czwartek, 13 kwietnia 2023

Biały elf - rozdział 6

 

Estalavanes po raz pierwszy od wielu nocy spał spokojnie. Otulony miękką pościelą, w zaciszu własnej sypialni na czwartym piętrze Wieży Czarodziejów śnił o minionych dniach, które odcisnęły piętno na jego wrażliwej psychice. Spał snem niewinnego - otoczony wysokimi murami Twierdzy nie był świadom, jak wielkiego niebezpieczeństwa szczęśliwie zdołał uniknąć…

***

Głęboka noc szumem deszczu spowiła stojącą na uboczu noclegownię. Przy tak ponurej pogodzie mało komu przychodziło do głowy, by opuszczać suche, ciepłe zacisza własnych domostw i ruszać w podróże po rozmokłych traktach. Noclegownia stała więc pusta, nie licząc mieszkającej w niej rodziny, na co dzień prowadzącej ów skromny przybytek. Oraz Obserwatora - milczącego, nieusatysfakcjonowanego rezultatem zakończonego przesłuchania.

W tej chwili całym sobą chłonął esencję wypełniającą wnętrze budynku. Każde pomieszczenie nasycone było szczątkowym śladem energetycznym charakterystycznym dla poszukiwanego. Tutejszy nurt, ośmio- lub dziewięciodniowy, stracił co prawda na intensywności, lecz wciąż pozostawał rozpoznawalny. Woń poszukiwanego była wyjątkowa. Zawierająca indywidualne cechy namierzanej istoty dawała całkiem wyraźny obraz w mocy. Tak, bez cienia wątpliwości był to ON. I tak jak Pan przewidział, to właśnie ON znalazł Ornament Zaklinacza. Obserwator wiedział, że dopiero teraz ich wspólny cel zacznie wykazywać prawdziwy potencjał. I była mu na rękę myśl, iż w ten sposób marny sługa zyskuje drobną przewagę nad swym potężnym zwierzchnikiem.

Powracający do rzeczywistości humanoid otworzył żółto-zielone oczy, ostatni raz omiatając wzrokiem ciemną, przestronną salę wyłożoną drewnem. Jego fizyczne zmysły wyczuwały metaliczny zapach krwi oraz fekaliów będący tylko echem minionych tortur. Opuścił noclegownię, zupełnie nie troszcząc się o czynność tak trywialną jak zamknięcie drzwi. Nikt z tutejszych nie stanowił dlań realnego zagrożenia, nie miało zatem znaczenia, kiedy mieszkańcy miasteczka odkryją dowody świadczące o udziale osoby z zewnątrz. I tak nie będzie go wtedy w okolicy.

Naciągnął kaptur na głowę, gdy ciężkie krople zmoczyły grzywę nasrożonych, czarnych włosów. Znów skierował własną esencję na wrażenia pozazmysłowe wyczulające ciało na gamę bodźców metamagicznych. Spojrzenie sięgało dalej, niż ludzie kiedykolwiek dostrzegą, a umysł był tak stary, iż pamiętał prawdziwą historię, którą znano wyłącznie z przeinaczonych legend oraz opowieści. Energia tajemna w jego ciele działała niczym katalizator dla magii świata, a on ochoczo z tej zdolności korzystał. Był niszczycielskim żywiołem, z którym inni powinni się liczyć. A jeszcze większa siła właśnie w tej chwili formowała nieprzebrane legiony na odległym południu.

Pazurzasta dłoń upstrzona rdzawymi plamkami zwinęła się w pięść i uniosła na wysokość oczu. Szybkie kroki chrzęściły na wysypanej tłuczniem ścieżce, kiedy zakapturzony nieznajomy przemierzał nocne, wyludnione uliczki Cichobrzegu – miasteczka młodego i trwającego w leniwej stagnacji. Siedziby typowo ludzkiej, odstręczająco banalnej. Te prymitywne istoty przegnały jego krewniaków, tępiąc niemal co do sztuki, a przynajmniej tak widziały to w swych okaleczonych, upośledzonych umysłach. Nie do pomyślenia było, że to z ich winy jego gatunek nosił na sobie ponadstuletnie rany, nadal zbyt świeże, by mogły się zagoić, jątrzące się ropą pielęgnowanej nienawiści, piekące poniżeniem i rwące wspomnieniem konających pobratymców!

Ale nic to.

Koniec końców sprawiedliwości stanie się zadość. Pan spełni swe obietnice w chwili, gdy jego oddany sługa wykona zadanie, a wtedy ludzie odpowiedzą za krzywdy, jakich się dopuścili. Odpowiedzą za cierpienie każdego pojedynczego stworzenia, które nieszczęśliwie wpadło w ich żądne krwi łapska lub stanęło przed ich obłudnymi, paskudnymi obliczami. Ludzie roili się niczym mrówki, lecz w porównaniu do tych owadów nie przynosili oni żadnego pożytku. Wyłącznie szkodzili, niszczyli i zabijali. Pan wytępi robactwo. Wypleni chorobę. Przywróci tej krainie witalność. A jemu przywróci dom. Pierwotny dom jego Barwy.

Obserwator odsłonił długie kły w grymasie spotęgowanej gniewem odrazy. Po raz kolejny wytarł palce w poły swego płaszcza. Znów z obrzydzeniem przyjrzał się zaschniętym plamom, które nie schodziły pod wpływem rzęsistego opadu lecącego z nieba. Krew pospolitych ludzi śmierdziała rdzą. Nie zachęcała, nie pobudzała, nie satysfakcjonowała. A teraz te wstrętne ślady pokrywały całe jego dłonie pojedynczymi kropkami, których nie potrafił się pozbyć. Zwykle zimna woda i energiczne pocieranie wystarczały, jednak nie tym razem. Piętno trzymało i mimo usilnych starań nie chciało puścić.

Warknął wściekły, a długą chwilę gorzkiej furii osładzała mu rozkoszna myśl, że kiedy tylko pachnący poszukiwanym ludzie odzyskają choć część władz umysłowych, nie będą w stanie połączyć dotykających ich zaburzeń z osobą zielonookiego nieznajomego. Zwariują. Kompletnie postradają zmysły od wymyślnych tortur, jakich dopuścił się na ich żałosnych umysłach oraz w niewielkim stopniu na równie słabych ciałach. A było to zaledwie preludium do zwycięskiej pieśni o powrocie prawowitych władców lasów i puszcz. Cichobrzeg, jak i wiele innych siedzib ludzkich, zostanie wyłącznie śladem na mapie, kolorową plamą i literami nakreślonymi bez najmniejszego znaczenia, bez sensu. Gęste lasy obficie porosną to miejsce. Na nowo zakwitnie w nich życie. Zwierzęta i ptaki powrócą, a ziemia się odnowi. W ciągu stu lat ludzie zdewastowali obszar, którego przywrócenie do pierwotnego stanu zajmie ponad pięć setek, nawet z pomocą jemu podobnych. Ludzie są złem, a on znajdzie na nie panaceum. Taka była jego rola. Taki też był jego cel.

Nikt nigdy nie zaświadczy, że wysoki, zakapturzony jegomość ciemną mżystą nocą opuścił Cichobrzeg. Nikt nigdy nie zaświadczy, że odwiedził noclegownię położoną w miasteczku na zachodnim wybrzeżu Estarionu. Podobnie jak nikt nigdy nie zaświadczy, że krew na jego palcach należała do szanowanych i lubianych właścicieli jedynego przybytku w okolicy. Poczynania Obserwatora były subtelne i skutecznie, czym mógł zawstydzić niejednego skrytobójcę. Jego gatunek słynął z tych cech, do których warto dodać także bezwzględność oraz wytrwałość. Cała rasa była wierna raz przyjętym ideałom, a już na pewno samym sobie. Obserwator przewodził ich Barwie, toteż ręczył życiem za lojalność swoich krewniaków. A najistotniejsze było to, iż pozostawali oni wierni swemu przewodnikowi.

Zatrzymując się na rozdrożach, spojrzał na drogowskazy tak samo prostackie jak ludzie, którzy je stworzyli. Pozbawieni magii byli niczym, pyłem na wietrze, kurzem na jego stopach i sandałach. Gorzej rzecz miała się z tymi, którzy umiejętnie się nią posługiwali, a okazali się przy tym tak kreatywni i pomysłowi, że aż cierpła mu skóra na grzbiecie. Lecz nie czas teraz na niewygodne wspomnienia. Musi przemyśleć swój kolejny ruch, obrać odpowiedni kierunek, by nie tracić czasu na dalsze bezowocne poszukiwania.

Zapach energetyczny najsilniej odcisnął się w noclegowni oraz w Grobowcu. Poza tymi dwoma miejscami pojawił się jeszcze w lesie, wiodąc słabym tropem z klifów ku polanie z powalonym pniem. Stamtąd prowadził prostą drogą na przełaj łąk, gdzie stało samotne drzewo, aż ostatecznie doprowadził wytrwałego tropiciela prosto do trzypiętrowego budynku z czerwonej cegły i murszejącego drewna. Jednak ten ślad był stary, zwietrzały niczym zamierzchłe wspomnienie. Doprowadzeni na skraj poczytalności ludzie potwierdzili, że biały elf zniknął dwie noce temu. Natomiast nikły powidok esencji miał co najwyżej dziewięć dni. I wszystko by się zgadzało. Cel w przeciągu siedmiodnia odnalazł Grobowiec i zagarnął jego zawartość, ukrywając swoją obecność w mocy, stąd znikomy sygnał odbierany przez nurt, który przestał go rejestrować. Idąc tym torem, nie dalej jak dwie noce temu opuścił to miejsce, co zgrywało się w czasie z obecnością poszukiwaczy przygód. Pokazał im Grobowiec i opuścił mieścinę wraz z nimi. Dokąd zatem się udali? I dlaczego Ornament Zaklinacza sprzeciwił się własnemu stwórcy, który jako jedyny powinien wyczuwać zarówno przedmiot, jak i jego posiadacza? Jak gdyby artefakt spełnił swe przeznaczenie lepiej, niż twórca zakładał.

To oczywiste, że Obserwator chciał go odnaleźć także z własnych pobudek. Dobro Barwy było dla niego najważniejsze. Ale było jeszcze coś, czego Pan nie mógł wiedzieć, a o czym nie mógł dowiedzieć się nigdy. W innym razie zdradziecki sługa natychmiast postradałby życie, podobnie jak jego pobratymcy. Wyginęliby całkowicie. Ryzykował ogromnie, a co gorsza – ryzykował rozmyślnie. Artefakt od początku do końca został stworzony z myślą o poszukiwanym, choć ostatecznie otrzymał kilka magicznych modyfikacji. Nie było to zamierzone działanie. Obserwator zmuszony był to zrobić, gdyż w innym wypadku matka nie oddałaby niemowlęcia w ludzkie ręce, a ciąg tradycji sięgający tysiącleci zostałaby gwałtownie przerwany. Tylko Zaklinacz wiedział, jaką magię wsączył w misterną ozdobę i wbrew pozorom było tego więcej, niż wyznał swemu zwierzchnikowi.

A teraz jego własne zabezpieczenie umknęło mu niczym zając w ciemny las. Po części tak miało wszystko funkcjonować. W końcu artefakt stopi się z ciałem w jedno, a jego moc osłabnie, obnażając wyjątkową prezencję poszukiwanego. Tymczasem coś poszło nie tak, nie widział go bowiem nikt. Poszukiwany został „skradziony” przez zmyślnych złodziei i ukryty poza zasięgiem prawowitych właścicieli. Dokąd się udał? Kto był na tyle zuchwały, by ukraść własność samego Pana? Zakon? Nie, Zakon Paladynów co prawda podejrzewał, że ich wielki przeciwnik się przebudził, być może domyślali się, na czyj powrót szło, lecz działali w innej materii. Oni także go poszukiwali, owszem. Dla nich również rozmył się jak dym we mgle, zmieszał z resztą, choć wcale nie powinien.

Paladyni.

Ci ludzie byli wyjątkowym zagrożeniem. Zasłaniali się nieistniejącymi Wszechmocnymi, ale ich moc była szczególna, niebezpieczna, zabójcza, aczkolwiek skryta pod pancerzykiem dobra i sprawiedliwości. Jeżeli poszukiwany został gdzieś ukryty, to pośród zwyczajnych przedstawicieli słabego gatunku, wśród prostej ludności. Gdyby tylko złodzieje pozostawili po sobie odrobinę śladu w nurcie, miałby jakikolwiek punkt odniesienia. Bez tego musiał radzić sobie na prymitywne ludzkie sposoby.

Jeszcze raz spojrzał na znaki wydrapane w nieheblowanym drewnie. Ludzka mowa, ludzkie pismo, archaiczne, pozbawione mistycyzmu przypadkowe znaki, nic ponad to. A jednak czytał je, raz po raz wypalał sobie w umyśle dwie nazwy, na których się skoncentrował. Nie mogli być daleko. Nie mogli się teleportować, nie byli jemu podobni. Oni nie nosili w sobie magii.

Asvill i Adeila. Oba miasta znajdowały się pod stalową jurysdykcją Zakonu, co znacznie komplikowało sprawę. Wystarczy, że postawi stopę na ich przeklętym terytorium, a jego tożsamość oraz esencja natychmiast zostaną wychwycone. Paladyni wzmogli czujność i wątpliwym było, by przeoczyli dwumetrową istotę nieustannie skrywającą twarz pod kapturem. Wystarczyło, by go zdjął, a Zakon odkryłby całą prawdę i wyścig po zwycięstwo rozpocząłby się falstartem. Ich klerycy wyczuleni byli na wszelkie zmiany w nurcie, nawet śladowy przejaw magii z jego strony mógłby zostać odnotowany. Zatem nie pozostawało nic innego, jak czynić to, co mu przykazano – podróżować, słuchać i obserwować, przemykać w ciemnościach oraz uderzać z ukrycia. Być tam, gdzie wiódł obowiązek.

Skrzywił się z niezadowoleniem, czując naprzykrzające się, powracające wibracje w żołądku. Znów był głodny, a przecież jadł wczoraj. Posiłek miał mu wystarczyć na kolejne trzy dni. Najwyraźniej humanoidalne ciało rządziło się własnymi prawami, domagając się pożywienia częściej, niż zakładał. Szybciej trawiło i przetwarzało pozyskaną energię. Było to poniekąd niefortunne, lecz na szczęście nieopodal znajdował się las, z początkiem lata zapewne obfitujący w zwierzynę. Gdyby upolował niedźwiedzia lub dorodnego jelenia, być może na dłużej zachowałby uczucie sytości.

Tkwiący na rozdrożu Obserwator odetchnął niepocieszony, nie mógł bowiem przybrać swej prawdziwej postaci. Zniszczenia poczynione w lesie wzbudziłyby podejrzenia wśród okolicznej ludności. Jeszcze tego brakowało, by przyciągnął uwagę, a już ostatnie, czego chciał, to paladyni na głowie. Nie żeby się ich obawiał, wystarczy jednak, że nie wróci dwóch, a cały garnizon zostanie postawiony na nogi.

Idąc w kierunku, z którego dolatywał zapach gnijącego poszycia oraz wilgotnego drewna, dumał nad przyszłością, a w szczególności nad przyszłością poszukiwanego. Ze sobą mógł być szczery; chciał go zabić. Wolał oszczędzić mu męczarni i zapomnieć, że kiedykolwiek go spotkał. Jeszcze mocniej pragnął ocalić własną Barwę. Pan obiecał wsparcie, jednakże nic nie było za darmo. Przysługa za przysługę, ale…

Tak, zawsze pojawiało się to przeklęte „ale”.

Ale czy jedno naprawdę było warte drugiego? Co, jeśli przyłoży rękę do jeszcze gorszego kataklizmu niż ten sprzed stulecia? Jeśli Pan nie dotrzyma obietnicy, to co wtedy uczyni dla swojej rodziny? Już w tej chwili Pan stawał się siłą niemożliwą do powstrzymania. A kiedy dojdzie do ostateczności, prawdopodobnie nikt mu nie zagrozi. Nikt nie ujarzmi postępującej fali, której destruktywny impet zmiecie wszystko, co stanie na jej drodze. Nic nie powstrzyma go przed złamaniem danego słowa, będzie miał świat u swych stóp, na wyciągnięcie ręki, ba!, na jedno skinienie palca. I na nic maluśkiemu Obserwatorowi zdadzą się zabezpieczenia, nieważne jak zmyślne. Więc w chwili takiej jak ta pytał sam siebie: po co to robię? Z głupiej nadziei wynikającej z pustych słów? Po co chcę znaleźć poszukiwanego? Dla Pana czy dla siebie?

Poszukiwany nie powinien był się urodzić. Nie w tych czasach. Nie tak wcześnie. A może to on zbyt późno ją odnalazł? Obydwoje dali się zwieść, zresztą to jej racja wypłynęła na wierzch. Posiadała niebywały dar do zjednywania sobie każdego rodzaju osobowości, do owijania ich wokół palca i wykorzystywania. Nie, to nie był dar. To była ona, po prostu ona. To było w niej, w środku, tak objawiała się jej moc, mimo iż nie była użytkowniczką magii. Jeżeli poszukiwany odziedziczył po matce tę siłę charakteru oraz talenty - a miał słuszne powody, aby tak przypuszczać - to Pan nie będzie miał z nim lekko. Całe szczęście, że ona odeszła. Żywił nadzieję że już na zawsze, nie miał bowiem ochoty znów się z nią spotykać. Lękał się tego, co mógłby wtedy uczynić.

***

Monotonny szmer wzmacniał działanie odżywczego snu, któremu poddawał się Estalavanes. Chłodne, wilgotne powietrze wpadało do środka przez uchylone okno, a słaby wiatr porywał kotarę, łopocząc nią do wtóru bębniącej o szyby ulewy. Chłopak na moment otworzył oczy, lecz otaczający go półmrok oraz znajome dźwięki ponownie zmusiły podatny umysł do odpłynięcia w bezkres miękkiej podświadomości. Nawet jeśli słońce wychynęło zza horyzontu, zasłona ołowianych chmur skutecznie odwlekała moment przejścia nocy w świt.

Przewrócił się na drugi bok, szczelniej owinął kołdrą i natychmiast zapadł w głęboki sen. Dopiero pukanie do drzwi poderwało go z miejsca do pozycji siedzącej, a łomot wystraszonego serca poskutkował lepiej niż zimna woda wylana na twarz. Przełykając ślinę, zacisnął szczęki i nasłuchiwał powtórki. Już uspokajał się myślą, że była to wyłącznie jego wyobraźnia, kiedy trzy stanowcze uderzenia wyrwały go z oszołomienia.

No tak, mistrz wspominał, że zbudzi go o świcie.

– Proszę – zawołał słabym głosem, zsuwając się przy tym z łóżka. Było cudownie wysokie, bajecznie miękkie i rozkosznie ciepłe. Kusiło go niezmiernie, szczególnie że rzeczywistość powitała go przytłaczającą szarością i zimnem odkładającym się na odsłoniętej skórze ramion.

Odwrócił głowę od widoku za oknem w stronę otwierających się drzwi. Stanęła w nich znajoma sylwetka wyprostowanego Maga. W nocnym widzeniu elfiego ucznia starzec wyglądał nieprzyzwoicie nienagannie w luźnym odzieniu oraz ze schludnie wyczesaną krótką brodą. Est, choćby pragnął, nie mógł opisać siebie podobnie. Obstawiał, że włosy nocą nieźle wojowały, każdy bowiem sterczał w inną stronę, a chyba wszystkie za cel obrały sobie jego sklejone snem powieki. W ustach miał piasek, w kącikach oczu także, tylko nosem musiał pociągać, aby jego zawartość nie wyszła na zewnątrz przy szerokim ziewnięciu, którego nie przełknął.

To była trzecia noc poza noclegownią, pierwsza przespana niemal ciągiem. Ciekawe, czy ktokolwiek przejął się jego zniknięciem. Nie, raczej nie. A jeśli już, to żałowali utraty dodatkowej pary rąk do pracy, a nie jego samego.

– Dzień dobry, Estalavanesie. Ufam, że dobrze spałeś? – Mag zatrzymał się tuż przy domkniętych drzwiach. Rozespany Est podejrzewał, że mistrz nie widzi dobrze w połowicznych ciemnościach, ale jego powściągliwość mogła mieć również inne podłoże. – Ubierz się i ruszamy. Pora, byś poznał miejsca, w których spędzisz większość swojego czasu w Twierdzy.

Est wyprostował się i przeciągnął, wahając w duchu nad udzieleniem odpowiedzi. Grzeczność tego wymagała, chociaż niechęć do pogłębiania relacji stawiała czynny opór. Nie, mistrz nie zasługiwał na to, by bezczelnie go lekceważyć. Był jedynym człowiekiem na świecie, który zasługiwał na szacunek.

– Dzień dobry, mistrzu – mruknął, poprawiając bezrękawnik. Zeszłej nocy zasnął w tym, w czym aktualnie stał, i przez myśl mu nie przeszło, by tracić czas na przebieranki. Opuścił dłonie i zerknął na bandaż. Będzie musiał znaleźć nowy opatrunek. Albo inny, lepszy sposób na jego zastąpienie.

– Jestem pod wrażeniem, jesteś już gotów. – Zadowolenie w głosie starca dosięgło podopiecznego, który z przypadku, a nie celowości, zaprezentował się niemal w pełni odziany. – Śmiało, chłopcze, zakładaj buty. Jeszcze chwila, a Twierdza zacznie budzić się ze snu.

Młody uczeń dłużej nie zamierzał się ociągać. Posłusznie wykonał polecenie opiekuna i na powrót usiadł na łóżku, łapiąc za wysokie, czarne buty. Trochę mu zajęło wiązanie rzemieni w trzydziestu szlufkach, za to zręcznie poradził sobie z klamrami podwójnych pasków u góry cholewek. Buty były ciężkie, a ich czubki od wewnątrz wzmocniono metalem nie po to, by noszącej je osobie było wygodniej czy cieplej. Miały w sobie jakiś cel, którego po prostu jeszcze nie poznał.

Wstał z zamiarem umycia się przy toaletce, kiedy stanowczy głos powstrzymał go w połowie drogi.

– Nie, nie czas teraz na higienę. Zapamiętaj, że poranne szkolenia mają sens dopiero wtedy, gdy twój umysł jest świeży po całonocnym wypoczynku. Zostaw płaszcz. Odrobina wody nie uczyni ci krzywdy.

Elf nie wiedział, co o tym sądzić. Nic do niego nie docierało, a wszystko, co robił, było wyłącznie odruchem, bezwarunkową odpowiedzią na instrukcje mentora. Rzucił tęskne spojrzenie na misę toaletki, lecz usłuchał, idąc w kierunku drzwi niczym straceniec na stryczek. Nogi miał jak z ołowiu, powieki szczypały z niewyspania, a umysł zaciemniał się blisko granicy świadomości. Nigdy jeszcze nie był tak zmęczony jak teraz, a przecież w noclegowni kładł się tuż przed północą i wstawał skoro świt bez niczyjej pomocy. Co więc się zmieniło? Czy to była wina wygodnego miejsca? Ciszy i spokoju? Wystarczyła dobra kolacja, wygodne łóżko i nagle z harującego woła przeistoczył się w pieska salonowego.

Z zażenowaniem pociągnął się za koniec długiego ucha i wychodząc za mistrzem na słabo oświetlony, pusty korytarz, nawet nie obejrzał się na magiczne kule dryfujące pod sufitem. Wzrok bez udziału woli przestawił się na gorsze widzenie w bladym świetle, które bardziej mu przeszkadzało, niż pomagało.

Rozleniwienie nie świadczyło o nim dobrze. Nie rozumiał, skąd tak nagła zmiana w jego ciele, dziwna ociężałość, brak chęci, bezsilność. W przybytku opiekunów nigdy nie czuł niczego podobnego, bo najzwyczajniej w świecie nie miał na to czasu, a kiedy już miał, co innego zaprzątało mu głowę. Kwestia pogody? Nie, ludzie zbyt często zrzucali winę za swoje lenistwo na niemogącą się bronić aurę. Ale czy naprawdę musiał szukać przyczyny takiego stanu rzeczy? Nie. Tak. Nie, nie musiał, lecz tak, chciał.

Przystanął przy łaźni czaromiotów i za przyzwoleniem Maga przynajmniej opróżnił pęcherz, ciesząc się, że czarodzieje nie należeli do rannych ptaszków. Poczuł się nieco lepiej, wciąż jednak nie potrafił uzewnętrznić tego, co tkwiło wewnątrz niego. Zdawał się nie tyle zamyślony, co przygnębiony.

– Wydajesz się nieobecny, mój uczniu. – Mnich schodził po stromych schodach niczym pełen wigoru młodzik, prawie zeskakiwał po dwa stopnie na raz zadając kłam temu, co widziały oczy Esta. – Nie spałeś dobrze?

– Spałem wyjątkowo dobrze, mistrzu – odparł Est zgodnie z prawdą, zagryzając ziewnięcie wywołane wspomnieniem ciepłej pościeli. – Ale odnoszę wrażenie, że zmęczenie spało razem ze mną. I wypoczęło lepiej niż ja.

– Jakże barwna metafora, Estalavanesie. Doprawdy niewiarygodne. Gdybym nie ujrzał cię w gospodzie w Cichobrzegu, nigdy bym nie pomyślał, że pochodzisz z tamtych rejonów. Wprost nie mogę się doczekać naszej wieczornej dysputy przy kubku herbaty.

Miło zaskoczony chłopak z jednej strony czuł łaskotanie pęczniejącej dumy wywołanej aprobatą mistrza, natomiast z drugiej dobrze sobie znaną niepewność, która gęstą, lepką falą zalewała wszystko, co dobre i przyjemne. W końcu pogoda przywołała go do porządku, gdy policzki smagnął zacinający, zimny deszcz wpadający przez rozchylone drzwi w sieni. Marszcząc czarne brwi, rozejrzał się po obszernym dziedzińcu, teraz przekształconym w płytkie jezioro, do którego kolejne krople dołączały w strugach ciągnących z gęstych chmur.

Ciche rżenie koni dobiegało zza przymkniętych wrót stajni. Szmer i świst aury nie stały na przeszkodzie, by czułe, długie uszy pochwyciły więcej dźwięków, niż zwykły człowiek mógłby rozróżnić. Podobnie było z zapachami, choć Est zdecydowanie bardziej wolał czuć to, co szykowała kuchnia na śniadanie, aniżeli to, co pozostawało po śniadaniu koni.

– Krótki sprint na rozgrzewkę, mój chłopcze. – Bynajmniej nie było to pytanie, o czym Est przekonał się w chwili, gdy Mag wyrwał z miejsca niczym rumak wyścigowy a nie mężczyzna w wieku przekwitania.

Elf wyciągnął rękę w beznadziejnej próbie… sam nie wiedział czego. Czy naprawdę chciał zatrzymać mistrza? Opamiętał się w końcu i ostatni raz zerkając w niebo, ruszył w ślad za nim. Przyspieszając, gnał w bezlitośnie siekącym deszczu, rozchlapując na boki kałuże wdzierające mu się do butów pomiędzy słabo ściągniętymi rzemieniami. Koncentrując się na pochylonych plecach biegnącego przed nim człowieka, wykrzesał z siebie siły z zamiarem doścignięcia go. Mięśnie odżyły pobudzone nagłym ruchem, podobnie umysł, teraz lekki i orzeźwiony niespodziewaną zaprawą.

Estalavanes uwielbiał to, choć jego ostatni bieg będący niczym innym jak paniczną ucieczką przed czarnym odyńcem do przyjemnych się nie zaliczał. Całe ciało miał wtedy napięte po kres wytrzymałości, a poczucie bliskiego końca odbierało mu marną resztkę nadziei oraz energii, jakie wówczas posiadał. Ale w chwilach takich jak ta było zupełnie inaczej. Serce biło mocno i miarowo, a płuca tłoczyły rześkie powietrze wciągane prędkimi haustami. Świadomość odwzorowywała każdy najmniejszy ruch skóry, mięśni i ścięgien. Wszystko było na swoim miejscu, działając z perfekcją silnego, młodego organizmu. Kiedy biegł, czuł, że może wszystko. Jakby mógł uciec przed wszystkim i wszystkimi. Woda zalewająca oczy i wpadająca do rozchylonych ust stała się wyłącznie drobną niedogodnością. Ubranie oblepiające ciało nie miało znaczenia. Liczył się każdy oddech, każde uderzenie butów o mokrą ziemię, każdy skręt ciała.

Błyskawicznie znalazł się pod solidnym dachem wejścia do sal treningowych. Dysząc, wyhamował tuż obok swojego nauczyciela i niemal się uśmiechnął, czując dziką radość oraz zadowolenie płynące z wysiłku, jakiego się podjął. Prawą ręką zaczesał mokre pasemka na lewą stronę głowy, przylizując niesforne, czarne kosmyki. Bandaż na lewej dłoni nasiąkł i groził zsunięciem się, czego nie mógł zbagatelizować. Mistrz sam przyznał, że dopóki nie będzie gotów, nie powinien tego pokazywać nawet jemu.

– Bardzo dobrze. Widzę, że sprint nie sprawia ci trudności, chłopcze. – Przemoczony do suchej nitki opiekun pokiwał głową, punktując w myślach sprawność ucznia. – W zdrowym ciele zdrowy duch, zobaczmy więc, jak twój duch z samego rana poradzi sobie z kontemplacją.

Ocierając łysinę żylastym, równie bezwłosym przedramieniem, obrócił się w stronę uchylonych drzwi. Mrugnięciem pozbył się deszczówki z powiek i przekroczył próg ponurego korytarza, oszczędnie rozjaśnionego kopcącymi pochodniami. Est zdziwił się widokiem prymitywnej formy oświetlenia. Przecież mieli czarodziejów, dlaczego więc nie korzystali z ich usług? Byłoby to zapewne bezpieczniejsze i bardziej komfortowe rozwiązanie. Ponadto kule magicznego światła nie wydzielały odoru wędzonki pokrywającego wszystko, co nieszczęśliwie znalazło się zbyt blisko nich.

Sala ćwiczeń należąca do doradcy Złowieszczego Niedźwiedzia znajdowała się po lewo od głównego wejścia. Stłumiona, zaklęta iluminacja zareagowała płynnym rozbłyskiem na obecność żywych istot, podświetlając wyłożone jasnym drewnem wnętrze. Nie było tu okien, za to przyjemny zapach przywodził na myśl las tuż po przejściu burzy. I co ważniejsze, osłabiał odór pochodni napływający z korytarza. Gładkie ściany wyłożone boazerią nasuwały skojarzenie kolejnego gabinetu, chociaż ciągnące się pod nimi długie ławki, gdzieniegdzie zastąpione drabinkami, oraz stojak na broń świadczyły o charakterze tego pomieszczenia. Drewniane kije wyglądały na solidne, a były przy tym długie na półtora metra. Czy to w ogóle broń? Jak tym walczyć przeciwko ostrym mieczom, śmiercionośnym toporom czy ciężkim obuchom? Kijem mógłby się podpierać na starość lub w chorobie, ale walczyć? Co za pomysł.

Zdradzający wątpliwość wzrok przeniósł na wiszące pod niskim sufitem magiczne manifestacje. Zastanawiał się, dlaczego tylko tutaj zastosowano magię, a w pozostałych pomieszczeniach użyto konwencjonalnych, niepraktycznych rozwiązań. Być może chodziło o coś więcej niż zażyłość na poziomie zwierzchnik–podwładny. Mistrz wspominał przecież, że czarodzieje i najemnicy nie przepadali za sobą, toteż w wielu dziedzinach życia dążyli do względnej niezależności. Zachowanie sztukmistrza Snesera także pozostawiało wiele do życzenia, szczególnie wywyższanie magicznych nad niemagicznymi mogło być zapalnikiem dla wielu swar pomiędzy dwiema frakcjami zamieszkującymi Twierdzę. Est nie był zadowolony z bezpośredniego, wyniosłego tonu, jakim potraktował go tęgi człowieczyna. Domyślał się, że wyłapie w tym miejscu jeszcze sporo oznak cichej wojny między jednymi a drugimi, milczącej dominacji i nie mniej subtelnego oznaczania terytoriów. Doprawdy, dla ludzi oraz im podobnych jedynymi słusznymi metodami były wszelkie przejawy agresji i przemocy, nawet w tak przyziemnych sprawach, jak oświetlenie czy wyposażenie przestrzeni użytkowych.

– Wejdź, proszę, do środka. I nie zapomnij zostawić butów na dywaniku przy drzwiach – polecił mentor, zsuwając ze stóp mokre skórzane pantofle.

Rozwiązawszy pas przemoczonej tuniki, ściągnął ją z ramion i rozłożył na najbliższej ławce ciągnącej się wzdłuż ściany. Boso i z nagim torsem przeszedł na środek pomieszczenia. Zatrzymał się, obrócił i spojrzał na ucznia spod lekko uniesionych brwi.

– Niepokoi cię magia w tym miejscu? Czujesz ją, Estalavanesie?

Wyrwany z zamyślenia chłopak obejrzał się na mistrza i z ociąganiem zastosował do polecenia, siadając na wysłużonej ławce. Rozpinając buty i luzując je po całej długości, nie martwił się niczym innym jak tym, że przyjdzie mu znów je wiązać i rozwiązywać jeszcze kilka razy w ciągu dnia. Odetchnął zrezygnowany, niepomny na pytanie nauczyciela dotyczące magii. A gdy wreszcie sobie o nim przypomniał, było mu wstyd za jawną opieszałość i nieprzyzwoite roztargnienie.

– Nie, mistrzu. To znaczy, nie niepokoi mnie, bo jej nie wyczuwam, tylko…

– Tylko…?

– Tylko nie pojmuję, dlaczego ta sala oświetlona jest przez magię, podczas gdy reszta Twierdzy poza wieżą już nie.

Mag zastanowił się poważnie nad jego spostrzeżeniem.

– Nie możesz wiedzieć, że reszta Twierdzy nie jest obłożona magicznymi zaklęciami, chłopcze, skoro nie poznałeś wszystkich jej sekretów.

Starzec złączył dłonie jak do modlitwy i zadarł głowę, oglądając szklane kule utkwione w rogach sali. Ich przyćmione światło nie oślepiało, niemniej grało Estowi na nerwach. Nie było jaskrawe i nie było mdłe, było czymś pośrodku, czymś dla niego nienaturalnym.

- Chciałbym zwrócić twoją uwagę na fakt, mój uczniu, że magiczne światło ma znacznie większy potencjał aniżeli zwykły ogień. A to za sprawą prostych sztuczek, których osoba zupełnie niemagiczna może używać, o ile z precyzją przyswoi sobie niezbędne instrukcje.

Est odłożył buty na dywanik i zapobiegliwie wytarł wilgotne stopy o jego szorstką powierzchnię.

– Można manipulować magią, nie dysponując talentem? – spytał wyraźnie ożywiony. - Jak?

– Otóż nie można. – Mag ostudził jego rosnący zapał, przedkładając szczerość ponad uprzejme kłamstwo. – Ale czarodziej zaklinający przedmiot może dostosować czar tak, aby reagował na dźwięki, gesty lub słowa klucze. W przypadku oświetlenia sali jest to nieskomplikowane połączenie gestu i słowa, tak by przypadkowo wydany dźwięk lub ruch nie wprowadzał chaosu w trakcie treningu. O tak.

Pstryknął palcami, równocześnie wypowiadając stanowcze „zgaś”. Ciemność osaczyła Esta, który zaskoczony nieprzewidzianym zjawiskiem ponownie wycofał się i osunął na ławkę. Rozglądając się, przystosowywał oczy do nagłej zmiany warunków. Syknął, zaciskając powieki i szczęki, kiedy palce mistrza pstryknęły do wtóru słowa „słabe”.

– Bardzo przydatne, kiedy zażyczę sobie medytować w absolutnych ciemnościach – wyjaśnił nauczyciel. – Niestety raz w miesiącu zaklęcie trzeba odnawiać. Niewielka to jednak przywara dla tak wyjątkowego udogodnienia. Miałbyś ochotę spróbować? – Spojrzał na ucznia. W przenikliwych czarnych oczach zabłysła iskierka rozbawienia. – Nie raz przyjdzie ci ćwiczyć pod moją nieobecność, warto więc, abyś i ty był w stanie poradzić sobie z oświetleniem. Jednakowoż mogę się mylić. Odznaczasz się zdolnością widzenia w absolutnych ciemnościach, czyż nie?

Leciwy mnich usadowił się w pozycji medytacyjnej na chłodnych deskach podłogi, porysowanych i sfatygowanych, których naturalny kolor dawno przeszedł w zużytą szarość. W porównaniu z nimi zdawać się mogło, że panele pokrywające ściany zostały wymienione całkiem niedawno, na co wskazywał intensywny zapach oraz żywy kolor. Pochyliwszy się, poklepał miejsce przed sobą, bez słów zapraszając ucznia do udziału w porannych ćwiczeniach.

Skuszony propozycją zabawy z energią magiczną Est wstał ostrożnie z ławki.

– Tak – potwierdził - widzę nie gorzej niż za dnia, ale… ale mimo to chciałbym spróbować.

Czując pod bosymi stopami heblowane drewno, przeszedł kilka kroków dzielących go od człowieka. Nie był świadom, że stawia stopy inaczej, niż robiłby to w butach, lecz bystry starzec natychmiast wychwycił tę różnicę. Ukradkowo przyglądał się, jak palce stóp elfa jako pierwsze dotykają podłoża, miękko się rozdzielając, a dopiero później opada za nimi pięta. Estalavanes poruszał się jak polujący kot. Naturalnie bezgłośnie stawiał stopy, kierując je prosto, jedna przy drugiej, niczym perfekcyjny łowca lub wytrawny tancerz. W połączeniu z czułym słuchem, doskonałym wzrokiem oraz długimi kłami dawało to obraz istoty, która bynajmniej nie została stworzona przez naturę do życia w duchu harmonii i pacyfizmu. A na starych barkach Maga spoczęła ostatnia w życiu misja dokonania niemożliwego – przeistoczenie uśpionej bestii w krzewiciela pokoju. I to w czasie tak krótkim, że musiał przymknąć oczy, by nie dać po sobie poznać zawiłych emocji targających jego wnętrzem.

Interpretacja wizji okazała się trafna pod każdym względem. Krew, śmierć i zniszczenie rozniosą Estarion, dzieląc go na mniejsze, łatwe w utrzymaniu państwa-miasta, z których niegdyś składała się ta ludzka kraina. I to z jego winy. Z winy jednego, pozbawionego znaczenia człowieka. Ale to była wizja przyszłości, nie jej ostateczny obraz. Tak jak dotychczasowe objawienia, i to mogło ulec zmianie, jeśli już teraz podejmie odpowiednie działania. A wszystko było na dobrej drodze. Musi tylko wyplenić nienawiść z rozczarowanego ludzkością serca.

Kiedy rozchylił powieki, bezkres zieleni wpatrywał się w niego z nieumiejętnie skrywanym oczekiwaniem. Szeroko otwarte oczy elfa przekreśliły wszystko, co dotychczas mistrz zaobserwował, bo dwa ogromne ślepia należały do zalęknionego, nieśmiałego chłopca, a nie zimnokrwistego łowcy gotowego zgładzić każdego, kto stanie mu na drodze. Jak to pogodzić, aby nie wyzbywać tego młodzieńca wszystkich cech, jakie będą mu potrzebne w brutalnej przyszłości? Jak osiągnąć doskonałą równowagę między zabójcą a obrońcą? To było jego zadanie, ostatnie, jakiego się podjął.

Odchrząknął, przybierając stanowczy, nauczycielski ton.

– Dobrze więc, Estalavanesie. Zasada jest prosta. Wypowiadając słowo klucz, należy jednocześnie pstryknąć palcami, w ten sposób. – Pstryknięcie poruszyło końcówkami uszu elfa, lecz światło nie zmieniło natężenia. – Wraz z gestem należy wydać komendę „zgaś”, „słabe” lub „mocne”. Dopiero po spełnieniu tych dwóch warunków zaklęta w kulach moc zareaguje. Proszę, teraz ty. Nie krępuj się.

Est poprawił się w miejscu i prostując plecy, przyjrzał się jednej z kul. Niewzruszenie zwisała z krańca drewnianej belki podtrzymującej strop. Wziął głęboki wdech, po czym wypowiadając ciche „zgaś”, pstryknął palcami. Z niemym zachwytem przyjął bezszelestnie pokrywający ich mrok. Rozdziawione białe usta uśmiechały się samymi kącikami, a dziecięca ekscytacja opanowała całe ciało chłopaka, który ani myślał rozjaśniać pomieszczenia na nowo. Zerknął pospiesznie na opiekuna, jakby w obawie, że jednak może wejrzeniem przeniknąć czerń sali pozbawionej okien. Oczywiście, że nie mógł. Był w końcu tylko człowiekiem. Est zdawał sobie sprawę, że w tej chwili ma nad nim przewagę. W sferze pozbawionej światłości ma przewagę nad każdym człowiekiem.

– „Słabe”. – Mag wykonał czynność za swego ucznia, spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek. Onyksy błyszczały, choć Est nie wiedział dlaczego. – Bardzo dobrze. Podstawy obsługiwania sali mamy już za sobą i jeśli nie jesteś zbyt rozentuzjazmowany, przejdźmy, proszę, do właściwego szkolenia z wyciszania umysłu.

Spokorniały elf spuścił oczy na swoje skrzyżowane nogi. Zgarbił się, nerwowo skubiąc końcówkę ucha.

– Przepraszam, mistrzu.

– Nie powinieneś przepraszać, mój chłopcze. Nie masz za co. – Pobrużdżone zmarszczkami oblicze mężczyzny przez chwilę zdawało się nieobecne. – Zanim zaczniemy, wyjaśnijmy sobie jeszcze jedną kwestię, a mianowicie przepraszanie. Spójrz mi w twarz, Estalavanesie, to jest podstawa kontaktu oraz porozumienia. Baza, od której wyjdziemy, dobrze? To, że patrzysz mi w oczy, nie jest bynajmniej wyzwaniem czy obrazą. Jesteśmy sobie równi. Podział na ucznia i mistrza nie ma znaczenia większego niż przechodząca ze mnie na ciebie wiedza. Czy jest to dla ciebie zrozumiałe?

– Tak, mistrzu. – Kocie ślepia uniosły się o tyle, by wykonać polecenie. Est był zdezorientowany. Słowa mistrza były zupełnym przeciwieństwem tego, co wpajano mu od najmłodszych lat w noclegowni opiekunów. Tam pokora była wymogiem, a żal i wstyd za wszystko metodą na względnie spokojne życie.

– A teraz posłuchaj uważnie – zastrzegł Mag. - Nie musisz, a co ważniejsze, nie masz obowiązku przepraszać wszystkich za wszystko. Zauważyłem, że z twojej strony nie jest to efekt wewnętrznej potrzeby, lecz nawyk, jaki wyrobili w tobie poprzedni opiekunowie. Bezpieczne wyjście z sytuacji, której do końca nie pojmujesz. Ale wiedz, że przeprosiny mają swoją moc. Wypowiedziane prosto z serca wskórają więcej, niż można się spodziewać, jednakże używane w nadmiarze tracą na szczerości przekazu i znaczeniu. Powiedziane z uśmiechem mogą nie zostać potraktowane poważnie, a ubrane w nadmierną pokorę zostaną odebrane jako uległość bądź słabość gotową do wykorzystania.

– Dlatego uważasz, że milczenie jest cechą dobrego ucznia?

Mag nie mógł powściągnąć lekkiego uśmiechu zadowolenia.

– Poniekąd tak. Wkrótce sam zrozumiesz, kiedy najrozsądniej jest milczeć, a kiedy mówić. I jaki pożytek przyniesie w danej sytuacji jedno bądź drugie. Procesu nabywania wiedzy nie można przyspieszyć, ponieważ wymaga on zrozumienia i nabrania doświadczenia. Zatem proces ten można przyrównać do długiego korytarza podzielonego zatrzaśniętymi drzwiami: niektóre bywają otwarte, innym razem trzeba poświęcić wiele czasu na znalezienie pasującego klucza. Zdarzyć się może, iż potrzebne będzie zrozumienie mechanizmu, który otwiera następne.

– A więc nie powinienem przepraszać?

– Powinieneś, lecz tylko wtedy, kiedy uważasz to za stosowne lub konieczne. – Wycelował sękaty palec w zapadniętą pierś oklejoną wilgotnym bezrękawnikiem. – Słowa powinny wychodzić stąd, przede wszystkim stąd. A to – wskazał tym samym palcem na odsłonięte białe czoło – to powinno być zawsze uważne na wszystko, co wychodzi z twoich ust oraz na wszystko, co trafia do twoich uszu. Harmonia, mój chłopcze, i równowaga. Spokój ducha, zimna krew, opanowanie. Po części rutyna nosząca znamiona bezpieczeństwa, ale także i odrobina spontaniczności, która wyzwala pokłady energii utrzymującej niebezpieczną monotonię na dystans. Tym się teraz zajmiemy i tym zajmować się będziemy każdego poranka oraz każdego wieczoru. W pewnym momencie osiągniesz taki stopień zrównoważenia, że nie bacząc na nic, w dowolnej chwili będziesz mógł przejść ze stanu pobudzenia w stan kontrolowanej medytacji, całkowitego wyciszenia.

Młodego elfa przeszył dreszcz. Nie był pewien, czy ciarki wywołane zostały chłodem panującym w pomieszczeniu czy wzbudzoną pełnymi otuchy słowami mistrza nadzieją.

– Brzmi fascynująco…

– I jest fascynujące, Estalavanesie, zaręczam – nauczyciel prychnął rozbawiony. – Aczkolwiek nikt nie podziela mojego entuzjazmu, twierdząc, że potrafię przesiadywać godzinami w jednej tylko pozycji i ucinać sobie starcze drzemki w losowych miejscach w Twierdzy. Ignoranci – zakończył z czułością, po czym klepnął się w kolana, a mokre plaśnięcie rozesłało na około maleńkie krople. – Czas nagli, a my niemało go straciliśmy na pogaduszki. Słońce stoi wysoko ponad chmurami. Niebawem Twierdza odżyje na nowo. Gotów, mój uczniu?

Est nie odpowiedział. Skinął tylko głową i przyjął postawę podobną do mistrza, dalece jeszcze odbiegającą od ideału. Starał się, lecz niewygoda i twarde siedzisko dawały się we znaki. Zacisnął powieki i skupił się na swoim wnętrzu, na blokowaniu napływających ze wszystkich stron niechcianych bodźców. Miał wyłączyć zmysły, które rozpraszały umysł i zmuszały myśli do bezustannej gonitwy za niewiadomym celem. Cisza miała ugasić płonące w sercu uczucia, a ciemność otulić niespokojną jaźń. Miał być tylko on, on sam wewnątrz siebie.

Ale nie był sam.

Raz po raz otwierał oczy i zrozpaczony zerkał na mentora trwającego w błogim letargu - starzec wyglądał, jakby rzeczywiście spał, choć jego czujność przejawiała się na mnóstwo subtelnych sposobów. Est nie mógł się skoncentrować, bo rozpraszało go dosłownie wszystko.

– Wyobraź sobie, chłopcze, że wokół panuje bezgwiezdna noc – zaczął cicho Mag – a ty stoisz pośrodku niej, chwytasz nieproszone myśli i wyrzucasz je poza skraj świadomości. Wyrzuć każdy pojedynczy niepasujący element, jeden po drugim. Wykonuj pracę metodycznie i z uporem, choćbyś nie dostrzegał efektów. Konsekwencja w działaniu i wytrwałość pomogą ci wygrać z tym, co zdaje się niewykonalne. Mały krok w przód, choć z pozoru nieznaczny, przybliża cię do celu.

Chłopak przełknął ślinę i znów wyprostował obolałe plecy. Odetchnął dla złagodzenia nerwów i przebiegając palcami po mokrych kolanach, ponowił wyobrażenie pomroki zaglądającej mu pod powieki. Przez chwilę czuł, jak cofa się w głąb siebie, opada na dno tuż przy brzegu postrzegania, i zaskoczony gwałtownie otworzył oczy. To było dziwne doznanie - jakby stopniowo tracił przytomność - porównywalne do zaśnięcia, lecz niepozostawiające uczucia senności ani znużenia. Z trudem uciszył łomoczące serce i ponowił próbę, zachęcony pierwszym niewielkim sukcesem w drodze do nabycia nowej umiejętności.

Ponownie pozwolił sobie na bezwładny upadek na dno tożsamości. Nie reagował na ostrzegawcze poczucie przyciągania, na słabe rozbłyski, wirujące i okręcające nim wokół własnej osi. Chciał brnąć głębiej, odnaleźć miejsce, o którym wspominał mistrz. Miejsce, w którym otoczy go cisza. Miejsce, w którym dotknie własnych myśli i pokieruje nimi, a nie one nim, jak dotychczas. Spadał w nieskończoność. Nie czuł strachu, jedynie ekscytację, gdy z wolna rozszczepiał się na kawałki. Ciało znikało, zupełnie zbędne na czysto mentalnej płaszczyźnie. Było to przyjemne, a zarazem niezrozumiałe wrażenie. Istniał i nie istniał, jakby balansował na granicy zasłony, to za nią znikając, to się pojawiając, równocześnie utrzymując się w obu tych wymiarach.

Zachłysnął się i zmuszony odkaszlnąć przerwał trans, w którym niespodzianie się znalazł. Rozejrzał się po zacienionej sali treningowej, utwierdzając w przekonaniu, że wciąż trwa w tym samym miejscu, a jego wędrówka była wyłącznie urojeniem. Nie wierzył, że w końcu mu się udało. I to za drugim razem!

Mag przypatrywał mu się dyskretnie. Przez cały czas śledził każdy jego ruch, jakby mógł zajrzeć w głąb niedostępnego umysłu i wypatrzeć wszystkie błędy, które popełnił. Nie odezwał się jednak. Przymknął na powrót oczy i biorąc wdech, oddał się kontemplacji czy może już medytacji.

– Dobrze ci idzie, chłopcze - wymruczał. - Twój oddech się uspokajał, a serce równało z nim pracę. Och, nie patrz tak na mnie. Wbrew pozorom podczas medytacji można zobaczyć i usłyszeć więcej, niż inni podejrzewają. – Starzec uśmiechnął się przewrotnie i zniżając głos, popukał palcem łysą skroń. – Moje „drzemki” na coś się przydają.

Zaskoczony manierą mistrza Est zamrugał kilka razy. W tej chwili Mag bardziej przypominał złośliwego dziadka aniżeli pełnego powagi doradcę Złowieszczego Niedźwiedzia. Zdumiewające, jak szybko ten człowiek przybierał maski oddające pełną gamę panujących w jego wnętrzu emocji. To było pouczające.

– Ostatnia próba, Estalavanesie, inaczej ze śniadania nic dla nas nie zostanie.

Jak na zawołanie rozległo się ciche warczenie. Zmieszany elf umknął spojrzeniem, a cała chuda sylwetka wyrażała teraz nagłe skrępowanie naturalnymi reakcjami pustego żołądka.

– O tym mowa, mój uczniu, o tym właśnie mowa. – Mag zaśmiał się serdecznie, po czym znów uderzył w ton mędrca. – Ostatnia próba będzie lepsza niż dwie poprzednie, a każda kolejna przybliży cię do pierwszego progu, który nazywamy transem. Potem przyjdzie czas na osiągnięcie kontemplacji. Na końcu najwyższy stopień duchowego zespolenia, czyli medytacja. Skupmy się jednak na tym pierwszym. W transie nie odbierasz sygnałów zewnętrznych, a ciało nie reaguje, pozostając bezbronnym i podatnym na siły zewnętrzne. W tym czasie umysł na głucho zamknięty jest w sobie, wokół siebie. Nie powinno przebywać się w tym stanie dłużej, niż to konieczne. To wyłącznie faza przejściowa, ścieżka głuchych i ślepych, którą trzeba przebiec sprintem, a nie przemierzyć spacerem. Ostatni raz, chłopcze. I nie rozpraszaj się.

Ostatni raz wcale nie był lepszy od poprzednich. Był dużo gorszy. Estowi boleśnie łupnęło w krzyżu, a żołądek owinął się wokół kręgosłupa tak mocno, że pożerał już sam siebie. Kiedy w końcu udało mu się dotrzeć do punktu sprzed kilku chwil, to oberwał myślami tak skrajnymi, że nieomal został przez nie stratowany. Nie radząc sobie z natłokiem bodźców, wycofał się ku chłodnej rzeczywistości, która powitała go skurczem pośladków. Zrozpaczony i zawiedziony własnym beztalenciem pochylił się do przodu i skrył twarz w dłoniach. W ciągu kilku minut zmęczenie zaatakowało z ukrycia z mocą mogącą uśpić go na siedząco.

Wstający Mag powstrzymał się przed pocieszającym klepnięciem kościstego barku. Nie wypowiedziawszy ani słowa, przeszedł obok ucznia i sięgnął po zalegającą na ławce wilgotną tunikę. I chociaż była lodowato zimna, to bez mniejszego skrzywienia naciągnął ją na grzbiet i zręcznie przewiązał w pasie. Obrócił się do Estalavanesa i czekał w ciszy zmąconej wyłącznie pogłosem deszczu.

Doczekał się.

– Przepraszam, mistrzu. Nie potrafię tego zrobić jak należy.

– Ty nie przepraszasz, Estalavanesie. W tej chwili używasz wyłącznie wymówki, która ma zatuszować najzwyklejszy na świecie brak doświadczenia. Brak, którego nie ma co się wstydzić z racji twojego wieku i przeszłości. Brak możliwy do nadrobienia, a więc nic ostatecznego.

Młody elf spiął się, jakby skórę oblazły mu kąsające mrówki. Nie była to agresywna połajanka w stylu opiekunów. Nie był to afront, jakiego mógł spodziewać się po ludziach i im podobnych. To było stanowcze zwrócenie uwagi na to, co działo się wewnątrz zagubionego dzieciaka. Rezolutny nauczyciel pokazał swojemu uczniowi drzwi, do których otwarcia sam musiał znaleźć klucz. Wskazał drogę, ale nie poprowadził go za rękę. Zmuszał do wysilenia własnego umysłu.

– Tak, prze… masz rację, mistrzu. To była wyłącznie wymówka. – Podparł się rękami o podłogę i wyprostował nogi, krzywiąc się przy tym niezauważalnie. – Przyłożę się do tego, co robię.

– Niebywałe, chłopcze. Czy ty naprawdę masz piętnaście lat? – Mag skrzyżował ręce na piersi i pokręcił z niedowierzaniem głową, lustrując podnoszącego się z miejsca młodzieńca. – Pokorą, błyskotliwością oraz dojrzałym podejściem do życia dorównujesz znacznie starszym od siebie osobom. A i wiele z nich nadal wymaga poprawy, na co wpływu nie mam, Wszechmocnym niech będą dzięki. Jeśli okażesz się równie pragmatyczny co pojętny, to będę mógł odejść pod bramy Pozaświata szczęśliwy.

Spojrzenia spotkały się. Z dużych zielonych oczu wyzierała niepewność i w pewnym stopniu nieśmiała satysfakcja. Onyksowe otchłanie pełne były cichego zadowolenia oraz dumy skrywanej za zasłoną powagi. Tak, w tej chwili Mag był przekonany, że podoła zadaniu, jak znojne by ono nie było. Nauczy tego chłopca robić użytek z talentów, które sztukmistrz Sneser w swej ograniczonej, podręcznikowej wiedzy określił jako beztalencie. Estalavanes zaskoczy ich wszystkich, a najbardziej siebie samego i chociaż długa przed nim droga, to mnich wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że ten biały elf dojdzie aż do samego jej końca. Nic na świecie nie było dziełem przypadku. Ludzie mogli uważać, że kontrolują bieg wydarzeń, lecz prawda była zgoła inna – to wydarzenia porywały ich niczym lawina staczająca się zboczem góry. Oni po prostu chcieli wierzyć w swoją moc sprawczą, która przynależna była wyłącznie bogom i Wszechmocnym. Mogli przewidzieć przyszłość, ale nie mogli nią kierować. Mogli na nią wpłynąć, zmienić jej bieg, jednakże koniec będzie zawsze taki sam, bez względu na ich usilne starania.

– Chodź, Estalavanesie – zachęcił go skinieniem dłoni. - Pora śniadania minęła, możemy bezpiecznie przećwiczyć zachowania społeczne we wspólnej sali.

Est patrzył za mistrzem wzuwającym buty. Poszedł po swoje, lecz tym razem nie wiązał ich do końca, pozwalając, by trzymały się luźno na samych sprzączkach. Wepchnął sznurowadła za wysokie cholewy, zapiął klamry i wyszedł za opiekunem. Sala za nimi zgasła, kiedy magia nie wykrywała już niczyjej obecności.

***

Gapili się na niego. Siedząc z mistrzem przy jednym z wielu wolnych stołów, Est zamiast oswajać się z otoczeniem, koncentrował się na jednej niedogodności. Jednej w kilku osobach. Czterech adeptów w czerwonych szatach okupowało ławę w kącie jadalni, dyskutując o czymś żywo, podczas gdy dwóch najemników nieopodal posilało się bez zbędnego pośpiechu. Nawet zimne, przesiąknięte wodą ubranie tak mu nie doskwierało jak obecność mieszkańców tego miejsca. Owsianka z owocami i ciepłe podpłomyki pachniały zniewalająco, ale i to nie poprawiło nastroju zniechęconego towarzystwem chłopaka. Nie umiał przełknąć ani kęsa, a żołądek coraz głośniej dopominał się o swoje. Z urazą przyjrzał się opiekunowi, który jadł z apetytem swoją porcję i popijał z glinianego kubka.

Mag popatrzył na elfa znad połowicznie opróżnionej miski.

– Estalavanesie, śniadanie ci stygnie. – Wskazał łyżką jego talerz. – Potrzeby ciała są ważniejsze aniżeli zachowanie otoczenia, o czym przekonasz się na własnej skórze, jeśli nie zaczniesz jeść. Rozumiem, że nie lubisz towarzystwa ludzi, niemniej jednak chwile takie jak ta są świetną okazją, aby przyzwyczaić się do niechcianej obecności.

Nieszczęśliwy uczeń zacisnął usta i spojrzał na swój posiłek. Ujął w dłoń łyżkę i przełamując się, zanurzył ją w gęstej, kolorowej brei. Powinien dopatrywać się we wszystkim pozytywów, jednocześnie mając na uwadze istnienie negatywów. Tak przynajmniej mawiał mentor. Ale jak ma doszukiwać się dobrych aspektów, jeśli nigdzie ich nie ma?

– Co może być pozytywnego w sytuacji, gdy wszyscy się na mnie gapią?

Mag wyczyścił łyżką miskę i sięgając po podpłomyk, przełamał go na pół. Ugryzł jeden z chrupiących kawałków i z uznaniem pokiwał głową, trzymając swego ucznia w stanie drażniącego napięcia.

– W końcu się przyzwyczają, chłopcze. Niecodzienny widok im spowszednieje. Znudzą się. Stracą zainteresowanie – wyliczał jakby do siebie. Odrywając kolejne kawałki pieczywa, wsuwał je sobie do ust, by zbyt wiele okruszków nie wpadło w gęstą brodę, z której ciężko było je wyczesać. – Jest ich niewielu, więc łatwiej znieść ich obecność. Nie zaczepiają. Są zajęci swoimi sprawami. To doskonała okazja do szlifowania samokontroli, dyscypliny. Szansa na przeniknięcie do otoczenia. Ewentualnie – dodał z figlarnym błyskiem w oku – patrz na nich tak samo, jak oni patrzą na ciebie. I obserwuj reakcję.

Est sięgnął po gliniany kubek i pociągnął spory łyk wody, byle tylko zająć czymś dłonie i zdradliwy język. Czasem nie wiedział, czy nauczyciel go podpuszcza czy też żartuje sobie z jego aspołecznych zachowań. Jak niby miał zacząć się na nich gapić, kiedy chciał, aby to oni przestali gapić się na niego?

Jak rany, ludzie mają nie po kolei w głowach!

Kiedy zaczął poznawać ich lepiej, znany mu dotąd świat wywrócił się do góry nogami, przetrącony przez nawałę dzikich wrażeń i dziwnych reakcji. A on myślał, że to opiekunowie są koszmarnie skomplikowani.

– Czas na nas, Estalavanesie. Przed nami trochę ruchu, więc szkoda, że nie tknąłeś śniadania. Zboża są doskonałym źródłem energii, podobnie chrupiące placki…

Staruszek nie dokończył. Z pustą miską i kubkiem w dłoniach patrzył, jak podopieczny w mig pochłania swoją porcję, zupełnie nie zważając na równie zdumionych najemników. Postanowił nie wtrącać swojej tyrady o dokładnym przeżuwaniu każdego kęsa i niespiesznym przełykaniu w obawie, że spłoszy wygłodniałego chłopaka.

Małymi kroczkami Estalavanes nauczy się wszystkiego, co niezbędne do życia w ludzkim społeczeństwie. Potrzebował przede wszystkim czasu i przestrzeni, ale także ogromnych pokładów cierpliwości oraz troski, jakiej dotychczas nie zaznał. Aby rośliny mogły zakwitnąć, wymagały ciepłych promieni słońca, żyznej gleby, odżywczej wody oraz minimum uwagi. Podobnie było w przypadku tego niezwykłego osobnika, nieprzewidywalnego i wcale nie głupiego. Potrzeby w końcu wygrają z irracjonalnym zahamowaniem, a siła przyzwyczajenia jeszcze nie raz go dosięgnie. To był jego pierwszy pełen dzień w Twierdzy, a już udało mu się wejść w głąb własnej świadomości i przełamać początkowy lęk przed obcymi. Nie były to może szczytowe osiągnięcia, ale zawsze działania w dobrą stronę.

Estalavanes posiadał nieprzeciętny intelekt i był przy tym na tyle bystry, by samemu spostrzec konkretne zależności. Było w nim coś, co nie pozwalało myśleć o nim inaczej niż o młodzieńcu poszukującym nie domu, lecz siebie samego – utraconej tożsamości zatartej trudami życia. To będzie zaszczyt z tego płochliwego, skutego kompleksami chłopca uczynić silnego, pewnego swoich umiejętności mężczyznę; patrzeć, jak zmienia się pod wpływem napotykanych przeszkód i nabywanych doświadczeń. Niczym syn dorastający pod czujnym okiem dumnego ojca.

Wstając od stołu, Mag obrócił się w kierunku kuchni, aby ukryć wyraz goszczący mu na twarzy. Pierwszy raz od wielu lat nie potrafił opanować się na tyle, by przezwyciężyć uczucia wychodzące na pomarszczone wiekiem oblicze. Pierwszy raz od momentu odnalezienia Colonella.

***

Jeżeli Est myślał, że treningi z wyciszania są męczące, to teraz nie myślał już wcale, przytłoczony cierpieniem przepełniającym całe jego cherlawe ciało. Bolał go każdy marny mięsień, naciągnął sobie dosłownie każdy staw i ścięgno, skóra pękała na zgięciach i łączeniach, a wnętrze dłoni oraz podeszwy stóp pokryły się świeżymi odciskami. W głowie mu szumiało, natomiast w ustach zasychało od niekontrolowanego oddechu. Mag stwierdził, że w tym momencie chłopak przekroczył granicę swojego ciała i powinien być z siebie zadowolony. Leżący na wznak, wymiętoszony i sapiący w bezdechu uczeń nie mógł być zadowolony z przekroczenia jednej granicy, ponieważ przekroczył ich co najmniej kilkanaście.

Trzy godziny bezustannych aktywności fizycznych – od prostej rozgrzewki i rozciągania po przysiady, prostopadłe do podłogi unosy ciała, przewrotki, podskoki, próby podciągania się na drabinkach i licho wie co jeszcze… W pewnym momencie Est najzwyczajniej w świecie stracił kontakt z rzeczywistością, naśladując jedynie ruchy trenera. Trenera, który stał teraz nad nim bez zadyszki, pełen wigoru niczym świeżo po przebudzeniu z regenerującej drzemki.

To nie może być człowiek, jak rany!

Maraton wokół murów Twierdzy nie wejdzie jeszcze do codziennej zaprawy – skonstatował mistrz, spoglądając na do cna wyssanego z energii ucznia. – Musimy popracować nad twoją kondycją. Na krótki dystans radzisz sobie zadowalająco, jednak twoje ciało nie wytrzyma długotrwałego, wzmożonego wysiłku. Jeszcze nie. Odpowiednia dieta, wypoczynek oraz ćwiczenia zmienią obecny stan rzeczy. – Wpatrywał się w łapiącego oddech podopiecznego, zastanawiając, jakie jeszcze zmiany poczynić w ich rozkładzie dnia, tak aby nie zaszkodzić zdrowiu młodzieńca. – Jesteś zwinny i zręczny, owszem, dlatego też w początkowej fazie treningu nie będziemy się skupiać na tych właśnie cechach. Brakuje ci jednak krzepy. Siła i wytrzymałość będą konieczne do uzyskania formy wyjściowej. Potem dopiero będziemy rozpatrywać dalsze kierunki szkolenia. Aczkolwiek zakładam, iż droga mnicha z Północy będzie najodpowiedniejsza, ponieważ masz ku temu naturalne predyspozycje, drogi chłopcze.

Na wzmiankę o mnichach z Północy Est otworzył szeroko oczy. To brzmiało jak marzenie. Podjąć się wyczerpującego szkolenia na podobieństwo tych legendarnych wojowników z opowieści Starego Przechrzty. Podekscytowany próbował podeprzeć się na łokciach, ale zaraz padł na łopatki porażony bólem, jaki rozrywał mu mięśnie brzucha. Potarł przegubami powieki tak mocno, że ujrzał pod nimi karmazynowe i białe rozbłyski. Był słaby, lecz był to ten rodzaj osłabienia, który wprawiał w dobry nastrój, dawał poczucie spełnienia i satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Est uwielbiał ruch, a jak sobie powoli uzmysławiał, lubił też ten szczególny rodzaj cierpienia przejmujący ciało, rozwijający i formujący go na nowo. Czuł się jak kamienny blok traktowany dłutem i młotkiem wprawnego rzeźbiarza.

Zerknął na nagi tors mistrza, na doskonale widoczne w słabym świetle mięśnie uwydatniające grube żyły pod skórą. Napięte, podlegające władzy zdyscyplinowanej woli węzły, na których nie uraczy się ani odrobiny tłuszczu. Zaczynał przyzwyczajać się do tego krępującego widoku. I chciał tak wyglądać. Chciał mieć tężyznę swojego mentora, jego siłę i stoickość, jego umiejętności oraz wszystko to, czego jeszcze nie poznał. Leżąc na plecach i uciszając wrzeszczące w bolączce ciało zdecydował, że chce być dokładnie taki jak ten człowiek, który był mu nowym opiekunem.

Nagle zapragnął przypodobać się swojemu nauczycielowi, uczynić wszystko, by był z niego zadowolony. Zasłużyć sobie na jego łagodny uśmiech i milczącą aprobatę. Wyczerpany podjął decyzję, wręcz poprzysiągł sobie, że od tej pory dołoży wszelkich starań, by osiągnąć swój cel. Nie bacząc na otoczenie, będzie bezsprzecznie wykonywał wszystkie polecenia swego mentora, nieważne jak bezsensowne by mu się wydawały. Sprawi, że mistrz dojrzy w nim kogoś więcej niż ucznia. Swoim zachowaniem przysłuży się obietnicy, jaką ten złożył Niedźwiedziowi. Pokaże temu parszywemu, obleczonemu w futra barbarzyńcy, że nie docenia on swego doradcy. Pokaże im wszystkim… ale najpierw… najpierw się zdrzemnie. Bo jak nie poddać się drzemce, kiedy oczy same się zamykają…

Szturchnięcie w bok natychmiast przywołało go do rzeczywistości. Niechciany dotyk zadziałał bardziej pobudzająco niż zderzenie ze ścianą, a w tym pojedynczym przypadku akurat z podłogą. Mistrz przykucnął tuż obok niego i wypowiedział kilka cichych słów, na które niemal jęknął z rezygnacją, zapominając o wszystkim, co sobie poprzysiągł. Chwila na oczyszczenie umysłu i powrót do jadalni na obiad. Znów ta przeklęta kontemplacja…

Jak rany, ileż można?!

***

Tym razem w obszernej sali przylegającej bezpośrednio do kuchni było znacznie więcej osób, niż mógł życzyć sobie Est. A życzył sobie wyłącznie Maga. Zatrzymał się w drzwiach, lecz stojący za nim mistrz nie bez kozery puścił go przodem. Chłopak walczył z nadchodzącą hiperwentylacją, widząc, że kilka twarzy zwróciło się ku niemu. Dwie lub trzy osoby przyglądały mu się, podczas gdy reszta zajęta była jedzeniem, rozmową czy wszystkim innym, co najemnicy mogli robić w jadalni.

Mag przecisnął się obok ucznia, z jemu podobną skrupulatnością unikając przy tym dotyku, którym mógł pogorszyć i tak trudną sytuację rozstrojonego chłopaka. Rozejrzał się niczym sokół wypatrujący ofiary i dostrzegając wolny stół w rogu sali, skierował się ku niemu, posyłając elfowi pojedyncze, wymowne spojrzenie.

Est nie miał wyjścia. Do jadalni zmierzali kolejni mieszkańcy Twierdzy, odcinając jedyną drogę ucieczki, toteż ruszył za opiekunem, starając się nie przyciągać uwagi. Oczywiście z takim wyglądem było to marzenie ściętej głowy. Już nie mógł się wycofać, szczególnie że był w połowie drogi do upatrzonego przez mistrza miejsca. Niemal wpadł na naprędce odsunięte krzesło i usiadł sztywno, jakby od tego kawałka drewna zależało całe jego życie.

Mag skinął mu głową, nakazując czekać, a sam w tym czasie poszedł do kuchni po tacę z jedzeniem. Pozostawiony samemu sobie Est pragnął wtopić się w ścianę za plecami. Deszcz może i przestał w końcu padać, lecz jego wciąż wilgotne po porannym biegu ubranie robiło za marną zasłonę. Rozejrzał się ostrożnie. W oczach ludzi przebywających w sali rozpoznał szykanę, jawną drwinę i politowanie. Wszyscy o nim rozmawiali, był na języku każdego mieszkańca tego miejsca, stał się obiektem niewybrednych komentarzy i niespełnionych gróźb. Był obcym, nic niewartym stworzeniem pośród wściekłych, brzęczących os. W jadalni było jak w gnieździe tych rozdrażnionych owadów - jeden nierozważny ruch z jego strony, a ukąszeniom nie będzie końca. Tak to widział i nikt, ale to zupełnie nikt nie zdołałby mu tego wyperswadować.

Dwóch mężczyzn podeszło do stołu, lecz Est ich nie zauważał. Ze wzrokiem wbitym w porysowany, wytarty blat udawał, że nie istnieje. Dopiero głos Maga, kojący i uosabiający bezpieczeństwo, zmusił go do podniesienia oczu. I jak na widok mistrza ucieszył się bezgranicznie, tak dodatkowa osoba w postaci wytatuowanego zwiadowcy zdawała mu się nie na miejscu. Podobnie jak nie na miejscu było przeszywające spojrzenie ciemnej zieleni i krzywy uśmiech, który niezmiennie poruszał coś w środku wycofanego elfa. Dlaczego on tu przylazł? A przede wszystkim dlaczego mistrz pozwolił, by Colonell mu towarzyszył?

– Pomyślałem, że skoro tak dobrze poszło ci ze śniadaniem, mój uczniu, tak z obiadem w towarzystwie nie powinno być gorzej.

Mag usadowił się na miejscu obok zirytowanego ucznia. Postawił przed nim tacę, z której chłopak natychmiast zabrał kubek i opróżnił go jednym tchem. Colonell usiadł naprzeciwko Maga, a jego wzrok, co rusz zaczepiający Esta, był nie do zniesienia. W nim wszystko było nie do zniesienia, od gadatliwości przez poufałość, na nieprzyzwoitej swobodzie kończąc.

Nieprzejmujący się zachowaniem obojga młodzieńców starzec sięgnął po widelec.

– Estalavanesie, chciałbym, aby Colonell uczył cię jazdy konnej.

Ciemne brwi śniadego mężczyzny powędrowały do góry na wzmiankę o nauce jazdy, a uśmiech poszerzył się, odsłaniając białe zęby. Colonell zaśmiał się bezgłośnie i spojrzał na doradcę ze szczerym rozbawieniem.

– Magu, moje zdolności jeździeckie nie są lepsze niż pozostałych. Poza tym twój uczeń chyba mnie nie lubi.

Masz rację, nie lubię cię – pomyślał Est. Jesteś irytujący. Zaraz, dlaczego mistrz nie może mnie uczyć? Przecież doskonale radzi sobie w siodle.

Obejrzał się na mentora, który napoczął porcję warzyw zdobiących pieczone mięso. Z jego twarzy nie wyczytał absolutnie nic ponad to, co usłyszał.

– Nonsens, młodzieńcze, Estalavanes nie zna tutaj nikogo innego. Sam bym się tym zajął, lecz jako doradca Niedźwiedzia mam także obowiązki względem kompanii. W związku z tym, czasem będę musiał pozostawiać naszego młodego przyjaciela bez opieki na kilka godzin dziennie, a nawet i na kilka dni.

Mag przyjrzał się wytatuowanemu najemnikowi z tym nieodgadnionym wyrazem - podejrzanym ciepłem i jakby niemą prośbą. Od tej chwili Est uważniej przyglądał się rozmawiającej dwójce, doszukując się wszystkiego, co było dla niego nowością. Wzdrygnął się, kiedy czarne jak noc onyksy zwróciły się na niego.

– Niebawem będę musiał opuścić Twierdzę na pewien czas, a szkoda, byś się nudził, nieprawdaż, chłopcze?

– Nie będę mógł z tobą jechać? – spytał zmartwiony.

– Nie miałbym serca brać cię w podróż u boku Niedźwiedzia. Poza tym tutaj jest twoje miejsce, Estalavanesie. Do mojego powrotu będziesz ćwiczył wszystko, czego się nauczysz. Nabierzesz wprawy, by potem podjąć się dalszych etapów. W drodze nie mógłbym poświęcić ci wystarczającej ilości czasu.

Est domyślał się, że była to połowa prawdy, o ile nie najzwyklejsza w świecie wymówka.

Colonell obserwował na przemian Maga i jego ucznia, a wyglądał przy tym, jakby świetnie się bawił.

– Kiedy wyjeżdżacie? – zwrócił się do doradcy. – Nic nie słyszałem, aby Stary dokądś się wybierał.

– Twoje uszy nie muszą wszystkiego słyszeć, Colonellu. A to, że umknęła ci jedna wieść, nie oznacza jeszcze, że ogłuchłeś.

Wiecznie uśmiechnięty zwiadowca wywrócił oczami, przeżuwając kęs mięsa.

Tylko Est nie mógł nic przełknąć. Wsłuchując się w wymianę zdań, bacznie śledził rozmówców, którzy zdążyli już o nim zapomnieć. Ze szczególnym upodobaniem przypatrywał się ekspresyjnemu człowiekowi z tatuażem, który, nie wiedząc czemu, wyjątkowo go onieśmielał.

Colonell dłubał w talerzu, poszukując co smaczniejszych kąsków.

– Czyli najbliższy patrol będzie miał na celu przetarcie szlaku – stwierdził, nadziewając warzywo na widelec. Unosząc je na wysokość oczu, pooglądał je od niechcenia, a jego bystre wejrzenie uchwyciło wzrok zaintrygowanego Esta. – Muszę wiedzieć, na czym powinniśmy się skupić podczas zadania. Co prawda konflikt na południu nie przekracza umownych granic śródlądu, ale z nimi nigdy nic nie wiadomo.

– Niebawem część naszych ludzi wesprze kilka rodów walczących na południu. – Mag z niezadowoleniem pokręcił głową. – Odwodziłem Niedźwiedzia od tej decyzji, lecz on upiera się, że jest to doskonały moment na wpuszczenie naszych agentów na tamte ziemie. I oczywiście podstawowy argument: z tego żyjemy. Krwawe korony są jedyną walutą, na jaką patrzy przywódca. Tylko czekać, kiedy Zakon zainteresuje się naszymi poczynaniami.

– Zakon niech lepiej zajmie się tym, czym wypadałoby zająć się na samym początku, a nie pierdołami w pojedynczych miastach śródlądu. – Gniew przeciął pogodne oblicze młodzieńca, a zęby z mocą zatrzasnęły się na widelcu. – Zakute pały.

– Colonellu, zważaj na język – przygana w głosie mistrza była tak wyraźna, że Est dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż mnich tak naprawdę ani razu za nic go nie zbeształ. – Nie nam decydować o tym, czym powinien zajmować się Zakon.

– Jasne, niech robią, co chcą, przecież i tak nikt ich nie powstrzyma. No, może z wyjątkiem Niedźwiedzi – dodał ze złośliwą satysfakcją, nabijając kolejną bulwę, jakby to była głowa jednego z rycerzy zakonnych. – Od dawna słychać głosy, że coś im się w nas nie podoba. Dobrze wiedzieć, że liczą się z zagrożeniem z naszej strony.

Est nie miał pojęcia, o czym mowa, przez co w jego głowie panował coraz większy mętlik. Zapomniano o nim, tak jak on zapomniał o siedzących w sali ludziach. Słuchając, bezwiednie grzebał w talerzu i wcinał pomniejsze kawałki czerwonego mięsa. Wszystko, co trafiało do jego uszu, było skrzętnie szufladkowane w pokaźnych zasobach wyjątkowej pamięci. Zdobyta wiedza mogła mu się jeszcze przydać, a poruszane w dyskusji tematy pozwalały mu stworzyć lepszy obraz tego, co działo się poza murami Twierdzy. A działo się najwyraźniej wiele, sądząc po poruszeniu obu mężczyzn.

– Jeżeli paladyni kiedykolwiek zwrócą się przeciwko Twierdzy, to nawet czarodzieje nam nie pomogą, młodzieńcze – uciął Mag. – I nie widzę w tym powodu do uciechy.

Colonell w końcu zamilkł.

Mag jeszcze chwilę gromił młodego zwiadowcę spojrzeniem, aż w końcu powrócił do zawartości własnego talerza.

Cisza przy stole dała się porwać gwarowi panującemu w ciepłym, dusznym pomieszczeniu. Kilkadziesiąt głosów przenikało się śmiechem i wołaniem do znajomych, głośnymi rozmowami oraz przekrzykiwaniami.

Est wreszcie zajął się jedzeniem, całkiem zadowolony ze smaku, jaki układał mu się na języku. Był spragniony, ale jeden kubek wody to za mało. Po takich zajęciach potrzebowałby co najmniej wiadra. Nie zwrócił uwagi na Colonella, który nie mógł oderwać oczu od długich kłów błyskających między rozchylonymi ustami.

– Powinienem cię chyba przeprosić za zachowanie Niedźwiedzia – powiedział zwiadowca. - Bywa, cóż, porywczy.

Minęła chwila, nim Est zdał sobie sprawę, że ciche słowa skierowane były do niego. Niepewnie uniósł oczy na człowieka siedzącego naprzeciwko.

Jak możesz przepraszać za zachowanie przełożonego? – skomentował go w myślach. Czy wy wszyscy jesteście jacyś nienormalni czy jak?

Okolone przydymioną zielenią źrenice co rusz zwracały się w jego stronę w oczekiwaniu na… Właściwie na co? Na odpowiedź? Przecież o nic go nie pytał. Estowi nie spodobała się ta nagła zmiana frontu. Nie szukał z nim kontaktu, w ogóle nie chciał go tutaj. To, że mistrz postanowił go przyprowadzić, nie oznaczało jeszcze, że jego uczeń szukał przyjaciół.

– Kiedy miałbym rozpocząć szkolenie Estiego? – Teraz pytanie wybrzmiało głośniej i zadane zostało Magowi, a nie jego podopiecznemu.

– Estiego? – Zaskoczony starzec popatrzył na elfa. – Chyba przegapiłem moment, w którym zaczęliście się spoufalać.

Est otworzył usta w niemym proteście, lecz żadne myśli nie znajdowały w nich ujścia. Tkwiły tylko w jego głowie i krzyczały własnym, wewnętrznym głosem. Długie uszy opadły w rezygnacji, pełne wyrzutu oczy zwróciły się na ludzkiego złośliwca, ciskając gromy, a przynajmniej tak to sobie wyobrażał. Jednakże w najmroczniejszych snach nie mógł wyobrazić sobie wyrazu twarzy zwiadowcy otwarcie taksującego przerośnięte kły. To była fascynacja czy już przerażenie?

Źrenice Colonella były rozszerzone, a ciemne wargi zadrżały lekko, jakby szepnął coś do siebie. I nagle pojawiła się czerwień wpływająca na śniade policzki, śladowa, ledwie widoczna. A jednak była tam, ręczył za to głową. Kiedy pociemniałe od tłumionych emocji oczy człowieka uniosły się nieznacznie, Est poczuł, jak coś chwyta go i ściska na wysokości klatki piersiowej, zbyt głęboko, by było to bijące prędko serce. Jakby docierało do jego duszy tylko po to, by wyrwać jej kawałek dla siebie. Albo jakby to jego własna dusza rozrywała się pod naporem niemożliwego do opisania przeżycia. Dreszcz zrosił skórę białych ramion, a ciepło w ciele mieszało się z chłodem panującym poza nim, jak gdyby trawiła go gorączka.

O czym ten człowiek myślał, kiedy patrzył na jego brzydką twarz? Co siedziało mu w głowie? Co im obu w głowach siedziało, że nie potrafili oderwać od siebie spojrzeń? Dlaczego właściwie zaczęło interesować go zdanie tego wytatuowanego narwańca, skoro go nie lubił? Skąd ten przejmujący smutek, skąd to niechciane ulotne uczucie, nagła słabość, niemoc, bezsilność. Dlaczego czuł się tak, jakby tonął? Dlaczego nie mógł złapać tchu? Dlaczego, dlaczego, dlaczego…

Sekundy rozciągnęły się niemiłosiernie, zamykając Cola w potrzasku razem z tym niespotykanym stworzeniem wyzwalającym w nim wszystko, do czego przed nikim się nie przyznawał. Gdyby Esti wiedział, o czym teraz myśli, już nigdy by na niego nie spojrzał. Byłby przerażony. I wiedząc o tym, Col brnął we własne szaleństwo, emocjonalny obłęd, któremu poddawał się z niewyobrażalną spolegliwością. Chciał dotknąć tych długich kłów. Pragnął przesunąć po nich językiem, posmakować ich… Aż ścisnęło go w dołku z niewytłumaczalnej tęsknoty. Bolała go już sama myśl, że biała skóra pozostaje poza jego zasięgiem. Cudne uszy nie zaznają jego pieszczot, nie usłyszy głosu wydobywającego się z chętnego, prężącego się pod nim ciała… Skrzywił się do własnych wyuzdanych fantazji i pospiesznie zerknął na Maga. Z nim nigdy nie mógł mieć pewności. Nawet teraz stary chytrus mógł obserwować ich obu i brew by mu przy tym nie drgnęła. To były sekundy, które jego umysł kłamliwie rozciągnął na zbyt długie okresy. Sekundy, w których trakcie wydałby się jego sekret. I choćby Zrzęda czegoś się dopatrywał, były to wyłącznie domysły niepoparte dowodami. A zresztą, czy gdyby podejrzewał go o tak niecne postępowanie, to proponowałby mu przyjęcie pod tymczasową opiekę swojego młodziutkiego ucznia? Staruszek nie angażował się bez przyczyny. Każde jego słowo było szyte na miarę zdjętą prosto z okoliczności.

– Prawda jest taka, Magu, że chyba nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi. – Colonell powrócił do swojej zwyczajowej, beztroskiej pozy. Po słabości sprzed chwili nie został ślad. – A to zdrobnienie jakoś od początku mi do niego pasowało, taka kruszyna. Esti.

Est zjeżył się na tę jawną drwinę. A jeszcze przed chwilą nieznana siła brała go w posiadanie i mieszała mu w głowie, zatruwając umysł ciężką, oszałamiającą chmurą. Jak się okazało, był to wyłącznie złośliwy wybieg ze strony wyjątkowo znudzonego osobnika, który rzeczywiście obrał go sobie za cel. Rozsierdzony zajął się obiadem i więcej nie podniósł wzroku na nikogo.

Świetnie, proszę bardzo, rozmawiajcie jakby mnie tu nie było! Ale ja jestem, jak zawsze w cieniu innych, zawsze w ciemnościach.

– Nie będę wtykał nosa w wasze sprawy, chłopcy – odpuścił Mag i spoglądając spod krzaczastych brwi na Colonella, sięgnął po kubek. Upił łyk, przepłukał usta, po czym przełknął, dumając nad kolejnymi słowami. – Ustalmy zatem, młodzieńcze, że od przyszłego tygodnia podejmiesz się prowadzenia lekcji jazdy konnej. Podstawy w zupełności wystarczą. Estalavanes nie ma być woltyżerem, chyba że sam tak zadecyduje. – Chłodna nuta zakradła się do głosu starego mnicha, obca i przejmująca ucznia grozą. – Godzina dziennie wystarczy.

Wytatuowany najemnik powoli skinął Magowi głową. Unikał przy tym jego badawczego spojrzenia i chociaż zdawał sobie sprawę, że zachowuje się nad wyraz podejrzanie, po prostu się tym nie przejął. Zrzęda może sobie myśleć, co chce, on i tak zrobi swoje, w tej materii od lat nic się nie zmieniło.

Kończąc posiłek, Col zastanawiał się, co będzie dalej. Z nim, z Estim, z Twierdzą i z całym Estarionem.

***

Przerwę poobiednią Est przespał w swoim łóżku. Zakopany po uszy w miękkiej pościeli wymościł sobie w niej tak rozkosznie wygodne gniazdko, że z żalem przyszło mu je opuszczać. Nie skupiał się na niczym. Żadne troski nie zajmowały umysłu mogącego odpocząć po trudach dnia, który bynajmniej jeszcze się nie skończył. Nie było w nich miejsca na wytatuowanego Colonella czy zagniewanego Maga.

Przestało padać, a świeże powietrze niosące odgłosy z zewnątrz usypiało przemęczonego chłopaka jak cicha kołysanka, zmieniając hałas w jednostajny szum. Kopyta pluskały na rozmokłej ziemi przykrytej opalizującą warstewką. Pojedyncze zgrzyty rozdzierające powietrze niknęły w ogólnej kakofonii, której drzemiący, czujny elf słyszeć nie chciał.

Z czasem zjawił się i mistrz. Milczący i nieskory do rozmowy wezwał ucznia do sali treningowej, gdzie na chłopaka czekała kolejna porcja zajęć sprawnościowych, w tym gimnastyka i rozciąganie. Nic katorżniczego, co ów przyjął niczym błogosławieństwo. Niemniej to, że nie wymagały aż nadto wysiłku, nie oznaczało jeszcze, że nie były męczące. A były.

Mag jednak musiał przekonać się na własne oczy, jak wiele może oczekiwać od podopiecznego, inaczej nie mógł dostosować ćwiczeń do jego możliwości. Z zadowoleniem skonstatował, że Estalavanes jest w stanie dziennie podjąć się podwójnej serii ćwiczeń, wystarczy je odpowiednio dopasować do pory dnia, a pierwsze efekty pojawią się bardzo szybko. Młode ciało dobrze znosiło początkowy trud. Należało dać mu trochę czasu, pozwolić wpaść w rutynę i zwiększać dawkę aktywności fizycznej z każdym kolejnym treningiem, tak aby mięśnie mogły przywyknąć.

Końcowe wyciszanie umysłu i ciała Est niemal w całości przespał na siedząco. I chociaż strwożyła go nagła niemoc, to nic nie mógł na nią poradzić. Chciał spać i jeść. Tak naprawdę nic więcej się dla niego nie liczyło, nawet ambitne plany zostania drugim Magiem poszły w niepamięć pod naporem nieprzejednanego zmęczenia. I tylko żołądek wywarkiwał swoje pretensje.

 

***

Powieki same mu się zamykały, gdy zasiadał w miękkim fotelu w gabinecie administratora. Głowa podparta na obandażowanej dłoni opadała mimowolnie, kiedy łokieć zsuwał się z blatu stołu. Est przyłapywał się na przysypianiu. Naprawdę starał się trzymać względnie prosto, ale jego umysł wraz z ciałem miały inne priorytety.

Łypnął spod czarnej czupryny na nauczyciela, który w milczeniu kończył kolację. Znów pociemniało mu przed oczami, uszy przestały wyłapywać dźwięki, a głową zakręciło, lecz trzymał się dzielnie. Zaraz nadejdzie moment, w którym padnie gębą w potrawkę. Wieszczył to, a jednak sięgnął łyżką do miski i dotknął plecami oparcia fotela. Gdyby ktoś teraz na niego spojrzał, stwierdziłby jednoznacznie, że na przestrzeni kilku minut elf zejdzie z tego świata. Co gorsza, obserwator ten niewiele by się pomylił.

Mistrz przyglądał się walczącemu ze sobą uczniowi z mieszaniną rozbawienia oraz ojcowskiej czułości. Po cichu zastanawiał się, czy jest to jego wrodzony upór czy też próbuje on pokazać, iż godzien jest tytułu, z którym dość łatwo przyszło mu się pogodzić. Mogły to być obie te rzeczy naraz, nie wykluczały się przecież. A może było jeszcze co innego, czego nie potrafił wychwycić? Wielu rzeczy nie wiedział o swoim podopiecznym, jednakże na poznanie siebie nawzajem mieli jeszcze trochę czasu. Najpierw Estalavanes musi przyzwyczaić się do nowego miejsca, wdrożyć w jego życie, dopiero wtedy przyjdzie pora na bliższe poznanie. Mało mieli czasu, patrząc przez pryzmat długości życia starca oraz białego elfa, ale zawsze było go choć trochę. Musieli go tylko dobrze wykorzystać.

– Estalavanesie, uważam że powinieneś udać się na spoczynek.

Wypowiedź niewiele głośniejsza od szeptu poderwała zasypiającego chłopaka w miejscu jak alarmujący krzyk.

– O tym właśnie mówię, chłopcze. Innym razem porozmawiamy. Dzisiejszego wieczoru powinieneś się już położyć.

Est wymamrotał tylko nieskładne „tak, mistrzu” i niezgrabnie podniósł się z siedzenia, prawie przewracając przy tym stolik. Przeprosił za swoje zachowanie i zataczając się, wyszedł z gabinetu.

Mag pozostał w fotelu jeszcze długo po tym, jak drzwi zatrzasnęły się głucho za jego uczniem. Musiał napisać list. Kilka listów. Przemyśleć parę niecierpiących zwłoki kwestii. A najtrudniejszą z nich będzie przekonanie Niedźwiedzia, aby posłał łącznika Colonella z rozkazami do Adeili. Ostatnio przywódca wyjątkowo niechętnie korzystał z usług swojego najlepszego zwiadowcy. Cóż, w świetle nadchodzących wydarzeń i nieuchronnych zmian wcale nie powinno to dziwić. Mógłby jednak stwarzać pozory. Strach nie przystoi tak imponującemu zwierzęciu, jakim niewątpliwie jest niedźwiedź.

Doradca westchnął przytłoczony ogromem czekającej go pracy i wstał z fotela tylko po to, by przesiąść się na wygodne krzesło przy biurku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz