piątek, 10 lutego 2023

Biały elf - rozdział 4

 

Tak jak podejrzewał, przez resztę nocy niemal nie zmrużył oka. Parę razy zdarzyło mu się przysnąć w sposób nieprzewidziany, lecz zaraz budził się strwożony nieznanym zapachem bądź obcym dźwiękiem. Leżał wtedy na wznak w niewygodnym, ciasnym śpiworze nieskutecznie zastępującym łóżko. Nocnym widzeniem wpatrywał się w lniany sufit niskiego, woskowanego namiotu i nasłuchiwał w oczekiwaniu na najgorsze, które nie nadeszło.

Wreszcie jego skołatany umysł przestał zwracać uwagę na kolejne źródła lęków. Znów odpływał w krainę snów tylko po to, by następny bodziec boleśnie zaznaczył swoją obecność wśród jego wyostrzonych strachem zmysłów. Nawet wciskające się do legowiska robactwo poszukujące suchego kąta nie uprzykrzało mu życia tak bardzo, jak strzegący obozowiska ludzie. I ciągnęło się to przez kilka koszmarnie długich godzin, podczas których przysłuchiwał się miarowemu, spokojnemu oddechowi człowieka śpiącego po przeciwnej stronie prowizorycznej sypialni.

Estalavanes wiele w tym czasie rozmyślał nad sytuacją, w której znalazł się z własnej woli. Konkluzje bynajmniej nie były pozytywne. W głębi serca drżał niczym osika na wietrze, starał się jednak opanować na tyle, by niczego po sobie nie zdradzać, choć było to trudne. Nie radził sobie z przytłaczającymi go emocjami. Czuł ich zbyt wiele na raz, by je porozdzielać i nazwać, a co dopiero zrozumieć.

Obrócił się na bok i udawał głęboki sen, słysząc, jak mistrz wstaje z posłania. Obawiał się, że walące mocno serce zdradzi jego drobne oszustwo, kiedy poczuł bliską obecność mentora obserwującego jego twarz. Nie było łatwo podjąć się kontrolowania oddechu, uciszania łomotu w piersi oraz pilnowania, by rytm snu nie brzmiał fałszywie, więc nawet jeśli starzec przejrzał fortel, to nie okazał tego w żaden sposób. Dotkliwe wrażenie minęło. Klapa uniosła się z łopotem, a pierwsze promienie słońca sięgające leśnego obozu pochłonęły mężczyznę, zabierając go na niebezpieczne zewnątrz. Chłopak trwał w tej pozycji przez kilkanaście uderzeń serca i dopiero upewniwszy się, że nic mu nie zagraża, powrócił do studiowania coraz jaśniejszego dachu schronienia.

Żył, dostał ciepły posiłek i możliwość wypoczęcia po męczącej nocy, ale ludzie nie robili niczego bezinteresownie. Zawsze żądali czegoś w zamian za okazywaną dobroduszność, a gdy tego nie otrzymywali, stawali się okrutni i nieprzyjemni. Jak te straszliwe oprychy, które raz w miesiącu zjawiały się w noclegowni i realnymi groźbami wymuszały opłatę za coś, co nazywały podatkiem od ochrony. Est nie orientował się co to podatek ani tym bardziej dlaczego mieliby ochraniać przybytek, w którym nigdy nic się nie działo, mimo to opiekun drżącą dłonią odliczał wtedy konkretną sumę złotych koron i nie wchodząc w dyskusje, zawsze czynił powinność, wywołując uśmiechy na paskudnych gębach drabów. Może i nie znał wartości ludzkiej waluty, lecz złote korony widywał na tyle rzadko, by wiedzieć, że są najcenniejsze.

– Dzień dobry, Estalavanesie.

Zaskoczony elf omal nie krzyknął na dźwięk łagodnego głosu, który przywoływał go do rzeczywistości spod uchylonej poły.

– Jeżeli już nie śpisz, chłopcze, to chciałbym zamienić z tobą kilka słów.

Est opieszale przetoczył się na bok i podniósł do pozycji siedzącej, plącząc w trokach śpiwora. Ostatecznie zrezygnował z dalszej szamotaniny, by z zażenowaniem pociągnąć się za ucho, co nie uszło uwadze odświeżonego opiekuna. Elf przemilczał powitalne uprzejmości. Wstyd blokował myśli pragnące wydostać się z jego ciężkiej, niewyspanej głowy.

Doradca Złowieszczego Niedźwiedzia wszedł do środka. W dłoniach trzymał drewnianą misę wypełnioną po brzegi wodą, a przewieszony przez jego ramię kawałek materiału zapewne miał służyć za ręcznik.

– Proszę, byś przed śniadaniem zmył z siebie pozostałości ostatniej wycieczki. Nie chcesz chyba wzbudzać nadmiernej ciekawości u pozostałych, prawda?

Est zerknął ukradkiem na wiekowego nauczyciela, który postawił naczynie na trawie, po czym wysunął w jego stronę kawałek miękkiego materiału. Omiótł wzrokiem wyciągniętą rękę i przyjął ciepły ręcznik z niemą podzięką. Pachniał człowiekiem. Zupełnie jak otaczające ich powietrze zamknięte w czterech ścianach.

Mnich przykucnął przy misce i przez chwilę przypatrywał się chłopakowi z nieodgadnionym, dobrotliwym wyrazem goszczącym na pomarszczonym, brodatym obliczu. Powoli rozprostował nogi i wyszedł tak nagle, jak się zjawił, zostawiając ucznia samego z poranną toaletą.

Est nie czekał na zaproszenie. Wypełzł z niewygodnego posłania i na czworakach podszedł do naczynia pełnego zimnej, krystalicznie czystej wody. Nabrał jej w dłonie i przysunął do ust, wąchając oraz smakując ciecz, bynajmniej niczym niedoprawioną. Łapczywie wypił kilka łyków i opluskał policzki, czując, jak zaschnięty brud w końcu odpuszcza. Krople kapały mu z brody, kiedy metodycznie oczyszczał ręce – od dłoni po barki. Szorował je z pieczołowitością, aż dotarł do lewej dłoni i bandaża tak znoszonego, że nieomal rozłaził się pod najlżejszym dotykiem. Przetarłszy ręcznikiem twarz, odłożył go na kolana i z niepokojem rozwinął szary, zatłuszczony opatrunek. Uważnie przyjrzał się rzucającemu blade refleksy jubilerskiemu majstersztykowi. Zagłębiona tuż pod skórą bransoleta pyszniła się licznymi złotymi ogniwami wielkości odwłoku mrówki.

Musiał przyznać, iż przedmiot ten był bajecznie piękny - nie z racji samego zapierającego dech w piersi wykonania, lecz dlatego, że należał do niego. Bransoleta go wybrała. Był o tym przekonany, choć nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Tak samo było z przeświadczeniem o konieczności ukrywania jej przed całym światem. Wszystko to było nieracjonalne i niewytłumaczalne, podobnie jak sama biżuteria.

W obawie przed uszkodzeniem artefaktu zamoczył rożek ręcznika w mętnej cieczy i począł przecierać lewą dłoń, przyglądając się cudownym splotom. Nie odczuwał dyskomfortu związanego z podskórną obecnością ciała obcego, jakby ta rzecz od zawsze była jego integralną częścią.

Gdy skończył już poranne oporządzanie się, wściekły błysk przeciął jego umysł. Z przestrachem popatrzył na zalegający obok kolana bandaż, który zupełnie nie nadawał się do ponownego użycia. I jak miałby teraz osłonić swój sekret, skoro jego łatana koszula nie miała rękawów, a pelerynę oddał właścicielowi zanim położył się spać? Pozostał jedynie ręcznik. Ale gdyby oderwał od niego kilka pasków materiału…

Ściskając oburącz wilgotną, poszarzałą z brudu szmatkę rozciągnął ją, sprawdzając, który z boków jest najdłuższy. Obrócił ją raz i drugi, po czym zmienił chwyt z zamiarem oderwania wystrzępionego kawałka. Szelest przy wejściu sprawił, że gwałtownie przycisnął ją do piersi, podskakując w miejscu niczym dziecko przyłapane na rozrabianiu. W ostatnim momencie złapał potrąconą miskę, lecz nie uniknął rozchlapania zawartości, zamieniając wodę i wypuszczony z palców ręcznik w breję upstrzoną źdźbłami wydeptanej trawy.

Wrócił mistrz.

Przeprosiny zaklęte w kocich oczach były widoczne w całej przykurczonej, cherlawej sylwetce białego elfa. Opadające końcówki uszu i pochylony kark zdradzały, że za sprawkę tak trywialną jak rozlanie wody chłopak był surowo karany. Przecież Mag nie mógł zakładać, że w mieścinie pokroju Cichobrzegu ludzie będą traktować z wyrozumiałością siebie nawzajem, a co dopiero istotę tak różną od nich samych. Dla tamtejszych ludzi życie było zbyt proste, by komplikować je życzliwością oraz empatią. Ale on był inny. Dla niego skomplikowane życie było jedynym, jakie znał, co czyniło je łatwym i przewidywalnym. A przynajmniej dotychczas takie było.

Starzec przykucnął naprzeciwko niego, celowo unikając patrzenia na jego odsłoniętą lewą dłoń. Z obojętnością spojrzał na błoto, lecz nic nie powiedział. Bardziej interesowały go burzliwe zmiany zachodzące w młodym uczniu aniżeli brud oblepiający jego eleganckie buty jeździeckie. Pojedyncza bruzda pojawiła się wśród zmarszczek przecinających czoło, ale nie świadczyła ona o niezadowoleniu. Zdradzała troskę, z którą udręczony chłopak wciąż się nie oswoił.

– Estalavanesie, chciałbym, abyś zrozumiał, iż nie należę do osób hołdujących metodzie nagradzania i karania. – Rzeczowy ton wybrzmiał pod upstrzonym plamami światła sufitem, zmuszając podopiecznego do nieznacznego wyprostowania pleców. Bystry chłopak wychwycił intencjonalne zastosowanie określenia „osoba” mające zastąpić źle kojarzone przez niego słowo „człowiek”. – Nie spodziewaj się zatem, że za winy będę cię konsekwentnie karał, a za czyny godne pochwały hojnie nagradzał. Jest to sprzeczne z moim przekonaniem odnośnie do równości i w niewielkim stopniu sprawiedliwości, gdyż to, co mnie wydawać się może postępowaniem karygodnym, dla ciebie może pozostawać rzeczą najzupełniej normalną. – Wyciągnął rękę, na której leżała ciasno zwinięta szpulka bandaży. – Nie mnie oceniać innych, sam bowiem błądzę we mgle życia. Owszem, mogę przedstawić własne zdanie, jednak pozostaje ono wyłącznie opinią, nie oceną.

Est jak urzeczony wpatrywał się w przedmiot spoczywający na otwartej, poznaczonej bliznami dłoni. Nie potrzebował dodatkowej zachęty, by sięgnąć po opatrunek. Wyszeptał podziękowanie i uniósł spojrzenie na ogorzałą twarz, jakby czekając na przyzwolenie. Uzyskawszy je, od razu zajął się pracą, tym razem szczególnie starannie, by jak najdokładniej ukryć symbol swojego nowego życia. Owijając dłoń, zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Słowa mnicha były tak prawdziwe, że zapragnął im wierzyć, nawet jeśli wypowiadał je fałszywy ludzki język. Język, który znów postanowił przerwać panującą ciszę, urywaną od czasu do czasu wołaniem dochodzącym spoza lnianego schronienia.

– Niemniej powinienem wyraźnie zaznaczyć, iż nie będę tolerował zachowań wykraczających poza granice ogólnie przyjętych konwenansów. – Głos Maga stał się chłodniejszy niż wietrzyk wpadający przez łopoczącą połę namiotu. Estalavanes zamarł w bezruchu. – Sądzę, że w twoim przypadku, mój uczniu, to najmniejsze z naszych zmartwień. Preferujesz milczenie oraz obserwację ponad zbędne słowa i gesty. Zdajesz się osobą, która wie, iż siłą, gwałtem oraz przemocą można osiągnąć cel szybciej, lecz nie przyniesie on oczekiwanych rezultatów, a na dłuższą metę obróci świat przeciwko temu, kto poczyna sobie zbyt śmiało i agresywnie. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny, czyż nie?

Est zamrugał. Zaskoczony insynuacją opiekuna zwiesił ramiona i skupił się na pożółkłym bandażu, nieznacznie odcinającym się na tle białej jak śnieg skóry. Rzeczywiście, właściciele noclegowni nie przebierali w środkach, by zmusić do posłuchu przerażone dziecko. Bardzo szybko osiągnęli cel w postaci podporządkowanego bezbronnego sługi, jednakże skutek okazał się odwrotny do zamierzonego. Estalavanes odczuwał głęboką nienawiść nie tylko do nich, ale także do całego rodzaju ludzkiego, który nie okazał mu ani krzty troski czy zrozumienia. Były jedynie drwiny i nękanie, dręczenie oraz krzywdzenie dzień po dniu przez wszystkie te lata. Mieszany był z błotem i pomyjami, traktowany gorzej niż wychudzone psy z rzadka szwendające się po brudnych ulicach miasteczka.

Zacisnął pięść i skrzywił się pod naporem uczucia, jakie mieszało mu w głowie, opadając toksyczną chmurą na bijące z mocą serce. Boleśnie odczuł siłę skłonnych do przemocy ludzi. Nie chciał być taki jak oni, ale oni nie zasługiwali na nic lepszego niż to, czego im życzył. Każdy człowiek. Bez wyjątku, mógłby dodać, lecz nie byłaby to prawda. Już nie, skoro jeden wyjątek kucał właśnie naprzeciw niego.

Duża dłoń opadła na jego pięść. Sękate palce łagodnie zamknęły się wokół niej, subtelnie pchając w dół. Szorstka skóra mistrza była niesamowicie ciepła. Wstrząśnięty wciągnął głośno powietrze i zatrzymał je w płucach na czas konieczny do odzyskania panowania nad sparaliżowanym ciałem. Strzelił spojrzeniem w stronę starca, który dziwnym zrządzeniem losu siedział teraz tuż obok niego i z powagą zaglądał w jego okrągłe, zielone oczy.

– Estalavanesie, gniew jest jedną z najtrudniejszych do opanowania emocji – wyszeptał Mag – jest pierwotną siłą, za pomocą której możesz niszczyć, ale też i tworzyć. Możesz wykorzystać go na wszelkie sposoby, pamiętaj jednak, że raz podjętej decyzji nie można już cofnąć. Niesie ona konsekwencje, których przewidzenie graniczyć może z niemożliwym. Twoje działanie zawsze spotka się z reakcją otoczenia bez względu na to, czy ty ją dostrzeżesz, czy też nie.

Puściwszy znieruchomiałego ucznia, mnich rozluźnił się, otwarte dłonie kładąc swobodnie na kolanach. Poprawił postawę i wnikliwie przyglądał się młodemu elfowi, który tocząc wewnętrzną walkę, to luzował, to zaciskał zabandażowaną pięść.

Doradca czekał. I doczekał się.

– Mistrzu, w gniewie nie ma miejsca na tworzenie. Pod jego wpływem ludzie niszczą, uderzają, miotają wyzwiska, jakich nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby słuchać. – Głos Esta zaczynał się łamać kiedy wyrzucał z siebie wszystko, co ciążyło mu na sercu. I mówił to nie komu innemu, lecz właśnie człowiekowi. – Gniew zawsze oznacza najgorsze. Przed gniewem trzeba uciekać. Dusić go w zarodku.

– Nie przyznam ci racji, chłopcze – padła spokojna odpowiedź poparta równie łagodnym, przeczącym ruchem łysej głowy. – Nie przyznam dlatego, że mówisz o konkretnych ludziach, podczas gdy Khaldun zamieszkuje wiele ras uznawanych za inteligentne oraz cywilizowane, które gniew traktują i przedstawiają zupełnie odmiennie. Nie przyznam także przez wzgląd na jeden rodzaj gniewu, jaki wskazujesz. Gniew reprezentujący nienawiść jest wygodny. Z łatwością przejmuje panowanie nad słabą wolą, popychając do czynów mogących pozornie złagodzić jego efekty. Jest niczym ogień, który wygaśnie dopiero w chwili, gdy na jego drodze zabraknie niezbędnego do istnienia opału. Nim do tego dojdzie, niejednokrotnie pustoszy otoczenie, raniąc i krzywdząc osoby znajdujące się w zasięgu jego działania. – Mag odetchnął ze świadomością, że jego uczeń zbyt mocno przekonał się o prawdzie płynącej z jego monologu. – Niewiele jest na świecie istot, które gniew potrafią skierować na inne aspekty życia, jak na przykład przeciwdziałanie krzywdzie. Tak zwany słuszny gniew, siła wykorzystana do przeciwstawiania się rzekomej niesprawiedliwości. Tę doktrynę wyznaje chociażby Zakon Paladynów, obrońcy ludzkości od dwóch tysiącleci stojący na straży pokoju oraz równowagi w ludzkich krainach. Lub też nieistniejący już druidzi, dla których straszliwy gniew natury był bronią w walce o dobrostan dzikich ostępów przeciwko ekspansywnym osadnikom. Gniewu nie należy się wyrzekać. Należy go ujarzmić i podporządkować własnym dążeniom.

Serdeczny uśmiech zagościł na wargach milknącego człowieka, gdy lekko opuścił otoczone zmarszczkami powieki. Estalavanes, mimo iż zdawał się skupiać wyłącznie na zabandażowanej dłoni, słuchał mentora z niepodobną mu uwagą.

Słuszny gniew. Brzmiało jak żywcem wyrwane z bajań Starego Przechrzty o łowcach smoków z czasów Zimnej Rzezi albo pełnych chwały krucjatach rycerzy Zakonu walczących ze złem pleniącym się w ludzkich krainach. Jak w ogóle gniew może być słuszny? Zupełnie tego nie pojmował, ale za sprawą przekonania płynącego z łagodnym głosem opiekuna wszystko to, co mówił, pozostawało w nim na dłużej. Nie wpadało jednym uchem i nie uciekało drugim, lecz odnajdowało cichy kąt w podświadomości, w której mogło się zaszyć do czasu ponownego przemyślenia. Mag posiadał wieloletni bagaż doświadczeń i na jego tle dzieciak z zabitej dechami dziury wydawał się nikim więcej niż prostakiem zamkniętym w granicach narzuconej przez społeczność ignorancji. Est nie chciał taki być. Zapragnął poznać świat takim, jakim widział go jego nauczyciel – szeroki, wielowarstwowy, skomplikowany i przede wszystkim ciekawy. Chciał zaznać każdej perspektywy, umocnić w sobie wyrozumiałość oraz empatię, dzięki którym łatwiej mu będzie odnaleźć się w dążeniu i dalszym działaniu. Po prostu chciał być taki jak jego mistrz. I chociaż znał go zaledwie od kilkunastu godzin, to czuł, że jest właśnie tam, gdzie być powinien. Pod opieką osoby, która znalazła się w odpowiednim miejscu i czasie.

Ostatecznie rozmowa zeszła na nieco ogólniejsze, mniej znaczące tematy, podczas których milczący Estalavanes kończył obwiązywanie lewej dłoni. Mag zadecydował, że jeszcze tego dnia odpuści swojemu podopiecznemu śniadanie spożywane wraz z pozostałymi, jednakże od momentu przekroczenia bramy Twierdzy zostanie zmuszony dostosować się do reguł obowiązujących w poniekąd hermetycznym bractwie. Uniknie dzięki temu zamieszania i nie zaryzykuje zniechęceniem do siebie zachowawczych ludzi. Oczywiście wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Nie wymagał przecież od swojego ucznia, aby ten na przestrzeni kilku dni przełamał wszelkie opory. Chłopak jeszcze długo będzie oswajał się z ogromem osób mieszkających i pracujących na tętniącym życiem, odgrodzonym murami obszarze mogącym z całą słusznością ubiegać się o status niewielkiego warownego miasteczka.

Nie mówiąc nic więcej, stary mnich wstał z wysiedzianego miejsca. Wyszedł z pustą misą oraz brudnym ręcznikiem, a po dłuższej chwili wrócił z dwiema miseczkami owsianki dosłodzonej leśnymi owocami i miodem. Poza śniadaniem przyniósł także wieści, że obóz szykuje się właśnie do odjazdu.

 

***

Powtórka z nocnej rozrywki, z tą różnicą, że teraz nad jego głową świeciło słońce, o ile aktualnie nie skrywało się za gęstymi kłębami chmur o wysokich czołach. Jak nic szło na burzę. Est starał się tym nie przejmować, mając na uwadze słowa nauczyciela dotyczące następnego noclegu. Z końcem dnia mieli dotrzeć do Twierdzy Niedźwiedzi, a do tego czasu minie wiele godzin spędzonych w drodze. Zupełnie go to nie zajmowało, bo jego żołądek mruczał z zadowoleniem pełen ciepłej strawy, a wrażliwe uszy nawykły już do hałasu czynionego przez kilkunastu jeźdźców - do ich podniesionych głosów oraz dźwięków wydawanych przez konie. Zapachy, do niedawna irytująco obce, stawały się teraz normą na granicy czujności i senności. Był zmęczony, a wóz… To zabawne, bo skrzynia wozu nadawała się do spania lepiej niż woskowany namiot.

Ścieżka przecinająca las pełna była wybojów oraz wypłukanych deszczem kolein. Nie zaliczała się do przyjemnych, lecz powieki Estalavanesa co rusz przymykały się pod wpływem kołysania i bujania wyładowanej obozowymi rzeczami skrzyni. Tym razem okresy trwania we śnie były dłuższe niż te, jakich zaznał w nocy pod dachem. Zwinąwszy się w kłębek, oparł głowę o zrolowany śpiwór i mocniej podciągnął pelerynę mistrza pod brodę, stopami zapierając się o tylną klapę wozu. Pojazd chybotał się jak łódka na morzu, sprawiając, że stopniowo odpływał w świadomy sen.

Kiedy ostatni raz sprawdzał, tuż za nim jechał jeden z tych charakterystycznych najemników, odziany w brązowy skórzany pancerz i nakrapianą ciemnozieloną pelerynę, dzięki której niemal stapiał się z zadrzewionym krajobrazem. Zwiadowcy, jak nazywał ich mistrz. Tropiciele. Strażnicy mający za zadanie trzymać zagrożenie na dystans bądź na czas ostrzegać przed nim ludzi. Wszyscy mieli łuki, kołczany pełne strzał oraz długie miecze. Wszyscy poza wytatuowanym złośliwcem, którego łuk był najdłuższy ze wszystkich, a zamiast miecza po bokach bioder nosił sztylety, jakby pomylił rozmiary własnego ekwipunku. Kim był, by móc tak swobodnie odstawać od współtowarzyszy, z których każdy następny podobny był do poprzedniego? Colonell z Niedźwiedzi. Wszystkie myśli wbrew woli elfa powracały do niego. Jego wybawcy, a może raczej przekleństwa. To się jeszcze okaże.

Przed zaśnięciem Est zastanawiał się, jak potoczyłyby się wypadki, gdyby nie zabił on czarnej śmierci. Niewątpliwie dzik dopadłby i rozszarpał ofiarę, a wtedy już nie musiałby przejmować się kompletnie niczym – nastąpiłoby marne zakończenie marnego żywota. Gdyby o własnych siłach uciekł rozjuszonej bestii, byłoby tylko gorzej. Luiza zapewne nie dałaby mu żyć, skoro wiedział o jej potajemnej schadzce, za co wyżywałaby się na nim przez kolejny miesiąc. Wtedy też Mag nie przybyłby do Cichobrzegu, ponieważ moc zaklęta w bransolecie zapewne przyzwałaby go bezpośrednio do siebie i nigdy by się nie spotkali. Estalavanes niewątpliwie dokonałby żywota wśród pogardy i nienawiści jako bezimienne straszydło.

To nie on był ważny, jak sam zaczynał zauważać. Ważne było to, co skryło się w jego ciele, w jego dłoni. Niespecjalnie go to dziwiło. Za to zdumiewające po stokroć okazało się podejście człowieka, który bez trudu mógł zabrać bezbronnemu dzieciakowi to, po co przyszedł, a jednak z niezrozumiałych przyczyn postanowił przysposobić sierotę na ucznia, roztaczając nad nim swego rodzaju barierę oraz strzegąc go przed krzywdą ze strony nieprzychylnych mu osób.

Poruszony Est przymknął oczy. Ukołysany przez bujający się na nierównej ścieżce wóz, skulony pod ciepłą peleryną odpłynął w czujny sen, w którym pełno było ostrych mieczy, wytatuowanych ludzi oraz brodatych starców. A także koni, rżących i niespokojnych, majestatycznie pięknych z rozwianymi grzywami i powiewającymi w dzikim galopie ogonami.

Wozem szarpnęło. Zsuwający się ze stert bagaży chłopak natychmiast się obudził. Konie wciąż parskały i chrząkały, ale teraz nie była to jego senna wizja, lecz ponura rzeczywistość nadchodzącego, pachnącego leśną wilgocią wieczoru. Wierzchem dłoni otarł sklejone snem powieki i uniósł głowę na tyle, by móc rozejrzeć się ostrożnie, nie przykuwając przy tym uwagi otaczających go ludzi. Nie musiał być bystrzakiem, by wiedzieć, że nie ufali mu ani odrobinę, choć żaden nie powiedział tego głośno. Wystarczyły mu krótkie, posyłane wilkiem spojrzenia oraz dotykający jego zmysłu powonienia zapach doprawionego niepewnością strachu, specyficzny i niemożliwy do pomylenia z jakimkolwiek innym.

Jak odkrył z cichą satysfakcją podczas zwijania obozu, najemnicy nie traktowali go na podobieństwo ciekawostki przyrodniczej. Nie wykazywali także przesadnego zainteresowania jego osobą, jakby za życia napatrzyli się na takich białych elfów aż po końce zaokrąglonych uszu. Bardzo często przyciągał wzrok, lecz teraz był to raczej odruch - był kimś nowym, nieznanym. Kimś, na kogo warto było uważać, choćby ze względu na własne bezpieczeństwo. Nikt go nie zagadywał ani nikt mu się nie przedstawiał, a obserwację prowadzili z odległości wystarczającej, by móc zareagować w razie spodziewanego zagrożenia.

Podobnie było teraz. Poczuł na sobie kilka par oczu, które zaraz skierowały się ku przodowi zatrzymanej kawalkady. Est miał nieprzeciętny wzrok. Potrafił rozróżnić srebrne detale na kurtce podróżnej opiekuna, mimo że dzieliło ich niespełna trzydzieści metrów. Dostrzegał jego profil przysłonięty cieniem drżących na wietrze koron drzew - łagodny i przejawiający wręcz niespotykane pokłady rodzicielskiej cierpliwości. Starzec rozmawiał z Velrenem, choć określenie tego widowiska rozmową było znaczącym niedopowiedzeniem. To była jawna, ostentacyjna bura, w której stronę dominującą przyjął imperialny elf, gestykulujący żywo i niepotrzebnie unoszący głos. Pochylony nad łękiem siodła wskazywał na coś przed nimi, czego nawet dalekie widzenie białoskórego obserwatora nie mogło dosięgnąć.

Mag nie reagował. Nie pozwalając się sprowokować, podążył wzrokiem za dłonią Velrena i na powrót zwrócił się ku jego przystojnym, szlachetnym rysom. Gdy awanturnik ucichł, oczekując odpowiedzi, mnich pokręcił przecząco głową i ponaglił siwego wałacha, gestem nakazując najemnikom podjęcie dalszej podróży. Dowodził oddziałem, a dowódca nikomu nie musi się tłumaczyć. Tak jak słowu dowódcy nikt nie powinien się sprzeciwiać. Zdenerwowany rudzielec potarł twarz, gotując się od narastającej w nim wściekłości, a jego spojrzenie stawało się lodowate niczym pojedyncze krople z rzadka spadające z ciemniejącego nieba.

Między dyskutantów wjechał wytatuowany młodzieniec na gniadym koniu. Usiłował uspokoić rozsierdzonego strzelca, ale ten machnął na niego ręką i odbił w bok, oddzielając się od reszty. Colonell zamierzał ruszyć za nim w pogoń, lecz jedno ciche polecenie doradcy odwiodło go od tego zamiaru i odesłało na sam koniec kolumny. Jakby za karę, jak wnioskować można było po zbolałej minie niedoszłego mediatora, ale Estalavanes nie potrafił odczytywać emocji. Nie radził sobie z nimi i wolał nie ryzykować oceny zafałszowanej własnym niedoświadczeniem. Nie miał też okazji, by lepiej mu się przyjrzeć, bo dzielący ich dystans skracał się nader szybko. Opadł więc na dno wozu i znów okrył się czarną peleryną z zamiarem symulowania drzemki.

Przez chwilę nasłuchiwał i zdawać się mogło, że śniady tropiciel łyknął oszustwo, wtem cichy, pogodny tembr wyrwał niepocieszonego elfa z naprędce stworzonej iluzji. Głos mężczyzny zdradzał jego młody wiek, był wyjątkowo gładki i melodyjny, a w związku z tym wydawał się szczery.

– Mną się nie przejmuj, Esti, mam cię tylko doglądać. Ale z tego, co zdążyłem zauważyć, zdajesz się równie ciekawy wydarzeń co reszta. Poza tym to twój mistrz, więc powinieneś wiedzieć pewne rzeczy.

Jakie rzeczy?

Estalavanes nie miał pewności, czy nie wypowiedział swych myśli na głos, skoro język nieraz już zdradził go w najgorszym możliwym momencie. Dla bezpieczeństwa zasłonił usta obiema dłońmi i docisnął je mocniej, czując, jak chude palce wbijają mu wargi w zęby.

Col nie przejmował się jego manierą. Kontynuował wątek, szczegółowo nakreślając sytuację:

– Vel upiera się, by pominąć kolejny postój i wbrew niepogodzie jak najszybciej udać się do Twierdzy. Rzecz jasna Zrzęda, och, przepraszam, Mag uważa to za zbędny pośpiech. Rozbicie obozu za lasem nie przyniesie nam szkody, o ile piorun nie rąbnie w namiot. Ale gdyby pominąć odpoczynek i przycisnąć wierzchowce…

Colonell przerwał potok słów, śledząc wynurzającą się znad krawędzi skrzyni białą zjawę o nienaturalnie dużych oczach. Wpatrzone były wprost w niego. Zwiadowca nie zamykał ust, niezdolny wykrztusić nic więcej poza głupawym „cześć”. Nie doczekał się jednak żadnej reakcji. Przechylił głowę, a zielone oczy podążyły za nim, zdradzając zwyczajne milczenie, a nie zawieszenie we własnym umyśle.

Biały elf przypominał w tym momencie drobne, urocze zwierzątko. Col musiał się pilnować, inaczej popadnie w to bliżej nieokreślone oszołomienie objawiające się szumem w uszach oraz suchością w gardle. Zeszłej nocy pierwszy raz spotkał się z tak cudacznym doświadczeniem i pierwszy raz ujrzał tak cudaczną istotę. Czy Esti naprawdę był mężczyzną? Z jego buźki trudno było cokolwiek wywnioskować.

Białe powieki mrugnęły raz i drugi, a czarne brwi na moment zeszły się tuż nad nimi w wyrazie zastanowienia. Est chciał coś powiedzieć, ale kiedy miał już przekuć myśli w słowa, te znikały, pozostawiając szumiącą pustkę w głowie. Odetchnął bezgłośnie. Czy naprawdę zamierzał się odezwać? Jeśli by to zrobił, namolny człowiek niechybnie odebrałby jego wypowiedź jako sygnał do podjęcia rozmowy, co było wykluczone.

– O co chodzi? – Tropiciel poluzował wodze podrzucającego łbem konia i mocniej odchylił głowę. – Powiedziałem coś nie tak? Mam coś na twarzy? Nie wiem… Nie rozumiesz, co do ciebie mówię? Mam mówić wolniej? A może mówię zbyt wolno?

Nie mówisz za wolno, ani za szybko. Mówisz zbyt wiele.

Est nigdy mu tego nie powie. Wszyscy robili wszystko wbrew niemu, więc i on postępował na przekór sobie, dusząc chęci we własnym wnętrzu, by potem w zaciszu świadomości toczyć pełne wyrzutu wyimaginowane dysputy. Powinien odezwać się i dosadnie mu uzmysłowić, że ma już dość jego bezsensownego gadania. Ale nie potrafił.

– Jaaasne… – Młodzieniec uśmiechnął się szeroko. Na coś się zanosiło. Nieokrzesaniec o ciemnej karnacji w końcu pokaże swoją prawdziwą naturę, tego był pewien. – Zupełnie nie pojmuję, dlaczego Velren jest o ciebie zazdrosny. Och, nie, czekaj, chyba już łapię. Cała ta kłótnia dotyczyła nie drogi, a ciebie właśnie! – Colonell pstryknął palcami, a jego klacz czujnie zastrzygła rudymi uszami. – Velren potrafi nieźle zaleźć za skórę, każdy w Twierdzy ci to powie. No i wyjaśniło się też, dlaczego mam cię strzec. Nie wyglądasz na takiego, który czmychnąłby w las przy nadarzającej się okazji. Bo i tak byś mi nie uciekł, bądźmy szczerzy. Mam pilnować, żeby to on nie zbliżał się do ciebie. O Wszechmocni, Zrzęda naprawdę zbyt wiele wymaga od gościa, który nie spał od dwóch nocy.

Że jak?! Że niby ty masz chronić mnie przed najemnikiem, który cieszy się zaufaniem doradcy Niedźwiedzia? Jak rany, to już nadinterpretacja. Zdecydowanie powinieneś odłożyć myślenie na czas, kiedy będziesz wyspany…

Dlaczego niby Velren chciał wyrządzić mu krzywdę? Słowa zadufanego elfa może i raniły, ale były niczym w porównaniu z tym, czego nasłuchał się w Cichobrzegu przez całe swoje życie. Czyżby gotów był przenieść tę tak zwaną zazdrość, o cokolwiek by ona nie była, na płaszczyznę fizyczną? Dlaczego miałby krzywdzić zupełnie obcą, niemieszającą się do jego życia osobę?

– Pewnie Zrzęda chce wykorzystać czas, by przygotować cię na spotkanie z przywódcą, zaś Velren chce jak najszybciej pozbyć się dodatkowego ciężaru w postaci…

Col zamilkł. Kocie oczy po raz kolejny go zahipnotyzowały, a widoczne za nimi długie uszy sprawiły, że musiał przełknąć ślinę. Doprawdy, zdrowo go kopnęło, by dać się podejść nieracjonalnym uczuciom. Niby od niechcenia rozejrzał się po okolicy, przeczesując brązowe włosy i zatrzymując rękę na karku. Drugą mocniej ścisnął wodze, podpierając się na łęku siodła.

– Przepraszam, Esti, za dużo mówię, a ty pewnie wolałbyś, nie wiem, odpocząć. Wybacz. O, zaczyna padać.

Dlaczego kiedy zbyt wiele gadasz, chciałbym, żebyś przestał, a kiedy przestajesz, jedyne, czego pragnę, to żebyś kontynuował?

Est nigdy nie rozumiał samego siebie, ale jego obecny brak pojmowania przekroczył właśnie granice dotychczasowych możliwości. To nie tak, że chciałby słuchać jego głupiej gadaniny, po prostu przerwał akurat w momencie, w którym nie powinien był tego robić. I co z tą jego malowaną twarzą? Dlaczego patrzy w ten sposób?

Sfrustrowany opadł na stertę pakunków i wpatrzony w kołyszące się liście obserwował krople padające z ołowianej chmury. Nawet nie zauważył, gdy jego skłębione, trudne do rozdzielenia refleksje przeszły w ciepłą mgłę snu. Żaden koszmar nie zmącił jego odpoczynku. Żadne dźwięki z zewnątrz nie wkradły się do jego umysłu. Estalavanes wreszcie zasnął spokojnym snem, jak gdyby jadący za nim człowiek rzeczywiście nad nim czuwał.

 

***

Powiedzieć, że padało, to jakby nie powiedzieć nic. Przemoczony do suchej nitki Est kulił się w ciemnościach pod wodoszczelnym dachem, mocno naciągając na grzbiet czarną pelerynę. Pocieraniem starał się rozgrzać dłonie, lecz niewiele pożytku mu z tej czynności przychodziło. Chłód zmierzchu przenikał go do szpiku kości, dodatkowo spotęgowany wszechobecną wilgocią. Deszcz zawzięcie tłukł o płócienną zasłonę, wybijając szybki rytm na coraz mocniej uginającej się pod naporem wody osłonie, która w jego oczach zdawała się zaraz ulec przeważającym siłom natury.

Niesprzyjająca aura z każdą kolejną godziną przybierała na sile. W ostatniej chwili udało im się rozbić obozowisko z dala od wysokich drzew, nie uniknęli jednak walki z samym żywiołem – bezlitosnym i zupełnie obojętnym na los zmęczonych podróżą ludzi. Elf przeczuwał, że następnego dnia zmuszeni będą jechać w deszczu. Nawałnica rozpętała się na dobre i wcale nie zamierzała się uspokoić. Wręcz narastała, smagana porywistym wiatrem nadciągającym z północy.

Chłopak szczelniej okrył się zbyt dużą peleryną i podciągnął kolana pod brodę. Miał nadzieję, że posłanie, na którym siedział, nie namoknie zbyt szybko, ponieważ deszczówka wdzierała się już do wnętrza ich wątpliwego schronienia. Poziome uszy drgnęły nieznacznie, a zaraz potem do namiotu wszedł Mag. W dłoniach niósł dwie drewniane miseczki, równie mokre co on sam. Ręczna latarenka kołysała się u jego boku, posyłając roztańczone błyski wzdłuż cienkich ścian i na moment oślepiła ucznia, który przez cały czas obserwował nauczyciela kątem oka. Jedno z naczyń pojawiło się przed nim na wyciągnięcie ręki.

– Jedz, póki ciepłe, Estalavanesie – polecił mistrz, odkładając własną miskę na bok i odpinając latarnię od żelaznego pierścienia u pasa. – Elurielle włożyła wiele trudu w przygotowanie gulaszu z zająca, a mięso i warzywa odżywią twój młody organizm.

Swoim zwyczajem Est nie odpowiedział, ale chętnie zastosował się do słów nauczyciela. Drewno przyjemnie grzało w chude palce, a od smakowitego zapachu ślina sama napłynęła do ust. Zerkając na mistrza, napoczął kolację i ani się obejrzał, pochłaniał ją jak ktoś, kto nie jadł porządnego posiłku od tygodni, co nie mijało się z prawdą. W przeciągu dwóch dni przyszło mu zjeść lepiej niż przez lata życia w Cichobrzegu.

Mag postawił niewielkie źródło światła oraz ciepła między nimi. Usadowił się w siadzie skrzyżnym naprzeciwko podopiecznego i słowem się nie odzywając, spożywał posiłek, pogrążony we własnych rozważaniach.

Chłopak wyskrobał łyżką resztę gęstego sosu i gotów był oblizać naczynie do czysta, ale zachowanie to wydało mu się tak bardzo niestosowne, że zamarł z jego brzegiem przy wargach. Niechętnie opuścił je na ziemię. Z ciepłem rozpływającym się po ciele zapatrzył się na pionowy płomyk ognia i skupił na nim, z wolna popadając w otępienie, wtem nagły ruch na skraju postrzegania przywrócił go do szumiącej ulewnie rzeczywistości. Żylasta dłoń zabrała jego miskę. Est odprowadził wzrokiem starca, który wystawił oba naczynia poza względnie suche granice kryjówki. Czy mistrz powinien usługiwać uczniowi? Nie miał pojęcia, czy była to normalna praktyka w świecie ludzi czy też tymczasowy przywilej, jakim niewątpliwie powinien się cieszyć.

Mnich wrócił i usiadł na poprzednim miejscu. Uniósł spojrzenie czarnych oczu, w których odbity płomyk rozdzielał się na dwoje. Jego poważna twarz nie zdradzała absolutnie niczego. Obojętna maska zastygła w wyrazie, jaki mógł mieć drapieżnik oceniający ofiarę, uważny i przenikliwy, dopatrujący się słabych punktów.

Est zadrżał, przełykając ślinę, gdy przeszły przez niego trudne do opanowania ciarki. Opiekun bez pośpiechu uniósł jedną ze szklanych okopconych ścianek i zgasił płomyk dwoma palcami, nic sobie nie robiąc z piekącego gorąca. Młody uczeń oślepł na kilka sekund, ale zaraz otoczenie pojawiło się na nowo. Poszarzałe, matowe i nienaturalnie płaskie pozbawione było realizmu oraz głębi. Mentor w dalszym ciągu się nie odzywał. Odgłos rozpinanych guzików i skrzypienie wilgotnej skóry przykuły uwagę elfa, którego oddech przyspieszył na równi z szalonym biciem serca. Człowiek odłożył ociekającą deszczówką kurtkę oraz koszulę na bok i z przymkniętymi oczami ściągnął łopatki. Wziął głęboki wdech, a dłonie położył swobodnie na kolanach.

Chłopak poczuł się niezręcznie w towarzystwie mężczyzny z obnażonym torsem. Nawet w nocnym widzeniu węzły mięśni nauczyciela, pocięte żyłami, były doskonale widoczne, a skóra wbrew naturze przemijającego czasu napięta, choć pokryta plamami, skazami, a nawet wybrzuszonymi bliznami. Odwrócił wzrok, czując, jak błyszczące onyksy wwiercają się w niego, trafiając prosto do jego serca i umysłu. Wrażenie nieznanej siły przeszukiwało go i badało, sprawdzało oraz analizowało wszystko, o czym mógł teraz myśleć. Zażenowany pociągnął się za ucho, a chłód natychmiast pokąsał odsłoniętą rękę. Prawie podskoczył, gdy jego mentor odezwał się niskim głosem graniczącym z szeptem, niemal ginącym we wszechobecnym bębnieniu deszczu.

– Estalavanesie, zechciej usiąść tak jak ja, krzyżując nogi i prostując plecy. – Mag odchylił się nieznacznie, wyżej unosząc gęsto zarośniętą brodę nienoszącą oznak późnego wieku. – Od tej pozycji będziemy rozpoczynać ćwiczenia oraz na niej będziemy je kończyć. Z początku wydawać się może niekomfortowa i bolesna, jednakże z czasem przywykniesz do niej na tyle, aby uznawać ją za wygodną. Śmiało, chłopcze.

Zaintrygowany elf umościł się ponownie i spróbował naśladować postawę mistrza. Zupełnie się w niej pogubił, a przecież wyglądała na prostą do odwzorowania. Sapnął zrezygnowany i znów ciągnąc się za ucho, dokładnie przeanalizował dziwną pozę, pozwalając obszernej, zawadzającej pelerynie zsunąć mu się z ramion. Zadrżał z zimna.

Opiekun uśmiechał się zachęcająco pośród mroków nocy.

– Siedzenie ze skrzyżowanymi nogami jest łatwe, lecz pierwszy raz zawsze wydaje się trudnym. Przy pierwszym podejściu wiele rzeczy nie wychodzi, szczególnie tych pozornie nieskomplikowanych, ale wprawa przyjdzie z każdą kolejną próbą. Spójrz. – Mistrz wyplątał się z własnych nóg, podniósł na tyle, na ile pozwalał niski sufit, i opadł ponownie, prezentując własny sposób siadania, szybki i efektywny. – Proszę, powtórz.

Przeciągłe westchnienie wyrwało się z gardła speszonego ucznia. Spróbował po raz kolejny, lecz jego niezgrabność była zatrważająca. Nie poddawał się jednak. Za trzecim razem mało co rzucił wszystko w cholerę. Zdenerwowany i zdeprymowany własną nieporadnością utyskiwał w duchu z zamiarem odpuszczenia przy następnej okazji, ale następnej już nie było, bo oto siedział z kolanami rozłożonymi na boki. Nie była to wygodna pozycja - jego plecy nie nawykły do sztywno wyprostowanej postawy, a pachwiny naciągały się nieznośnie od ucisku zwiniętych w pięści dłoni. Pośladki zaczynały cierpnąć, zaś potworne mrowienie rozchodzące się po biodrach doprowadzało go do szału. Jak ten staruszek potrafił z takim opanowaniem trwać w bezruchu? Znacznie młodszego Esta bolały wszystkie mięśnie, nawet te, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy. On nie był człowiekiem. Ta postawa była nieludzka!

– Bardzo dobrze.

Pochwała smakowała słodko niczym miód i Est poczuł się nieswojo. Nigdy nikt za nic go nie chwalił, a było to uczucie tak rozkoszne, że aż spąsowiał na swój specyficzny, niedostrzegalny sposób.

– A teraz zamknij oczy i wycisz swój umysł. O tak. – Jego uszu dobiegł głęboki, powolny wdech, a po nim równie spokojny wydech. – Niech deszcz stanie się twoim przewodnikiem w drodze do osiągnięcia absolutnego odprężenia. Wsłuchaj się w jego kojący szum, mój uczniu, poczuj go wewnątrz siebie, na swojej skórze i wokół siebie. Pozwól swojemu ciału odpocząć od bodźców, a twój duch niech ukoi jego nerwy. Poczuj zarówno ciało, jak i umysł w jednym momencie idealnej harmonii, zgodności dwóch sfer tworzących twoje jestestwo.

Est rozchylił usta, wsłuchując się w fantastycznie brzmiące słowa, ale pogubił się w ich pokrętnym szaleństwie. Nie potrafił się skoncentrować. Zamknął oczy, lecz co rusz otwierał jedno, by nieufnie podejrzeć zrelaksowanego mentora. Mag wyglądał, jakby spał na siedząco, a jego poważne, zwykle łagodne oblicze nabrało ciepła odczuwanej błogości, której chłopak nagle zaczął mu straszliwie zazdrościć. Przykładając się do polecenia nauczyciela na powrót zacisnął powieki i więcej ich nie otwierał, uspokojony aurą, jaka płynęła z siedzącego naprzeciwko mnicha. Wsłuchał się w ulewę, lecz nie poczuł niczego szczególnego – ciężkie krople uderzające w co tylko się dało, wściekły szmer dalekich liści odpowiadających na zaczepki rozbestwionego wiatru…

Czy Colonell pełni wartę w tę paskudną noc?

Wzdrygnął się gwałtownie. Dlaczego pomyślał o wytatuowanym zwiadowcy? Powinien się wyciszać, wsłuchiwać w kojący szum…

Czy to on złapał zające na gulasz?

Potrawa była wyjątkowo smaczna. Nadal czuł na języku smak ciepłego, delikatnego mięsa.

Pełne rozpaczy warknięcie wyszło z jego gardła, gdy pochylił się w przód, naprzemiennie tarmosząc uszy i mierzwiąc skołtunione włosy. Jak miał pozbyć się myśli, które nieproszone wskakiwały mu do głowy, na dodatek dotyczące osoby, której bynajmniej nie miał ochoty wspominać? Co go obchodził jakiś człowiek?! Co go obchodziły zające i zjedzona kolacja?! Miał słyszeć deszcz, miał czuć siebie, wyjść z siebie, chociaż to ostatnie właściwie mu się udało. Wychodził z siebie zdenerwowany obłędem niepożądanych refleksji.

– Coś cię trapi, mój uczniu?

Zmęczony niepowodzeniami Est na powrót przyjął niewygodną pozycję, krzywiąc się w ciemności. Jego głos zdradzał więcej rozpaczy, niż powinien.

– Tak, mistrzu. Zdaje mi się, że już jestem spokojny, kiedy myśli zaczynają mącić mi w głowie.

– To nic niezwykłego, skoro twój duch nie potrafi znaleźć ukojenia, chłopcze. W pierwszej kolejności powinieneś je opanować, w innym wypadku będą powracały, dopraszając się poświęcenia im stosownej uwagi – odparł Mag, uśmiechając się ze zrozumieniem. – Nie spodziewałem się, abyś dzisiejszej nocy zdołał przekroczyć pierwszy próg medytacyjny, aczkolwiek warto było to sprawdzić. Przed tobą wiele czasu spędzonego na kontemplacji. Nauczę cię technik wyciszania, opanowywania oddechu, odzyskiwania spokoju oraz zachowywania go nawet w skrajnych sytuacjach. Niemniej na to wszystko potrzeba czasu oraz pogodzenia się z samym sobą, Estalavanesie. Możesz już usiąść wygodnie, wystarczy na dzisiaj.

Sędziwy mężczyzna podniósł się i podszedł do swojego śpiwora. Trzepiąc nim porządnie, zrzucił zeń kilka zbłąkanych owadów i zbliżył się do siedzącego podopiecznego, odkładając legowisko w stosownej odległości od niego.

– Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym z tobą porozmawiać.

Est pokręcił przecząco głową, rozciągając nogi i dusząc jęk spowodowany ścierpniętymi do bólu pośladkami.

– Dobrze, mistrzu – mruknął, uświadomiwszy sobie, że przecież mistrz go nie widział. Zdeprymowany utkwił spojrzenie we własnych znoszonych butach, mokrych i zimnych. Była już wiosna, a jemu znów zmarzły palce u stóp.

Człowiek jeszcze przez chwilę układał się, wiercił i zawiązywał troki na tyle, by osłonić się przed chłodem nocy. Est uznał, że opiekun lepiej by zrobił ubierając się w koszulę i kurtkę, ale z drugiej strony odzież była tak przesiąknięta wodą, że nie miało to sensu. Wkrótce jedynym słyszalnym odgłosem było coraz słabsze zawodzenie wichru oraz miarowy szum deszczu, uspokajający i ciągły.

Mag odchrząknął.

– Nie będę cię prosił, byś zdradzał mi swe najskrytsze myśli, ale poproszę cię, żebyś był absolutnie szczery wobec siebie. Jeżeli nie będziesz czegoś rozumiał i nie zechcesz szukać pomocy na zewnątrz, postaraj się rozłożyć problem na mniejsze czynniki, z których łatwiej cokolwiek wywnioskujesz. – Prośba brzmiała rozsądnie, mimo że docierała gdzieś z poziomu wydeptanej trawy. – Prawda jest kluczem, Estalavanesie. Prawda i szczerość, jedno bowiem bez drugiego jest tylko pustym określeniem czegoś, co powinno mieć głębię oraz przekaz, konkretną definicję. Jeśli nie będziesz szczery, prawda może bardzo szybko przeistoczyć się w fałsz. A okłamywanie samego siebie to nic innego jak próba ogłupienia i przyćmienia własnej osobowości. Popadanie w kłamstwo grozi utratą tożsamości, zaburzeniem obrazu, jaki każdy z nas z biegiem czasu maluje w swoim umyśle, a jaki przedstawia pozostałym.

Estalavanes zerknął na opiekuna. Człowiek zdawał się spać.

– Dlaczego uważasz, że okłamuję samego siebie? – spytał nieufnie.

– Nie uważam tak, mój chłopcze, ale mam oczy i widzę. Mam rozum i myślę. Patrzę na ciebie i dostrzegam zamkniętego w sobie młodzieńca, skrzywdzonego przez ludzi i żywiącego urazę do całego świata, a w zwłaszcza do siebie samego. – Starzec przycichł na kilka uderzeń serca, jakby czegoś nasłuchiwał. – Zaglądam w głąb swojej świadomości i sądzę, że dopóki nie otworzysz się na własne uczucia, dopóty nie osiągniesz choć odrobiny spokoju, na którym niewątpliwie ci zależy. Nie będę naciskał, gdyż niezbędny jest czas na oswojenie się z nowym otoczeniem, nowymi ludźmi i nową rzeczywistością, która nie okaże się łatwiejsza od tego, co spotykało cię dotychczas. Jednakże mogę obiecać, iż twoje kontakty z najemnikami ograniczę do koniecznego minimum. Niestety nie gwarantuję, że w ten sposób unikniesz wszelkich nieprzyjemności wynikających ze specjalnego traktowania. – Mag westchnął ciężko, jakby na wzmiankę o niedalekiej przyszłości. Jego ton stracił na łagodności. – Nigdy przedtem nie miałem ucznia, toteż nie mogę przewidzieć, jak będą zachowywały się poszczególne jednostki w stosunku do ciebie.

– Jak Velren?

– Owszem, jak Velren. Colonell stanowczo zbyt dużo mówi. Nie wysłałem go do ciebie po to, by plótł co mu ślina na język przyniesie.

– Ale dlaczego?

– Nasz młody zwiadowca już taki jest, trudno go opanować. Nawet Niedźwiedź tego nie potrafi, choć nie ustaje w wysiłkach.

– Em, wybacz niedomówienie, mistrzu, chodziło mi o Velrena… Co mu zrobiłem?

– Obawiam się, chłopcze, że trudno mu zaakceptować fakt, iż zostałeś wyniesiony na zaszczytne stanowisko bez uprzedniego udowodnienia swej wartości. – Szorstki odgłos drapania brody sięgnął długich uszu. – On potrzebował kilku lat, by utwierdzić mnie i przywódcę w przekonaniu o swej lojalności, podczas gdy ktoś zupełnie obcy dokonał tego w przeciągu kilku godzin. I to elf, kolejny wśród nieprzychylnych im ludzi. Nie daje mi spokoju myśl, że może być zazdrosny. W jego przypadku to uczucie niosące trudne do przewidzenia skutki.

Chłopak poczuł wyrzuty sumienia. Naciągnął pelerynę pod brodę i opatulił się nią ciasno, dochodząc do wniosku, że w swej niewiedzy - wręcz ignorancji - odebrał komuś szansę na lepszą przyszłość, tym samym ściągając na siebie jego nienawiść.

– Chciał być twoim uczniem, mistrzu? Odebrałem mu tę szansę?

– Nie słyszałem o podobnym pomyśle… – Leciwy mnich dumał przez dłuższą chwilę. – W przyszłości zostanie agentem Niedźwiedzi służącym we wschodniej krainie Sal Aldahad, państwie graniczącym z elfickim imperium. Jest to niemałe wyróżnienie obfitujące zarówno w niebezpieczeństwa, jak i ogromne przywileje. Nigdy też nie dałem Velrenowi do zrozumienia, że dostrzegam w nim kandydata na ucznia, w związku z czym podejrzewam, iż nie mamy do czynienia z zazdrością, lecz poczuciem niesprawiedliwego traktowania.

– We mnie ujrzałeś kandydata, choć mnie nie znasz.

– Nie muszę cię znać, by wiedzieć, że to ciebie szukałem. Poszukując przedmiotu znalazłem ciebie, gdyż rzeczony przedmiot okazał się jedynie drogowskazem. W niedalekiej przyszłości poproszę cię, byś mi go pokazał, albowiem moje domniemanie powinno zostać potwierdzone, ale do tego czasu, z szacunku dla twojej osoby, zachowam dystans.

Nagle słychać było wyłącznie nawałnicę za cienkimi ścianami, ponieważ obaj zamilkli – Estalavanes wpatrzony w punkt na woskowanej tkaninie, zaś Mag spoglądający na skuloną sylwetkę. Starzec zniżył głos do szeptu.

– Czasem łatwiej zawierzyć kompletnie obcej osobie aniżeli komukolwiek z bliskiego otoczenia. Przyjaciół znasz, lecz nie wiesz, co w nich siedzi, jako że twoja czujność jest uśpiona. Nie jest kłamstwem stwierdzenie, że nie kto inny niż przyjaciel rani najbardziej. Za to inaczej wygląda kwestia znajomości z obcymi, wobec których jesteśmy ostrożni i zdystansowani.

– A jednak nie bałeś się zasnąć w moim towarzystwie - zauważył Est.

– Nie, co nie oznacza, że ci ufam. Za to ty nie spałeś wcale, mój uczniu.

Tak było w istocie. Estalavanes nie tyle bał się zasnąć, co napływające zewsząd nowe bodźce skutecznie mu to uniemożliwiały. Do tego wciąż powracające uporczywe myśli, obce miejsce, niechciane towarzystwo… Było tego zbyt wiele.

– Dzisiejszej nocy powinieneś się wyspać, jutro bowiem czeka cię dzień pełen zaprawdę mocnych wrażeń. Poznasz swój nowy dom.

Skulony, wsparty na podciągniętych pod brodę kolanach chłopak ożywił się na użyte przez opiekuna słowo. Dom. Dla niego było czymś zupełnie nowym, o obcym brzmieniu i trudnym do zidentyfikowania skojarzeniu. Czym właściwie był dom? Miejscem na świecie, którego nie szukał, a które miał w końcu znaleźć.

To o tej szczerości wspomniał mistrz. Szczerości wobec siebie i wobec innych. Est przyłapał się na tym, że za wszelką cenę usiłuje uciszyć wewnętrzny głos, byle wpasować się w otoczenie. W ten sposób próbował uniknąć niechcianego zainteresowania, które i tak wzbudzała jego niecodzienna aparycja. Po raz kolejny z opóźnieniem dotarło do niego, że Mag nie trwoni słów, a naprawdę przekazuje nimi wiedzę oraz trafne spostrzeżenia. Powinien więc posłuchać jego rady i ułożyć się do snu.

Niespiesznie wstał ze śpiwora. Trochę się z nim siłując, wreszcie uchylił go na tyle, by móc się do niego wgramolić. Odstawił przeciekające buty na bok i nie ściągając przesyconego zapachem właściciela okrycia, wsunął się w suche legowisko. Ostatni raz popatrzył w kierunku leżącego naprzeciwko mentora i ziewnąwszy, przymknął oczy.

Deszcz zacinał niemiłosiernie. Bębnił o materiał, rozchlapując coraz głębsze kałuże i pogrążał świat w muzyce natury, kołysząc do snu zmęczonych oraz wyciszając niespokojnych. Est odpływał w krainę snu znacznie łatwiej, niż przyszło mu to zeszłej nocy, a w jego gasnącym umyśle po raz ostatni pojawił się wytatuowany zwiadowca oraz imperialny elf. I nagle nie było już niczego, tylko spokojne oddechy śpiących, strugi deszczu oraz niecichnący wiatr.

 

***

Wiele kilometrów dalej zakapturzona postać stanęła przy niewielkiej szczelinie przecinającej ścianę klifu. Woda rzeczułkami spływała po masywnej sylwetce, a czarne brwi bynajmniej nie marszczyły się z powodu wiosennej niepogody. Niedowierzanie wykrzywiło blade oblicze, gdy powierzchnia pod naciskiem jego sinej dłoni nie zareagowała w ustalony sposób. Nie zareagowała w ogóle. Z sykiem dezaprobaty nieznajomy ponowił kontakt i po raz wtóry spotkał się z brakiem reakcji ze strony znanego mu miejsca. Jego miejsca, w którym zgasła ostatnia odrobina mocy. I to całkiem niedawno.

– Czyżby komplikacje, Obserwatorze?

Aż za dobrze znał ten wysoki, młodzieńczy tenor rozbrzmiewający podłą wesołością. Przybysz pojawił się znikąd, stając tuż za nim.

Istota zwana Obserwatorem ponownie dotknęła skały, a kiedy ta po raz trzeci nie zareagowała, zacisnęła pazurzaste palce i z mocą uderzyła w kamień, odłupując całkiem spory kawałek ściany poznaczonej nacięciami. Głos dobiegający zza pleców nie odpuszczał.

– Jesteś absolutnie pewien, że znalazłeś właściwe miejsce? Niczego aby nie pomyliłeś?

– Obrażasz mnie, podważając me kompetencje, Panie. – Groźny pomruk wydobywający się z piersi opierającego się o ścianę mężczyzny mógł być zwiastunem nadciągającego sztormu. Kolejne słowa wypowiedział jednak cicho i powoli, zachowując w ten sposób resztki z trudem podtrzymywanej cierpliwości. – Moja pamięć sięga wydarzeń sprzed trzystu lat. Czymże więc jest dla mnie ułamek tego czasu? Moje przekonanie jest bezgraniczne.

Rozległ się stłumiony dźwięk, do złudzenia przypominający brzmienie wietrznych dzwonków. Dźwięk wysoki i drażniący czułe uszy, potwornie irytujący oraz prowokujący dreszcze na ciele dwumetrowego osobnika. To był śmiech Pana, najpotworniejszy odgłos, jaki Obserwator słyszał w swoim niekrótkim życiu i jedyny, który przyjmował z obawą. Perliste tony były urzekająco ciche, niemniej z siłą werbla przełamywały kakofonię fal wściekle rozbijających się o brzeg plaży.

Równie wysoki, lecz znacznie smuklejszy cień zbliżył się do niego. Długie palce niknące w ciemności niemal pieszczotliwie dotknęły zimnej, mokrej skały.

– A zatem? Nie zaprosisz mnie do środka, Obserwatorze? Chcę ujrzeć to, czego szukam. Potwierdzenie tego, co podejrzewam.

Pan omiótł kompana złośliwym spojrzeniem posłanym spod szkarłatnego kaptura i podkurczając palce, zapukał w wąski, pionowy otwór tuż obok miejsca, w które rąbnął rozzłoszczony olbrzym. Ściana zwaliła się z hukiem w głąb jamy, kiedy gruba kamienna płyta niczym stary pergamin uległa pod najlżejszym dotykiem niepozornego jegomościa. Cyniczny uśmiech skrywał się w zasłonie mroku, gdy nonszalanckim gestem zapraszał zaniepokojonego tym popisem umiejętności Obserwatora.

Pierwsze prawo tego świata głosiło, że jeśli Pan życzył sobie czegoś, oczywistym było, iż Pan to dostawał.

Obserwator zaryzykował zerknięciem w twarz, której oglądać nie powinien, i szybko zwrócił się w ku zasnutej cieniami stromiźnie korytarza. Żaden z nich nie potrzebował światła.

– Ktoś tu był, Panie. – Tym razem w głosie Obserwatora brzmiało więcej chłodnego respektu niż poprzednio. – Moc nie odpowiada. Wygasła, dopełniając nałożony nań obowiązek.

Ruszył przodem, czując ostry wzrok wbity w swój osłonięty kark. Nienawidził tej istoty z całego serca, lecz żywił do niej irracjonalny szacunek podszyty nabożnym lękiem. Nie sposób było przejść obojętnie nad mocami, jakimi władał Pan.

– Złodzieje? – wyszeptał Pan upiornie zmysłowo, wywołując u Obserwatora zgrzyt ostrych zębów.

– Nie, mój panie, to nie złodzieje.

Na końcu groty Obserwator musiał się pochylić, by nie zawadzić głową o niskie sklepienie. Natychmiast dojrzał przedmiot w gęstej czerni pod stopami i sięgnął po rozbitą szkatułkę, chłodną, przedstawiającą wyjątkowo żałosny widok. A przecież była niegdyś piękną, misternie zdobioną skrytką na najcenniejsze skarby. Na jeden skarb o szczególnym znaczeniu. Ukłucie żalu zagościło na moment w jego sercu, gdy niechciane wspomnienie wynurzyło się z odmętów wiekowej pamięci, zaraz zastąpione płonącym w trzewiach gniewem. Uniósł nieco pozostałości kasetki, prezentując je wyczekującemu Panu.

– Jest roztrzaskana – rzekł. - Ktokolwiek tu był, musiał posiadać moc znacznie przekraczającą moją własną.

– Zatem nie złodzieje – wymruczał Pan, krytycznie przyglądając się przedmiotowi na szponiastej dłoni. – Moc przekraczająca twoją własną, powiadasz… a to dopiero niespodzianka.

– Niemożliwe, by Grobowiec Zaklinacza ukazał się byle komu. Ręczę głową, iż ukryłem go starannie.

– Jak więc wyjaśnisz ten rupieć, który dzierżysz w dłoni? – Głos Pana tracił na swej łagodności. Pierwotna furia przenikała do melodyjnego wysokiego tonu, miażdżąc kiełkującą impertynencję Obserwatora i pokazując mu, gdzie jego miejsce. – I co znaczyć ma nieobecność energii? Nie dalej jak tydzień temu wyczułem pęknięcie Macierzy, więc nie licz, iż zwiedziesz mnie gładkimi słówkami. To ON zabrał Ornament, Obserwatorze.

Potężny humanoid odłożył połamaną szkatułkę na surowy blok kamienia służący za prowizoryczny ołtarz. Nie było możliwości, by zsunęła się z niego i rozbiła, inaczej artefakt nadal by tu był, a rozpoznająca go magia trzeszczałaby na skórze, otwierając przed nim podwoje Grobowca Zaklinacza. Ktoś musiał uruchomić zaklęcie pieczętujące wejście do jaskini. Ale kto? Nasuwały mu się dwie osoby – jedna nie opuszczała stanowiska, miał na nią baczenie, natomiast druga… Nie, to nie mógł być on. To dla niego zbyt wcześnie.

Obserwator spojrzał znad ramienia na zasłaniającego wejście wysokiego osobnika, próbując nie skupiać się na jego przerażających ślepiach i uśmiechniętych z wyższością ustach. Pan wiedział, przekonał się już, iż jego przeczucie okazało się prawdą. Teraz oczekiwał pokornych wyjaśnień.

Obserwator pociągnął nosem. Wewnątrz Grobowca nie dało się zwęszyć esencji, która nawet na zewnątrz była już ledwie wyczuwalna. Pozostało wyłącznie echo obecności śmiertelnych istot odwzorowane w wiecznie poruszających się niciach mocy. Odkrył za to coś, czego nie śmiał wyjawić swemu rozmówcy, a od czego przyspieszył mu puls.

– Nie dalej jak dwa dni temu ktoś tu był – zaczął ostrożnie, perfekcyjnie maskując ekscytację. - Kilkoro ludzi. Lecz to nie oni weszli do Grobowca. Nie wyczuwam ich obecności. Nie zostali wpuszczeni, gdyż magia tego miejsca wygasła.

– Mydlisz mi oczy – mruknął ostrzegawczo Pan. – Zapytam jasno i dosadnie: kto zatem zabrał przedmiot?

Obserwator pokręcił głową, aż kaptur głębiej zsunął mu się na twarz.

– Nie, mój panie, nie mydlę, lecz wyjaśniam, co zaszło. Ornament Zaklinacza musiał zniknąć znacznie wcześniej. Oni przybyli później. Awanturnicy, być może poszukiwacze przygód pokuszeni legendami.

– Czy ON był wśród nich?

Bezpośrednie pytanie ledwie zauważalnie napięło skrytą pod czarnym płaszczem sylwetkę Obserwatora, zmuszając go do skoncentrowania świadomości na odczuciu, którego nie zamierzał ujawniać. Obawiał się, że w ten sposób tylko je uwydatni, jednakże Pan zdawał się cokolwiek nieobecny. Nie dziwiło to, mając na względzie spektrum działań, jakich się podjął i jakie bezustannie musiał kontrolować.

– Nie, nie wyczuwam go, Panie – zełgał gładko.

To było ryzykowne, skoro Pan mógł wyczuć echo jego energii magicznej. Artefakt zadziałał i ukrył swoją obecność przed Macierzą Mocy oraz nurtem, lecz to, co pozostało, rozproszyć mógł jedynie czas.

– Ty nie wyczuwasz jego esencji w nurcie?

– Nie.

Przeciągłe milczenie Pana mogło kosztować Obserwatora głowę.

Smukły cień odezwał się wkrótce, a jego ton w żadnej mierze nie wskazywał, by przejrzał fortel podwładnego. Intensywne spojrzenie przeszywało masywną postać, która całą esencję gromadziła w sobie, gotując się na ewentualny atak.

– Rozumiem, Obserwatorze. Skoro nawet ty nie wyczuwasz niczego w nurcie… – Nie dokończył, niedbale unosząc dłoń o delikatnych palcach. – Dokąd więc poszli?

– Nieopodal znajduje się niewielkie miasto, właściwie ludzka mieścina nazwana Cichobrzegiem. Jeśli przybyli z daleka, to bez wątpienia musieli zatrzymać się właśnie tam.

Pan wypuścił powietrze ustami, a cichy syk temu towarzyszący przywodził na myśl najwymyślniejsze tortury, jakich dopuszczał się niepoczytalny osobnik. Obserwator zdusił paniczny strach, który zalągł się na dnie jego serca. A to jego gatunek nazwano potworami…

– Znajdź ich, Obserwatorze. – Pan skierował uniesioną rękę, wskazując na wyjście. – Mam podstawy przypuszczać, że to ON ma Ornament. Chcę go żywego, w stanie nienaruszonym, żeby była jasność. Reszta mnie nie obchodzi. Możesz się nimi zająć wedle uznania. On. Ma. Być. Żywy! – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Odwrócił się na pięcie, a towarzyszący temu miękki furkot jedwabnych szat zmroził Obserwatora do szpiku kości. Pan ruszył ku dżdżystej powierzchni, podczas gdy olbrzym odprowadzał go wzrokiem. Niewygodnie pochylony wyglądał na koślawego kalekiego sługę, a nie bestię z najgorszego koszmaru.

– Panie, sprawa jest o tyle utrudniona, iż działać mogę wyłącznie pod osłoną nocy. Nie mogę korzystać z teleportacji, rejon ten w niczym nie przypomina terenu sprzed stu lat, a ryzyko…

Szkarłatny cień przystanął w pół kroku.

– Nie interesuje mnie, kiedy będziesz działać, o ile zaczniesz wypełniać swe obowiązki natychmiast po otrzymaniu rozkazu.

– Rozlew krwi nie ujdzie niczyjej uwadze. Jeśli ludzie zaczną znikać w niewyjaśnionych okolicznościach, niewątpliwie pojawią się węszące nosy i nasłuchujące uszy.

– Czy ty grasz na zwłokę, Obserwatorze? – zagrzmiał Pan stojący przy wejściu do grobowca. – Lękasz się, a przecie kwestią czasu jest, gdy nie będziesz już musiał! Twój gatunek nie będzie obawiał się niczego ze strony ludzi. Powrócicie na te ziemie i to oni zmuszeni będą obawiać się was. Będą was wręcz obłaskawiać, masz na to moje słowo.

– Niczego więcej nie pragnę, mój panie, niźli powrotu mej Barwy na tutejsze ziemie. Zaznaczam jednak ryzyko, z jakim…

– Działaj więc! Przynieś mi TO, czego potrzebuję. TEGO, którego potrzebuję. Znajdź go! – powtórzył stanowczo, a dziki błysk rozjaśnił piękne lico skryte pod kapturem. Tym razem grzmot rozchodzący się w oddali nie był wywołany głosem Pana. – Zainteresowanie pozostałych nie powinno być twoim zmartwieniem. Szale prastarej wagi zaczynają się przechylać, przeciwnik bowiem wykonał ruch, zmuszając mnie do podjęcia stosownych działań. – Paskudnie szeroki uśmiech przeciął brązową twarz o czerwonym odcieniu, a głos zniżył się do maniakalnego, przepełnionego ekscytacją szeptu. – Rozpoczęło się, Obserwatorze. Zaledwie miesiące dzielą nas od ostatecznego rozstrzygnięcia. Spałem już wystarczająco długo, by wyśnić sen o potędze, nie zawiedź mnie więc i czyń swą powinność, a ma wdzięczność będzie bezgraniczna.

Zniknął. Ułamek sekundy. Zaledwie tyle było konieczne, by mężczyzna w szkarłatnej opończy zniknął bez śladu.

Obserwator zapatrzył się w szarość przecinaną kolejnymi jaskrawymi błyskawicami. Wiedział, że ten dzień w końcu nadejdzie, chociaż żywił nadzieję, że nie tak prędko, jak miało to miejsce. Zdławił pomruk niechęci i pozwolił nerwom, by przetrzepały nim w odwzorowaniu nagłych dreszczy. Biorąc głęboki wdech, wyciszył fizyczne postrzeganie, jaźnią otwierając się na komorę, którą stworzył niespełna trzy wieki temu. Milczała. Nie odpowiadała na jego wołanie, stając się kolejną martwą dziurą w skale.

Czy on naprawdę zabrał Ornament Zaklinacza? Ile może mieć lat, piętnaście? Nieważne ile, wciąż był zbyt młody, by mieszać się w to, co rychło nadciągało z burzliwego południa. Czy sam się w to wmieszał, czy też wściekły, porywczy nurt wydarzeń porwał go nieświadomego ze sobą? Teraz chyba nie było potrzeby głowić się nad tym, skoro historia spisywała się na nowo na kartach Jedynego Wszechmocnego.

Zielonożółte tęczówki błysnęły w ciemności, pazurzaste palce jednej z dłoni odnalazły pękniętą szkatułę i zamknęły się na niej z mocą kruszącą skały, jakby to z jej winy nastąpiło całe nieszczęście. Rozległ się suchy trzask. Kawałki rozszczepionego drewna wystrzeliły naokoło w towarzystwie ostrych drzazg. Krew wypłynęła z rannej pięści. Pazury poluzowały chwyt, wypuszczając pozostałości skrytki. Jedynym świadectwem ran oraz skaleczeń była świeża, głęboko karmazynowa posoka. Wnętrze dłoni było gładkie i nieuszkodzone.

Obserwator zlizał własną krew podłużnym, wąskim językiem i nie zważając na drzazgi odpadające od twardej skóry, ruszył ku wyjściu, gdzie do niedawna stał Pan. Gdy poczuł na wystawionych policzkach chłodne krople deszczu, jego ręka była już zupełnie czysta. Zaciągnął się rześkim powietrzem, z radością przyjmując kolejny grom docierający znad oceanu. Odetchnął ponownie, tym razem poddając się działaniu słabego, ledwie wyczuwalnego nurtu. Zwietrzały trop powiedzie go prosto do punktu, z którego przybył poszukiwany – i niezaprzeczalnie poprowadzi on do Cichobrzegu.

Nigdy przedtem nie odwiedził tego miasta, ponieważ powstało ono wiele lat po jego wygnaniu. Nie znał go, toteż nie mógł się do niego teleportować bez ryzyka utknięcia w zmiennej czasoprzestrzeni. Nie szkodzi. Spacer w tak cudowną noc dobrze mu zrobi, ostudzi jego gniew oraz zapewni mu czas do namysłu. Obserwator z dziką rozkoszą złoży wizytę w domenie istot, które niebawem przejdą do historii razem ze swymi prymitywnymi lęgowiskami. Historii, której kartę z satysfakcją wyrwie i spali w ogniu przeszłości.

Spuszczony z łańcucha odsłonił ostre zęby w szerokim, gadzim uśmiechu.

Jeżeli Pan czegoś pragnął, Pan to dostawał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz