Estalavanes
po raz pierwszy od wielu nocy spał spokojnie. Otulony miękką pościelą, w
zaciszu własnej sypialni na czwartym piętrze Wieży Czarodziejów śnił o
minionych dniach, które odcisnęły piętno na jego wrażliwej psychice. Spał snem
niewinnego - otoczony wysokimi murami Twierdzy nie był świadom, jak wielkiego
niebezpieczeństwa szczęśliwie zdołał uniknąć…
***
Głęboka
noc szumem deszczu spowiła stojącą na uboczu noclegownię. Przy tak ponurej
pogodzie mało komu przychodziło do głowy, by opuszczać suche, ciepłe zacisza
własnych domostw i ruszać w podróże po rozmokłych traktach. Noclegownia stała
więc pusta, nie licząc mieszkającej w niej rodziny, na co dzień prowadzącej ów
skromny przybytek. Oraz Obserwatora - milczącego, nieusatysfakcjonowanego
rezultatem zakończonego przesłuchania.
W
tej chwili całym sobą chłonął esencję wypełniającą wnętrze budynku. Każde
pomieszczenie nasycone było szczątkowym śladem energetycznym charakterystycznym
dla poszukiwanego. Tutejszy nurt, ośmio- lub dziewięciodniowy, stracił co
prawda na intensywności, lecz wciąż pozostawał rozpoznawalny. Woń poszukiwanego
była wyjątkowa. Zawierająca indywidualne cechy namierzanej istoty dawała
całkiem wyraźny obraz w mocy. Tak, bez cienia wątpliwości był to ON. I tak jak
Pan przewidział, to właśnie ON znalazł Ornament Zaklinacza. Obserwator
wiedział, że dopiero teraz ich wspólny cel zacznie wykazywać prawdziwy
potencjał. I była mu na rękę myśl, iż w ten sposób marny sługa zyskuje drobną
przewagę nad swym potężnym zwierzchnikiem.
Powracający
do rzeczywistości humanoid otworzył żółto-zielone oczy, ostatni raz omiatając
wzrokiem ciemną, przestronną salę wyłożoną drewnem. Jego fizyczne zmysły
wyczuwały metaliczny zapach krwi oraz fekaliów będący tylko echem minionych
tortur. Opuścił noclegownię, zupełnie nie troszcząc się o czynność tak
trywialną jak zamknięcie drzwi. Nikt z tutejszych nie stanowił dlań realnego
zagrożenia, nie miało zatem znaczenia, kiedy mieszkańcy miasteczka odkryją
dowody świadczące o udziale osoby z zewnątrz. I tak nie będzie go wtedy w
okolicy.
Naciągnął
kaptur na głowę, gdy ciężkie krople zmoczyły grzywę nasrożonych, czarnych
włosów. Znów skierował własną esencję na wrażenia pozazmysłowe wyczulające
ciało na gamę bodźców metamagicznych. Spojrzenie sięgało dalej, niż ludzie
kiedykolwiek dostrzegą, a umysł był tak stary, iż pamiętał prawdziwą historię,
którą znano wyłącznie z przeinaczonych legend oraz opowieści. Energia tajemna w
jego ciele działała niczym katalizator dla magii świata, a on ochoczo z tej
zdolności korzystał. Był niszczycielskim żywiołem, z którym inni powinni się
liczyć. A jeszcze większa siła właśnie w tej chwili formowała nieprzebrane
legiony na odległym południu.
Pazurzasta
dłoń upstrzona rdzawymi plamkami zwinęła się w pięść i uniosła na wysokość
oczu. Szybkie kroki chrzęściły na wysypanej tłuczniem ścieżce, kiedy
zakapturzony nieznajomy przemierzał nocne, wyludnione uliczki Cichobrzegu –
miasteczka młodego i trwającego w leniwej stagnacji. Siedziby typowo ludzkiej,
odstręczająco banalnej. Te prymitywne istoty przegnały jego krewniaków, tępiąc
niemal co do sztuki, a przynajmniej tak widziały to w swych okaleczonych,
upośledzonych umysłach. Nie do pomyślenia było, że to z ich winy jego gatunek
nosił na sobie ponadstuletnie rany, nadal zbyt świeże, by mogły się zagoić,
jątrzące się ropą pielęgnowanej nienawiści, piekące poniżeniem i rwące
wspomnieniem konających pobratymców!
Ale
nic to.
Koniec
końców sprawiedliwości stanie się zadość. Pan spełni swe obietnice w chwili,
gdy jego oddany sługa wykona zadanie, a wtedy ludzie odpowiedzą za krzywdy,
jakich się dopuścili. Odpowiedzą za cierpienie każdego pojedynczego stworzenia,
które nieszczęśliwie wpadło w ich żądne krwi łapska lub stanęło przed ich
obłudnymi, paskudnymi obliczami. Ludzie roili się niczym mrówki, lecz w
porównaniu do tych owadów nie przynosili oni żadnego pożytku. Wyłącznie
szkodzili, niszczyli i zabijali. Pan wytępi robactwo. Wypleni chorobę.
Przywróci tej krainie witalność. A jemu przywróci dom. Pierwotny dom jego
Barwy.
Obserwator
odsłonił długie kły w grymasie spotęgowanej gniewem odrazy. Po raz kolejny
wytarł palce w poły swego płaszcza. Znów z obrzydzeniem przyjrzał się
zaschniętym plamom, które nie schodziły pod wpływem rzęsistego opadu lecącego z
nieba. Krew pospolitych ludzi śmierdziała rdzą. Nie zachęcała, nie pobudzała,
nie satysfakcjonowała. A teraz te wstrętne ślady pokrywały całe jego dłonie
pojedynczymi kropkami, których nie potrafił się pozbyć. Zwykle zimna woda i
energiczne pocieranie wystarczały, jednak nie tym razem. Piętno trzymało i mimo
usilnych starań nie chciało puścić.
Warknął
wściekły, a długą chwilę gorzkiej furii osładzała mu rozkoszna myśl, że kiedy
tylko pachnący poszukiwanym ludzie odzyskają choć część władz umysłowych, nie
będą w stanie połączyć dotykających ich zaburzeń z osobą zielonookiego
nieznajomego. Zwariują. Kompletnie postradają zmysły od wymyślnych tortur,
jakich dopuścił się na ich żałosnych umysłach oraz w niewielkim stopniu na
równie słabych ciałach. A było to zaledwie preludium do zwycięskiej pieśni o
powrocie prawowitych władców lasów i puszcz. Cichobrzeg, jak i wiele innych
siedzib ludzkich, zostanie wyłącznie śladem na mapie, kolorową plamą i literami
nakreślonymi bez najmniejszego znaczenia, bez sensu. Gęste lasy obficie porosną
to miejsce. Na nowo zakwitnie w nich życie. Zwierzęta i ptaki powrócą, a ziemia
się odnowi. W ciągu stu lat ludzie zdewastowali obszar, którego przywrócenie do
pierwotnego stanu zajmie ponad pięć setek, nawet z pomocą jemu podobnych.
Ludzie są złem, a on znajdzie na nie panaceum. Taka była jego rola. Taki też
był jego cel.
Nikt
nigdy nie zaświadczy, że wysoki, zakapturzony jegomość ciemną mżystą nocą
opuścił Cichobrzeg. Nikt nigdy nie zaświadczy, że odwiedził noclegownię
położoną w miasteczku na zachodnim wybrzeżu Estarionu. Podobnie jak nikt nigdy
nie zaświadczy, że krew na jego palcach należała do szanowanych i lubianych
właścicieli jedynego przybytku w okolicy. Poczynania Obserwatora były subtelne
i skutecznie, czym mógł zawstydzić niejednego skrytobójcę. Jego gatunek słynął
z tych cech, do których warto dodać także bezwzględność oraz wytrwałość. Cała
rasa była wierna raz przyjętym ideałom, a już na pewno samym sobie. Obserwator
przewodził ich Barwie, toteż ręczył życiem za lojalność swoich krewniaków. A
najistotniejsze było to, iż pozostawali oni wierni swemu przewodnikowi.
Zatrzymując
się na rozdrożach, spojrzał na drogowskazy tak samo prostackie jak ludzie,
którzy je stworzyli. Pozbawieni magii byli niczym, pyłem na wietrze, kurzem na
jego stopach i sandałach. Gorzej rzecz miała się z tymi, którzy umiejętnie się
nią posługiwali, a okazali się przy tym tak kreatywni i pomysłowi, że aż
cierpła mu skóra na grzbiecie. Lecz nie czas teraz na niewygodne wspomnienia.
Musi przemyśleć swój kolejny ruch, obrać odpowiedni kierunek, by nie tracić
czasu na dalsze bezowocne poszukiwania.
Zapach
energetyczny najsilniej odcisnął się w noclegowni oraz w Grobowcu. Poza tymi
dwoma miejscami pojawił się jeszcze w lesie, wiodąc słabym tropem z klifów ku
polanie z powalonym pniem. Stamtąd prowadził prostą drogą na przełaj łąk, gdzie
stało samotne drzewo, aż ostatecznie doprowadził wytrwałego tropiciela prosto
do trzypiętrowego budynku z czerwonej cegły i murszejącego drewna. Jednak ten
ślad był stary, zwietrzały niczym zamierzchłe wspomnienie. Doprowadzeni na
skraj poczytalności ludzie potwierdzili, że biały elf zniknął dwie noce temu.
Natomiast nikły powidok esencji miał co najwyżej dziewięć dni. I wszystko by
się zgadzało. Cel w przeciągu siedmiodnia odnalazł Grobowiec i zagarnął jego
zawartość, ukrywając swoją obecność w mocy, stąd znikomy sygnał odbierany przez
nurt, który przestał go rejestrować. Idąc tym torem, nie dalej jak dwie noce
temu opuścił to miejsce, co zgrywało się w czasie z obecnością poszukiwaczy
przygód. Pokazał im Grobowiec i opuścił mieścinę wraz z nimi. Dokąd zatem się
udali? I dlaczego Ornament Zaklinacza sprzeciwił się własnemu stwórcy, który
jako jedyny powinien wyczuwać zarówno przedmiot, jak i jego posiadacza? Jak
gdyby artefakt spełnił swe przeznaczenie lepiej, niż twórca zakładał.
To
oczywiste, że Obserwator chciał go odnaleźć także z własnych pobudek. Dobro
Barwy było dla niego najważniejsze. Ale było jeszcze coś, czego Pan nie mógł
wiedzieć, a o czym nie mógł dowiedzieć się nigdy. W innym razie zdradziecki
sługa natychmiast postradałby życie, podobnie jak jego pobratymcy. Wyginęliby
całkowicie. Ryzykował ogromnie, a co gorsza – ryzykował rozmyślnie. Artefakt od
początku do końca został stworzony z myślą o poszukiwanym, choć ostatecznie
otrzymał kilka magicznych modyfikacji. Nie było to zamierzone działanie.
Obserwator zmuszony był to zrobić, gdyż w innym wypadku matka nie oddałaby
niemowlęcia w ludzkie ręce, a ciąg tradycji sięgający tysiącleci zostałaby
gwałtownie przerwany. Tylko Zaklinacz wiedział, jaką magię wsączył w misterną
ozdobę i wbrew pozorom było tego więcej, niż wyznał swemu zwierzchnikowi.
A
teraz jego własne zabezpieczenie umknęło mu niczym zając w ciemny las. Po
części tak miało wszystko funkcjonować. W końcu artefakt stopi się z ciałem w
jedno, a jego moc osłabnie, obnażając wyjątkową prezencję poszukiwanego.
Tymczasem coś poszło nie tak, nie widział go bowiem nikt. Poszukiwany został „skradziony” przez zmyślnych złodziei
i ukryty poza zasięgiem prawowitych właścicieli. Dokąd się udał? Kto był na
tyle zuchwały, by ukraść własność samego Pana? Zakon? Nie, Zakon Paladynów co
prawda podejrzewał, że ich wielki przeciwnik się przebudził, być może domyślali
się, na czyj powrót szło, lecz działali w innej materii. Oni także go
poszukiwali, owszem. Dla nich również rozmył się jak dym we mgle, zmieszał z
resztą, choć wcale nie powinien.
Paladyni.
Ci
ludzie byli wyjątkowym zagrożeniem. Zasłaniali się nieistniejącymi
Wszechmocnymi, ale ich moc była szczególna, niebezpieczna, zabójcza, aczkolwiek
skryta pod pancerzykiem dobra i sprawiedliwości. Jeżeli poszukiwany został
gdzieś ukryty, to pośród zwyczajnych przedstawicieli słabego gatunku, wśród
prostej ludności. Gdyby tylko złodzieje pozostawili po sobie odrobinę śladu w
nurcie, miałby jakikolwiek punkt odniesienia. Bez tego musiał radzić sobie na
prymitywne ludzkie sposoby.
Jeszcze
raz spojrzał na znaki wydrapane w nieheblowanym drewnie. Ludzka mowa, ludzkie
pismo, archaiczne, pozbawione mistycyzmu przypadkowe znaki, nic ponad to. A
jednak czytał je, raz po raz wypalał sobie w umyśle dwie nazwy, na których się
skoncentrował. Nie mogli być daleko. Nie mogli się teleportować, nie byli jemu
podobni. Oni nie nosili w sobie magii.
Asvill
i Adeila. Oba miasta znajdowały się pod stalową jurysdykcją Zakonu, co znacznie
komplikowało sprawę. Wystarczy, że postawi stopę na ich przeklętym terytorium,
a jego tożsamość oraz esencja natychmiast zostaną wychwycone. Paladyni wzmogli
czujność i wątpliwym było, by przeoczyli dwumetrową istotę nieustannie
skrywającą twarz pod kapturem. Wystarczyło, by go zdjął, a Zakon odkryłby całą
prawdę i wyścig po zwycięstwo rozpocząłby się falstartem. Ich klerycy wyczuleni
byli na wszelkie zmiany w nurcie, nawet śladowy przejaw magii z jego strony
mógłby zostać odnotowany. Zatem nie pozostawało nic innego, jak czynić to, co
mu przykazano – podróżować, słuchać i obserwować, przemykać w ciemnościach oraz
uderzać z ukrycia. Być tam, gdzie wiódł obowiązek.
Skrzywił
się z niezadowoleniem, czując naprzykrzające się, powracające wibracje w
żołądku. Znów był głodny, a przecież jadł wczoraj. Posiłek miał mu wystarczyć
na kolejne trzy dni. Najwyraźniej humanoidalne ciało rządziło się własnymi
prawami, domagając się pożywienia częściej, niż zakładał. Szybciej trawiło i
przetwarzało pozyskaną energię. Było to poniekąd niefortunne, lecz na szczęście
nieopodal znajdował się las, z początkiem lata zapewne obfitujący w zwierzynę.
Gdyby upolował niedźwiedzia lub dorodnego jelenia, być może na dłużej
zachowałby uczucie sytości.
Tkwiący
na rozdrożu Obserwator odetchnął niepocieszony, nie mógł bowiem przybrać swej
prawdziwej postaci. Zniszczenia poczynione w lesie wzbudziłyby podejrzenia
wśród okolicznej ludności. Jeszcze tego brakowało, by przyciągnął uwagę, a już
ostatnie, czego chciał, to paladyni na głowie. Nie żeby się ich obawiał,
wystarczy jednak, że nie wróci dwóch, a cały garnizon zostanie postawiony na
nogi.
Idąc
w kierunku, z którego dolatywał zapach gnijącego poszycia oraz wilgotnego
drewna, dumał nad przyszłością, a w szczególności nad przyszłością
poszukiwanego. Ze sobą mógł być szczery; chciał go zabić. Wolał oszczędzić mu
męczarni i zapomnieć, że kiedykolwiek go spotkał. Jeszcze mocniej pragnął
ocalić własną Barwę. Pan obiecał wsparcie, jednakże nic nie było za darmo.
Przysługa za przysługę, ale…
Tak,
zawsze pojawiało się to przeklęte „ale”.
Ale
czy jedno naprawdę było warte drugiego? Co, jeśli przyłoży rękę do jeszcze
gorszego kataklizmu niż ten sprzed stulecia? Jeśli Pan nie dotrzyma obietnicy,
to co wtedy uczyni dla swojej rodziny? Już w tej chwili Pan stawał się siłą
niemożliwą do powstrzymania. A kiedy dojdzie do ostateczności, prawdopodobnie
nikt mu nie zagrozi. Nikt nie ujarzmi postępującej fali, której destruktywny
impet zmiecie wszystko, co stanie na jej drodze. Nic nie powstrzyma go przed
złamaniem danego słowa, będzie miał świat u swych stóp, na wyciągnięcie ręki,
ba!, na jedno skinienie palca. I na nic maluśkiemu Obserwatorowi zdadzą się
zabezpieczenia, nieważne jak zmyślne. Więc w chwili takiej jak ta pytał sam
siebie: po co to robię? Z głupiej nadziei wynikającej z pustych słów? Po co
chcę znaleźć poszukiwanego? Dla Pana czy dla siebie?
Poszukiwany
nie powinien był się urodzić. Nie w tych czasach. Nie tak wcześnie. A może to
on zbyt późno ją odnalazł? Obydwoje dali się zwieść, zresztą to jej racja
wypłynęła na wierzch. Posiadała niebywały dar do zjednywania sobie każdego
rodzaju osobowości, do owijania ich wokół palca i wykorzystywania. Nie, to nie
był dar. To była ona, po prostu ona. To było w niej, w środku, tak objawiała
się jej moc, mimo iż nie była użytkowniczką magii. Jeżeli poszukiwany
odziedziczył po matce tę siłę charakteru oraz talenty - a miał słuszne powody,
aby tak przypuszczać - to Pan nie będzie miał z nim lekko. Całe szczęście, że
ona odeszła. Żywił nadzieję że już na zawsze, nie miał bowiem ochoty znów się z
nią spotykać. Lękał się tego, co mógłby wtedy uczynić.
***
Monotonny
szmer wzmacniał działanie odżywczego snu, któremu poddawał się Estalavanes.
Chłodne, wilgotne powietrze wpadało do środka przez uchylone okno, a słaby
wiatr porywał kotarę, łopocząc nią do wtóru bębniącej o szyby ulewy. Chłopak na
moment otworzył oczy, lecz otaczający go półmrok oraz znajome dźwięki ponownie
zmusiły podatny umysł do odpłynięcia w bezkres miękkiej podświadomości. Nawet
jeśli słońce wychynęło zza horyzontu, zasłona ołowianych chmur skutecznie
odwlekała moment przejścia nocy w świt.
Przewrócił
się na drugi bok, szczelniej owinął kołdrą i natychmiast zapadł w głęboki sen.
Dopiero pukanie do drzwi poderwało go z miejsca do pozycji siedzącej, a łomot
wystraszonego serca poskutkował lepiej niż zimna woda wylana na twarz.
Przełykając ślinę, zacisnął szczęki i nasłuchiwał powtórki. Już uspokajał się
myślą, że była to wyłącznie jego wyobraźnia, kiedy trzy stanowcze uderzenia
wyrwały go z oszołomienia.
No
tak, mistrz wspominał, że zbudzi go o świcie.
–
Proszę – zawołał słabym głosem, zsuwając się przy tym z łóżka. Było cudownie
wysokie, bajecznie miękkie i rozkosznie ciepłe. Kusiło go niezmiernie,
szczególnie że rzeczywistość powitała go przytłaczającą szarością i zimnem
odkładającym się na odsłoniętej skórze ramion.
Odwrócił
głowę od widoku za oknem w stronę otwierających się drzwi. Stanęła w nich
znajoma sylwetka wyprostowanego Maga. W nocnym widzeniu elfiego ucznia starzec
wyglądał nieprzyzwoicie nienagannie w luźnym odzieniu oraz ze schludnie
wyczesaną krótką brodą. Est, choćby pragnął, nie mógł opisać siebie podobnie.
Obstawiał, że włosy nocą nieźle wojowały, każdy bowiem sterczał w inną stronę,
a chyba wszystkie za cel obrały sobie jego sklejone snem powieki. W ustach miał
piasek, w kącikach oczu także, tylko nosem musiał pociągać, aby jego zawartość
nie wyszła na zewnątrz przy szerokim ziewnięciu, którego nie przełknął.
To
była trzecia noc poza noclegownią, pierwsza przespana niemal ciągiem. Ciekawe,
czy ktokolwiek przejął się jego zniknięciem. Nie, raczej nie. A jeśli już, to
żałowali utraty dodatkowej pary rąk do pracy, a nie jego samego.
–
Dzień dobry, Estalavanesie. Ufam, że dobrze spałeś? – Mag zatrzymał się tuż
przy domkniętych drzwiach. Rozespany Est podejrzewał, że mistrz nie widzi
dobrze w połowicznych ciemnościach, ale jego powściągliwość mogła mieć również
inne podłoże. – Ubierz się i ruszamy. Pora, byś poznał miejsca, w których
spędzisz większość swojego czasu w Twierdzy.
Est
wyprostował się i przeciągnął, wahając w duchu nad udzieleniem odpowiedzi.
Grzeczność tego wymagała, chociaż niechęć do pogłębiania relacji stawiała
czynny opór. Nie, mistrz nie zasługiwał na to, by bezczelnie go lekceważyć. Był
jedynym człowiekiem na świecie, który zasługiwał na szacunek.
–
Dzień dobry, mistrzu – mruknął, poprawiając bezrękawnik. Zeszłej nocy zasnął w
tym, w czym aktualnie stał, i przez myśl mu nie przeszło, by tracić czas na
przebieranki. Opuścił dłonie i zerknął na bandaż. Będzie musiał znaleźć nowy
opatrunek. Albo inny, lepszy sposób na jego zastąpienie.
–
Jestem pod wrażeniem, jesteś już gotów. – Zadowolenie w głosie starca dosięgło
podopiecznego, który z przypadku, a nie celowości, zaprezentował się niemal w
pełni odziany. – Śmiało, chłopcze, zakładaj buty. Jeszcze chwila, a Twierdza zacznie
budzić się ze snu.
Młody
uczeń dłużej nie zamierzał się ociągać. Posłusznie wykonał polecenie opiekuna i
na powrót usiadł na łóżku, łapiąc za wysokie, czarne buty. Trochę mu zajęło
wiązanie rzemieni w trzydziestu szlufkach, za to zręcznie poradził sobie z
klamrami podwójnych pasków u góry cholewek. Buty były ciężkie, a ich czubki od
wewnątrz wzmocniono metalem nie po to, by noszącej je osobie było wygodniej czy
cieplej. Miały w sobie jakiś cel, którego po prostu jeszcze nie poznał.
Wstał
z zamiarem umycia się przy toaletce, kiedy stanowczy głos powstrzymał go w
połowie drogi.
–
Nie, nie czas teraz na higienę. Zapamiętaj, że poranne szkolenia mają sens
dopiero wtedy, gdy twój umysł jest świeży po całonocnym wypoczynku. Zostaw
płaszcz. Odrobina wody nie uczyni ci krzywdy.
Elf
nie wiedział, co o tym sądzić. Nic do niego nie docierało, a wszystko, co
robił, było wyłącznie odruchem, bezwarunkową odpowiedzią na instrukcje mentora.
Rzucił tęskne spojrzenie na misę toaletki, lecz usłuchał, idąc w kierunku drzwi
niczym straceniec na stryczek. Nogi miał jak z ołowiu, powieki szczypały z
niewyspania, a umysł zaciemniał się blisko granicy świadomości. Nigdy jeszcze
nie był tak zmęczony jak teraz, a przecież w noclegowni kładł się tuż przed
północą i wstawał skoro świt bez niczyjej pomocy. Co więc się zmieniło? Czy to
była wina wygodnego miejsca? Ciszy i spokoju? Wystarczyła dobra kolacja,
wygodne łóżko i nagle z harującego woła przeistoczył się w pieska salonowego.
Z
zażenowaniem pociągnął się za koniec długiego ucha i wychodząc za mistrzem na
słabo oświetlony, pusty korytarz, nawet nie obejrzał się na magiczne kule
dryfujące pod sufitem. Wzrok bez udziału woli przestawił się na gorsze widzenie
w bladym świetle, które bardziej mu przeszkadzało, niż pomagało.
Rozleniwienie
nie świadczyło o nim dobrze. Nie rozumiał, skąd tak nagła zmiana w jego ciele,
dziwna ociężałość, brak chęci, bezsilność. W przybytku opiekunów nigdy nie czuł
niczego podobnego, bo najzwyczajniej w świecie nie miał na to czasu, a kiedy
już miał, co innego zaprzątało mu głowę. Kwestia pogody? Nie, ludzie zbyt
często zrzucali winę za swoje lenistwo na niemogącą się bronić aurę. Ale czy
naprawdę musiał szukać przyczyny takiego stanu rzeczy? Nie. Tak. Nie, nie
musiał, lecz tak, chciał.
Przystanął
przy łaźni czaromiotów i za przyzwoleniem Maga przynajmniej opróżnił pęcherz,
ciesząc się, że czarodzieje nie należeli do rannych ptaszków. Poczuł się nieco
lepiej, wciąż jednak nie potrafił uzewnętrznić tego, co tkwiło wewnątrz niego.
Zdawał się nie tyle zamyślony, co przygnębiony.
–
Wydajesz się nieobecny, mój uczniu. – Mnich schodził po stromych schodach
niczym pełen wigoru młodzik, prawie zeskakiwał po dwa stopnie na raz zadając
kłam temu, co widziały oczy Esta. – Nie spałeś dobrze?
–
Spałem wyjątkowo dobrze, mistrzu – odparł Est zgodnie z prawdą, zagryzając
ziewnięcie wywołane wspomnieniem ciepłej pościeli. – Ale odnoszę wrażenie, że
zmęczenie spało razem ze mną. I wypoczęło lepiej niż ja.
–
Jakże barwna metafora, Estalavanesie. Doprawdy niewiarygodne. Gdybym nie ujrzał
cię w gospodzie w Cichobrzegu, nigdy bym nie pomyślał, że pochodzisz z tamtych
rejonów. Wprost nie mogę się doczekać naszej wieczornej dysputy przy kubku
herbaty.
Miło
zaskoczony chłopak z jednej strony czuł łaskotanie pęczniejącej dumy wywołanej
aprobatą mistrza, natomiast z drugiej dobrze sobie znaną niepewność, która
gęstą, lepką falą zalewała wszystko, co dobre i przyjemne. W końcu pogoda
przywołała go do porządku, gdy policzki smagnął zacinający, zimny deszcz
wpadający przez rozchylone drzwi w sieni. Marszcząc czarne brwi, rozejrzał się
po obszernym dziedzińcu, teraz przekształconym w płytkie jezioro, do którego
kolejne krople dołączały w strugach ciągnących z gęstych chmur.
Ciche
rżenie koni dobiegało zza przymkniętych wrót stajni. Szmer i świst aury nie
stały na przeszkodzie, by czułe, długie uszy pochwyciły więcej dźwięków, niż
zwykły człowiek mógłby rozróżnić. Podobnie było z zapachami, choć Est
zdecydowanie bardziej wolał czuć to, co szykowała kuchnia na śniadanie, aniżeli
to, co pozostawało po śniadaniu koni.
–
Krótki sprint na rozgrzewkę, mój chłopcze. – Bynajmniej nie było to pytanie, o
czym Est przekonał się w chwili, gdy Mag wyrwał z miejsca niczym rumak
wyścigowy a nie mężczyzna w wieku przekwitania.
Elf
wyciągnął rękę w beznadziejnej próbie… sam nie wiedział czego. Czy naprawdę
chciał zatrzymać mistrza? Opamiętał się w końcu i ostatni raz zerkając w niebo,
ruszył w ślad za nim. Przyspieszając, gnał w bezlitośnie siekącym deszczu,
rozchlapując na boki kałuże wdzierające mu się do butów pomiędzy słabo
ściągniętymi rzemieniami. Koncentrując się na pochylonych plecach biegnącego
przed nim człowieka, wykrzesał z siebie siły z zamiarem doścignięcia go.
Mięśnie odżyły pobudzone nagłym ruchem, podobnie umysł, teraz lekki i
orzeźwiony niespodziewaną zaprawą.
Estalavanes
uwielbiał to, choć jego ostatni bieg będący niczym innym jak paniczną ucieczką
przed czarnym odyńcem do przyjemnych się nie zaliczał. Całe ciało miał wtedy
napięte po kres wytrzymałości, a poczucie bliskiego końca odbierało mu marną
resztkę nadziei oraz energii, jakie wówczas posiadał. Ale w chwilach takich jak
ta było zupełnie inaczej. Serce biło mocno i miarowo, a płuca tłoczyły rześkie
powietrze wciągane prędkimi haustami. Świadomość odwzorowywała każdy
najmniejszy ruch skóry, mięśni i ścięgien. Wszystko było na swoim miejscu,
działając z perfekcją silnego, młodego organizmu. Kiedy biegł, czuł, że może
wszystko. Jakby mógł uciec przed wszystkim i wszystkimi. Woda zalewająca oczy i
wpadająca do rozchylonych ust stała się wyłącznie drobną niedogodnością.
Ubranie oblepiające ciało nie miało znaczenia. Liczył się każdy oddech, każde
uderzenie butów o mokrą ziemię, każdy skręt ciała.
Błyskawicznie
znalazł się pod solidnym dachem wejścia do sal treningowych. Dysząc, wyhamował
tuż obok swojego nauczyciela i niemal się uśmiechnął, czując dziką radość oraz
zadowolenie płynące z wysiłku, jakiego się podjął. Prawą ręką zaczesał mokre
pasemka na lewą stronę głowy, przylizując niesforne, czarne kosmyki. Bandaż na
lewej dłoni nasiąkł i groził zsunięciem się, czego nie mógł zbagatelizować.
Mistrz sam przyznał, że dopóki nie będzie gotów, nie powinien tego pokazywać
nawet jemu.
–
Bardzo dobrze. Widzę, że sprint nie sprawia ci trudności, chłopcze. –
Przemoczony do suchej nitki opiekun pokiwał głową, punktując w myślach
sprawność ucznia. – W zdrowym ciele zdrowy duch, zobaczmy więc, jak twój duch z
samego rana poradzi sobie z kontemplacją.
Ocierając
łysinę żylastym, równie bezwłosym przedramieniem, obrócił się w stronę
uchylonych drzwi. Mrugnięciem pozbył się deszczówki z powiek i przekroczył próg
ponurego korytarza, oszczędnie rozjaśnionego kopcącymi pochodniami. Est zdziwił
się widokiem prymitywnej formy oświetlenia. Przecież mieli czarodziejów,
dlaczego więc nie korzystali z ich usług? Byłoby to zapewne bezpieczniejsze i
bardziej komfortowe rozwiązanie. Ponadto kule magicznego światła nie wydzielały
odoru wędzonki pokrywającego wszystko, co nieszczęśliwie znalazło się zbyt
blisko nich.
Sala
ćwiczeń należąca do doradcy Złowieszczego Niedźwiedzia znajdowała się po lewo
od głównego wejścia. Stłumiona, zaklęta iluminacja zareagowała płynnym
rozbłyskiem na obecność żywych istot, podświetlając wyłożone jasnym drewnem
wnętrze. Nie było tu okien, za to przyjemny zapach przywodził na myśl las tuż
po przejściu burzy. I co ważniejsze, osłabiał odór pochodni napływający z
korytarza. Gładkie ściany wyłożone boazerią nasuwały skojarzenie kolejnego
gabinetu, chociaż ciągnące się pod nimi długie ławki, gdzieniegdzie zastąpione
drabinkami, oraz stojak na broń świadczyły o charakterze tego pomieszczenia.
Drewniane kije wyglądały na solidne, a były przy tym długie na półtora metra.
Czy to w ogóle broń? Jak tym walczyć przeciwko ostrym mieczom, śmiercionośnym
toporom czy ciężkim obuchom? Kijem mógłby się podpierać na starość lub w
chorobie, ale walczyć? Co za pomysł.
Zdradzający
wątpliwość wzrok przeniósł na wiszące pod niskim sufitem magiczne manifestacje.
Zastanawiał się, dlaczego tylko tutaj zastosowano magię, a w pozostałych
pomieszczeniach użyto konwencjonalnych, niepraktycznych rozwiązań. Być może
chodziło o coś więcej niż zażyłość na poziomie zwierzchnik–podwładny. Mistrz
wspominał przecież, że czarodzieje i najemnicy nie przepadali za sobą, toteż w
wielu dziedzinach życia dążyli do względnej niezależności. Zachowanie
sztukmistrza Snesera także pozostawiało wiele do życzenia, szczególnie
wywyższanie magicznych nad niemagicznymi mogło być zapalnikiem dla wielu swar
pomiędzy dwiema frakcjami zamieszkującymi Twierdzę. Est nie był zadowolony z
bezpośredniego, wyniosłego tonu, jakim potraktował go tęgi człowieczyna. Domyślał
się, że wyłapie w tym miejscu jeszcze sporo oznak cichej wojny między jednymi a
drugimi, milczącej dominacji i nie mniej subtelnego oznaczania terytoriów.
Doprawdy, dla ludzi oraz im podobnych jedynymi słusznymi metodami były wszelkie
przejawy agresji i przemocy, nawet w tak przyziemnych sprawach, jak oświetlenie
czy wyposażenie przestrzeni użytkowych.
–
Wejdź, proszę, do środka. I nie zapomnij zostawić butów na dywaniku przy
drzwiach – polecił mentor, zsuwając ze stóp mokre skórzane pantofle.
Rozwiązawszy
pas przemoczonej tuniki, ściągnął ją z ramion i rozłożył na najbliższej ławce
ciągnącej się wzdłuż ściany. Boso i z nagim torsem przeszedł na środek
pomieszczenia. Zatrzymał się, obrócił i spojrzał na ucznia spod lekko
uniesionych brwi.
–
Niepokoi cię magia w tym miejscu? Czujesz ją, Estalavanesie?
Wyrwany
z zamyślenia chłopak obejrzał się na mistrza i z ociąganiem zastosował do
polecenia, siadając na wysłużonej ławce. Rozpinając buty i luzując je po całej
długości, nie martwił się niczym innym jak tym, że przyjdzie mu znów je wiązać
i rozwiązywać jeszcze kilka razy w ciągu dnia. Odetchnął zrezygnowany, niepomny
na pytanie nauczyciela dotyczące magii. A gdy wreszcie sobie o nim przypomniał,
było mu wstyd za jawną opieszałość i nieprzyzwoite roztargnienie.
–
Nie, mistrzu. To znaczy, nie niepokoi mnie, bo jej nie wyczuwam, tylko…
–
Tylko…?
–
Tylko nie pojmuję, dlaczego ta sala oświetlona jest przez magię, podczas gdy
reszta Twierdzy poza wieżą już nie.
Mag
zastanowił się poważnie nad jego spostrzeżeniem.
–
Nie możesz wiedzieć, że reszta Twierdzy nie jest obłożona magicznymi
zaklęciami, chłopcze, skoro nie poznałeś wszystkich jej sekretów.
Starzec
złączył dłonie jak do modlitwy i zadarł głowę, oglądając szklane kule utkwione
w rogach sali. Ich przyćmione światło nie oślepiało, niemniej grało Estowi na
nerwach. Nie było jaskrawe i nie było mdłe, było czymś pośrodku, czymś dla
niego nienaturalnym.
-
Chciałbym zwrócić twoją uwagę na fakt, mój uczniu, że magiczne światło ma
znacznie większy potencjał aniżeli zwykły ogień. A to za sprawą prostych
sztuczek, których osoba zupełnie niemagiczna może używać, o ile z precyzją
przyswoi sobie niezbędne instrukcje.
Est
odłożył buty na dywanik i zapobiegliwie wytarł wilgotne stopy o jego szorstką
powierzchnię.
–
Można manipulować magią, nie dysponując talentem? – spytał wyraźnie ożywiony. -
Jak?
–
Otóż nie można. – Mag ostudził jego rosnący zapał, przedkładając szczerość
ponad uprzejme kłamstwo. – Ale czarodziej zaklinający przedmiot może dostosować
czar tak, aby reagował na dźwięki, gesty lub słowa klucze. W przypadku
oświetlenia sali jest to nieskomplikowane połączenie gestu i słowa, tak by
przypadkowo wydany dźwięk lub ruch nie wprowadzał chaosu w trakcie treningu. O
tak.
Pstryknął
palcami, równocześnie wypowiadając stanowcze „zgaś”. Ciemność osaczyła Esta, który zaskoczony nieprzewidzianym
zjawiskiem ponownie wycofał się i osunął na ławkę. Rozglądając się,
przystosowywał oczy do nagłej zmiany warunków. Syknął, zaciskając powieki i
szczęki, kiedy palce mistrza pstryknęły do wtóru słowa „słabe”.
–
Bardzo przydatne, kiedy zażyczę sobie medytować w absolutnych ciemnościach –
wyjaśnił nauczyciel. – Niestety raz w miesiącu zaklęcie trzeba odnawiać.
Niewielka to jednak przywara dla tak wyjątkowego udogodnienia. Miałbyś ochotę
spróbować? – Spojrzał na ucznia. W przenikliwych czarnych oczach zabłysła
iskierka rozbawienia. – Nie raz przyjdzie ci ćwiczyć pod moją nieobecność,
warto więc, abyś i ty był w stanie poradzić sobie z oświetleniem. Jednakowoż
mogę się mylić. Odznaczasz się zdolnością widzenia w absolutnych ciemnościach,
czyż nie?
Leciwy
mnich usadowił się w pozycji medytacyjnej na chłodnych deskach podłogi,
porysowanych i sfatygowanych, których naturalny kolor dawno przeszedł w zużytą
szarość. W porównaniu z nimi zdawać się mogło, że panele pokrywające ściany
zostały wymienione całkiem niedawno, na co wskazywał intensywny zapach oraz
żywy kolor. Pochyliwszy się, poklepał miejsce przed sobą, bez słów zapraszając
ucznia do udziału w porannych ćwiczeniach.
Skuszony
propozycją zabawy z energią magiczną Est wstał ostrożnie z ławki.
–
Tak – potwierdził - widzę nie gorzej niż za dnia, ale… ale mimo to chciałbym
spróbować.
Czując
pod bosymi stopami heblowane drewno, przeszedł kilka kroków dzielących go od
człowieka. Nie był świadom, że stawia stopy inaczej, niż robiłby to w butach,
lecz bystry starzec natychmiast wychwycił tę różnicę. Ukradkowo przyglądał się,
jak palce stóp elfa jako pierwsze dotykają podłoża, miękko się rozdzielając, a
dopiero później opada za nimi pięta. Estalavanes poruszał się jak polujący kot.
Naturalnie bezgłośnie stawiał stopy, kierując je prosto, jedna przy drugiej,
niczym perfekcyjny łowca lub wytrawny tancerz. W połączeniu z czułym słuchem,
doskonałym wzrokiem oraz długimi kłami dawało to obraz istoty, która bynajmniej
nie została stworzona przez naturę do życia w duchu harmonii i pacyfizmu. A na
starych barkach Maga spoczęła ostatnia w życiu misja dokonania niemożliwego –
przeistoczenie uśpionej bestii w krzewiciela pokoju. I to w czasie tak krótkim,
że musiał przymknąć oczy, by nie dać po sobie poznać zawiłych emocji
targających jego wnętrzem.
Interpretacja
wizji okazała się trafna pod każdym względem. Krew, śmierć i zniszczenie
rozniosą Estarion, dzieląc go na mniejsze, łatwe w utrzymaniu państwa-miasta, z
których niegdyś składała się ta ludzka kraina. I to z jego winy. Z winy
jednego, pozbawionego znaczenia człowieka. Ale to była wizja przyszłości, nie
jej ostateczny obraz. Tak jak dotychczasowe objawienia, i to mogło ulec
zmianie, jeśli już teraz podejmie odpowiednie działania. A wszystko było na
dobrej drodze. Musi tylko wyplenić nienawiść z rozczarowanego ludzkością serca.
Kiedy
rozchylił powieki, bezkres zieleni wpatrywał się w niego z nieumiejętnie
skrywanym oczekiwaniem. Szeroko otwarte oczy elfa przekreśliły wszystko, co
dotychczas mistrz zaobserwował, bo dwa ogromne ślepia należały do zalęknionego,
nieśmiałego chłopca, a nie zimnokrwistego łowcy gotowego zgładzić każdego, kto
stanie mu na drodze. Jak to pogodzić, aby nie wyzbywać tego młodzieńca
wszystkich cech, jakie będą mu potrzebne w brutalnej przyszłości? Jak osiągnąć
doskonałą równowagę między zabójcą a obrońcą? To było jego zadanie, ostatnie,
jakiego się podjął.
Odchrząknął,
przybierając stanowczy, nauczycielski ton.
–
Dobrze więc, Estalavanesie. Zasada jest prosta. Wypowiadając słowo klucz,
należy jednocześnie pstryknąć palcami, w ten sposób. – Pstryknięcie poruszyło
końcówkami uszu elfa, lecz światło nie zmieniło natężenia. – Wraz z gestem
należy wydać komendę „zgaś”, „słabe”
lub „mocne”. Dopiero po spełnieniu tych dwóch warunków zaklęta w kulach
moc zareaguje. Proszę, teraz ty. Nie krępuj się.
Est
poprawił się w miejscu i prostując plecy, przyjrzał się jednej z kul.
Niewzruszenie zwisała z krańca drewnianej belki podtrzymującej strop. Wziął
głęboki wdech, po czym wypowiadając ciche „zgaś”, pstryknął palcami. Z niemym zachwytem przyjął
bezszelestnie pokrywający ich mrok. Rozdziawione białe usta uśmiechały się
samymi kącikami, a dziecięca ekscytacja opanowała całe ciało chłopaka, który
ani myślał rozjaśniać pomieszczenia na nowo. Zerknął pospiesznie na opiekuna,
jakby w obawie, że jednak może wejrzeniem przeniknąć czerń sali pozbawionej
okien. Oczywiście, że nie mógł. Był w końcu tylko człowiekiem. Est zdawał sobie
sprawę, że w tej chwili ma nad nim przewagę. W sferze pozbawionej światłości ma
przewagę nad każdym człowiekiem.
–
„Słabe”. – Mag wykonał czynność
za swego ucznia, spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek. Onyksy
błyszczały, choć Est nie wiedział dlaczego. – Bardzo dobrze. Podstawy
obsługiwania sali mamy już za sobą i jeśli nie jesteś zbyt rozentuzjazmowany,
przejdźmy, proszę, do właściwego szkolenia z wyciszania umysłu.
Spokorniały
elf spuścił oczy na swoje skrzyżowane nogi. Zgarbił się, nerwowo skubiąc
końcówkę ucha.
–
Przepraszam, mistrzu.
–
Nie powinieneś przepraszać, mój chłopcze. Nie masz za co. – Pobrużdżone
zmarszczkami oblicze mężczyzny przez chwilę zdawało się nieobecne. – Zanim
zaczniemy, wyjaśnijmy sobie jeszcze jedną kwestię, a mianowicie przepraszanie.
Spójrz mi w twarz, Estalavanesie, to jest podstawa kontaktu oraz porozumienia.
Baza, od której wyjdziemy, dobrze? To, że patrzysz mi w oczy, nie jest
bynajmniej wyzwaniem czy obrazą. Jesteśmy sobie równi. Podział na ucznia i
mistrza nie ma znaczenia większego niż przechodząca ze mnie na ciebie wiedza.
Czy jest to dla ciebie zrozumiałe?
–
Tak, mistrzu. – Kocie ślepia uniosły się o tyle, by wykonać polecenie. Est był
zdezorientowany. Słowa mistrza były zupełnym przeciwieństwem tego, co wpajano
mu od najmłodszych lat w noclegowni opiekunów. Tam pokora była wymogiem, a żal
i wstyd za wszystko metodą na względnie spokojne życie.
–
A teraz posłuchaj uważnie – zastrzegł Mag. - Nie musisz, a co ważniejsze, nie
masz obowiązku przepraszać wszystkich za wszystko. Zauważyłem, że z twojej
strony nie jest to efekt wewnętrznej potrzeby, lecz nawyk, jaki wyrobili w
tobie poprzedni opiekunowie. Bezpieczne wyjście z sytuacji, której do końca nie
pojmujesz. Ale wiedz, że przeprosiny mają swoją moc. Wypowiedziane prosto z
serca wskórają więcej, niż można się spodziewać, jednakże używane w nadmiarze
tracą na szczerości przekazu i znaczeniu. Powiedziane z uśmiechem mogą nie
zostać potraktowane poważnie, a ubrane w nadmierną pokorę zostaną odebrane jako
uległość bądź słabość gotową do wykorzystania.
–
Dlatego uważasz, że milczenie jest cechą dobrego ucznia?
Mag
nie mógł powściągnąć lekkiego uśmiechu zadowolenia.
–
Poniekąd tak. Wkrótce sam zrozumiesz, kiedy najrozsądniej jest milczeć, a kiedy
mówić. I jaki pożytek przyniesie w danej sytuacji jedno bądź drugie. Procesu
nabywania wiedzy nie można przyspieszyć, ponieważ wymaga on zrozumienia i
nabrania doświadczenia. Zatem proces ten można przyrównać do długiego korytarza
podzielonego zatrzaśniętymi drzwiami: niektóre bywają otwarte, innym razem
trzeba poświęcić wiele czasu na znalezienie pasującego klucza. Zdarzyć się
może, iż potrzebne będzie zrozumienie mechanizmu, który otwiera następne.
–
A więc nie powinienem przepraszać?
–
Powinieneś, lecz tylko wtedy, kiedy uważasz to za stosowne lub konieczne. –
Wycelował sękaty palec w zapadniętą pierś oklejoną wilgotnym bezrękawnikiem. –
Słowa powinny wychodzić stąd, przede wszystkim stąd. A to – wskazał tym samym
palcem na odsłonięte białe czoło – to powinno być zawsze uważne na wszystko, co
wychodzi z twoich ust oraz na wszystko, co trafia do twoich uszu. Harmonia, mój
chłopcze, i równowaga. Spokój ducha, zimna krew, opanowanie. Po części rutyna
nosząca znamiona bezpieczeństwa, ale także i odrobina spontaniczności, która
wyzwala pokłady energii utrzymującej niebezpieczną monotonię na dystans. Tym
się teraz zajmiemy i tym zajmować się będziemy każdego poranka oraz każdego
wieczoru. W pewnym momencie osiągniesz taki stopień zrównoważenia, że nie
bacząc na nic, w dowolnej chwili będziesz mógł przejść ze stanu pobudzenia w
stan kontrolowanej medytacji, całkowitego wyciszenia.
Młodego
elfa przeszył dreszcz. Nie był pewien, czy ciarki wywołane zostały chłodem
panującym w pomieszczeniu czy wzbudzoną pełnymi otuchy słowami mistrza
nadzieją.
–
Brzmi fascynująco…
–
I jest fascynujące, Estalavanesie, zaręczam – nauczyciel prychnął rozbawiony. –
Aczkolwiek nikt nie podziela mojego entuzjazmu, twierdząc, że potrafię
przesiadywać godzinami w jednej tylko pozycji i ucinać sobie starcze drzemki w
losowych miejscach w Twierdzy. Ignoranci – zakończył z czułością, po czym
klepnął się w kolana, a mokre plaśnięcie rozesłało na około maleńkie krople. –
Czas nagli, a my niemało go straciliśmy na pogaduszki. Słońce stoi wysoko ponad
chmurami. Niebawem Twierdza odżyje na nowo. Gotów, mój uczniu?
Est
nie odpowiedział. Skinął tylko głową i przyjął postawę podobną do mistrza,
dalece jeszcze odbiegającą od ideału. Starał się, lecz niewygoda i twarde
siedzisko dawały się we znaki. Zacisnął powieki i skupił się na swoim wnętrzu,
na blokowaniu napływających ze wszystkich stron niechcianych bodźców. Miał
wyłączyć zmysły, które rozpraszały umysł i zmuszały myśli do bezustannej
gonitwy za niewiadomym celem. Cisza miała ugasić płonące w sercu uczucia, a
ciemność otulić niespokojną jaźń. Miał być tylko on, on sam wewnątrz siebie.
Ale
nie był sam.
Raz
po raz otwierał oczy i zrozpaczony zerkał na mentora trwającego w błogim
letargu - starzec wyglądał, jakby rzeczywiście spał, choć jego czujność
przejawiała się na mnóstwo subtelnych sposobów. Est nie mógł się skoncentrować,
bo rozpraszało go dosłownie wszystko.
–
Wyobraź sobie, chłopcze, że wokół panuje bezgwiezdna noc – zaczął cicho Mag – a
ty stoisz pośrodku niej, chwytasz nieproszone myśli i wyrzucasz je poza skraj
świadomości. Wyrzuć każdy pojedynczy niepasujący element, jeden po drugim.
Wykonuj pracę metodycznie i z uporem, choćbyś nie dostrzegał efektów.
Konsekwencja w działaniu i wytrwałość pomogą ci wygrać z tym, co zdaje się
niewykonalne. Mały krok w przód, choć z pozoru nieznaczny, przybliża cię do
celu.
Chłopak
przełknął ślinę i znów wyprostował obolałe plecy. Odetchnął dla złagodzenia
nerwów i przebiegając palcami po mokrych kolanach, ponowił wyobrażenie pomroki
zaglądającej mu pod powieki. Przez chwilę czuł, jak cofa się w głąb siebie,
opada na dno tuż przy brzegu postrzegania, i zaskoczony gwałtownie otworzył
oczy. To było dziwne doznanie - jakby stopniowo tracił przytomność -
porównywalne do zaśnięcia, lecz niepozostawiające uczucia senności ani
znużenia. Z trudem uciszył łomoczące serce i ponowił próbę, zachęcony pierwszym
niewielkim sukcesem w drodze do nabycia nowej umiejętności.
Ponownie
pozwolił sobie na bezwładny upadek na dno tożsamości. Nie reagował na
ostrzegawcze poczucie przyciągania, na słabe rozbłyski, wirujące i okręcające
nim wokół własnej osi. Chciał brnąć głębiej, odnaleźć miejsce, o którym
wspominał mistrz. Miejsce, w którym otoczy go cisza. Miejsce, w którym dotknie
własnych myśli i pokieruje nimi, a nie one nim, jak dotychczas. Spadał w
nieskończoność. Nie czuł strachu, jedynie ekscytację, gdy z wolna rozszczepiał
się na kawałki. Ciało znikało, zupełnie zbędne na czysto mentalnej
płaszczyźnie. Było to przyjemne, a zarazem niezrozumiałe wrażenie. Istniał i
nie istniał, jakby balansował na granicy zasłony, to za nią znikając, to się
pojawiając, równocześnie utrzymując się w obu tych wymiarach.
Zachłysnął
się i zmuszony odkaszlnąć przerwał trans, w którym niespodzianie się znalazł.
Rozejrzał się po zacienionej sali treningowej, utwierdzając w przekonaniu, że
wciąż trwa w tym samym miejscu, a jego wędrówka była wyłącznie urojeniem. Nie
wierzył, że w końcu mu się udało. I to za drugim razem!
Mag
przypatrywał mu się dyskretnie. Przez cały czas śledził każdy jego ruch, jakby
mógł zajrzeć w głąb niedostępnego umysłu i wypatrzeć wszystkie błędy, które
popełnił. Nie odezwał się jednak. Przymknął na powrót oczy i biorąc wdech,
oddał się kontemplacji czy może już medytacji.
–
Dobrze ci idzie, chłopcze - wymruczał. - Twój oddech się uspokajał, a serce
równało z nim pracę. Och, nie patrz tak na mnie. Wbrew pozorom podczas
medytacji można zobaczyć i usłyszeć więcej, niż inni podejrzewają. – Starzec
uśmiechnął się przewrotnie i zniżając głos, popukał palcem łysą skroń. – Moje „drzemki” na coś się przydają.
Zaskoczony
manierą mistrza Est zamrugał kilka razy. W tej chwili Mag bardziej przypominał
złośliwego dziadka aniżeli pełnego powagi doradcę Złowieszczego Niedźwiedzia.
Zdumiewające, jak szybko ten człowiek przybierał maski oddające pełną gamę
panujących w jego wnętrzu emocji. To było pouczające.
–
Ostatnia próba, Estalavanesie, inaczej ze śniadania nic dla nas nie zostanie.
Jak
na zawołanie rozległo się ciche warczenie. Zmieszany elf umknął spojrzeniem, a
cała chuda sylwetka wyrażała teraz nagłe skrępowanie naturalnymi reakcjami
pustego żołądka.
–
O tym mowa, mój uczniu, o tym właśnie mowa. – Mag zaśmiał się serdecznie, po
czym znów uderzył w ton mędrca. – Ostatnia próba będzie lepsza niż dwie
poprzednie, a każda kolejna przybliży cię do pierwszego progu, który nazywamy
transem. Potem przyjdzie czas na osiągnięcie kontemplacji. Na końcu najwyższy
stopień duchowego zespolenia, czyli medytacja. Skupmy się jednak na tym
pierwszym. W transie nie odbierasz sygnałów zewnętrznych, a ciało nie reaguje,
pozostając bezbronnym i podatnym na siły zewnętrzne. W tym czasie umysł na
głucho zamknięty jest w sobie, wokół siebie. Nie powinno przebywać się w tym
stanie dłużej, niż to konieczne. To wyłącznie faza przejściowa, ścieżka
głuchych i ślepych, którą trzeba przebiec sprintem, a nie przemierzyć spacerem.
Ostatni raz, chłopcze. I nie rozpraszaj się.
Ostatni
raz wcale nie był lepszy od poprzednich. Był dużo gorszy. Estowi boleśnie
łupnęło w krzyżu, a żołądek owinął się wokół kręgosłupa tak mocno, że pożerał
już sam siebie. Kiedy w końcu udało mu się dotrzeć do punktu sprzed kilku
chwil, to oberwał myślami tak skrajnymi, że nieomal został przez nie
stratowany. Nie radząc sobie z natłokiem bodźców, wycofał się ku chłodnej
rzeczywistości, która powitała go skurczem pośladków. Zrozpaczony i zawiedziony
własnym beztalenciem pochylił się do przodu i skrył twarz w dłoniach. W ciągu
kilku minut zmęczenie zaatakowało z ukrycia z mocą mogącą uśpić go na siedząco.
Wstający
Mag powstrzymał się przed pocieszającym klepnięciem kościstego barku. Nie
wypowiedziawszy ani słowa, przeszedł obok ucznia i sięgnął po zalegającą na
ławce wilgotną tunikę. I chociaż była lodowato zimna, to bez mniejszego
skrzywienia naciągnął ją na grzbiet i zręcznie przewiązał w pasie. Obrócił się
do Estalavanesa i czekał w ciszy zmąconej wyłącznie pogłosem deszczu.
Doczekał
się.
–
Przepraszam, mistrzu. Nie potrafię tego zrobić jak należy.
–
Ty nie przepraszasz, Estalavanesie. W tej chwili używasz wyłącznie wymówki,
która ma zatuszować najzwyklejszy na świecie brak doświadczenia. Brak, którego
nie ma co się wstydzić z racji twojego wieku i przeszłości. Brak możliwy do
nadrobienia, a więc nic ostatecznego.
Młody
elf spiął się, jakby skórę oblazły mu kąsające mrówki. Nie była to agresywna
połajanka w stylu opiekunów. Nie był to afront, jakiego mógł spodziewać się po
ludziach i im podobnych. To było stanowcze zwrócenie uwagi na to, co działo się
wewnątrz zagubionego dzieciaka. Rezolutny nauczyciel pokazał swojemu uczniowi
drzwi, do których otwarcia sam musiał znaleźć klucz. Wskazał drogę, ale nie
poprowadził go za rękę. Zmuszał do wysilenia własnego umysłu.
–
Tak, prze… masz rację, mistrzu. To była wyłącznie wymówka. – Podparł się rękami
o podłogę i wyprostował nogi, krzywiąc się przy tym niezauważalnie. – Przyłożę
się do tego, co robię.
–
Niebywałe, chłopcze. Czy ty naprawdę masz piętnaście lat? – Mag skrzyżował ręce
na piersi i pokręcił z niedowierzaniem głową, lustrując podnoszącego się z
miejsca młodzieńca. – Pokorą, błyskotliwością oraz dojrzałym podejściem do
życia dorównujesz znacznie starszym od siebie osobom. A i wiele z nich nadal
wymaga poprawy, na co wpływu nie mam, Wszechmocnym niech będą dzięki. Jeśli
okażesz się równie pragmatyczny co pojętny, to będę mógł odejść pod bramy
Pozaświata szczęśliwy.
Spojrzenia
spotkały się. Z dużych zielonych oczu wyzierała niepewność i w pewnym stopniu
nieśmiała satysfakcja. Onyksowe otchłanie pełne były cichego zadowolenia oraz
dumy skrywanej za zasłoną powagi. Tak, w tej chwili Mag był przekonany, że
podoła zadaniu, jak znojne by ono nie było. Nauczy tego chłopca robić użytek z
talentów, które sztukmistrz Sneser w swej ograniczonej, podręcznikowej wiedzy
określił jako beztalencie. Estalavanes zaskoczy ich wszystkich, a najbardziej
siebie samego i chociaż długa przed nim droga, to mnich wiedział lepiej niż
ktokolwiek inny, że ten biały elf dojdzie aż do samego jej końca. Nic na
świecie nie było dziełem przypadku. Ludzie mogli uważać, że kontrolują bieg
wydarzeń, lecz prawda była zgoła inna – to wydarzenia porywały ich niczym
lawina staczająca się zboczem góry. Oni po prostu chcieli wierzyć w swoją moc
sprawczą, która przynależna była wyłącznie bogom i Wszechmocnym. Mogli
przewidzieć przyszłość, ale nie mogli nią kierować. Mogli na nią wpłynąć,
zmienić jej bieg, jednakże koniec będzie zawsze taki sam, bez względu na ich
usilne starania.
–
Chodź, Estalavanesie – zachęcił go skinieniem dłoni. - Pora śniadania minęła,
możemy bezpiecznie przećwiczyć zachowania społeczne we wspólnej sali.
Est
patrzył za mistrzem wzuwającym buty. Poszedł po swoje, lecz tym razem nie
wiązał ich do końca, pozwalając, by trzymały się luźno na samych sprzączkach.
Wepchnął sznurowadła za wysokie cholewy, zapiął klamry i wyszedł za opiekunem.
Sala za nimi zgasła, kiedy magia nie wykrywała już niczyjej obecności.
***
Gapili
się na niego. Siedząc z mistrzem przy jednym z wielu wolnych stołów, Est
zamiast oswajać się z otoczeniem, koncentrował się na jednej niedogodności.
Jednej w kilku osobach. Czterech adeptów w czerwonych szatach okupowało ławę w
kącie jadalni, dyskutując o czymś żywo, podczas gdy dwóch najemników nieopodal
posilało się bez zbędnego pośpiechu. Nawet zimne, przesiąknięte wodą ubranie
tak mu nie doskwierało jak obecność mieszkańców tego miejsca. Owsianka z
owocami i ciepłe podpłomyki pachniały zniewalająco, ale i to nie poprawiło
nastroju zniechęconego towarzystwem chłopaka. Nie umiał przełknąć ani kęsa, a
żołądek coraz głośniej dopominał się o swoje. Z urazą przyjrzał się opiekunowi,
który jadł z apetytem swoją porcję i popijał z glinianego kubka.
Mag
popatrzył na elfa znad połowicznie opróżnionej miski.
–
Estalavanesie, śniadanie ci stygnie. – Wskazał łyżką jego talerz. – Potrzeby
ciała są ważniejsze aniżeli zachowanie otoczenia, o czym przekonasz się na
własnej skórze, jeśli nie zaczniesz jeść. Rozumiem, że nie lubisz towarzystwa
ludzi, niemniej jednak chwile takie jak ta są świetną okazją, aby przyzwyczaić
się do niechcianej obecności.
Nieszczęśliwy
uczeń zacisnął usta i spojrzał na swój posiłek. Ujął w dłoń łyżkę i przełamując
się, zanurzył ją w gęstej, kolorowej brei. Powinien dopatrywać się we wszystkim
pozytywów, jednocześnie mając na uwadze istnienie negatywów. Tak przynajmniej
mawiał mentor. Ale jak ma doszukiwać się dobrych aspektów, jeśli nigdzie ich
nie ma?
–
Co może być pozytywnego w sytuacji, gdy wszyscy się na mnie gapią?
Mag
wyczyścił łyżką miskę i sięgając po podpłomyk, przełamał go na pół. Ugryzł
jeden z chrupiących kawałków i z uznaniem pokiwał głową, trzymając swego ucznia
w stanie drażniącego napięcia.
–
W końcu się przyzwyczają, chłopcze. Niecodzienny widok im spowszednieje. Znudzą
się. Stracą zainteresowanie – wyliczał jakby do siebie. Odrywając kolejne
kawałki pieczywa, wsuwał je sobie do ust, by zbyt wiele okruszków nie wpadło w
gęstą brodę, z której ciężko było je wyczesać. – Jest ich niewielu, więc
łatwiej znieść ich obecność. Nie zaczepiają. Są zajęci swoimi sprawami. To
doskonała okazja do szlifowania samokontroli, dyscypliny. Szansa na
przeniknięcie do otoczenia. Ewentualnie – dodał z figlarnym błyskiem w oku –
patrz na nich tak samo, jak oni patrzą na ciebie. I obserwuj reakcję.
Est
sięgnął po gliniany kubek i pociągnął spory łyk wody, byle tylko zająć czymś
dłonie i zdradliwy język. Czasem nie wiedział, czy nauczyciel go podpuszcza czy
też żartuje sobie z jego aspołecznych zachowań. Jak niby miał zacząć się na
nich gapić, kiedy chciał, aby to oni przestali gapić się na niego?
Jak
rany, ludzie mają nie po kolei w głowach!
Kiedy
zaczął poznawać ich lepiej, znany mu dotąd świat wywrócił się do góry nogami,
przetrącony przez nawałę dzikich wrażeń i dziwnych reakcji. A on myślał, że to
opiekunowie są koszmarnie skomplikowani.
–
Czas na nas, Estalavanesie. Przed nami trochę ruchu, więc szkoda, że nie
tknąłeś śniadania. Zboża są doskonałym źródłem energii, podobnie chrupiące
placki…
Staruszek
nie dokończył. Z pustą miską i kubkiem w dłoniach patrzył, jak podopieczny w
mig pochłania swoją porcję, zupełnie nie zważając na równie zdumionych
najemników. Postanowił nie wtrącać swojej tyrady o dokładnym przeżuwaniu
każdego kęsa i niespiesznym przełykaniu w obawie, że spłoszy wygłodniałego
chłopaka.
Małymi
kroczkami Estalavanes nauczy się wszystkiego, co niezbędne do życia w ludzkim
społeczeństwie. Potrzebował przede wszystkim czasu i przestrzeni, ale także
ogromnych pokładów cierpliwości oraz troski, jakiej dotychczas nie zaznał. Aby
rośliny mogły zakwitnąć, wymagały ciepłych promieni słońca, żyznej gleby,
odżywczej wody oraz minimum uwagi. Podobnie było w przypadku tego niezwykłego
osobnika, nieprzewidywalnego i wcale nie głupiego. Potrzeby w końcu wygrają z
irracjonalnym zahamowaniem, a siła przyzwyczajenia jeszcze nie raz go
dosięgnie. To był jego pierwszy pełen dzień w Twierdzy, a już udało mu się
wejść w głąb własnej świadomości i przełamać początkowy lęk przed obcymi. Nie
były to może szczytowe osiągnięcia, ale zawsze działania w dobrą stronę.
Estalavanes
posiadał nieprzeciętny intelekt i był przy tym na tyle bystry, by samemu
spostrzec konkretne zależności. Było w nim coś, co nie pozwalało myśleć o nim
inaczej niż o młodzieńcu poszukującym nie domu, lecz siebie samego – utraconej
tożsamości zatartej trudami życia. To będzie zaszczyt z tego płochliwego,
skutego kompleksami chłopca uczynić silnego, pewnego swoich umiejętności
mężczyznę; patrzeć, jak zmienia się pod wpływem napotykanych przeszkód i
nabywanych doświadczeń. Niczym syn dorastający pod czujnym okiem dumnego ojca.
Wstając
od stołu, Mag obrócił się w kierunku kuchni, aby ukryć wyraz goszczący mu na
twarzy. Pierwszy raz od wielu lat nie potrafił opanować się na tyle, by
przezwyciężyć uczucia wychodzące na pomarszczone wiekiem oblicze. Pierwszy raz
od momentu odnalezienia Colonella.
***
Jeżeli
Est myślał, że treningi z wyciszania są męczące, to teraz nie myślał już wcale,
przytłoczony cierpieniem przepełniającym całe jego cherlawe ciało. Bolał go
każdy marny mięsień, naciągnął sobie dosłownie każdy staw i ścięgno, skóra
pękała na zgięciach i łączeniach, a wnętrze dłoni oraz podeszwy stóp pokryły
się świeżymi odciskami. W głowie mu szumiało, natomiast w ustach zasychało od
niekontrolowanego oddechu. Mag stwierdził, że w tym momencie chłopak
przekroczył granicę swojego ciała i powinien być z siebie zadowolony. Leżący na
wznak, wymiętoszony i sapiący w bezdechu uczeń nie mógł być zadowolony z
przekroczenia jednej granicy, ponieważ przekroczył ich co najmniej kilkanaście.
Trzy
godziny bezustannych aktywności fizycznych – od prostej rozgrzewki i
rozciągania po przysiady, prostopadłe do podłogi unosy ciała, przewrotki,
podskoki, próby podciągania się na drabinkach i licho wie co jeszcze… W pewnym
momencie Est najzwyczajniej w świecie stracił kontakt z rzeczywistością,
naśladując jedynie ruchy trenera. Trenera, który stał teraz nad nim bez
zadyszki, pełen wigoru niczym świeżo po przebudzeniu z regenerującej drzemki.
To
nie może być człowiek, jak rany!
– Maraton wokół murów Twierdzy nie
wejdzie jeszcze do codziennej zaprawy – skonstatował mistrz, spoglądając na do
cna wyssanego z energii ucznia. – Musimy popracować nad twoją kondycją. Na
krótki dystans radzisz sobie zadowalająco, jednak twoje ciało nie wytrzyma
długotrwałego, wzmożonego wysiłku. Jeszcze nie. Odpowiednia dieta, wypoczynek
oraz ćwiczenia zmienią obecny stan rzeczy. – Wpatrywał się w łapiącego oddech
podopiecznego, zastanawiając, jakie jeszcze zmiany poczynić w ich rozkładzie
dnia, tak aby nie zaszkodzić zdrowiu młodzieńca. – Jesteś zwinny i zręczny,
owszem, dlatego też w początkowej fazie treningu nie będziemy się skupiać na
tych właśnie cechach. Brakuje ci jednak krzepy. Siła i wytrzymałość będą
konieczne do uzyskania formy wyjściowej. Potem dopiero będziemy rozpatrywać
dalsze kierunki szkolenia. Aczkolwiek zakładam, iż droga mnicha z Północy
będzie najodpowiedniejsza, ponieważ masz ku temu naturalne predyspozycje, drogi
chłopcze.
Na
wzmiankę o mnichach z Północy Est otworzył szeroko oczy. To brzmiało jak
marzenie. Podjąć się wyczerpującego szkolenia na podobieństwo tych legendarnych
wojowników z opowieści Starego Przechrzty. Podekscytowany próbował podeprzeć
się na łokciach, ale zaraz padł na łopatki porażony bólem, jaki rozrywał mu
mięśnie brzucha. Potarł przegubami powieki tak mocno, że ujrzał pod nimi
karmazynowe i białe rozbłyski. Był słaby, lecz był to ten rodzaj osłabienia,
który wprawiał w dobry nastrój, dawał poczucie spełnienia i satysfakcji z
dobrze wykonanej pracy. Est uwielbiał ruch, a jak sobie powoli uzmysławiał,
lubił też ten szczególny rodzaj cierpienia przejmujący ciało, rozwijający i
formujący go na nowo. Czuł się jak kamienny blok traktowany dłutem i młotkiem
wprawnego rzeźbiarza.
Zerknął
na nagi tors mistrza, na doskonale widoczne w słabym świetle mięśnie
uwydatniające grube żyły pod skórą. Napięte, podlegające władzy
zdyscyplinowanej woli węzły, na których nie uraczy się ani odrobiny tłuszczu.
Zaczynał przyzwyczajać się do tego krępującego widoku. I chciał tak wyglądać.
Chciał mieć tężyznę swojego mentora, jego siłę i stoickość, jego umiejętności
oraz wszystko to, czego jeszcze nie poznał. Leżąc na plecach i uciszając
wrzeszczące w bolączce ciało zdecydował, że chce być dokładnie taki jak ten
człowiek, który był mu nowym opiekunem.
Nagle
zapragnął przypodobać się swojemu nauczycielowi, uczynić wszystko, by był z
niego zadowolony. Zasłużyć sobie na jego łagodny uśmiech i milczącą aprobatę.
Wyczerpany podjął decyzję, wręcz poprzysiągł sobie, że od tej pory dołoży
wszelkich starań, by osiągnąć swój cel. Nie bacząc na otoczenie, będzie
bezsprzecznie wykonywał wszystkie polecenia swego mentora, nieważne jak
bezsensowne by mu się wydawały. Sprawi, że mistrz dojrzy w nim kogoś więcej niż
ucznia. Swoim zachowaniem przysłuży się obietnicy, jaką ten złożył
Niedźwiedziowi. Pokaże temu parszywemu, obleczonemu w futra barbarzyńcy, że nie
docenia on swego doradcy. Pokaże im wszystkim… ale najpierw… najpierw się
zdrzemnie. Bo jak nie poddać się drzemce, kiedy oczy same się zamykają…
Szturchnięcie
w bok natychmiast przywołało go do rzeczywistości. Niechciany dotyk zadziałał
bardziej pobudzająco niż zderzenie ze ścianą, a w tym pojedynczym przypadku
akurat z podłogą. Mistrz przykucnął tuż obok niego i wypowiedział kilka cichych
słów, na które niemal jęknął z rezygnacją, zapominając o wszystkim, co sobie
poprzysiągł. Chwila na oczyszczenie umysłu i powrót do jadalni na obiad. Znów
ta przeklęta kontemplacja…
Jak
rany, ileż można?!
***
Tym
razem w obszernej sali przylegającej bezpośrednio do kuchni było znacznie
więcej osób, niż mógł życzyć sobie Est. A życzył sobie wyłącznie Maga.
Zatrzymał się w drzwiach, lecz stojący za nim mistrz nie bez kozery puścił go
przodem. Chłopak walczył z nadchodzącą hiperwentylacją, widząc, że kilka twarzy
zwróciło się ku niemu. Dwie lub trzy osoby przyglądały mu się, podczas gdy
reszta zajęta była jedzeniem, rozmową czy wszystkim innym, co najemnicy mogli
robić w jadalni.
Mag
przecisnął się obok ucznia, z jemu podobną skrupulatnością unikając przy tym
dotyku, którym mógł pogorszyć i tak trudną sytuację rozstrojonego chłopaka.
Rozejrzał się niczym sokół wypatrujący ofiary i dostrzegając wolny stół w rogu
sali, skierował się ku niemu, posyłając elfowi pojedyncze, wymowne spojrzenie.
Est
nie miał wyjścia. Do jadalni zmierzali kolejni mieszkańcy Twierdzy, odcinając
jedyną drogę ucieczki, toteż ruszył za opiekunem, starając się nie przyciągać
uwagi. Oczywiście z takim wyglądem było to marzenie ściętej głowy. Już nie mógł
się wycofać, szczególnie że był w połowie drogi do upatrzonego przez mistrza
miejsca. Niemal wpadł na naprędce odsunięte krzesło i usiadł sztywno, jakby od
tego kawałka drewna zależało całe jego życie.
Mag
skinął mu głową, nakazując czekać, a sam w tym czasie poszedł do kuchni po tacę
z jedzeniem. Pozostawiony samemu sobie Est pragnął wtopić się w ścianę za
plecami. Deszcz może i przestał w końcu padać, lecz jego wciąż wilgotne po
porannym biegu ubranie robiło za marną zasłonę. Rozejrzał się ostrożnie. W
oczach ludzi przebywających w sali rozpoznał szykanę, jawną drwinę i
politowanie. Wszyscy o nim rozmawiali, był na języku każdego mieszkańca tego
miejsca, stał się obiektem niewybrednych komentarzy i niespełnionych gróźb. Był
obcym, nic niewartym stworzeniem pośród wściekłych, brzęczących os. W jadalni
było jak w gnieździe tych rozdrażnionych owadów - jeden nierozważny ruch z jego
strony, a ukąszeniom nie będzie końca. Tak to widział i nikt, ale to zupełnie
nikt nie zdołałby mu tego wyperswadować.
Dwóch
mężczyzn podeszło do stołu, lecz Est ich nie zauważał. Ze wzrokiem wbitym w
porysowany, wytarty blat udawał, że nie istnieje. Dopiero głos Maga, kojący i
uosabiający bezpieczeństwo, zmusił go do podniesienia oczu. I jak na widok
mistrza ucieszył się bezgranicznie, tak dodatkowa osoba w postaci wytatuowanego
zwiadowcy zdawała mu się nie na miejscu. Podobnie jak nie na miejscu było
przeszywające spojrzenie ciemnej zieleni i krzywy uśmiech, który niezmiennie
poruszał coś w środku wycofanego elfa. Dlaczego on tu przylazł? A przede
wszystkim dlaczego mistrz pozwolił, by Colonell mu towarzyszył?
–
Pomyślałem, że skoro tak dobrze poszło ci ze śniadaniem, mój uczniu, tak z
obiadem w towarzystwie nie powinno być gorzej.
Mag
usadowił się na miejscu obok zirytowanego ucznia. Postawił przed nim tacę, z
której chłopak natychmiast zabrał kubek i opróżnił go jednym tchem. Colonell
usiadł naprzeciwko Maga, a jego wzrok, co rusz zaczepiający Esta, był nie do
zniesienia. W nim wszystko było nie do zniesienia, od gadatliwości przez
poufałość, na nieprzyzwoitej swobodzie kończąc.
Nieprzejmujący
się zachowaniem obojga młodzieńców starzec sięgnął po widelec.
–
Estalavanesie, chciałbym, aby Colonell uczył cię jazdy konnej.
Ciemne
brwi śniadego mężczyzny powędrowały do góry na wzmiankę o nauce jazdy, a
uśmiech poszerzył się, odsłaniając białe zęby. Colonell zaśmiał się bezgłośnie
i spojrzał na doradcę ze szczerym rozbawieniem.
–
Magu, moje zdolności jeździeckie nie są lepsze niż pozostałych. Poza tym twój
uczeń chyba mnie nie lubi.
Masz
rację, nie lubię cię – pomyślał Est. Jesteś irytujący.
Zaraz, dlaczego mistrz nie może mnie uczyć? Przecież doskonale radzi sobie w
siodle.
Obejrzał
się na mentora, który napoczął porcję warzyw zdobiących pieczone mięso. Z jego
twarzy nie wyczytał absolutnie nic ponad to, co usłyszał.
–
Nonsens, młodzieńcze, Estalavanes nie zna tutaj nikogo innego. Sam bym się tym
zajął, lecz jako doradca Niedźwiedzia mam także obowiązki względem kompanii. W
związku z tym, czasem będę musiał pozostawiać naszego młodego przyjaciela bez
opieki na kilka godzin dziennie, a nawet i na kilka dni.
Mag
przyjrzał się wytatuowanemu najemnikowi z tym nieodgadnionym wyrazem -
podejrzanym ciepłem i jakby niemą prośbą. Od tej chwili Est uważniej przyglądał
się rozmawiającej dwójce, doszukując się wszystkiego, co było dla niego
nowością. Wzdrygnął się, kiedy czarne jak noc onyksy zwróciły się na niego.
–
Niebawem będę musiał opuścić Twierdzę na pewien czas, a szkoda, byś się nudził,
nieprawdaż, chłopcze?
–
Nie będę mógł z tobą jechać? – spytał zmartwiony.
–
Nie miałbym serca brać cię w podróż u boku Niedźwiedzia. Poza tym tutaj jest
twoje miejsce, Estalavanesie. Do mojego powrotu będziesz ćwiczył wszystko,
czego się nauczysz. Nabierzesz wprawy, by potem podjąć się dalszych etapów. W
drodze nie mógłbym poświęcić ci wystarczającej ilości czasu.
Est
domyślał się, że była to połowa prawdy, o ile nie najzwyklejsza w świecie
wymówka.
Colonell
obserwował na przemian Maga i jego ucznia, a wyglądał przy tym, jakby świetnie
się bawił.
–
Kiedy wyjeżdżacie? – zwrócił się do doradcy. – Nic nie słyszałem, aby Stary
dokądś się wybierał.
–
Twoje uszy nie muszą wszystkiego słyszeć, Colonellu. A to, że umknęła ci jedna
wieść, nie oznacza jeszcze, że ogłuchłeś.
Wiecznie
uśmiechnięty zwiadowca wywrócił oczami, przeżuwając kęs mięsa.
Tylko
Est nie mógł nic przełknąć. Wsłuchując się w wymianę zdań, bacznie śledził
rozmówców, którzy zdążyli już o nim zapomnieć. Ze szczególnym upodobaniem
przypatrywał się ekspresyjnemu człowiekowi z tatuażem, który, nie wiedząc
czemu, wyjątkowo go onieśmielał.
Colonell
dłubał w talerzu, poszukując co smaczniejszych kąsków.
–
Czyli najbliższy patrol będzie miał na celu przetarcie szlaku – stwierdził,
nadziewając warzywo na widelec. Unosząc je na wysokość oczu, pooglądał je od
niechcenia, a jego bystre wejrzenie uchwyciło wzrok zaintrygowanego Esta. –
Muszę wiedzieć, na czym powinniśmy się skupić podczas zadania. Co prawda
konflikt na południu nie przekracza umownych granic śródlądu, ale z nimi nigdy
nic nie wiadomo.
–
Niebawem część naszych ludzi wesprze kilka rodów walczących na południu. – Mag
z niezadowoleniem pokręcił głową. – Odwodziłem Niedźwiedzia od tej decyzji,
lecz on upiera się, że jest to doskonały moment na wpuszczenie naszych agentów
na tamte ziemie. I oczywiście podstawowy argument: z tego żyjemy. Krwawe korony
są jedyną walutą, na jaką patrzy przywódca. Tylko czekać, kiedy Zakon
zainteresuje się naszymi poczynaniami.
–
Zakon niech lepiej zajmie się tym, czym wypadałoby zająć się na samym początku,
a nie pierdołami w pojedynczych miastach śródlądu. – Gniew przeciął pogodne
oblicze młodzieńca, a zęby z mocą zatrzasnęły się na widelcu. – Zakute pały.
–
Colonellu, zważaj na język – przygana w głosie mistrza była tak wyraźna, że Est
dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż mnich tak naprawdę ani razu za nic go nie
zbeształ. – Nie nam decydować o tym, czym powinien zajmować się Zakon.
–
Jasne, niech robią, co chcą, przecież i tak nikt ich nie powstrzyma. No, może z
wyjątkiem Niedźwiedzi – dodał ze złośliwą satysfakcją, nabijając kolejną bulwę,
jakby to była głowa jednego z rycerzy zakonnych. – Od dawna słychać głosy, że
coś im się w nas nie podoba. Dobrze wiedzieć, że liczą się z zagrożeniem z
naszej strony.
Est
nie miał pojęcia, o czym mowa, przez co w jego głowie panował coraz większy
mętlik. Zapomniano o nim, tak jak on zapomniał o siedzących w sali ludziach.
Słuchając, bezwiednie grzebał w talerzu i wcinał pomniejsze kawałki czerwonego
mięsa. Wszystko, co trafiało do jego uszu, było skrzętnie szufladkowane w
pokaźnych zasobach wyjątkowej pamięci. Zdobyta wiedza mogła mu się jeszcze
przydać, a poruszane w dyskusji tematy pozwalały mu stworzyć lepszy obraz tego,
co działo się poza murami Twierdzy. A działo się najwyraźniej wiele, sądząc po
poruszeniu obu mężczyzn.
–
Jeżeli paladyni kiedykolwiek zwrócą się przeciwko Twierdzy, to nawet
czarodzieje nam nie pomogą, młodzieńcze – uciął Mag. – I nie widzę w tym powodu
do uciechy.
Colonell
w końcu zamilkł.
Mag
jeszcze chwilę gromił młodego zwiadowcę spojrzeniem, aż w końcu powrócił do
zawartości własnego talerza.
Cisza
przy stole dała się porwać gwarowi panującemu w ciepłym, dusznym pomieszczeniu.
Kilkadziesiąt głosów przenikało się śmiechem i wołaniem do znajomych, głośnymi
rozmowami oraz przekrzykiwaniami.
Est
wreszcie zajął się jedzeniem, całkiem zadowolony ze smaku, jaki układał mu się
na języku. Był spragniony, ale jeden kubek wody to za mało. Po takich zajęciach
potrzebowałby co najmniej wiadra. Nie zwrócił uwagi na Colonella, który nie
mógł oderwać oczu od długich kłów błyskających między rozchylonymi ustami.
–
Powinienem cię chyba przeprosić za zachowanie Niedźwiedzia – powiedział
zwiadowca. - Bywa, cóż, porywczy.
Minęła
chwila, nim Est zdał sobie sprawę, że ciche słowa skierowane były do niego.
Niepewnie uniósł oczy na człowieka siedzącego naprzeciwko.
Jak
możesz przepraszać za zachowanie przełożonego? – skomentował go
w myślach. Czy wy wszyscy jesteście jacyś nienormalni czy jak?
Okolone
przydymioną zielenią źrenice co rusz zwracały się w jego stronę w oczekiwaniu
na… Właściwie na co? Na odpowiedź? Przecież o nic go nie pytał. Estowi nie
spodobała się ta nagła zmiana frontu. Nie szukał z nim kontaktu, w ogóle nie
chciał go tutaj. To, że mistrz postanowił go przyprowadzić, nie oznaczało
jeszcze, że jego uczeń szukał przyjaciół.
–
Kiedy miałbym rozpocząć szkolenie Estiego? – Teraz pytanie wybrzmiało głośniej
i zadane zostało Magowi, a nie jego podopiecznemu.
–
Estiego? – Zaskoczony starzec popatrzył na elfa. – Chyba przegapiłem moment, w
którym zaczęliście się spoufalać.
Est
otworzył usta w niemym proteście, lecz żadne myśli nie znajdowały w nich
ujścia. Tkwiły tylko w jego głowie i krzyczały własnym, wewnętrznym głosem.
Długie uszy opadły w rezygnacji, pełne wyrzutu oczy zwróciły się na ludzkiego
złośliwca, ciskając gromy, a przynajmniej tak to sobie wyobrażał. Jednakże w
najmroczniejszych snach nie mógł wyobrazić sobie wyrazu twarzy zwiadowcy
otwarcie taksującego przerośnięte kły. To była fascynacja czy już przerażenie?
Źrenice
Colonella były rozszerzone, a ciemne wargi zadrżały lekko, jakby szepnął coś do
siebie. I nagle pojawiła się czerwień wpływająca na śniade policzki, śladowa,
ledwie widoczna. A jednak była tam, ręczył za to głową. Kiedy pociemniałe od
tłumionych emocji oczy człowieka uniosły się nieznacznie, Est poczuł, jak coś
chwyta go i ściska na wysokości klatki piersiowej, zbyt głęboko, by było to
bijące prędko serce. Jakby docierało do jego duszy tylko po to, by wyrwać jej
kawałek dla siebie. Albo jakby to jego własna dusza rozrywała się pod naporem
niemożliwego do opisania przeżycia. Dreszcz zrosił skórę białych ramion, a
ciepło w ciele mieszało się z chłodem panującym poza nim, jak gdyby trawiła go
gorączka.
O
czym ten człowiek myślał, kiedy patrzył na jego brzydką twarz? Co siedziało mu
w głowie? Co im obu w głowach siedziało, że nie potrafili oderwać od siebie
spojrzeń? Dlaczego właściwie zaczęło interesować go zdanie tego wytatuowanego
narwańca, skoro go nie lubił? Skąd ten przejmujący smutek, skąd to niechciane
ulotne uczucie, nagła słabość, niemoc, bezsilność. Dlaczego czuł się tak, jakby
tonął? Dlaczego nie mógł złapać tchu? Dlaczego, dlaczego, dlaczego…
Sekundy
rozciągnęły się niemiłosiernie, zamykając Cola w potrzasku razem z tym
niespotykanym stworzeniem wyzwalającym w nim wszystko, do czego przed nikim się
nie przyznawał. Gdyby Esti wiedział, o czym teraz myśli, już nigdy by na niego
nie spojrzał. Byłby przerażony. I wiedząc o tym, Col brnął we własne
szaleństwo, emocjonalny obłęd, któremu poddawał się z niewyobrażalną
spolegliwością. Chciał dotknąć tych długich kłów. Pragnął przesunąć po nich
językiem, posmakować ich… Aż ścisnęło go w dołku z niewytłumaczalnej tęsknoty.
Bolała go już sama myśl, że biała skóra pozostaje poza jego zasięgiem. Cudne
uszy nie zaznają jego pieszczot, nie usłyszy głosu wydobywającego się z
chętnego, prężącego się pod nim ciała… Skrzywił się do własnych wyuzdanych
fantazji i pospiesznie zerknął na Maga. Z nim nigdy nie mógł mieć pewności.
Nawet teraz stary chytrus mógł obserwować ich obu i brew by mu przy tym nie
drgnęła. To były sekundy, które jego umysł kłamliwie rozciągnął na zbyt długie
okresy. Sekundy, w których trakcie wydałby się jego sekret. I choćby Zrzęda
czegoś się dopatrywał, były to wyłącznie domysły niepoparte dowodami. A
zresztą, czy gdyby podejrzewał go o tak niecne postępowanie, to proponowałby mu
przyjęcie pod tymczasową opiekę swojego młodziutkiego ucznia? Staruszek nie
angażował się bez przyczyny. Każde jego słowo było szyte na miarę zdjętą prosto
z okoliczności.
–
Prawda jest taka, Magu, że chyba nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi. – Colonell
powrócił do swojej zwyczajowej, beztroskiej pozy. Po słabości sprzed chwili nie
został ślad. – A to zdrobnienie jakoś od początku mi do niego pasowało, taka
kruszyna. Esti.
Est
zjeżył się na tę jawną drwinę. A jeszcze przed chwilą nieznana siła brała go w
posiadanie i mieszała mu w głowie, zatruwając umysł ciężką, oszałamiającą
chmurą. Jak się okazało, był to wyłącznie złośliwy wybieg ze strony wyjątkowo
znudzonego osobnika, który rzeczywiście obrał go sobie za cel. Rozsierdzony
zajął się obiadem i więcej nie podniósł wzroku na nikogo.
Świetnie,
proszę bardzo, rozmawiajcie jakby mnie tu nie było! Ale ja jestem, jak zawsze w
cieniu innych, zawsze w ciemnościach.
–
Nie będę wtykał nosa w wasze sprawy, chłopcy – odpuścił Mag i spoglądając spod
krzaczastych brwi na Colonella, sięgnął po kubek. Upił łyk, przepłukał usta, po
czym przełknął, dumając nad kolejnymi słowami. – Ustalmy zatem, młodzieńcze, że
od przyszłego tygodnia podejmiesz się prowadzenia lekcji jazdy konnej. Podstawy
w zupełności wystarczą. Estalavanes nie ma być woltyżerem, chyba że sam tak
zadecyduje. – Chłodna nuta zakradła się do głosu starego mnicha, obca i
przejmująca ucznia grozą. – Godzina dziennie wystarczy.
Wytatuowany
najemnik powoli skinął Magowi głową. Unikał przy tym jego badawczego spojrzenia
i chociaż zdawał sobie sprawę, że zachowuje się nad wyraz podejrzanie, po
prostu się tym nie przejął. Zrzęda może sobie myśleć, co chce, on i tak zrobi
swoje, w tej materii od lat nic się nie zmieniło.
Kończąc
posiłek, Col zastanawiał się, co będzie dalej. Z nim, z Estim, z Twierdzą i z
całym Estarionem.
***
Przerwę
poobiednią Est przespał w swoim łóżku. Zakopany po uszy w miękkiej pościeli
wymościł sobie w niej tak rozkosznie wygodne gniazdko, że z żalem przyszło mu
je opuszczać. Nie skupiał się na niczym. Żadne troski nie zajmowały umysłu
mogącego odpocząć po trudach dnia, który bynajmniej jeszcze się nie skończył.
Nie było w nich miejsca na wytatuowanego Colonella czy zagniewanego Maga.
Przestało
padać, a świeże powietrze niosące odgłosy z zewnątrz usypiało przemęczonego
chłopaka jak cicha kołysanka, zmieniając hałas w jednostajny szum. Kopyta
pluskały na rozmokłej ziemi przykrytej opalizującą warstewką. Pojedyncze
zgrzyty rozdzierające powietrze niknęły w ogólnej kakofonii, której drzemiący,
czujny elf słyszeć nie chciał.
Z
czasem zjawił się i mistrz. Milczący i nieskory do rozmowy wezwał ucznia do
sali treningowej, gdzie na chłopaka czekała kolejna porcja zajęć
sprawnościowych, w tym gimnastyka i rozciąganie. Nic katorżniczego, co ów
przyjął niczym błogosławieństwo. Niemniej to, że nie wymagały aż nadto wysiłku,
nie oznaczało jeszcze, że nie były męczące. A były.
Mag
jednak musiał przekonać się na własne oczy, jak wiele może oczekiwać od
podopiecznego, inaczej nie mógł dostosować ćwiczeń do jego możliwości. Z
zadowoleniem skonstatował, że Estalavanes jest w stanie dziennie podjąć się
podwójnej serii ćwiczeń, wystarczy je odpowiednio dopasować do pory dnia, a
pierwsze efekty pojawią się bardzo szybko. Młode ciało dobrze znosiło
początkowy trud. Należało dać mu trochę czasu, pozwolić wpaść w rutynę i
zwiększać dawkę aktywności fizycznej z każdym kolejnym treningiem, tak aby
mięśnie mogły przywyknąć.
Końcowe
wyciszanie umysłu i ciała Est niemal w całości przespał na siedząco. I chociaż
strwożyła go nagła niemoc, to nic nie mógł na nią poradzić. Chciał spać i jeść.
Tak naprawdę nic więcej się dla niego nie liczyło, nawet ambitne plany zostania
drugim Magiem poszły w niepamięć pod naporem nieprzejednanego zmęczenia. I
tylko żołądek wywarkiwał swoje pretensje.
***
Powieki
same mu się zamykały, gdy zasiadał w miękkim fotelu w gabinecie administratora.
Głowa podparta na obandażowanej dłoni opadała mimowolnie, kiedy łokieć zsuwał
się z blatu stołu. Est przyłapywał się na przysypianiu. Naprawdę starał się
trzymać względnie prosto, ale jego umysł wraz z ciałem miały inne priorytety.
Łypnął
spod czarnej czupryny na nauczyciela, który w milczeniu kończył kolację. Znów
pociemniało mu przed oczami, uszy przestały wyłapywać dźwięki, a głową
zakręciło, lecz trzymał się dzielnie. Zaraz nadejdzie moment, w którym padnie
gębą w potrawkę. Wieszczył to, a jednak sięgnął łyżką do miski i dotknął
plecami oparcia fotela. Gdyby ktoś teraz na niego spojrzał, stwierdziłby
jednoznacznie, że na przestrzeni kilku minut elf zejdzie z tego świata. Co
gorsza, obserwator ten niewiele by się pomylił.
Mistrz
przyglądał się walczącemu ze sobą uczniowi z mieszaniną rozbawienia oraz
ojcowskiej czułości. Po cichu zastanawiał się, czy jest to jego wrodzony upór
czy też próbuje on pokazać, iż godzien jest tytułu, z którym dość łatwo
przyszło mu się pogodzić. Mogły to być obie te rzeczy naraz, nie wykluczały się
przecież. A może było jeszcze co innego, czego nie potrafił wychwycić? Wielu
rzeczy nie wiedział o swoim podopiecznym, jednakże na poznanie siebie nawzajem
mieli jeszcze trochę czasu. Najpierw Estalavanes musi przyzwyczaić się do
nowego miejsca, wdrożyć w jego życie, dopiero wtedy przyjdzie pora na bliższe
poznanie. Mało mieli czasu, patrząc przez pryzmat długości życia starca oraz
białego elfa, ale zawsze było go choć trochę. Musieli go tylko dobrze wykorzystać.
–
Estalavanesie, uważam że powinieneś udać się na spoczynek.
Wypowiedź
niewiele głośniejsza od szeptu poderwała zasypiającego chłopaka w miejscu jak
alarmujący krzyk.
–
O tym właśnie mówię, chłopcze. Innym razem porozmawiamy. Dzisiejszego wieczoru
powinieneś się już położyć.
Est
wymamrotał tylko nieskładne „tak,
mistrzu” i niezgrabnie podniósł się z siedzenia, prawie przewracając
przy tym stolik. Przeprosił za swoje zachowanie i zataczając się, wyszedł z
gabinetu.
Mag
pozostał w fotelu jeszcze długo po tym, jak drzwi zatrzasnęły się głucho za
jego uczniem. Musiał napisać list. Kilka listów. Przemyśleć parę niecierpiących
zwłoki kwestii. A najtrudniejszą z nich będzie przekonanie Niedźwiedzia, aby
posłał łącznika Colonella z rozkazami do Adeili. Ostatnio przywódca wyjątkowo
niechętnie korzystał z usług swojego najlepszego zwiadowcy. Cóż, w świetle
nadchodzących wydarzeń i nieuchronnych zmian wcale nie powinno to dziwić.
Mógłby jednak stwarzać pozory. Strach nie przystoi tak imponującemu zwierzęciu,
jakim niewątpliwie jest niedźwiedź.
Doradca
westchnął przytłoczony ogromem czekającej go pracy i wstał z fotela tylko po
to, by przesiąść się na wygodne krzesło przy biurku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz