sobota, 16 sierpnia 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 27

 

Ramiona Estalavanesa drżały, gdy podpierał się o blat biurka zawalonego nieczytelnymi notatkami. Doznania ubiegłej nocy wracały do niego jak żywe i bezwiednie przygryzał dolną wargę bijąc się z oszalałymi myślami nękającymi go od momentu przebudzenia. Colonella nigdzie nie było. Cóż, zdążył przywyknąć do tajemniczych porannych zniknięć kochanka.

            Kochanek.

Co za dziwne wrażenie - zrozumienie, że kochał się z mężczyzną. Wciąż czuł go w sobie, choć nic już nie bolało. Jakby dotyk człowieka, jego zapach i smak były wyłącznie wyobrażeniem tęsknoty, niespełnionym pragnieniem. Ze wstydem zauważył, że niezmiernie podnieca go najmniejsze wspomnienie wydarzeń z sypialni. Skąd te reakcje? Wypieszczone ciało zapamiętało intensywną rozkosz płynącą z obcowania z ludzkim mężczyzną i teraz domagało się powtórki, choćby zaraz, natychmiast?

Musiał się kontrolować, lecz sam sobie pozostawał nieposłuszny. Ciarki raz po raz naruszały gładkość białej skóry, a każdy kolejny spazm bólem odbijał się w trzech ranach ciasno zawiniętych bandażami. Nie poddawał się wątpliwościom. Dobrze zrobił, godząc się na ten krok, bo w końcu sam tego chciał, nikt go nie zmuszał. A wyłaniający się z odmętów świadomości wyraz miłości i szczęścia na twarzy spełnionego Cola był tego największym dowodem.

Z drugiej strony niechciany szept z tyłu głowy podpowiadał, że tak oto rozpoczyna się jego koniec. Est nie orientował się już czy to jego własny głos, rozsądek sprowadzający go na ziemię czy też byt, z którym dzielił fizyczną powłokę. Nieświadomość bywała przerażająca, ale ta wiedza mogłaby kompletnie pogrążyć go w depresyjnym marazmie. Musi porozmawiać z mistrzem, bezzwłocznie.

Est wziął się w garść i odepchnął od blatu, zrzucając na podłogę kartki papieru luzem zalegające na księgach. Podszedł nieśpiesznie do toaletki. Zatracony w coraz mniej przyjemnych rozważaniach zastanawiał się, skąd w nim obecność o tak skrajnych poglądach. Czyżby sam wykształcił ją podczas szkolenia u miłującego pokój Maga? Jest efektem rozszczepienia jaźni na dwie odmienne osobowości? Czy jednak była z nim od początku, lecz impulsywne działania wybudziły ją wraz z mocą zaklętą w ciele? Nie miał pojęcia. Ani nie miało pojęcia odbicie spozierające nań z nieruchomej tafli wody.

Co też w tobie siedzi, Estalavanesie?, przemknęło mu przez umysł.

- Który z nas jest tym prawdziwym? - zapytał w odpowiedzi.

Źle z nim, skoro rozmawiał sam ze sobą w obrębie własnej psychiki...

Kurczowo zacisnął powieki i powoli je rozchylił, wyrywając się z otępienia. Czysta woda przykuła jego rozproszoną uwagę. Znalazł także suche ręczniki. Nie przypominał sobie, by służba była w jego kwaterze. Zatem Colonell? Tak, Col to wyjątkowo opiekuńczy człowiek. Ten wesołek o nadmiernym poczuciu obowiązku jest niesamowicie podobny do ponurego półsmoka. Obaj byli zagubieni. Obaj poszukiwali miłości i akceptacji. Obaj bali się samotności bardziej niż śmierci. I mając siebie nawzajem, zaczęli sobie radzić z pożerającymi ich od wewnątrz demonami, bynajmniej nie tracąc na wolności, której również potrzebowali. Byli zaangażowani we wzajemną relację, jednak nie w stopniu uniemożliwiającym samodzielne funkcjonowanie.

Rozmyty obraz uśmiechał się do Esta z okrągłej misy, a drugi, ostrzejszy, spoglądał ku niemu ze zwierciadła toaletki. Prychnął, by opędzić się od emocji szczypiących pod powiekami. W tak krótkim czasie jego proste życie posługacza z noclegowni znacząco się skomplikowało. Ludzka społeczność z dnia na dzień okazywała się bardziej zawiła niż wyglądała. I była to pierwsza w życiu nauka, jaką wyciągnął pod przewodnictwem leciwego mędrca. Przybył do Twierdzy jako cherlawy szczeniak nienawidzący ludzi, a teraz? Teraz ryzykował stwierdzeniem, że kochał ich właśnie za to, jacy są. Za różnorodność. Kochał Maga za to, że stał mu się ojcem. Kochał Cola za bycie najbliższym mu człowiekiem. Uwielbiał Leos za jej szczerość, oddanie i przyjaźń. Podziwiał Travisa za całokształt jego pokręconej, wartościowej osoby. Każde z nich naznaczyło jego życie w szczególny sposób. Są jego przyjaciółmi. A przede wszystkim są ludźmi. Tak jak człowiekiem jest Złowieszczy Niedźwiedź oraz najemnicy i czarodzieje zamieszkujący mury czarnej warowni. Oni wszyscy odcisnęli na nim piętno. Jest jednym z nich, choć całkowicie niezależnym i odrębnym. Jest…

W nagłym przebłysku świadomości zdruzgotany Est osunął się na kolana, omal nie przewracając toaletki. Oni już wiedzą… Wszyscy w Twierdzy wiedzą, bo im to unaocznił! Co go napadło, żeby tak lekkomyślnie i bezwstydnie postąpić na oczach podkomendnych Cola?! I nie tylko podkomendnych, lecz całej najemnej braci siedzącej przy stole! Czyżby alkohol miał na niego aż tak destruktywny wpływ? I co ma teraz zrobić?! Jak to odkręcić? Mógłby obrócić to w żart, ale kto go weźmie na poważnie po takim przedstawieniu?

Pogrążony w czarnej rozpaczy nawet nie zauważył, kiedy do pomieszczenia wszedł Colonell z naczyniem w zabandażowanej ręce. Wytatuowany mężczyzna odnalazł wzrokiem skulonego chłopaka i zatroskany pospieszył w jego kierunku, z głuchym stukiem stawiając miseczkę na mijanym stole.

- Esti? Esti!

Z szelestem formalnego odzienia przypadł do klęczącego i chwytając go pod brodę obrócił jego twarz ku sobie.

- Esti, nic ci nie jest?

- Jak rany, Col, co ja nakociłem?! Jak ja mam teraz spojrzeć im w oczy? I to po paru łykach wina!

Człowiek odetchnął z ulgą. Przeląkł się, że to z jego winy biedak znalazł się w takiej sytuacji. Na szczęście kłopot był o tyle trywialny, że nie było sensu dłużej się nim niepokoić.

Krzywy uśmiech wykwitł pod zarostem, gdy klęcząc przyciągnął Estiego do siebie i otulił ramionami. Pogłaskał zmierzwioną czuprynę nachodzącą na skaleonie oczy.

- Nie kochaliśmy się w miejscu publicznym, więc w czym rzecz dzieciaku? – uspokajał, całując wygłaskany punkt na głowie rozpaczającego Estiego. - Poza tym nie słyszałem, żeby cokolwiek gadali. Niektórzy cierpią na taką chorobę powczorajszą, że raczej nie we łbach im roztrząsanie twojego wyskoku! – roześmiał się. – Leos też zmaltretowało. Nigdy dotąd tyle nie piła.

- Ale będą się gapić, Col, będą szeptać, będą… Zaraz, byłeś u Leos?

- Trochę się o nią martwiłem. Niepotrzebnie zresztą.

- Byłeś w żeńskiej sypialni? - Tylko Est był w stanie tak naturalnie przejść ze skrajnego załamania ku jawnej podejrzliwości. - Ty?

- Nie przesadzaj, przecież kobiety mnie nie pociągają. – Col znów ujął biały podbródek między ciemnoskóre palce i przysunął twarz chłopaka do swojej. - Miałbym myśleć o kimkolwiek innym po upojnej nocy, jaką razem spędziliśmy? Nie po tym czego doświadczałem szczytując w tobie… - Pocałował chętne usta długouchego oblubieńca. Musiał się pilnować, by pojedyncza pieszczota z prędkością błyskawicy nie przerodziła się w coś silniejszego. – To upojenie i nieprzemijające zawroty głowy były dla mnie nowością. Byłem pijany tobą...

- Col… - Est jęknął, usiłując wyswobodzić się z jego ramion. Jeśli tak dalej pójdzie to nowość, o której mówił mężczyzna, szybko im spowszednieje. - Jeszcze nie wyczyściłem zębów…

Colonell nie krył rozbawienia. Wypuścił dzieciaka z objęć i wstał, nieco się odsuwając.

- O Wszechmocni, Esti, ty naprawdę się tym przejmujesz? Zwłaszcza że wczoraj ciekawsze miejsca zwiedzałem.

- Idź wyłysiej! – warknął półsmok z poziomu futer na podłodze.

Est starał się jak najdłużej zachować powagę, lecz humor przyjaciela zawsze szybko mu się udzielał. Jakby byli dwiema idealnie pasującymi połówkami, jednością rozdzieloną na dwa ciała, które łączą się i wzajemnie uzupełniają.

Nieproszona refleksja pojawiła się znikąd i Est spoważniał, wzrok wbijając w swoje okryte luźnymi nogawkami kolana.

- Powinienem w końcu dorosnąć, prawda, Col? Zacząć przyznawać się do błędów i ponosić konsekwencje swoich czynów.

- Esti, obiecaj mi że nigdy nie dorośniesz. Kocham cię takiego jakim jesteś, dzieciaku - usłyszał z okolicy stołu. Kątem oka dostrzegł jak stojący doń tyłem przodownik nalewa im po kubku wody. – Będąc szczylem nie przejmowałem się konsekwencjami i jakoś niczego nie żałuję. W sumie to wciąż jestem dzieckiem, tylko ciała mi przyrosło.

- W porównaniu do ciebie brak mi odpowiedzialności i odwagi. Byłem przekonany że to przychodzi z wiekiem, ale… chyba minąłem się z prawdą.

- Nie sądzę by ktokolwiek uważał, że brakuje ci odwagi. - Wymowne spojrzenie człowieka sugerowało więcej, niż Est chciałby wiedzieć. - Cytując Hoggara: masz jaja, by tak przy wszystkich…

- Jak rany, Col, skończ…

Est wstał i przeciągnął się ostrożnie, badając na ile może pozwolić sobie ze szwami na boku. Cóż, zostanie wyłączony z treningów na bliżej nieokreślony czas. A co gorsza, będzie regularnie odwiedzał świątynię. Nie przepadał za Oswynem od Sarvatesa. Nie zapomniał mu, że z pacjenta chciał zrobić obiekt eksperymentalny.

- Dręczenie mnie sprawia ci tak wielką… przyjemność? - Dopiero teraz zarejestrował niecodzienny strój przyjaciela i aż mu szczęka opadła z wrażenia. Znał obsesyjną miłość zwiadowcy do zieleni i brązów, od czasu do czasu ujrzał go w czerni, ale to? To było zbyt wiele.

Pozbawiona ozdób biała koszula przylegała do śniadej skóry, odcinając się od niej nadzwyczajnym kontrastem. Wpuszczona w czarne, równie dopasowane spodnie zgrabnie podkreślała linie męskiej sylwetki. Nieodzowny pas utrzymywał sztylety na biodrach przodownika. Podwinięte po łokcie rękawy ukazywały bandaż oplatający prawe przedramię, natomiast uwodzicielsko rozpięte pod szyją guziki odsłaniały wgłębienie między obojczykami. Eleganckie sznurowane czarne buty do kolan dopełniły wytwornej całości.

Est przełknął ślinę. Zajrzał w przystojne oblicze przysłonięte kilkudniowym zarostem, łobuzersko uśmiechnięte, z iskrzącymi figlarnie ciemnozielonymi oczami. Wtem lato uderzyło w pełni, bo zrobiło mu się koszmarnie gorąco. Doskonałe proporcje strzelca przyciągały go jak magnes. Szerokie barki, wąskie biodra, łagodne i miękkie krzywizny ciała nawykłego do wysiłku nijak nie podobne do kulturystycznych wojowników i ochroniarzy.

Podchodząc, mimowolnie przyjął oferowany kubek wody i wypił jednym tchem, zahipnotyzowany fascynującym widokiem. Kiedy skupił wzrok na oczach mężczyzny, spostrzegł detal, który rozbroił go doszczętnie.

- Jak rany… przyczerniłeś oczy?

- Esti, nie zapomnij o oddychaniu. - Colonell objął go w pasie. Zsunął dłonie na jego pośladki, dociskając biodra do swoich. - Wspominałeś kiedyś, że kahala bardzo mi pasuje. I, jak sam czuję, szczególnie ci się podoba w połączeniu z tatuażem.

- Pasuje?! Col, wyglądasz jak wszyscy Wszechmocni razem wzięci! Gdybyś był jednym z nich, miałbyś we mnie gorliwego fanatyka...

- Wolałbym mieć w tobie co innego, lecz nie czas na to. Mam coś do zrobienia. Przyszedłem sprawdzić czy wszystko u ciebie dobrze i przy okazji przyniosłem ci śniadanie. - Skinął głową w stronę postawionej na stole miseczki. - Już wystygła, ale powinna ci smakować. Kiedy o ciebie chodzi, kucharki wykazują się niebywałą dobrodusznością i pomysłowością. Zawsze mają dla ciebie najlepsze kąski. Czemu wcześniej o tym nie wiedziałem?

Serce Esta tłukło boleśnie, gdy ciepłe dłonie puściły go niechętnie. Popatrzył za nimi tęsknie, a biel opatrunku na przedramieniu mężczyzny wywołała w nim dojmujące poczucie winy. Końcówki jego uszu opadły, bezdennie smutne oczy zaszkliły się, a wargi wygięły.

- Bardzo bolało, Col? Przepraszam, straciłem kontrolę...

Kiedy biały elf przepraszał, przepraszało całe jego ciało. Col zwrócił mu niegdyś uwagę na to zachwycające zjawisko dotyczące jego osoby, na tę charakterystyczną cechę, poprzez którą uzewnętrzniał to, czego nie potrafił przekazać słowami. I jak się okazało, Esti robił to zupełnie nieświadomie, a był przy tym tak niewypowiedzianie uroczy, że ciężko się na niego gniewać. Aż chwilami Col zastanawiał się czy to nie celowe zagranie chłopaka.

- Na pewno nie bardziej niż ciebie, dzieciaku – powiedział, rozsiadając się wygodnie na jednym z foteli. - Przynajmniej będę miał całkiem atrakcyjne blizny. Można rzec, że oznaczyłeś mnie jako swojego.

- Muszę cię zmartwić, po tej maści nie zostaną ci blizny - sprostował zaglądający do miski Est. - Przy jej produkcji zastosowałem wyciąg z preweny kielichowej posiadającej silne działanie regenerujące naskórek. Jak rany, to owsianka! Dziękuję!

- Miejcie litość, jesteś chyba jedynym osobnikiem cieszącym się z owsianki! - Zwiadowca rozłożył ręce w geście bezradności, a uśmiech ani na moment nie schodził z jego twarzy, gdy spoglądał na pochłaniającego posiłek półsmoka. - Smacznego. Przygotowana specjalnie dla Bohatera Twierdzy.

Zadowolony Colonell nie widział jak odwracający się plecami Est nagle tężeje z łyżką w ustach. Nazwany Bohaterem Twierdzy poczuł się gorzej niż w trakcie pojedynku z rycerzem-dowódcą. Owsianka z owocami i orzechami była pyszna, ale Est stracił apetyt.

- A co z tobą, Col? - wysunął łyżkę spomiędzy kłów. - Jadłeś już?

Słysząc matowy ton elfa, mężczyzna uważniej przypatrzył się jego półnagiej sylwetce.

- Tak, wstałem dość wcześnie. Spałeś jak zabity i nie chciałem cię budzić, więc wykorzystałem ten czas na wymianę wody w misie, jedzenie i kąpiel w łaźni. O tak wczesnej porze nie miałem towarzystwa. Chłopaki leżą i kwiczą po wczorajszym, a co poniektórzy wybyli za mury w poszukiwaniu dalszych rozrywek. Idę o zakład, że w pobliskich wsiach za dziewięć miesięcy urodzi się kilka bękartów.

Chłopak nadal nie ruszał się z miejsca.

- Esti? Wszystko dobrze? Coś cię trapi? Albo boli?

Est pragnął wykrzyczeć że nic nie jest dobrze, trapi go zbyt wiele spraw, a boli całe życie, lecz w porę się powstrzymał. Col w niczym mu nie zawinił. Nikt nie był winien tego, co działo się w jego sercu.

Bohater Twierdzy. Te dwa słowa wystarczyły, by cały urok beztroskiego poranka prysł niby bańka mydlana.

Bitwa.

Przygnębiony przypomniał sobie wszystko, o czym tak bardzo chciał zapomnieć. Walczył na śmierć i życie. Po raz pierwszy zabił i od razu w tak przytłaczającej ilości. Spalenie żywcem. Koszmarna śmierć, powolna i bolesna.

Wstrząsnął nim potężny dreszcz. Est odstawił na wpół opróżnioną miskę i w ostatniej chwili oparł się dłońmi o blat, kiedy nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a żołądek ostro zaprotestował.

Spalić ich… - syczał Głos wewnątrz głowy. - Spalić ich wszystkich!

Doświadczenia minionego starcia powracały z dziką gwałtownością. Wykrzywione w agonii twarze. Krzyki. Kwik koni. Ryk płomieni. Czerwień krwi oraz złote gniewne oczy patrzące na niego z wizjera skrzydlatego hełmu. Na nowo czuł towarzyszący temu fetor śmierci, odór konających ludzi, swąd spalenizny. Udręczony wrzask rozrywał mu uszy, podczas gdy świat wokół łkał, szalejąc z rozpaczy.

Pieczenie na policzku przywróciło go do rzeczywistości. Est obejrzał się na podtrzymującego go za ramiona człowieka. Nietęga mina wymalowana na podzielonym malunkiem obliczu wyrażała niepokój, a nie zdenerwowanie.

- Esti, krzyczałeś. Co się z tobą dzieje? Już w porządku?

- Tak… - zaczął odruchowo Est, lecz zaraz się poprawił, dotykając miejsca pulsującego bólem. - Nie, chyba nie. Zabijanie nie jest słuszne, nawet w obronie własnego życia. Kim ja jestem, żeby decydować za śmierć?

- Nie rozumiem.

- Spaliłem ludzi żywcem - rzucił beznamiętnie Est i padł na usłaną futrami posadzkę, ciągnąc za sobą przyjaciela. - Tylko dlatego, że stanęli mi na drodze. Z zimną krwią poszczułem ich ogniem.

- Lepiej ty ich, niż oni ciebie. Wojna zawsze kogoś zabierze, to normalne że walczyłeś dla swoich.

Est z wyrzutem spojrzał w przyczernione oczy partnera.

- Czy to naprawdę nic nie znaczy? Odebrać komuś życie. W imię czego? Dla kogo? Po co?

- Esti, jesteś najemnikiem. Nadejdzie w końcu taki moment, że przestaniesz ich liczyć. - Colonell nie chciał zabrzmieć oschle, ale nie zdołał wykrzesać z siebie ani odrobiny ciepła. Nie w chwili, gdy przyjaciel potrzebował kolejnego, tym razem mentalnego policzka. - Przestaniesz o tym myśleć. Przestaniesz postrzegać ich w kategorii ludzi z przeszłością i przyszłością, mających rodziny oraz marzenia. Zaczniesz dostrzegać w nich cele. Instynktowne działania przejmą twój umysł i jedyne, czego będziesz pragnął, to by jak najszybciej się to skończyło.

- Już tak było.

- Więc w czym rzecz? Chcesz zapewnienia, że to już więcej nie nastąpi? Że nie będziesz musiał więcej tego robić? Nikt cię o tym nie zapewni, bo byłoby to kłamstwo wypowiedziane z premedytacją. Możesz odejść z Twierdzy, ale już nigdy nie uwolnisz się od śmierci. Będą cię ścigać, tak jak my ścigaliśmy dezerterów. I albo zabijesz, albo dasz się zabić. Tyle w temacie.

Coś w słowach siedzącego obok człowieka dotknęło złamanego ducha półsmoka. Jakiś cichy ton, nieuchwytna emocja, cząsteczka obcej świadomości. Est zdał sobie sprawę, że Colonell nie chciał przekazać mu tego, o czym mówi wprost, bo mówił też o sobie. Mówił o doświadczeniach, z którymi zmuszony był radzić sobie sam.

Est gapił się tępo przed siebie, a jego myśli szybowały w smętnej atmosferze niczym puste kartki rzucone na wiatr. W jednej chwili wszystkie uczucia odpłynęły, świat stracił kolory, a powstająca z czeluści otchłań próbowała go pochwycić.

- Col, jak się czułeś, kiedy po raz pierwszy zabiłeś?

- To nie jest łatwe pytanie, Esti, szczególnie że moją pierwszą ofiarą był ktoś, kogo… kogo nazywałem rodziną. - Przodownik westchnął ciężko i patrząc w bok przez kilka oddechów zbierał myśli, jakby nie wiedząc, co powiedzieć. - Wówczas umarłem dla świata. Walczyłem o przetrwanie, a potem przez długi czas nie miałem szansy pomyśleć nad tym, co zrobiłem, bo miałem… co innego na głowie. I nim się zorientowałem, znów zabijałem. Żeby przetrwać. Żeby nie umrzeć ponownie. Wpadłem w błędne koło, którego po dziś dzień nie potrafię przerwać. W pewnym sensie przywykłem do przemocy, takie wiodę życie. I co najgorsze, wcale nie chcę go zmieniać. Bo jestem w tym dobry. Jestem kurewsko dobry w zabijaniu! – zakończył z goryczą.

Wyraźnie słychać było, że to dla niego trudny temat dotyczący bolesnej przeszłości. Est domyślił się, że jego przyjaciel celowo pomija istotne kwestie, lecz nie naciskał. Teraz nie miał na to sił ani ochoty. Na poważne tematy przyjdzie jeszcze czas.

- Przykro mi, Col – wyszeptał Est nie patrząc na rozmówcę. – Pamiętasz jak w Adeili, w gospodzie, opowiadałeś mi jak Mag i Niedźwiedź uchronili cię przed egzekucją? To nie było przypadkowe spotkanie. Oni cię szukali.

Zwiadowca milczał. Est jak na dłoni widział jego wewnętrzną walkę, starcie argumentów za i przeciw szczerej odpowiedzi. Podjąwszy decyzję Col przymknął obwiedzione kahalą powieki i niemal bezgłośnie potwierdził podejrzenie partnera.

- Tak, szukali mnie.

- Możesz mi zdradzić dlaczego?

Est bał się odpowiedzi bardziej niż myśli o ponownym zabijaniu. Ciemnozielone tęczówki. Brązowe włosy. Śniady odcień skóry. Ognisty temperament. Zarost... Przyjrzał się przyjacielowi. Szerzej otworzył oczy, ponieważ podobieństwo było niezaprzeczalne. Jak mógł wcześniej tego nie zauważyć? Zwyczajnie nie chciał.

Col wpatrywał się w niego, a w jego spojrzeniu płonął tak nieposkromiony gniew, że przez uderzenie serca mężczyzna wydawał się być młodszą, nie mniej przez to wierną kopią ojca.

- A to dlatego, że jestem pierworodnym Złowieszczego Niedźwiedzia - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Jestem pierdolonym Niedźwiedziogrzywym.

Mimo iż tego się spodziewał, Est dostał obuchem tak tęgim, że przez dłuższy moment nie umiał się pozbierać. Colonell Niedźwiedziogrzywy. Syn z prawego łoża. Brat Leos. Czy ona w ogóle o tym wiedziała?

- Leos o niczym nie wie i chciałbym, żeby tak zostało. Przynajmniej na razie – wyraził się jasno Col, jakby czytał w jego myślach. Zaczerpnął głęboko powietrza, by powściągnąć emocje i nerwowym ruchem przetarł twarz. - Zrzęda oczywiście wie, poza nim nikt więcej. Nie chciałem ci mówić z obawy, że zmienisz o mnie zdanie, ale… Uznałem, że nie ma sensu dłużej tego przed tobą ukrywać.

- Dzieci nie powinny odpowiadać za błędy rodziców - skomentował ostrożnie Est. Zerknął z ukosa na człowieka i ujął jego dłoń, przykrywając ją drugą. - Nieważne czy nosisz nazwisko przywódcy kompanii najemnej, czy też nie. Urzekłeś mnie troską i oddaniem, oswoiłeś, aż w końcu uczyniłeś swoim. - Palce splotły się ze sobą. - Pokochałem ciebie i to, co sobą reprezentujesz. Nie zmienię o tobie zdania, Col, nawet jeśli serdecznie nie toleruję… twojego… ojca. Jak rany...

- Powinienem się zbierać. - Colonell ostatni raz uścisnął dłoń Estiego i zamierzył się do wstawania, nie chcąc okazywać rozczulenia wywołanego jego wyznaniem. - Miałem stawić się u starego po śniadaniu. I tak jestem spóźniony, ale wolałbym go nie rozsrożyć zanadto.

Est zerwał się tuż za nim. W zapomnienie odeszły bolesne wspomnienia z pola bitwy oraz niepożądana obecność wyzierająca z ciemnego wnętrza.

- Dasz mi chwilę? - poprosił. - Przebiorę się i chętnie ci potowarzyszę.

- Chyba nie zamierzasz iść ze mną do Niedźwiedzia?

- O nie, wykluczone. W tym czasie zobaczę się z Magiem w jego gabinecie, więc pójdę razem z tobą. Bo chciałbym… chciałbym wykorzystać ten wspólny czas. Nacieszyć się. Poczuć, że nie jestem sam. Z tym wszystkim.

Smutny uśmiech skrzywił wargi człowieka przyglądającego się jak nieporadny dzieciak - Bohater Twierdzy - żwawo wciąga na siebie bezrękawnik. Cóż, wychodzi na to, że już nie przejmuje się czystością swoich zębów.

***

Est zatrzymał się u szczytu schodów prowadzących z wieży na opustoszały zacieniony dziedziniec. Zaciągnął się rześkim powietrzem i wypuścił je przez rozchylone usta. Denerwował się. Rewelacja sprzed chwili oszołomiła go, nadwątliła i tak mocno uszczuplone nerwy, które teraz, napięte niczym postronki, rwały każde w innym kierunku.

Kochał syna mężczyzny, który go nienawidził. I co gorsza, był na tyle głupi, by obwieścić to wszem i wobec w najbardziej nieprzemyślany sposób na jaki było go stać. Bez wątpienia wieść dojdzie niedźwiedzich uszu Tyrda. O ile już nie doszła.

Zupełnie jak Romana i Julian…, pomyślał cierpko. Nie, raczej jak Roman i Julian.

O ile dobrze pamiętał, historia ta kończyła się dramatyczną śmiercią głównych bohaterów. I wielu innych osób. Jak by nie patrzeć, nie wróżyło im to dobrze.

Est z przyzwyczajenia zwrócił się w stronę bramy. Żelazna brona koiła widokiem uniesionych zębisk, a otwarte na oścież olbrzymie skrzydła zachęcały wizją łąk rozpościerających się aż pod samą Smoczą Puszczę. Samotni wartownicy spacerowali po wysokich murach, dwóch w dole opierało się o ściany stróżówek i w cieniu przejścia rozmawiało podniesionymi głosami z jej odległych krańców. Nieopodal rżały konie, a wśród nich być może i kary ogier. Wypełniające wolną przestrzeń dziedzińca stoły oraz ławki uprzątnięto i jedynym, co świadczyło o zeszłonocnej hulance, były resztki ogromnego ogniska.

Ciężka dłoń spadła na odsłonięte ramię białego elfa i zachwiała nim niebezpiecznie. Zaskoczony Est uniósł wzrok. Uśmiechnął się widząc krzepiący wyraz goszczący na brodatej twarzy Cola. Oczy człowieka zdawały się mówić, że wszystko jest w porządku. I że tak już zostanie.

Colonell zmierzwił burzę czarnych włosów i nie odrywając ręki od głowy Esta pieszczotliwie pchnął w dół.

- Nie rozmyślaj tyle, bo i tak nic ci z tego nie przyjdzie. - Postąpił krok naprzód, schodząc ze stopni. - Załatwmy to szybko.

Est przeczesał palcami rozczochrane włosy i poszedł w ślady przyjaciela. Ostatni raz zerknął ku bramie z obawy, że obraz ten okaże się projekcją jego zwichrowanego umysłu. Wciąż jednak była otwarta. Zagrożenie minęło. Lecz czy na pewno?

- Złowieszczy Niedźwiedź nie połapał się, że jesteś pawim oczkiem? Przez tyle lat? - zagaił cicho, by nie pozwolić dojść do głosu drugiej osobowości. - Przepraszam, zeszłej nocy zadziałałem spontanicznie i wyjawiłem twój sekret.

- Daj spokój, Esti, w końcu i tak wyszłoby to na jaw. - Col wzruszył ramionami i obejrzał się na równającego z nim krok partnera. Dzieciak przestał w końcu rosnąć, a różnica wzrostu między nimi pozostała niewielka. I urokliwa. - Do tej pory pierwszorzędnie się maskowałem, jak zresztą przystało na mistrza kamuflażu. Co prawda podczas dłuższych wizyt w miastach opłacał mi mało obyczajne panny, ale… Ej, nie patrz tak na mnie. Nigdy nie położyłem się z kobietą.

Est mierzył go przenikliwie, a nieodgadniony grymas na moment zastygł na jego uroczej twarzy. Białe wargi wygięły się w złośliwym uśmieszku prezentującym końcówki długich kłów.

- I co z tymi mało obyczajnymi pannami? - dociekał, znów patrząc przed siebie. - Robi się interesująco.

- I tak też bywało, interesująco. - Przodownik niby od niechcenia potarł kark tuż pod linią ciemnych włosów. - Okazywały się sympatycznymi rozmówczyniami. Nie kryłem się i od razu mówiłem, w czym rzecz, a one nie nalegały. Zajmowały się swoimi sprawami, albo w istocie dotrzymywały mi towarzystwa, do samego rana dzieląc się informacjami na przeróżne tematy. Niekiedy wszelkimi możliwymi metodami próbowały mnie złamać, bezskutecznie. Chyba dawało im jakąś perwersyjną przyjemność wpatrywanie się w mojego niewzruszonego… moją niewzruszoną twarz.

- Jak rany, nie chciałem poznawać szczegółów...

Teraz to Est wyglądał na zażenowanego. Dłonią w rękawiczce tarmosił końcówkę ucha, lekko przechylając głowę.

- W każdym razie - ciągnął niezrażony Col - dziwki nie są podłymi kobietami. Są traktowane jak zło konieczne czy plugastwa wyłącznie dlatego, że sprzedają swoje ciała. Przecież my wszyscy potrzebujemy pieniędzy by przeżyć, a one wykorzystują w tym celu swoje walory nie gorzej niż najemnicy miecze czy szwaczki igły. To były… - zawahał się, dyskretnie przyglądając półsmokowi. Odrobinę zapędził się w wynurzeniach. - To dobre dziewczyny. Z marzeniami. I perspektywami na przyszłość. Ale coś im się w życiu nie udało i skończyły jako środek do zaspokajania męskich potrzeb.

- Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.

- Mało kto ma szczęście w życiu, a niejedna pruderyjna szlachcianka ma w sobie więcej z pospolitej kurwy aniżeli miejska prostytutka. Ech, coś o tym wiem…

Est posłyszał ostatnie zdanie Cola wypowiedziane jakby do siebie, lecz zignorował je. Colonell znał te kobiety lepiej niż nieobyty dzieciak, toteż istotnie mógł coś o tym wiedzieć. Za to nieobyty dzieciak wiedział naprawdę dużo o braku szczęścia.

Weszli do Głównego Budynku, gdzie smród pochodni zmarszczył prosty nos Esta. Nigdy się do tego nie przyzwyczai.

- Wiesz, Col, dla mnie już sama idea oddawania się… Stosunków, eee… Jak rany. - Myślenie o tym było krępujące, ale mówienie na głos z ujęciem sztywnego kręgosłupa moralnego graniczyło z niemożliwym. - Nie pojmuję, jak one mogą… No… Nie potępiam ich, absolutnie nie, ale… Ja…

Idąc w półmroku korytarza, Col otoczył ramieniem zażenowanego kochanka. Biała skóra chłopaka miała cieplejszy odcień niż jego oficjalna koszula.

- Esti, spokojnie, do niczego się nie zmuszaj. Kochaliśmy się, więc o co chodzi?

- Jak rany, że też potrafisz o tym mówić w tak… tak swobodnie.

- Bo to najnormalniejsza rzecz na świecie. - Mężczyzna wyszedł przed zawstydzonego chłopaka i przytrzymał go w miejscu, kładąc dłonie na jego pochylonych barkach. - Esti, posłuchaj mnie. Kiedy dwie osoby są w sobie zakochane, prędzej czy później postanawiają przenieść swą miłość na płaszczyznę fizyczną. Jak my. Nie musisz chcieć tego robić z innymi, cieszy mnie to, ale czy ze mną nie było ci dobrze? Co ze mną, Esti?

Est przełknął ślinę. Colonell był śmiertelnie poważny, może nawet urażony - i to z jego winy!

- Ty to ty, Col. Jesteś częścią mnie, a ja częścią ciebie. Nie piszemy się w normy dotyczące tego świata. My jesteśmy dla siebie całym światem, sami go tworzymy.

- Czyli seks z samym sobą jest w porządku? Tak to widzisz?

- Co?! Jak rany, nie! Col, to nie tak! - Zdesperowany ujął w dłonie twarz człowieka i zajrzał mu głęboko w oczy. Zarost podrapał jego skórę, a błysk, jaki dojrzał pośród przydymionej zieleni, sprowadził go na ziemię. - Ej, czy ty… Idź wyłysiej, durniu! Masz coś z głową!

Mocniej ścisnął policzki żartownisia i odepchnął go od siebie. Obracając się na pięcie odmaszerował w kierunku gabinetu mistrza, a jego gniewne kroki poniosły się echem aż po koniec korytarza.

- Masz bardzo ekspresyjne plecki, Esti! - usłyszał za sobą i aż go język świerzbił, żeby podjąć się pyskówki. Ostatecznie zdecydował, że nie będzie się zniżał do poziomu ludzkiego partnera, który ze śmiechem dodał: - Widzimy się później!

Nie zatrzymując się Est podniósł rękę na znak, że wszystko słyszał. Colonell poszedł w swoją stronę wspinając się na piętro i gdyby nie podeszwy ciężkich butów półsmoka, w budynku nastałaby cisza jak makiem zasiał.

Mijając jedno z nieznanych mu pomieszczeń, Est wyłowił uchem ciche szuranie dobiegające zza drzwi. Zapewne czuły słuch wychwytywał pracującą służbę. Wyostrzony zmysł był jego atutem, lecz czasami bliżej było temu do przekleństwa niż błogosławieństwa, gdyż byle szmer czy skrzypnięcie natychmiast odwracało jego uwagę, rozpraszając go i dekoncentrując. A im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej ponure wnioski wysnuwał.

Na polu bitwy, pośród zgiełku i chaosu, nic go nie rozpraszało. Jeden cel przyświecał mu jasno niczym złoto tęczówek paladyna; złoto głupców, do którego wyrwał na przełaj przez pogorzelisko, by ocalić człowieka, któremu z całego serca życzył śmierci. I co mu to dało? Był pewien, że pierwszą zwycięską bitwą przypieczętował swój los, dowiódł swojej przydatności w boju i wykazał się męską odwagą, którą tyle razy mu wymawiano. A teraz nie mógł pozbyć się wrażenia, że było zupełnie na odwrót. To, co wszyscy uważali za siłę, on postrzegał jako słabość.

Mistrz ma rację. Punkt widzenia zależy od perspektywy obserwatora. A on widział znacznie więcej niż przeciętny człowiek. Widział w pełnym słońcu i najciemniejszej nocy, a wzrok jego sięgał daleko za horyzont.

Podchodząc do drzwi gabinetu administratora urękawicznioną dłoń zwinął w pięść, lecz zamiast zapukać, zamarł w bezruchu. Głos milczał. Otchłań patrzyła na niego wyczekująco, bacznie śledząc każdy jego ruch. Przywołując się do porządku, Est przybrał najnaturalniejszy wyraz twarzy i zapukał. Nacisnął klamkę, uchylając drzwi. Nie miał obowiązku pukać, ale z czystej grzeczności nie wyzbył się tego nawyku.

Doradca nie podniósł na niego wzroku. Pochylony nad biurkiem przeglądał raporty, wolną dłonią o sękatych palcach skubiąc krótką, przerzedzoną brodę. Promienie wczesnego słońca wpadające przez wysokie okna układały się miękko na jego bezwłosej czaszce pokrytej bezlikiem starczych plam.

- Dzień dobry Estalavanesie - przywitał ucznia. Zmrużonych oczu nie odrywał od drżącej w jego palcach kartki papieru. - Jak się czujesz? Rany nie doskwierają zanadto?

Chłopak zatrzasnął za sobą drzwi i zbliżył się do biurka.

- Dzień dobry mistrzu. Czuję je, bo nici na bokach ciągną, choć przypuszczam, że to tylko irytujące wrażenie, a nie rzeczywiste doświadczenie. Natomiast ta na szyi już mi nie dokucza. Sądziłem, że to ona przysporzy mi najwięcej problemów.

- To bardzo dobra wiadomość chłopcze. - Onyksowe spojrzenie uniosło się odrobinę. - Lękałem się, iż twoje rany nie zechcą się goić, lecz jak widać moje obawy były bezpodstawne. Pomoc Oswyna jest nieoceniona, podobnie jego kapłański talent. Zatem, skoro czujesz się dobrze, zerknij proszę na to pismo. Najwyższy czas, aby wtajemniczyć cię w korespondencję, którą prowadziłem przez ostatni rok.

Est przeniósł wzrok z pomarszczonego oblicza człowieka na wyciągniętą nad blatem rękę o suchej jak pergamin skórze. Przejął zapisany eleganckim pismem dokument, a jego czujność wzbudziła doskonale mu znana pieczęć. Tę samą sir Aarim przybił w dniu, gdy sporządzał nakaz wydania wierzchowca w Adeili.

Zrobiło mu się słabo, a w gardle zaschło. Mimo to z zaciekawieniem przebiegł spojrzeniem po czarnych literach. Z każdą kolejną linijką ukłucie strachu rozrastało się do rozmiarów paniki. Oddychał płytko. Musiał trzymać papier oburącz, ponieważ drżenie dłoni utrudniało mu rozszyfrowywanie kaligrafii. Ostatecznie położył list na biurku i czytał w wygodnej, podpartej pozycji.

Mag oparł łokcie o blat i znad splecionych palców w skupieniu obserwował zmiany zachodzące na twarzy podopiecznego. Gotów czy nie, Estalavanes musiał stąd odejść. I to z własnej woli, z przekonaniem, że sam do tego doprowadził.

Est przyłożył wierzch dłoni do ust i przygryzł czarną skórę rękawiczki. Drugi raz czytał całość, podejrzewając, że coś mu umknęło. Nic nie rozumiał ze słów, jakich używał rycerz-dowódca, choć bez wątpienia był to język estarioński. Tego poufnego listu nie zaadresowano do przywódcy, lecz do jego doradcy. I wynikało z niego jasno, że to nie pierwsza tego typu wiadomość.

Zdruzgotany podniósł wzrok, napotykając zafrasowane spojrzenie umiłowanego starca. Rozpacz zdusiła jego szept.

- Mistrzu, to ty zdradziłeś Niedźwiedzie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz