niedziela, 4 lipca 2021

Tryb czytelnika/autora?

     Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie mam w psychice czegoś na podobieństwo przełącznika pozwalającego mi wejść w tryb czytelnika lub autora, który uruchamiam w zależności od rodzaju lektury. Naprawdę, zaczyna mnie to przerażać, bo sama już nie wiem, czy ja jestem porażająco beznadziejna w tym, co robię, czy to inni osiągnęli niebywałe mistrzostwo...

    Kiedy czytam rozdziały mojego autorstwa, zawsze znajduję coś, co mi się nie podoba. Zawsze coś zmieniam, dodaję, usuwam, przerabiam... zawsze. Za-wsze! Nawet gdy rozdział wybitnie mi się podoba, to zawsze znajdzie się powód do przeróbki lub naniesienia poprawki. Jak gdybym szukała czegokolwiek, do czego mogłabym się przyczepić. Nawet nie na siłę. Ja po prostu to znajduję. Bo zawsze jest coś, co trzeba udoskonalić (po prawdzie to jestem typem, który szlifowałby diament aż do utraty materiału... wiecznie niezadowolona z efektów swojej pracy).

    Rzecz ma się zupełnie inaczej, kiedy sięgam po tytuły znanych (i mniej znanych) autorów. Nieistotne co to za pozycje, ponieważ odnoszę wrażenie, jak gdyby były napisane na najwyższym poziomie. Poziomie pozostającym daleko poza moim zasięgiem. Albo to ja sama nie zwracam aż tak szczegółowej uwagi na czytaną treść. Lub też podświadomie wyłączam wewnętrznego krytyka wiedząc, że nie mam wpływu na słowo drukowane. Skupiam się na fabule, bohaterach oraz opisach, a i owszem. Śledzę płynność wydarzeń, chronologię oraz zależności. Niedociągnięcia, nawet najmniejsze, potrafią mnie skutecznie odstręczyć na długi czas. Grafomania już w ogóle, podobnie jak marysuizm. W dwóch ostatnich przypadkach nierzadko odstawiam lekturę, a kilka książek w ten sposób pożegnałam, oddając do biblioteki. 

    Niemniej, jest to wyjątkowo deprymujące doznanie. Deprymujące, ponieważ koniec końców nie wiem, czy to ja mam beznadziejny warsztat, czy też jest to kwestia nadmiernej samokrytyki, jaką wykształciłam już we wczesnym dzieciństwie. Ewentualnie elastycznego umysłu pozwalającego na dostosowanie się do lektury. Pojęcia nie mam, od czego to zależy, ale często popadam w wątpliwości i czuję się zniechęcona. Do tego stopnia, że wiele razy głośno myślałam, czy po prostu nie wrzucić tego wszystkiego w "odcinkach" na bloga, bo przecież to nie przejdzie. I wtedy na scenę wchodzi Neth.

    Nie jest typem lizusa. Jego bezpośredniość i szczerość wywołuje u mnie zgrzytanie zębów. I coraz częściej po prostu te zęby zaciskam, by w milczeniu i względnym opanowaniu przemyśleć jego słowa. Wiecie co? Mam podstawy, by mu ufać. Nie jest zawodowym recenzentem ani redaktorem. Nie jest krytykiem literackim o wysublimowanym guście, bogatym w doświadczenia. Nawet nie lubi czytać książek. A jednak twierdzi, że dobrze mu się czyta to, co piszę i błędem byłoby wrzucać to na bloga nie próbując uprzednio szczęścia w wydawnictwach. Ile by to szczęście nie miało mnie kosztować czasu i nerwów... 

    Nie, Neth nie jest mężem, który powie żonie tylko to, co chce ona usłyszeć, byle mieć święty spokój. Te jego pomarańczowe oznaczenia mówią wszystko, co JA chcę wiedzieć. I chyba mam szczęście, że w świecie pełnym kółek wzajemnej adoracji trafiłam na kogoś, kto bez ogródek potrafi przekazać własne myśli, jakie by one nie były. 

     Reasumując: niska samoocena każe mi myśleć, że problem leży w moich umiejętnościach. Słowa jedynego czytelnika temu przeczą. Wiem, że nic nie wiem. Tyle w temacie.

 

P.S. Neth akurat jest typem, który czytając powieści wiele by w nich pozmieniał, bez względu na gatunek czy autora. Nie ma tytułu, w którym coś by mu nie podpadło. Tak było z Harrym Potterem, a nawet książkami z serii Dragonlance, którymi próbowałam go zarazić (za wyjątkiem Brygady Kanga, w której prawie nic nie zmienił).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz