez szeroką dłoń podtrzymującą chłopaka. Dłoń, która schwyciła
najczulszy punkt, zacisnęła się na nim i przesunęła w górę, pocieraniem
doprowadzając młodego, niedoświadczonego kochanka do ostateczności.
Już
nie trzeba było wiele czułości, by zakończyć to, co rozpoczęli przy ścianie...
***
Wody w misie starczyło na tyle, by
mogli się opłukać. Szczęśliwi leżeli obok siebie na łóżku, wyczerpani i w
błogim spełnieniu. Est przytknął nos do szyi ludzkiego kochanka, wdychając jego
intensywny, pobudzający zapach. Westchnął cicho, odpływając w sen.
Przez
cały ten czas nie odezwali się do siebie, nie wyjawili tego, o czym każdy z
nich myślał w samotności. Nie podzielili się ze sobą obawami, jakie niosła
każda rozłąka. Byli świadomi niebezpieczeństw i chociaż sobie ich nie życzyli,
to zmuszeni byli w pełni je zaakceptować.
Wtem
nieproszona refleksja wyrwała Esta z letargu. Co miało znaczyć, że Col chce się
z nim kochać? W takim razie co robili przed chwilą, jeśli się nie kochali? Nie
jest kobietą, żeby to robić w ten sposób. To nie przejdzie. Nie ta fizjonomia.
Zatem jak robili to mężczyźni nazywani pawimi oczkami, skoro obaj byli tak samo
zbudowani? Nie ograniczali się do pieszczot?
Est
odczuwał coraz większe zmęczenie i jeszcze silniejsze rozkojarzenie, by się nad
tym głowić. I na to przyjdzie pora. Teraz mieli siebie na wyłączność aż do
świtu. Aż do następnego dnia, który przyniesie więcej pytań, aniżeli
odpowiedzi.
Colonell
rozparł się na plecach z ręką pod głową. Drugą głaskał kark odprężonego
ukochanego. Odnalazł spokój i był przekonany, że niebawem odnajdzie także i
siebie. Że szczera miłość tego dzieciaka mu pomoże. Przymknął oczy i zanucił
melodię, która niskim pomrukiem niosła się w komnacie przesyconej zapachem
minionej rozkoszy. Ciężką dłonią czule zmierzwił czarne włosy, ale nic nie
wskazywało na to, by Esti miał zasnąć. Na domiar złego zaczął nawet rozmowę.
-
Dotychczas tropiciele nie nosili hełmów - trzeźwo zauważył Est. – Byłem pewien,
że to ty się wykrwawiasz. Ale kiedy zdjąłeś hełm...
-
Ciii. - Col mocniej przytulił wycieńczonego dzieciaka. - Nie myślmy już o tym.
-
Na szczęście nie jesteś ranny. Gdybym z wami był, to…
Dający
za wygraną mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
-
To co? - podchwycił przerwany wątek.
-
To chyba bym go zabił.
-
To jest ten moment, w którym pacyfista sięga po drastyczne metody uwzględniające
użycie śmiercionośnych narzędzi - zaśmiał się cicho Col, próbując sobie
wyobrazić opisaną scenę. Nie umiał, co rozśmieszyło go o wiele bardziej niż
sama niedorzeczna myśl.
Est
wyswobodził się z objęć i dźwignął na łokciach, by z urazą popatrzeć człowieka
urządzającego zeń podśmiechujki.
-
Gdyby nie dało się po dobroci, to bym go zabił - poprawił się. Opadł na śniadą
pierś i ułożył na niej podbródek. Mrugnął kilka razy dla odpędzenia
nawracającej senności. - Jak tylko zobaczyłem kapłanów, od razu pomyślałem o
najgorszym.
-
Przybiegłeś przed nimi, chociaż miałeś większą odległość do pokonania.
-
Na szczęście byłem w gabinecie mistrza, więc nie miałem daleko. – Est zastanowił
się chwilę. - Jak ty to robisz, że potrafisz wspiąć się na balkon na czwartym
piętrze?
Colonell
zamknął oczy i umościł się na poduszkach.
-
Miłość uskrzydla, Esti.
-
Naprawdę chciałbym wiedzieć.
-
Naprawdę to ty nie masz powodów, żeby wkradać się do swojego pokoju.
Człowiek
nie stłumił ziewnięcia, którego urwany przebieg obserwował Est.
-
Przepraszam, Col, jesteś wykończony, a ja samolubnie cię zagaduję. I to jeszcze
takimi bzdurami. - Sturlał się z niego i zwinął w kłębek tuż obok, wciskając w
zagłębienie między jego ramieniem a torsem. - Cieszę się, że cię mam – dodał
cichutko. - I cieszę się, że żyjesz.
-
Też się cieszę że się odnaleźliśmy, Esti – westchnął Col, powoli zasypiając.
***
Białego elfa obudził dźwięk
naciskanej klamki. Serce podeszło mu do gardła, ponieważ takie wtargnięcia do
jego sypialni nie wróżyły niczego dobrego. Tak było w przypadku koszmaru
będącego sygnałem Macierzy Mocy, a później ataku smoka. Podobnie miało być i
teraz, choć skala nieszczęścia nie była aż tak imponująca jak w poprzednich
sytuacjach.
Markujący
sen Est nie podnosił się z łóżka. Jego rozespane spojrzenie padło na Cola.
Pierwsze promienie słońca rozświetlały wytatuowaną twarz oraz ciemną skórę piersi
i ramion. Skupione na nim przydymione szmaragdy zdawały się tak czujne, jak
gdyby mężczyzna w ogóle nie spał.
Nie
zważający na własną nagość Colonell usiadł, wbijając wzrok w otwarte na oścież
drzwi. Przez pięć dłużących się sekund dezorientacja wykrzywiała czarny
malunek, by zaraz przejść w niemałą konsternację, która zaintrygowała białego
elfa.
Uniósłszy
się na łokciu, Est podążył za spojrzeniem partnera i... oniemiał.
W
drzwiach stała Leos. Z rozdziawionymi ustami gapiła się to na człowieka, to na
elfa, którzy nawet nie próbowali tłumaczyć okoliczności, w jakich ich przyłapała.
Dwaj nadzy mężczyźni śpiący w jednym łóżku i pod jednym przykryciem byli
obrazkiem, którego nie trzeba podpisywać. Szczególnie że leżeli nieprzyzwoicie
blisko siebie, a wokół walały się pospiesznie zdjęte ubrania…
Porażona
odkryciem czarodziejka wycofała się sztywno i bezdźwięcznie domknęła drzwi,
jakby wcale jej tam nie było.
Col
nie wyglądał na przejętego, gdy szeroko ziewając, drapał się po karku. Przygarnął
do siebie zdrętwiałego elfa i uśmiechając się krzywo, pocałował zmartwiałe
białe wargi.
-
Pojęcia nie mam, czego ta wiedźma szuka u ciebie tuż o świcie, ale chyba w
końcu da ci spokój. - Z zadowoleniem opadł na poduszkę. - Albo nauczy się
pukać.
Spokój?!
Est odnosił wrażenie, że już nigdy nie zazna ani odrobiny spokoju!
Z przyczyn ode mnie niezależnych rozdział 2.12 pojawi się z opóźnieniem. Co prawda nie takim, jakimi poszczycić się może PKP, ale jednak.
A oto przyczyna:
- Myślisz o samobójstwie? – zapytałam z troską.
Spojrzała
na mnie, głęboko zaglądając mi w oczy. Wyglądała jakby namyślała się nad
odpowiedzią, której ostatecznie nie udzieliła.
-
Późno już – powiedziała bezbarwnym głosem. Jej wzrok momentalnie zmętniał, przyciągany
linią horyzontu. – I robi się zimno.
Po
tych pustych, pozornie pozbawionych znaczenia słowach wstała i wepchnąwszy
dłonie w kieszenie skórzanej kurtki odeszła w swoją stronę. Bezsilna
odprowadzałam ją wzrokiem zastanawiając się, czy widzę ją po raz ostatni.
Mijały miesiące, a ja coraz dotkliwiej odczuwałam jej nieobecność. Wreszcie, po ponad połowie roku, zamknęłam się w sobie, wycofałam i zniechęcona popadłam w stan, który doskonale znałam, a do którego wracać nie chciałam. Z każdym kolejnym dniem oddalałam się od siebie i ludzi, uciekając w uzależniającą samotność.
Ale tak naprawdę ja nigdy nie jestem sama.
-
Herbatki? – zaproponowała Motywacja, z entuzjazmem prezentując szklany zaparzacz
ciśnieniowy. – Zielona, twoja ulubiona!
Westchnęłam,
z obojętnością spoglądając na przedmiot w jej dłoniach. Chcąc mnie rozweselić, Motywacja
potrząsnęła nim mocno, aż zaszeleściły suszone liście oraz kawałki liofilizowanych
owoców. Niestety, nie wywołało to uśmiechu na mojej twarzy. Starała się mnie
rozweselić, doceniałam jej wysiłki, ale w tej chwili nie herbatki były mi w
głowie. Staczałam się. Z każdym dniem coraz niżej i głębiej w odmęty
melancholii.
Niezrażona
niepowodzeniem Motywacja odstawiła zaparzacz na blat i pstryknęła przełącznik
elektrycznego czajnika. Narastający syk gotującej się wody na moment zajął moje
ospałe myśli. Nie zaliczam się do osób noszących ciszę pod czaszką – w mojej głowie
nieustannie roją się niezliczone refleksje, rodzą się koncepcje, umierają pomysły…
Ale i tych zaczynało brakować. Pustka ogarniała mój umysł, tak jak odrętwienie ciało.
Stopniowo, niedostrzegalnymi etapami popadałam w apatię, którą wyzbyte zrozumienia
otoczenie błędnie nazywało prokrastynacją. Dlatego też nauczyłam się polegać
wyłącznie na sobie. I dlatego na przestrzeni lat zrodziłam tak wiele wersji siebie.
A
teraz jedna z nich odeszła. Prawdopodobnie na zawsze.
Bez
udziału świadomości wychwyciłam aromat świeżo zaparzonej herbaty „Green Orange”.
Ściągnęłam łokieć z blatu, podczas gdy Motywacja ostrożnie postawiła zaparzacz na
stole, tak bym miała go na linii wzroku. Wiedziała jak bardzo lubię obserwować
nasiąknięte wodą owoce i liście z powolną elegancją opadające na dno.
Rozległy
się stuki ceramiki i po chwili Motywacja wróciła z dużym białym kubkiem
ozdobionym wizerunkiem rekina wynurzającego się z wody. Z jego rozwartej
paszczy strzelała tęcza, a nad całością widniał napis „I’M TOTALLY JAWSOME!”. Jednak i to nie podniosło mnie na duchu.
Motywacja
przysunęła sobie taborecik i usiadła po mojej prawej, nie odrywając ode mnie
jaśniejącego pragnieniem niesienia pomocy spojrzenia. Dla własnego
bezpieczeństwa starałam się na nią nie
patrzeć.
-
Co mogę dla ciebie zrobić? – spytała energicznie.
Przytknęłam
skroń do zimnej ściany i przymknęłam powieki, chcąc w ten sposób choć na moment
zapomnieć o otaczającym mnie świecie. Wcale nie potrzebowałam jej pomocy. Nie
potrzebowałam żadnej głupiej herbaty ani bezsensownej rozmowy. Sama już
zapomniałam, co było mi teraz potrzebne. Zgubiłam się. Straciłam marzenia i
pragnienia, nie miałam celu, do którego mogłabym dążyć, a poczucie, jakobym
miała wszystko i że nic więcej w życiu mnie nie czeka, uderzało prawdziwością w swej
niedorzeczności. Przecież tak wiele jeszcze przede mną…
-
Czy ciebie do reszty pogibło, Motywacja?! – zagrzmiał despotyczny głos za moimi
plecami. Gwałtownie wyprostowałam zgarbione plecy, nie ważąc się obrócić. – Co wy
tu za scenki odstawiacie?! Herbatki popołudniowe? Serio?
- Och, Dyscyplino, jeszcze chwilka i będzie nadawała się do picia – zaszczebiotała Motywacja. – Przyłączysz się do nas? Ty również jesteś mile widziana, Autokrytyko, choć wolałabym, byś powstrzymała się od komentarzy. Wiecie gdzie znaleźć kubki?
-
W dupę wsadź sobie te kubki! Przyszłam tu po nią!
Nie
widziałam tego, ale wycelowany w moją potylicę palec Dyscypliny był aż nader
wyczuwalny w napiętej atmosferze.
-
Nie tylko pozwoliła Inspiracji odejść, ale na domiar złego puściła samopas
Determinację! Moje maleństwo biega gdzieś samotne i przestraszone, pewnie i
oczy sobie wypłakuje z tęsknoty, a wy tu brytyjskie wieczorki odwalacie!
Zaschło
mi w gardle. Sprawa z Inspiracją to rzeczywiście moja wina, ale wypuszczenie
Determinacji? Podejrzewam, że nie byłam świadoma, co robię. Nie zmienia to
faktu, że silnie z nią związana Dyscyplina postanowiła w odwecie wziąć mnie w karby czy tego chcę, czy nie. I to dosłownie!
- Koniec z użalaniem się nad sobą, frajerko! –
Szarpnęła mnie za karczek koszulki i bez trudu pociągnęła ku sobie, za nic mając
moje boleśnie przyduszone gardło. – Aż rzygać się chce od patrzenia na ciebie! Dupa w troki i idziemy szukać Determinacji!
Teraz!
Sądzę,
że tego właśnie w tym momencie potrzebowałam. By podjęto konkretne działania za
mnie. I po cichu liczyłam, że przy okazji odnajdę też Inspirację…
Taki krótki tekścik "pisany na kolanie" na rozkręcenie weny. Ostatnio cholernie mi jej brakuje, a teraz jeszcze weszłam w nastrój utrzymujący mnie w przekonaniu o własnej nieudolności... Cóż, to chyba jeden z tych dni. Zbyt częstych dni, na mój gust.
Dawno mnie tu nie było, czas nadrobić zaległości. Autokrytyka wciąż mnie nagabuje, ale jak tylko ramię w ramię z Dyscypliną odnajdę Inspirację, to we trzy skutecznie zamkniemy jej gębę! Tymczasem... troszkę poczytam. Albo może pogram?
🎵 Treasured Memories - Tyler Pierce 🎶