piątek, 13 grudnia 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 12 ~~ 🔞

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW

🔞


Uspokajająco przewidywalna rutyna na powrót zagościła w życiu Estalavanesa, lecz norma ta była wyłącznie pozorna - obecność Leos Niedźwiedziogrzywej w Twierdzy wywraca życie białego elfa do góry nogami, podobnie jak coraz wyraźniejsze widmo zagrożenia czychającego na najemnych. Czy Estowi i Magowi uda się w porę ustalić tożsamość tajemniczego Dobrodzieja stojącego za brutalnymi napaściami na patrole Niedźwiedzi? 



- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 13d'12m'24r2t]





    To się porobiło... Co też tej dziewczynie strzeliło do głowy, by postępować w ten sposób?! I dlaczego Col podchodzi do tematu z takim spokojem, choć (prawdopodobnie) na jaw wyszedł sekret, przez który może postradać życie? Ech, jak Est przy nich nie osiwieje, to będzie istny cud.
    Już teraz zapraszam na kolejny rozdział, który nieco rozjaśni skomplikowaną sytuację nieszczęsnego dzieciaka~!

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 12 🔞

 

Sztukmistrz Travis Arnelt, geniusz i pasjonat z dziedziny alchemii, nie mógł napatrzeć się na asystenta. Jego ludzkie zdumienie sięgnęło szczytu, gdy białe wargi skupionego na obowiązkach chłopaka wygięły się w leciutkim uśmiechu zupełnie niepasującym do tego zwykle poważnego osobnika. Lecz najbardziej zajmujące były kocie oczy o niespotykanym kolorze jaskrawej, nasyconej zieleni. Ożywione miłą myślą, zapewne bliską sercu oblubienicą, połyskiwały w blasku zachodzącego słońca wpadającym przez okna pracowni.

Travis oparł się biodrem o żelazną misę do połowy wypełnioną wodą i skrzyżował ramiona na piersi. Pogodny nastrój Estalavanesa udzielał mu się do tego stopnia, że uśmiechnięty nawet nie zwrócił uwagi na gogle zsuwające mu się z czoła. Odruchowo ściągnął je na szyję, zatrzymując na nich długie palce. Zastygł w tej pozycji, wyprowadzony z równowagi ciepłym brzmieniem głosu młodego elfa.

- Travisie, w tej chwili ciecz nie wymaga tak mocnego płomienia. Sugeruję, żeby… - Promieniejąca niczym słońce biała twarz obróciła się w stronę alchemika. - O co chodzi?

Uśmiech Esta zgasł, zastąpiony niepewnością. Jasnoniebieskie oczy śledziły go czujnie, a błąkający się po wąskich ustach człowieka uśmieszek zdradzał niecne zamiary, choć po części Travisowi zdarzało się już tak uśmiechać do efektów swojej pracy. Zawsze przybierał taki grymas w sytuacjach, gdy oscylował pomiędzy chęcią wyrażenia niezbyt przyjemnego spostrzeżenia, a próbą zachowania go dla siebie. Na nieszczęście asystenta, Travis częściej chylił się ku pierwszej opcji. I teraz bynajmniej nie zamierzał komentować mikstury powstającej w aparaturze.

- No więc? - zaczął zagadkowo czarodziej. - Która to ta szczęśliwa? Podejrzewam, że nie moja Beria. Po niej od razu widać. I słychać. A jakoś nie słyszę, żeby Nathan i Russel specjalnie narzekali na jej nieustającą paplaninę.

Chłopak zdębiał. Białe uszy opadły, dopraszając się o szarpnięcie, które z trudem powstrzymał. Nie pojmował o czym Travis mówił i nie pojmował co z tym wspólnego ma podopieczna sztukmistrza magii użytkowej. Co prawda przypadkiem spotykali się na korytarzu wieży czy w jadalni, ale żeby celowo miał ją uszczęśliwiać?

- Chyba nie wiem o czym mówisz, Travisie - wymamrotał. - Albo raczej o kim.

- To ja nie wiem o kim tak rozmyślasz robiąc te maślane oczy. - Alchemik potarł szorstki podbródek. Ostatni eksperyment tak go pochłonął, że nie znajdował czasu na golenie się. - Bo chyba nie zachwyciły cię tak postępy w ulepszaniu antytoksyny?

Speszony Est przebiegł wzrokiem po szkle, wewnątrz którego z chlupotem przelewała się gorąca, zabarwiona na szaro ciecz.

- Jak rany, kiedy ja wcale… Znaczy, postępy są zadowalające, ale to nie…

Mężczyzna odepchnął się od misy i podchodząc do elfa, przyjrzał mu się wnikliwie. Chłonął każdą zmianę w jego mimice, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. Tak też się czuł.

- Nasuwa mi się wyłącznie córka Niedźwiedzia - skwitował. - To ona skradła ci serce? Est, daj spokój, nie jestem ślepy. Widzę, że coś jest na rzeczy. Tak rozmarzony nigdy jeszcze nie byłeś, a odkąd pojawiła się ta czarodziejka, chodzisz z głową w chmurach.

Est strzelił oczami w stronę sztukmistrza, który stanął tuż obok niego. Musiał zadzierać brodę, bo tyczkowaty alchemik był naprawdę wysoki.

- N-nie, to nie tak jak myślisz. Na pewno nie ona.

- Nie ona? - Cienkie jasne brwi uniosły się niedowierzająco. - A to ci zagwozdka. Nie mamy wielu kobiet w Twierdzy… - Nagle oblicze człowieka rozjaśniło się przerażająco. – A-haa! I wszystko jasne! Zatem mieszczanka wpadła w twoje śliczne oczko?

- Travisie, proszę… - Wstyd pożerał jego siły, gdy popatrywał to na węszącego romanse czarodzieja, to na coraz głośniej bulgoczącą zawartość przezroczystych rurek. Męty wydostały się z alembiku. - Czy możemy wrócić do pracy? Mikstura zaraz…

- A zdradzisz mi, kim ona jest?

- Nie.

- Aha, więc jednak jest! - Ucieszony alchemik uderzył pięścią w otwartą dłoń, kompletnie ignorując to, co działo się po lewej.

- Nie, Travisie, nie ma żadnej! - wybuchnął zniecierpliwiony chłopak. W momencie się opamiętał, gdy jeden ze szklanych cylindrów pękł z cichym trzaskiem, a jego zawartość z sykiem pary zaczęła wyciekać przez szczelinę. - Antytoksyna ci wykipiała, przykro mi. Ciśnienie było zbyt duże…

- O ty cholero! - Travis założył gogle i przeklinając uszkodzoną aparaturę, porwał leżącą nieopodal ścierkę, jednocześnie instruując asystenta. - Podaj mi tę misę, migiem. Jak tylko nie patrzę, to natychmiast dochodzi!

Est wzdrygnął się, słysząc ostatnie słowa. Nie było w nich nic umyślnego, bo przecież nie mógł wiedzieć, że on i Col… Nie chciał nawet o tym myśleć. A przynajmniej nie w pracowni alchemicznej, w towarzystwie nieco nierozgarniętego geniusza. Szybko wykonał polecenie, ciesząc się w duchu, że z jego twarzy nie można wyczytać skrajnego zażenowania.

Nie odrywając oczu od zabiegów Travisa, pomagał mu jak umiał, wycierając szmatką wyciekającą zawartość alembiku. Wyżymając ją nad metalową misą roztrząsał swoją aktualną, niewesołą sytuację.

Z początku liczył, że skoro związek z Colonellem szedł ku lepszemu, to i jego życie w końcu się ułoży. Przeliczył się. Nigdy nie jest aż tak źle, by nie mogło być gorzej, a teraz było już tylko gorzej, o czym świadczyło choćby zachowanie Travisa. Albo też jego własne, którego nie zauważał. Czy rzeczywiście był rozmarzony i „chodził z głową w chmurach”?

Col otworzył kolejne drzwi w korytarzu jego życia i prosta, usiana przeciwnościami ścieżka stała się ich wspólną drogą. Intymne zbliżenie sprzed kilku nocy umocniło ich więź bardziej, niż przykre wydarzenia z Adeili. Do tej pory wszystko było prostsze. Dotychczas był sam i nie liczył się z nikim poza mistrzem.

- Hej, Est, rozlewasz…

Skarcony chłopak wymruczał prędkie przeprosiny, ponownie koncentrując się na wykonywanej czynności.

Sztukmistrz Travis Arnelt pokręcił głową, zerkając na asystenta z uśmieszkiem politowania.

***

Misja w Adeili z wolna odchodziła w zapomnienie, a związane z nią wrażenia zacierały się na przestrzeni mijających dni. Est z radością popadł w sidła codziennych zajęć, w niewielkim stopniu odbiegających od utartej rutyny. Wciąż spędzał czas z mistrzem, usprawniając ciało oraz umysł. Nadal medytował, korzystając z sali treningowej należącej do mnicha. Wspólnie też wieczerzali, lecz coraz częściej w towarzystwie bogatszym o córkę przywódcy najemników - Leos Niedźwiedziogrzywą.

Estowi nie wadziła jej obecność, była już stałym elementem ich cowieczornego, niepisanego rytuału. Uczestniczyła w konwersacjach, jednak większość czasu milczała, obserwując elfa i człowieka dyskutujących o sprawach, w których nie miała nic do powiedzenia. Słuchała, wpatrzona w przystojną młodą twarz elfa, a każdy następny poruszany temat odsłaniał przed nią jego nowe oblicze. Jej zachowanie, choć skromnie ukrywane, od razu przykuło uwagę bystrego starca, który dopatrzył się kolejnej ciekawostki dotyczącej niezwykłego ucznia.

Po kolacji i wieczorze spędzonym na dysputach, przychodziła pora na asystowanie Travisowi w pracowni. Gablotka w kwaterze na czwartym piętrze powoli zapełniała się specyfikami, proszkami i maściami sporządzonymi wedle receptury chłopaka, który okazał się nie tyle pojętnym uczniem, co skarbnicą świeżych pomysłów oraz niekonwencjonalnych rozwiązań. Est zastanawiał się, czy potrzebował atrakcji w postaci wyjazdowych zleceń, kiedy mógł po prostu zaszyć się w pracowni lub pokoju i - podobnie jak Travis – pracować od świtu do zmierzchu. Lecz nie w tym rzecz. Nadejdzie dzień, gdy opuści Twierdzę i rozpocznie życie z dala od bezpiecznych murów czarnej warowni. Ale wtedy będzie przy nim człowiek, którego kocha. Najulubieńszy człowiek... który znów przepadł bez wieści. No, prawie bez wieści.

Czułe rozstanie i zapewnienie o rychłym powrocie Est wspominał z rozgrzewającą serce błogością. W licznych eskapadach partnera nie było nic dziwnego, gdyż jako przodujący tropiciel często przebywał poza Twierdzą, wraz z najemnymi patrolując przynależne Niedźwiedziom ziemie. Jednakże ludzie niechętnie opuszczali warownię po zmroku, nader wyraźnie pamiętając noc, kiedy to smok wyjątkowo brutalnie pozbawił życia piątkę zwiadowców oraz trzech paladynów. Chodzą słuchy, że bestia przeniosła się na południowy wschód, gdyż tam ostatnio widziano ją w towarzystwie innego gada.

Dwa smoki. Jeden potężny prajaszczur wystarczył, by wzbudzić strach. Dwa zwiastowały masową histerię.

Est starał się o tym nie myśleć. Pod nieobecność Cola poświęcał się rozwijaniu pasji w zaciszu własnej komnaty. Więcej nie powtórzył błędu ze spalonej słońcem wieży i na czas samodoskonalenia wybierał salę ćwiczeń Maga, rzadziej oddając im się w sypialni. Zmiana otoczenia w zależności od wykonywanych zadań dobrze na niego wpływała. Wszystko miało swoje miejsce. Niestety niektórzy ludzie nie dopuszczali do siebie myśli, że ktoś może życzyć sobie spokoju.

Dzisiejszy wieczór Est w całości spędzał nad okazem botanicznym otrzymanym od mistrza. Z zapałem pochylał się nad notatnikiem, usiłując wiernie odwzorować niesamowitą urodę Pani Puszczy. Szkic wykonany grafitem nie był perfekcyjny, ale chłopak starał się i z każdym pociągnięciem rysunek wychodził mu coraz lepiej. Raz po raz wymazywał niezadowalające rezultaty gumką chlebową i niestrudzenie ciągnął lekkie kreski od nowa. Prawdziwy kwiat wiądł już w wypełnionym wodą flakoniku, choć długo utrzymywał się przy życiu. To była godna odnotowania obserwacja, jak i to, że płatki nie opadały, wciąż tworząc idealny kielich kwiatostanu. Ani nie traciły żywej barwy. Szkoda, że nie mógł uwiecznić tego pięknego, nasyconego lazurem koloru...

Drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem, aż Est podskoczył na krześle, gwałtownie oderwany od wyciszającej aktywności. Rozdrażniony wtargnięciem obrócił głowę i ujrzał wchodzącą jak do siebie Leos. Zerknął na kartkę. Na widok paskudnej kreski biegnącej przez połowę szkicu jęknął z rozpaczy. To był najlepszy rysunek, jaki dotąd stworzył!

Dziewczyna zbliżyła się do niego, nonszalancko podparła się rękoma o blat biurka i zaczekała cierpliwie, aż znów na nią spojrzy. Zaszczycił ją jedynie groźnym łypnięciem z ukosa. Mała Niedźwiedzica wreszcie zainteresowała się tym, co robił. I miała na tyle przyzwoitości, żeby szczerze się zakłopotać.

- Ojej, przepraszam!

Est westchnął, zamknął notatnik i skupił na niej całą uwagę.

- Nie chciałbym być nieuprzejmy, Leos, ale nawet tutaj obowiązują zasady dobrego wychowania - strofował ją, dźwigając się z krzesła - jak choćby pukanie przed wejściem, a nie w trakcie.

- Wybacz, nie przypuszczałam, że możesz tu robić coś… - Wykonała nieokreślony gest obejmujący pomieszczenie. - Wstydliwego?

Est uniósł jedną brew, uśmiechając się z przekąsem. Leos była jedną z nielicznych osób, przy których pozwalał sobie na nieco swobody w obyciu, dlatego nie powstrzymywał się przed komentowaniem jej wybryków. Córka przywódcy czy nie, zupełnie o to nie dbał. Przez ostatnie dni poznał ją na tyle, by zdawać sobie sprawę z pokrętności jej rozumowania.

- Wchodzisz do pokoju młodego mężczyzny, Leos. Młodzi mężczyźni robią same wstydliwe rzeczy.

- Jak na przykład rysowanie? - podchwyciła podejrzanie skruszona.

- Jak na przykład rysowanie - powtórzył ze wzorowym opanowaniem. Poustawiał księgi na blacie i odwrócił się frontalnie do rozmówczyni. - Bo gdybym rysował coś wstydliwego, to raczej wolałabyś tego nie oglądać.

- Flora rysuje wstydliwe rzeczy, jeśli o to ci chodzi.

Powinien był się domyślić, co oznaczała nagła zmiana w jej głosie. I chociaż zadziałał natychmiast, było już za późno.

- Nie chcę tego wiedzieć…

- Nie mam jednak odwagi zapytać ją, skąd zna tak dokładnie…

- Leos…

- … budowę penisa.

- Leos!

- Co?!

- Mówiłem, że nie chcę tego wiedzieć! - wstrząśnięty jej bezpośredniością oparł się o biurko. Urękawicznioną dłonią pocierał twarz, byle nie tarmosić ucha. - I po co tu przyszłaś? Bo chyba nie opowiadać o wątpliwych talentach artystycznych twoich przyjaciółek?

Leos uśmiechnęła się słodko, odsunęła od biurka i z nieskrywanym zaciekawieniem rozejrzała po kwaterze.

- Mości Mag mnie przysłał. Chce zjeść z nami wczesną kolację i porozmawiać. - Wzięła się pod boki i przechyliła zadziornie głowę, posyłając Estowi wyniosłe spojrzenie. - Teraz.

Doprowadzała go na skraj załamania nerwowego, choć nie tak bardzo, jak czynił to jej straszliwy ojciec. Wieść o pokrewieństwie ze Złowieszczym Niedźwiedziem rozeszła się po Twierdzy z prędkością gromu i mimo braku porozumienia z rodzicem, traktowano ją z pełną szacunku rezerwą. Liczyła sobie siedemnaście lat i na tyle ponoć wyglądała, a niewyparzona piegowata buzia o dziwo bardzo szybko zyskała jej wielu przyjaciół wśród adeptów z wieży. Miała zadatki na przywódczynię, bo poza skłonnością do pyskowania była z natury rezolutna i brawurowa. Ktoś jednak musiał pilnować, aby nie zapędzała się za bardzo. I to, niestety, było zadaniem ucznia Maga.

Est wyjrzał za okno. Słońce niebawem zniknie za horyzontem. Przez krótki moment błądził myślami wokół Cola i tego, do czego dojdzie przy ich spotkaniu, aż zmieszany własną nieobyczajnością szybko powrócił do spraw bieżących.

- Nie każmy mu czekać – odpowiedział z werwą.

Wskazał na uchylone drzwi i tłumiąc niechęć, ruszył za odzianą w czerwoną tunikę przyjaciółką. Miodowe loki zgrabnymi falami spływały jej na plecy aż do talii ściągniętej gorsetem adeptki piromancji. Prezentowała się nie gorzej niż w eleganckim niebieskim stroju podróżnym i w niczym nie przypominała wiejskiego podlotka z chatki pustelnika. Jakby zmiana odzienia wpływała nie tylko na jej aparycję, ale i charakter. Cóż, ludzie chyba już tak mieli, sądząc po mistrzu oraz jego niegdysiejszym wychowanku.

Przez całą drogę do gabinetu administratora dziewczynie nie zamykały się usta. Zapytana o to, jak radzi sobie w wieży pośród magicznych, zalała Esta kolejną falą historyjek, aż ten w duchu pożałował swojej grzeczności. Nie miał pojęcia, że dziewczęta potrafią wyrzucać z siebie tak wiele słów w tak krótkich odstępach czasu. I odpływał już w bezmyślność, niesiony rwącym prądem jej opowieści, gdy jedno imię przywołało go do rzeczywistości.

- Czy mogłabyś powtórzyć, o kim mowa?

- O Berii, tej użytkowej. - Obrzuciła Esta wymownym spojrzeniem. - Nie spodobało jej się, że spędzamy razem czas. Dlatego bez ogródek powiedziałam jej, że sypiamy ze sobą. Gdybyś widział jej minę…

W tej chwili zdruzgotany Est nie chciał widzieć niczyjej miny.

- Że co jej powiedziałaś?! - zaskrzeczał zdjęty grozą.

- No... że jesteśmy kochankami i uprawiamy se…

- Nie, Wszechmocni, to dla mnie za wiele! – Pociągnął podłużne płatki uszu, z przerażeniem patrząc na czarodziejkę. - Czyś ty rozum postradała, dziewczyno?!

Leos wydawała się zaskoczona jego reakcją.

- Dlaczego? Nawet jeśli to kłamstwo, to wcale nie znaczy, że kiedyś nie stanie się prawdą - dodała ciszej. Opuściła głowę, tak że spod bujnej grzywy wystawały jedynie czerwone końcówki jej uszu.

Estowi zrobiło się słabo. Niepomiernie cieszyło go, że Cola nie ma teraz w Twierdzy, inaczej zaśmiewałby się do rozpuku powtarzając co lepsze opowiastki wędrujące z ust do ust. Zmroziło go na myśl, jakie plotki o nim krążą pośród magicznych zamieszkujących wieżę. Faktycznie, ostatnio czarodziejki spoglądały na niego inaczej, a Travis… O nie, i jak mu teraz spojrzy w oczy?!

Resztę drogi przebyli w niezręcznym milczeniu. Przekraczając próg Głównego Budynku Est doznał ogromnej ulgi, która prawie zwaliła go z nóg. Miał już dość. Dość towarzystwa, dość plotek, dość wszystkiego. Miało się ułożyć, tymczasem katastrofa goni katastrofę. Czym na to zasłużył?!

Zapukał w dębowe drzwi. Weszli, zaproszeni pojedynczym słowem wiekowego doradcy. Mag siedział już w fotelu usytuowanym naprzeciw dwóch kolejnych, przeznaczonych dla ucznia oraz towarzyszącej mu czarodziejki. Powitał ich oszczędnym gestem i nie przedłużając uprzejmości, zaprosił do wspólnego posiłku. Utartym zwyczajem nie odezwali się aż do końca kolacji, co dla wygadanej Leos musiało być nie lada torturą. Zajadający się mięsem z królika Est pomyślał, że jeżeli mistrz nie zdoła utemperować jej charakteru, to nikt temu nie podoła. A już z pewnością nie on. Nie posiadał na tyle cierpliwości, natomiast nerwy napięte na postronkach powoli ulegały przeciążeniu. Poza tym wolał je zużywać na innego człowieka, zaledwie odrobinę ustępującego dziewczynie żywiołowością…

Est jako pierwszy dokończył posiłek. Odstawił kieliszek z wydrążoną skorupką i nim sięgnął po kubek z miętowym naparem, jeszcze chwilę rozkoszował się rozpływającym w ustach smakiem lekko ściętego jajka. Rozsiadł się wygodniej, a jego nieobecny wzrok wciąż wymykał się poza wysokie okna, teraz otwarte i wpuszczające do gabinetu rześkie wieczorne powietrze. Znów dużo jadł. W zastraszającym tempie pochłaniał spore porcje, odzyskując w ten sposób energię fizyczną, której bez ustanku mu brakowało. Przestał rosnąć, lecz tylko tak mógł nadrobić braki powstałe na skutek niedostatecznej ilości snu. Nie miał czasu na sen. Aczkolwiek teraz z przyjemnością przymknął ciężkie powieki.

Ciepłe naczynie z napojem rozkosznie grzało palce. Pełen żołądek skutecznie rozganiał wszelkie ponure myśli. Wszystko wróciło do normy. Dramatyczne przeżycia pomału rozmywały się w pamięci i zrelaksowany czekał, aż pozostali skończą jeść, jednakże jego beztroska nie trwała długo.

Przez okno wdarły się odgłosy krzątaniny i okrzyki wartowników dobiegające z dziedzińca, a wtórował im upiorny zgrzyt podnoszonej brony. Do ogólnej kakofonii dołączył chrobot olbrzymiej antaby i skrzypienie rozchylanych wrót. Kolejne głosy wplotły się do wrzawy, ginąc w zgiełku. Nawet Est o wyczulonym słuchu nie wychwycił sensu wykrzykiwanych słów. Ciarki go przeszły, gdy skrzydlate, utkane z cienia widmo o paszczy pełnej zakrzywionych kłów strachem zajrzało mu w twarz, odbierając nadzieję.

Colonell!

Zapatrzony na krwawiące niebo Est poczuł, że stary mnich przypatruje mu się znad talerza. Mistrz i uczeń wstali równocześnie, wymieniając przy tym spojrzenia, i podeszli do okna wychodzącego na bramę. Leos została w swoim fotelu. Jej widelec opadł na talerz, kiedy spostrzegła zaciskane nerwowo pięści białego elfa.

Est marszczył brwi, rejestrując gorączkowe poczynania wartowników oraz najemników znajdujących się w zasięgu ich działań. Wyglądali na zdenerwowanych. Dwóch co tchu biegło ku świątyni.

- Dlaczego otwierają bramę zamiast przejścia rewizyjnego? - zapytał łamiącym się głosem, choć znał już odpowiedź. Zwiadowcy nie wyruszyli konno. I nie wołaliby kapłanów, gdyby...

- Ruszaj.

Pojedyncze słowo zabrzmiało w jego umyśle z mocą rozkazu. Młody uczeń usłuchał i błyskawicznie wspiął się na parapet, rozrzucając na boki leżące na nim dokumenty. Bez wahania zeskoczył na trawnik po drugiej stronie, gdzie wylądował miękko w półprzysiadzie. Zerwał się do biegu, na linii wzroku mając uchyloną bramę. Nienawidził tego widoku. Nienawidził go tak bardzo, jak nienawidził sił zmuszających Twierdzę do odcięcia się od świata.

Kątem oka dojrzał parę kapłanów zakasujących szaty w biegu. Przyłączył się do nich, torując im drogę pośród zgromadzonych. Zauważając czcicieli Sarvatesa ludzie rozstępowali się jak na komendę, tworząc tunel prowadzący do skulonych na ziemi kształtów. Dwóch tropicieli układało trzeciego na ziemi, kiedy Est przedarł się do nich, pozostawiając kapłanów nieco w tyle. Adrenalina rozlała się po mięśniach chłopaka, wyostrzając zmysły do granic możliwości.

Krew. Mnóstwo krwi. I jedno ciało leżące w szybko rozrastającej się kałuży.

Jeden z klęczących zwiadowców ściągnął z głowy hełm. W promieniach konającego słońca czarny tatuaż wyraźnie odznaczał się na umazanym świeżą krwią bladym policzku. Krzyknął na kapłanów przypadających do wykrwawiającego się tropiciela. Dwaj mężczyźni w zakurzonych szatach bez zbędnej zwłoki nakazali zdjęcie pancerza leżącego i podczas gdy jeden z najemników rozcinał pasy mocujące ekwipunek, tak oni zajęli się pospieszną oceną stanu rannego.

W odróżnieniu od czcicieli Tarthosa kapłani Sarvatesa nie posługiwali się magią leczniczą. Ich niebywały talent opierał się przede wszystkim na znajomości anatomii i medycyny oraz fenomenalnej intuicji. Ich obecność była najlepszym, co spotykało żołnierza na polu bitwy. Nieśli ukojenie i pomoc cierpiącym, a gdy zachodziła konieczność, wykonywali pożegnalne cięcie. Nie na próżno mawiano, że wraz ze sługami Sarvatesa śmierć przychodziła niby cicha i delikatna kochanka.

Colonell poderwał się z miejsca, poczęstował białego elfa beznamiętnym wejrzeniem i powiódł wzrokiem po zbiegowisku. Znów zrobiło się głośno. Każdy chciał wiedzieć, co się wydarzyło, kto urządził tak jednego z nich. Poszła już wieść, że to Zakon Paladynów. Inni obwiniali smoka w ludzkiej skórze. Smagły mężczyzna odsyłał ich do swoich obowiązków i nierzadko podnosił zachrypnięty głos, by przekrzyczeć harmider. Ktoś mu podał bukłak z wodą. Przepłukał usta i wypluł zabarwioną na czerwono ciecz. Kiedy tłum zaczął się rozchodzić, wepchnął sfatygowany hełm pod pachę i szybkim, gniewnym krokiem ruszył w kierunku centralnego gmachu.

Biały elf pomknął tuż za nim. O nic nie pytał. Dotrzymywał tempa partnerowi, przy okazji upewniając się, czy aby nic mu się nie stało. Był przerażony, gdy zobaczył jednakowe hełmy i tak wielką ilość krwi. Nie obchodził go długi łuk przewieszony przez plecy ani charakterystycznie żłobiony pancerz pokryty obeschniętym szkarłatem. Chciał ujrzeć wytatuowaną twarz. I ujrzał ją.

Wbiegli po schodach i skryli się w cieniu wejścia, gdy nagle człowiek pchnął go na ścianę i pocałował, ściskając w garści kołnierz czarnego bezrękawnika. Col pachniał furią, lecz smakował lękiem. Szepcząc prosto w białe wargi nakazał Estowi odejść, a sam pobiegł w głąb korytarza, wzywając seneszala.

Wsparty o chłodny kamień Est patrzył za oddalającym się mężczyzną do momentu, aż ten zniknął za zakrętem. Wciąż słyszał jego stanowczy głos odbijający się echem od ścian. I szept wieńczący pocałunek. Wyszedł z budynku i usiadł na schodach, byle dalej od odstręczającego odoru kopcących pochodni. Splótł ręce, by ukryć ich drżenie, gdy cała magazynowana adrenalina opadła w jednej sekundzie. Było mu zimno, a na języku czuł metaliczny posmak krwi. Treść żołądka wezbrała mu do gardła, dlatego wziął kilka głębszych oddechów i wykonał ćwiczenie na odzyskanie kontroli, którego nauczył się wczorajszego poranka. Tak przygotowany cofnął się do zacienionego wnętrza i skierował do gabinetu Maga.

Leos nigdzie nie było. Zapewne mistrz odesłał ją zaraz po kolacji lub też sama wyszła. Czasem zdarzało jej się być taktowną. A czasem był to efekt pojedynczego spojrzenia, jakie posyłał jej Mag.

Starszy mężczyzna siedział za solidnym biurkiem. Podpierając siwą brodę grzbietem dłoni, wpatrywał się w pozaginaną kartkę papieru, a jego bezwłosa głowa lśniła, odbijając płomyk pojedynczej świecy. Uczeń natychmiast poznał, że nie był to charakter pisma mistrza. Było grube i obszerne. Na wypolerowanym blacie leżała złamana zielona pieczęć.

Est zatrzasnął za sobą drzwi i czekał.

Mag skinieniem nakazał mu podejść, a gdy chłopak się zbliżył, wetknął mu liścik w dłoń, nakazując czytać.

Zielone oczy parokrotnie przebiegły przez jedno krótkie zdanie. I podpis.

 

“Sztylety w ciemności zwyciężą przeciwko mieczom w świetle.

                                                                                              - Dobrodziej”

 

Nic z tego nie rozumiał. Przeniósł wzrok na mistrza, ale ten bezwzględnie milczał.

W końcu człowiek spytał cichym, znużonym głosem:

- Czy coś ci to mówi, mój uczniu?

Estowi nic to nie mówiło i nie omieszkał poinformować o tym mentora. Sędziwy mężczyzna złączył upstrzone plamami wątrobowymi dłonie i oparł łokcie o blat, przymykając zaczerwienione powieki. Płomień świecy zatańczył na wyniszczonym obliczu.

- Ostrzeżenie, którego nie jestem w stanie rozszyfrować. Nie znam tej pieczęci, nie znam tego charakteru pisma. - Mag potarł palcami wewnętrzne kąciki oczu. - Mamy kontakty w całym Estarionie, sieć szpiegów oraz agentów tak dobrze zorganizowaną, że zawsze o wszystkim dowiadywaliśmy się pierwsi. Lecz zaczęli oni znikać. Dopuścili się zdrady lub zginęli, w ten czy inny sposób straciliśmy ich bezpowrotnie. Niedźwiedź zaprzestał werbunku, uważając wywiad za bezwartościowy i zbyt kosztowny w utrzymaniu. Odmówił też łożenia nań funduszy, większą wiarę pokładając w wojownikach takich jak on sam. - Doradca odetchnął i kontynuował mocniejszym, niemal oskarżycielskim tonem. - Tyrd popełnia błędy mogące kosztować nas życie. Najpierw bezsensowna ekspansja terenów, następnie odrzucenie propozycji nawiązania sojuszu z okolicznymi możnowładcami, ostatecznie konflikt z powszechnie poważanym Zakonem Paladynów. Kwestią czasu jest, kiedy podburzeni możni naślą na Twierdzę swoje prywatne armie. Oto konflikt, granica wojny, o której mówił sir Cyryl. Emisariusze przybyli, by nas przestrzec. Przyjechali w geście dobrej woli, a Niedźwiedź potraktował ich z największą obelżywością, na jaką go stać. Jego wiara w swoich ludzi jest godna podziwu, ale też zgubna. Pycha i duma zupełnie go zaślepiły.

Mag zamilkł, ubolewając nad nieuchronnością porażki. Nie było już nic, co mógłby zrobić, by zapobiec rozrastającemu się szaleństwu.

Sztylety w ciemności. Miecze w świetle. Ranny zwiadowca. “Dobrodziej”. Est domyślił się że to, o czym właśnie powiedział mu mistrz, wiąże się z liścikiem, który wciąż trzymał.

Ostatni raz przeczytał to krótkie zdanie i oddając dokument nauczycielowi, zajrzał w błyszczące onyksowe oczy.

- Oczekujesz, mistrzu, że rozwikłam zagadkę, której ty nie rozwiązałeś?

- Nie, chłopcze, nie oczekuję tego - odparł starzec. - Niemniej twoje oczy widzą to, czego moje nie potrafią dostrzec. Punkt widzenia zależy od perspektywy, a perspektywa od obserwatora.

- Brak mi doświadczenia i twojego obycia, abym mógł cokolwiek wywnioskować z tak… tak ogólnego ostrzeżenia. To może być wszystko, mistrzu. Albo nic - dorzucił tknięty intuicją.

- Wszystko i nic zarazem, w rzeczy samej… - Poprzecinane siecią żyłek powieki zmrużyły się potakująco. - Zarówno przestroga, jak i próba odwrócenia uwagi.

O tym Est nie pomyślał. Jak się okazało, nie tylko Zakon Paladynów zagrażał Niedźwiedziom. Zagrażali im także królewscy lennicy mający ziemie w bliskim sąsiedztwie Twierdzy. Smok rozwiał się jak dym, lecz niebezpieczeństwo wciąż wisiało nad warownią najemnych niczym duszący opar.

Złamana zielona pieczęć świadczyła, że list przesłała wysoko postawiona osobistość. Ponadto spisano go na papierze, a na taki luksus pozwalali sobie bogacze. Czy wspomniany sztylet dosięgnął jednego ze zwiadowców? Ostrzeżenie, które przybyło za późno...

- Estalavanesie - równie cichy co poryw wiatru głos przyciągnął spojrzenie elfa. - W spokoju rozważ wszystko, co tutaj usłyszałeś. I nie wahaj się mówić, gdyby dręczyły cię jakiekolwiek wątpliwości. Wojna i tak nas doścignie, nie czas teraz na martwienie się nieuniknionym, lecz na to, by się na nie przygotować. Od jutra poszerzymy zakres ćwiczeń i... - Mag wyglądał na nieprzychylnego słowom, które musiał wypowiedzieć. - Wiem, że nie mogę tego od ciebie wymagać, ale zachęcam cię, byś spróbował przyjrzeć się tematyce transmutacji.

Est mrugnął. Transmutacja? Sztuka tak trudna do opanowania, że nawet długowieczni imperialni elfowie rzadko podejmowali się tego wyzwania? Po białej skórze przebiegł dreszcz ekscytacji.

- Dlaczego akurat transmutacja, mistrzu?

Mag zerknął na ucznia spod krzaczastej brwi i uśmiechnął się przewrotnie.

- A dlaczegóż nie, Zaklinaczu Żywiołów?

Przez chwilę znacząco wpatrywał się w osłupiałego podopiecznego, a gdy ten pojął, czego oczekuje od niego nauczyciel, tajemniczy uśmieszek płynnie przeszedł w dobrotliwy wyraz wygładzający pomarszczoną twarz.

- Sztukmistrz Travis Arnelt dysponuje księgami oraz opracowaniami traktującymi o transmutacji, z którymi ja sam nie miałem okazji się zapoznać. Niewątpliwie podzieli się nimi z głodnym wiedzy asystentem. Tymczasem, drogi chłopcze, powinieneś udać się do pracowni. I pamiętaj, co powiedziałem. Bądź czujny, a nic cię nie ominie.

Słysząc tak niejasne pożegnanie Estowi nie pozostało nic innego, jak pokłonić się i wyjść, zostawiając mentora samego w półmroku przytulnego gabinetu. Ciarki mrowiły, lecz nie z powodu enigmatycznej wypowiedzi opiekuna. To jego zachowanie wzbudziło to szczególne wrażenie, jak gdyby otrzymał radę, od której mogło zależeć jego życie.

Dreszcze ustały i szczupłym ciałem wstrząsnął ostatni spazm, gdy zadrżała zaklęta w nim energia magiczna. Wychodząc z budynku, zerknął dyskretnie w kierunku bramy. Nadal zamknięta. Po zbiegowisku najemników również nie było śladu. Jedynie plama krwi wsiąkła w ziemię tam, gdzie leżał ranny tropiciel. A leżał tuż obok miejsca, gdzie nie tak dawno płonął stos pogrzebowy.

Jakże łatwo odebrać komuś życie - przemknęło mu przez myśl, gdy w pamięci odtworzył obraz zawodzącej kobiety. Jakże ciężkie jest poczucie, że nic go już nie przywróci.

A świadomość, że nie ocali ich wszystkich, była wręcz druzgocąca.

***

Była już noc, gdy wracający z pracowni Est przestąpił próg swojej sypialni. Domykając cicho drzwi zorientował się, że coś jest nie w porządku. Rozglądał się ostrożnie po pokoju, ale nic nie zajmowało jego uwagi na dłużej. Żaden szmer nie poruszył wrażliwymi uszami. Żaden cień ani drgnął w zakamarkach objętych nocnym widzeniem, gdzie nie docierało światło pojedynczej lampy. Pojedyncza lampa! Służba zapalała dwie, po obu stronach wejścia. I otwierała drzwi balkonowe, zupełnie tak jak teraz, wpuszczając do środka rozkoszny letni wietrzyk.

Bliżej nieokreślone wrażenie czyjejś obecności wciąż mu dokuczało. Nieśpiesznie przemierzył komnatę i wyszedł na balkon, zwracając wzrok w prawo. Nikogo. Z lewej także pusto. Ukłucie zawodu na moment go rozproszyło. Colonell zdawał pełen raport ze zwiadu lub też przebywał w świątyni, nic więc dziwnego, że nie znalazł czasu na nocne odwiedziny. Powinien odpocząć, ponieważ dzisiejszy patrol musiał być dla niego wyjątkowo stresujący. Zresztą, oni obaj powinni, gdyż popadając w rutynę najemnego życia, popadali także w wir niekończących się obowiązków.

Est nie chciał odpoczywać. Wszedł do środka z postanowieniem przetrząśnięcia biblioteki w poszukiwaniu informacji o Zakonie Paladynów. Miecze w świetle mogły odnosić się do rycerzy. No i te przeszywające złote oczy… Dlaczego to spojrzenie go prześladowało?

Jak rany, albo to ja zdurniałem do reszty, albo rozpętała się burza, której ogromu jeszcze nie potrafię pojąć.

Stając na środku pomieszczenia znów się rozejrzał, tym razem w poszukiwaniu zajęcia nie wymagającego interakcji z mieszkańcami wieży. Nie był wystarczająco zmęczony, by zasnąć od razu, ani nie miał większej ochoty na zapisywanie notatek czy lekturę. Prawdę powiedziawszy, na nic nie miał ochoty. Mimo że groźba wojny była odległa, to rozmowa z mistrzem wywołała w nim falę nowych wątpliwości. Przysiadł więc na łóżku, by rozsznurować buty.

Pojedyncza lampa w dalszym ciągu nie dawała mu spokoju. Uwierała jego poczucie bezpieczeństwa, budziła niepokój na granicy lęku. Nie pasowała do utartej codzienności. Patrząc na nią, za sprawą woli pokierował posłusznym płomieniem, przenosząc ognik na knot wygaszonej lampy. Uśmiechnął się z satysfakcją. Teraz wszystko było jak należy.

Wstał powoli. Zabierając ze sobą buty, postawił je tuż przy progu, by nie szukać ich o świcie. Puszyste futra przyjemnie połaskotały bose stopy. Zatrzymał się przy stoliku na szybki łyk wody, gdy do jego uszu dotarł znajomy dźwięk, a wiatr przyniósł bliski sercu zapach. Jeszcze przed chwilą go tu nie było…

Obrócił się, zanim intruz uderzył w niego z siłą tarana, przyciskając plecami do przeciwległej ściany. Śniade dłonie zamknęły się na białych nadgarstkach, a głodne usta desperacko odnalazły się nawzajem.

Colonell rozsunął kolanem jego nogi i zajrzał w roznamiętnione oczy. Już wiedział, że nie on jeden pragnął teraz bliskości. Najwyraźniej Estiemu nie przeszkadzało twarde oparcie pod plecami ani dotyk ciemnozielonej bluzy na piersi, skoro prężył się w uścisku, gdy napastnik skubał jego odsłoniętą szyję i przygryzał obojczyk.

Wkrótce chwyt zelżał. Mocne ręce zsunęły się wzdłuż smukłych boków i ujęły Esta pod uda. Dzieciak swoje ważył, lecz Col nie miał problemu z udźwignięciem go i podtrzymaniem. Białe palce wpiły się w kark, gdy chłopak przywarł do niego całym sobą, nogami oplatając mu biodra. Czując napierającą na niego męskość człowieka, schował twarz w pulsującej życiem szyi Cola i zacisnął powieki. Karmił się obecnością ukochanego mężczyzny. Karmił się chwilą, w której zawirował świat... i wylądował na miękkiej kołdrze.

Przypływ dzikiej żądzy przejął nad nim władzę. W drapieżnym uśmiechu odsłonił dłuższe niż u ludzi kły, obiecując spełnienie pragnień górującego nad nim partnera, władczego i nieprzejednanego. Ciężki oddech osuszał pełne wargi i unosił atletyczne ramiona otulone ciemnozielonym materiałem. Ledwie widoczny w cieniu tatuaż prowokująco przysłaniał lewą połowę twarzy. I te ciemne oczy wpatrzone w niego, tylko w niego, będące jego niepodzielną własnością…

Nie mogąc się powstrzymać, Est zacisnął pięści na kołnierzu kaptura i przyciągnął go do siebie, poszukując językiem jego ust. Jęknął, gdy szorstkie opuszki podrażniły płatek długiego ucha, pieszcząc je delikatnie od nasady aż po sam koniuszek.

Młody mężczyzna przerwał pocałunek. Nie było mu wygodnie i musiał się podeprzeć łokciem tuż przy skroni chłopaka. Dolna warga szczypała, przygryziona ostrym kłem rozochoconego kociaka. Drapieżność uległego dzieciaka szalenie go podniecała. Pogładził biały policzek, wolną dłonią podążając w dół, ścieżkami napiętych mięśni płaskiego brzucha. Ledwie złapał za kraniec czarnego bezrękawnika, a zwierzęce zębiska już polowały na jego wargi, przygryzając je w przypływie nieposkromionej euforii.

Colonell wspiął się zgrabnie na łóżko i okrakiem usiadł na wijącym się kochanku, rękoma chwytając kark bluzy tuż pod kapturem, za który został sprowadzony do parteru. Zgiął grzbiet i szarpnął, a kiedy się wyprostował, ciężki materiał poleciał na podłogę. Dłoń w czarnej rękawiczce musnęła ciemne włosy porastające klatkę piersiową i zjechała niżej, badając każde zagięcie i wypukłość na ciemnej linii. Nim dotarła do pasa ze sztyletami, człowiek pochwycił ją łagodnie i przysunął do ust, składając na chłodnych palcach delikatny pocałunek. Obserwował reakcje malujące się na uroczej buźce, znajdujące odbicie w kuszących ruchach bioder i ramion. Przesunął wilgotnym językiem po białej, gładkiej skórze przedramienia, zmierzając w stronę znoszonej rękawiczki. Skończył na palcach. Zrobiły się ciepłe. Drasnął jeden z nich zębami i otoczył językiem.

W skaleonich oczach jaśniał zachwyt i podniecenie sięgające szczytu. Est uwielbiał to muskularne ciało równie mocno, jak uwielbiał zamieszkującego je ducha. Kochał Colonella i chociaż do siebie samego żywił wymuszoną akceptację, tak łatwo przychodziło mu przyjmowanie wszystkiego, czym obdarzał go partner.

Pozbawiony okrycia człowiek przycisnął elfa do pościeli. Gorące wargi muskały ucho, ręce błądziły po targanym rozkoszą ciele, a zniewolony spodniami członek otarł się o jego własnego, jednakowo udręczonego i wyczekującego finału.

Est wciągnął ze świstem powietrze. Białe jak pierwszy śnieg dłonie ugniatały mięśnie pleców, krótkie paznokcie drapały skórę. Pragnął go poczuć, posmakować, poznawać fakturę niedoskonałej skóry, węzły rozwiniętych muskułów ramion, barków, pleców i pośladków. Ani się obejrzał, kiedy przy pomocy Cola stracił koszulkę i spodnie. Nie wychwycił momentu, w którym zwiadowca pozbył się pasa ze sztyletami i reszty odzieży. Jego wypalający się umysł był zajęty cudownym zjawiskiem, we władaniu którego się znalazł. Krótkie kędziorki łaskotały, palce splatały się ze sobą i rozplatały, nie mogąc się zdecydować na jedną opcję.

- Fantazjowałem o tobie tak wiele razy… - szeptał zachrypniętym głosem Col, nie przerywając pieszczenia nagiej skóry. - I kiedy przyszło mi je spełniać, to wciąż mi mało… Esti, pragnę ciebie więcej i więcej. Chcę się z tobą kochać…

Est rozchylił powieki. Były ciężkie, jak gdyby nie spał od miesiąca. Najmniejszy skrawek skóry palił ogniem niespełnionej miłości, a buzująca w żyłach krew płynęła wściekłą rzeką. Nie wyobrażał sobie, jak mogłoby to “więcej” wyglądać, a w tej chwili nie śmiał o to pytać. Tak było dobrze i bał się, że jeśli zgodzi się na więcej, będzie tylko gorzej.

- Dłużej nie wytrzymam, Col… - wyjęczał, wiercąc się wśród rozgrzebanych poduszek. - Jak rany, co ty ze mną zrobiłeś…

- Zapytaj, co z tobą zrobię, kiedy w końcu mi pozwolisz…

Język Cola, zajęty smakowaniem nieskazitelnej skóry, przemieszczał się według trasy wyznaczonej przez szeroką dłoń podtrzymującą chłopaka. Dłoń, która schwyciła najczulszy punkt, zacisnęła się na nim i przesunęła w górę, pocieraniem doprowadzając młodego, niedoświadczonego kochanka do ostateczności.

Już nie trzeba było wiele czułości, by zakończyć to, co rozpoczęli przy ścianie...

***

Wody w misie starczyło na tyle, by mogli się opłukać. Szczęśliwi leżeli obok siebie na łóżku, wyczerpani i w błogim spełnieniu. Est przytknął nos do szyi ludzkiego kochanka, wdychając jego intensywny, pobudzający zapach. Westchnął cicho, odpływając w sen.

Przez cały ten czas nie odezwali się do siebie, nie wyjawili tego, o czym każdy z nich myślał w samotności. Nie podzielili się ze sobą obawami, jakie niosła każda rozłąka. Byli świadomi niebezpieczeństw i chociaż sobie ich nie życzyli, to zmuszeni byli w pełni je zaakceptować.

Wtem nieproszona refleksja wyrwała Esta z letargu. Co miało znaczyć, że Col chce się z nim kochać? W takim razie co robili przed chwilą, jeśli się nie kochali? Nie jest kobietą, żeby to robić w ten sposób. To nie przejdzie. Nie ta fizjonomia. Zatem jak robili to mężczyźni nazywani pawimi oczkami, skoro obaj byli tak samo zbudowani? Nie ograniczali się do pieszczot?

Est odczuwał coraz większe zmęczenie i jeszcze silniejsze rozkojarzenie, by się nad tym głowić. I na to przyjdzie pora. Teraz mieli siebie na wyłączność aż do świtu. Aż do następnego dnia, który przyniesie więcej pytań, aniżeli odpowiedzi.

Colonell rozparł się na plecach z ręką pod głową. Drugą głaskał kark odprężonego ukochanego. Odnalazł spokój i był przekonany, że niebawem odnajdzie także i siebie. Że szczera miłość tego dzieciaka mu pomoże. Przymknął oczy i zanucił melodię, która niskim pomrukiem niosła się w komnacie przesyconej zapachem minionej rozkoszy. Ciężką dłonią czule zmierzwił czarne włosy, ale nic nie wskazywało na to, by Esti miał zasnąć. Na domiar złego zaczął nawet rozmowę.

- Dotychczas tropiciele nie nosili hełmów - trzeźwo zauważył Est. – Byłem pewien, że to ty się wykrwawiasz. Ale kiedy zdjąłeś hełm...

- Ciii. - Col mocniej przytulił wycieńczonego dzieciaka. - Nie myślmy już o tym.

- Na szczęście nie jesteś ranny. Gdybym z wami był, to…

Dający za wygraną mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

- To co? - podchwycił przerwany wątek.

- To chyba bym go zabił.

- To jest ten moment, w którym pacyfista sięga po drastyczne metody uwzględniające użycie śmiercionośnych narzędzi - zaśmiał się cicho Col, próbując sobie wyobrazić opisaną scenę. Nie umiał, co rozśmieszyło go o wiele bardziej niż sama niedorzeczna myśl.

Est wyswobodził się z objęć i dźwignął na łokciach, by z urazą popatrzeć człowieka urządzającego zeń podśmiechujki.

- Gdyby nie dało się po dobroci, to bym go zabił - poprawił się. Opadł na śniadą pierś i ułożył na niej podbródek. Mrugnął kilka razy dla odpędzenia nawracającej senności. - Jak tylko zobaczyłem kapłanów, od razu pomyślałem o najgorszym.

- Przybiegłeś przed nimi, chociaż miałeś większą odległość do pokonania.

- Na szczęście byłem w gabinecie mistrza, więc nie miałem daleko. – Est zastanowił się chwilę. - Jak ty to robisz, że potrafisz wspiąć się na balkon na czwartym piętrze?

Colonell zamknął oczy i umościł się na poduszkach.

- Miłość uskrzydla, Esti.

- Naprawdę chciałbym wiedzieć.

- Naprawdę to ty nie masz powodów, żeby wkradać się do swojego pokoju.

Człowiek nie stłumił ziewnięcia, którego urwany przebieg obserwował Est.

- Przepraszam, Col, jesteś wykończony, a ja samolubnie cię zagaduję. I to jeszcze takimi bzdurami. - Sturlał się z niego i zwinął w kłębek tuż obok, wciskając w zagłębienie między jego ramieniem a torsem. - Cieszę się, że cię mam – dodał cichutko. - I cieszę się, że żyjesz.

- Też się cieszę że się odnaleźliśmy, Esti – westchnął Col, powoli zasypiając.

***

Białego elfa obudził dźwięk naciskanej klamki. Serce podeszło mu do gardła, ponieważ takie wtargnięcia do jego sypialni nie wróżyły niczego dobrego. Tak było w przypadku koszmaru będącego sygnałem Macierzy Mocy, a później ataku smoka. Podobnie miało być i teraz, choć skala nieszczęścia nie była aż tak imponująca jak w poprzednich sytuacjach.

Markujący sen Est nie podnosił się z łóżka. Jego rozespane spojrzenie padło na Cola. Pierwsze promienie słońca rozświetlały wytatuowaną twarz oraz ciemną skórę piersi i ramion. Skupione na nim przydymione szmaragdy zdawały się tak czujne, jak gdyby mężczyzna w ogóle nie spał.

Nie zważający na własną nagość Colonell usiadł, wbijając wzrok w otwarte na oścież drzwi. Przez pięć dłużących się sekund dezorientacja wykrzywiała czarny malunek, by zaraz przejść w niemałą konsternację, która zaintrygowała białego elfa.

Uniósłszy się na łokciu, Est podążył za spojrzeniem partnera i... oniemiał.

W drzwiach stała Leos. Z rozdziawionymi ustami gapiła się to na człowieka, to na elfa, którzy nawet nie próbowali tłumaczyć okoliczności, w jakich ich przyłapała. Dwaj nadzy mężczyźni śpiący w jednym łóżku i pod jednym przykryciem byli obrazkiem, którego nie trzeba podpisywać. Szczególnie że leżeli nieprzyzwoicie blisko siebie, a wokół walały się pospiesznie zdjęte ubrania…

Porażona odkryciem czarodziejka wycofała się sztywno i bezdźwięcznie domknęła drzwi, jakby wcale jej tam nie było.

Col nie wyglądał na przejętego, gdy szeroko ziewając, drapał się po karku. Przygarnął do siebie zdrętwiałego elfa i uśmiechając się krzywo, pocałował zmartwiałe białe wargi.

- Pojęcia nie mam, czego ta wiedźma szuka u ciebie tuż o świcie, ale chyba w końcu da ci spokój. - Z zadowoleniem opadł na poduszkę. - Albo nauczy się pukać.

Spokój?! Est odnosił wrażenie, że już nigdy nie zazna ani odrobiny spokoju!

wtorek, 10 grudnia 2024

Byle nie jak PKP

Z przyczyn ode mnie niezależnych rozdział 2.12 pojawi się z opóźnieniem. Co prawda nie takim, jakimi poszczycić się może PKP, ale jednak.

A oto przyczyna:


🎵 Soaring Dreams - Kamikaze Kitty 🎶

czwartek, 5 grudnia 2024

"Samobójstwo jednej z Nas"

- Myślisz o samobójstwie? – zapytałam z troską.

            Spojrzała na mnie, głęboko zaglądając mi w oczy. Wyglądała jakby namyślała się nad odpowiedzią, której ostatecznie nie udzieliła.

            - Późno już – powiedziała bezbarwnym głosem. Jej wzrok momentalnie zmętniał, przyciągany linią horyzontu. – I robi się zimno.

            Po tych pustych, pozornie pozbawionych znaczenia słowach wstała i wepchnąwszy dłonie w kieszenie skórzanej kurtki odeszła w swoją stronę. Bezsilna odprowadzałam ją wzrokiem zastanawiając się, czy widzę ją po raz ostatni.


Mijały miesiące, a ja coraz dotkliwiej odczuwałam jej nieobecność. Wreszcie, po ponad połowie roku, zamknęłam się w sobie, wycofałam i zniechęcona popadłam w stan, który doskonale znałam, a do którego wracać nie chciałam. Z każdym kolejnym dniem oddalałam się od siebie i ludzi, uciekając w uzależniającą samotność.

                    Ale tak naprawdę ja nigdy nie jestem sama.

            - Herbatki? – zaproponowała Motywacja, z entuzjazmem prezentując szklany zaparzacz ciśnieniowy. – Zielona, twoja ulubiona!

            Westchnęłam, z obojętnością spoglądając na przedmiot w jej dłoniach. Chcąc mnie rozweselić, Motywacja potrząsnęła nim mocno, aż zaszeleściły suszone liście oraz kawałki liofilizowanych owoców. Niestety, nie wywołało to uśmiechu na mojej twarzy. Starała się mnie rozweselić, doceniałam jej wysiłki, ale w tej chwili nie herbatki były mi w głowie. Staczałam się. Z każdym dniem coraz niżej i głębiej w odmęty melancholii.

            Niezrażona niepowodzeniem Motywacja odstawiła zaparzacz na blat i pstryknęła przełącznik elektrycznego czajnika. Narastający syk gotującej się wody na moment zajął moje ospałe myśli. Nie zaliczam się do osób noszących ciszę pod czaszką – w mojej głowie nieustannie roją się niezliczone refleksje, rodzą się koncepcje, umierają pomysły… Ale i tych zaczynało brakować. Pustka ogarniała mój umysł, tak jak odrętwienie ciało. Stopniowo, niedostrzegalnymi etapami popadałam w apatię, którą wyzbyte zrozumienia otoczenie błędnie nazywało prokrastynacją. Dlatego też nauczyłam się polegać wyłącznie na sobie. I dlatego na przestrzeni lat zrodziłam tak wiele wersji siebie.

            A teraz jedna z nich odeszła. Prawdopodobnie na zawsze.

            Bez udziału świadomości wychwyciłam aromat świeżo zaparzonej herbaty „Green Orange”. Ściągnęłam łokieć z blatu, podczas gdy Motywacja ostrożnie postawiła zaparzacz na stole, tak bym miała go na linii wzroku. Wiedziała jak bardzo lubię obserwować nasiąknięte wodą owoce i liście z powolną elegancją opadające na dno.

Rozległy się stuki ceramiki i po chwili Motywacja wróciła z dużym białym kubkiem ozdobionym wizerunkiem rekina wynurzającego się z wody. Z jego rozwartej paszczy strzelała tęcza, a nad całością widniał napis „I’M TOTALLY JAWSOME!”. Jednak i to nie podniosło mnie na duchu.

Motywacja przysunęła sobie taborecik i usiadła po mojej prawej, nie odrywając ode mnie jaśniejącego pragnieniem niesienia pomocy spojrzenia. Dla własnego bezpieczeństwa starałam się na nią  nie patrzeć.

            - Co mogę dla ciebie zrobić? – spytała energicznie.

            Przytknęłam skroń do zimnej ściany i przymknęłam powieki, chcąc w ten sposób choć na moment zapomnieć o otaczającym mnie świecie. Wcale nie potrzebowałam jej pomocy. Nie potrzebowałam żadnej głupiej herbaty ani bezsensownej rozmowy. Sama już zapomniałam, co było mi teraz potrzebne. Zgubiłam się. Straciłam marzenia i pragnienia, nie miałam celu, do którego mogłabym dążyć, a poczucie, jakobym miała wszystko i że nic więcej w życiu mnie nie czeka, uderzało prawdziwością w swej niedorzeczności. Przecież tak wiele jeszcze przede mną…

            - Czy ciebie do reszty pogibło, Motywacja?! – zagrzmiał despotyczny głos za moimi plecami. Gwałtownie wyprostowałam zgarbione plecy, nie ważąc się obrócić. – Co wy tu za scenki odstawiacie?! Herbatki popołudniowe? Serio?

            - Och, Dyscyplino, jeszcze chwilka i będzie nadawała się do picia – zaszczebiotała Motywacja. – Przyłączysz się do nas? Ty również jesteś mile widziana, Autokrytyko, choć wolałabym, byś powstrzymała się od komentarzy. Wiecie gdzie znaleźć kubki?

            - W dupę wsadź sobie te kubki! Przyszłam tu po nią!

            Nie widziałam tego, ale wycelowany w moją potylicę palec Dyscypliny był aż nader wyczuwalny w napiętej atmosferze.

            - Nie tylko pozwoliła Inspiracji odejść, ale na domiar złego puściła samopas Determinację! Moje maleństwo biega gdzieś samotne i przestraszone, pewnie i oczy sobie wypłakuje z tęsknoty, a wy tu brytyjskie wieczorki odwalacie!

            Zaschło mi w gardle. Sprawa z Inspiracją to rzeczywiście moja wina, ale wypuszczenie Determinacji? Podejrzewam, że nie byłam świadoma, co robię. Nie zmienia to faktu, że silnie z nią związana Dyscyplina postanowiła w odwecie wziąć mnie w karby czy tego chcę, czy nie. I to dosłownie!

             - Koniec z użalaniem się nad sobą, frajerko! – Szarpnęła mnie za karczek koszulki i bez trudu pociągnęła ku sobie, za nic mając moje boleśnie przyduszone gardło. – Aż rzygać się chce od patrzenia na ciebie! Dupa w troki i idziemy szukać Determinacji! Teraz!

            Sądzę, że tego właśnie w tym momencie potrzebowałam. By podjęto konkretne działania za mnie. I po cichu liczyłam, że przy okazji odnajdę też Inspirację…


    Taki krótki tekścik "pisany na kolanie" na rozkręcenie weny. Ostatnio cholernie mi jej brakuje, a teraz jeszcze weszłam w nastrój utrzymujący mnie w przekonaniu o własnej nieudolności... Cóż, to chyba jeden z tych dni. Zbyt częstych dni, na mój gust.

    Dawno mnie tu nie było, czas nadrobić zaległości. Autokrytyka wciąż mnie nagabuje, ale jak tylko ramię w ramię z Dyscypliną odnajdę Inspirację, to we trzy skutecznie zamkniemy jej gębę! Tymczasem... troszkę poczytam. Albo może pogram?

🎵 Treasured Memories - Tyler Pierce 🎶