Tak
jak podejrzewał, przez resztę nocy niemal nie zmrużył oka. Parę razy zdarzyło
mu się przysnąć w sposób nieprzewidziany, lecz zaraz budził się strwożony
nieznanym zapachem bądź obcym dźwiękiem. Leżał wtedy na wznak w niewygodnym,
ciasnym śpiworze nieskutecznie zastępującym łóżko. Nocnym widzeniem wpatrywał
się w lniany sufit niskiego, woskowanego namiotu i nasłuchiwał w oczekiwaniu na
najgorsze, które nie nadeszło.
Wreszcie
jego skołatany umysł przestał zwracać uwagę na kolejne źródła lęków. Znów
odpływał w krainę snów tylko po to, by następny bodziec boleśnie zaznaczył
swoją obecność wśród jego wyostrzonych strachem zmysłów. Nawet wciskające się
do legowiska robactwo poszukujące suchego kąta nie uprzykrzało mu życia tak
bardzo, jak strzegący obozowiska ludzie. I ciągnęło się to przez kilka
koszmarnie długich godzin, podczas których przysłuchiwał się miarowemu,
spokojnemu oddechowi człowieka śpiącego po przeciwnej stronie prowizorycznej
sypialni.
Estalavanes
wiele w tym czasie rozmyślał nad sytuacją, w której znalazł się z własnej woli.
Konkluzje bynajmniej nie były pozytywne. W głębi serca drżał niczym osika na
wietrze, starał się jednak opanować na tyle, by niczego po sobie nie zdradzać,
choć było to trudne. Nie radził sobie z przytłaczającymi go emocjami. Czuł ich
zbyt wiele na raz, by je porozdzielać i nazwać, a co dopiero zrozumieć.
Obrócił
się na bok i udawał głęboki sen, słysząc, jak mistrz wstaje z posłania. Obawiał
się, że walące mocno serce zdradzi jego drobne oszustwo, kiedy poczuł bliską
obecność mentora obserwującego jego twarz. Nie było łatwo podjąć się
kontrolowania oddechu, uciszania łomotu w piersi oraz pilnowania, by rytm snu
nie brzmiał fałszywie, więc nawet jeśli starzec przejrzał fortel, to nie okazał
tego w żaden sposób. Dotkliwe wrażenie minęło. Klapa uniosła się z łopotem, a
pierwsze promienie słońca sięgające leśnego obozu pochłonęły mężczyznę,
zabierając go na niebezpieczne zewnątrz. Chłopak trwał w tej pozycji przez
kilkanaście uderzeń serca i dopiero upewniwszy się, że nic mu nie zagraża,
powrócił do studiowania coraz jaśniejszego dachu schronienia.
Żył,
dostał ciepły posiłek i możliwość wypoczęcia po męczącej nocy, ale ludzie nie
robili niczego bezinteresownie. Zawsze żądali czegoś w zamian za okazywaną
dobroduszność, a gdy tego nie otrzymywali, stawali się okrutni i nieprzyjemni.
Jak te straszliwe oprychy, które raz w miesiącu zjawiały się w noclegowni i
realnymi groźbami wymuszały opłatę za coś, co nazywały podatkiem od ochrony.
Est nie orientował się co to podatek ani tym bardziej dlaczego mieliby
ochraniać przybytek, w którym nigdy nic się nie działo, mimo to opiekun drżącą
dłonią odliczał wtedy konkretną sumę złotych koron i nie wchodząc w dyskusje,
zawsze czynił powinność, wywołując uśmiechy na paskudnych gębach drabów. Może i
nie znał wartości ludzkiej waluty, lecz złote korony widywał na tyle rzadko, by
wiedzieć, że są najcenniejsze.
–
Dzień dobry, Estalavanesie.
Zaskoczony
elf omal nie krzyknął na dźwięk łagodnego głosu, który przywoływał go do
rzeczywistości spod uchylonej poły.
–
Jeżeli już nie śpisz, chłopcze, to chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
Est
opieszale przetoczył się na bok i podniósł do pozycji siedzącej, plącząc w
trokach śpiwora. Ostatecznie zrezygnował z dalszej szamotaniny, by z
zażenowaniem pociągnąć się za ucho, co nie uszło uwadze odświeżonego opiekuna.
Elf przemilczał powitalne uprzejmości. Wstyd blokował myśli pragnące wydostać
się z jego ciężkiej, niewyspanej głowy.
Doradca
Złowieszczego Niedźwiedzia wszedł do środka. W dłoniach trzymał drewnianą misę
wypełnioną po brzegi wodą, a przewieszony przez jego ramię kawałek materiału
zapewne miał służyć za ręcznik.
–
Proszę, byś przed śniadaniem zmył z siebie pozostałości ostatniej wycieczki.
Nie chcesz chyba wzbudzać nadmiernej ciekawości u pozostałych, prawda?
Est
zerknął ukradkiem na wiekowego nauczyciela, który postawił naczynie na trawie,
po czym wysunął w jego stronę kawałek miękkiego materiału. Omiótł wzrokiem
wyciągniętą rękę i przyjął ciepły ręcznik z niemą podzięką. Pachniał
człowiekiem. Zupełnie jak otaczające ich powietrze zamknięte w czterech
ścianach.
Mnich
przykucnął przy misce i przez chwilę przypatrywał się chłopakowi z
nieodgadnionym, dobrotliwym wyrazem goszczącym na pomarszczonym, brodatym
obliczu. Powoli rozprostował nogi i wyszedł tak nagle, jak się zjawił,
zostawiając ucznia samego z poranną toaletą.
Est
nie czekał na zaproszenie. Wypełzł z niewygodnego posłania i na czworakach
podszedł do naczynia pełnego zimnej, krystalicznie czystej wody. Nabrał jej w
dłonie i przysunął do ust, wąchając oraz smakując ciecz, bynajmniej niczym
niedoprawioną. Łapczywie wypił kilka łyków i opluskał policzki, czując, jak
zaschnięty brud w końcu odpuszcza. Krople kapały mu z brody, kiedy metodycznie
oczyszczał ręce – od dłoni po barki. Szorował je z pieczołowitością, aż dotarł
do lewej dłoni i bandaża tak znoszonego, że nieomal rozłaził się pod
najlżejszym dotykiem. Przetarłszy ręcznikiem twarz, odłożył go na kolana i z
niepokojem rozwinął szary, zatłuszczony opatrunek. Uważnie przyjrzał się
rzucającemu blade refleksy jubilerskiemu majstersztykowi. Zagłębiona tuż pod
skórą bransoleta pyszniła się licznymi złotymi ogniwami wielkości odwłoku
mrówki.
Musiał
przyznać, iż przedmiot ten był bajecznie piękny - nie z racji samego
zapierającego dech w piersi wykonania, lecz dlatego, że należał do niego.
Bransoleta go wybrała. Był o tym przekonany, choć nie potrafił wyjaśnić
dlaczego. Tak samo było z przeświadczeniem o konieczności ukrywania jej przed
całym światem. Wszystko to było nieracjonalne i niewytłumaczalne, podobnie jak
sama biżuteria.
W
obawie przed uszkodzeniem artefaktu zamoczył rożek ręcznika w mętnej cieczy i
począł przecierać lewą dłoń, przyglądając się cudownym splotom. Nie odczuwał
dyskomfortu związanego z podskórną obecnością ciała obcego, jakby ta rzecz od
zawsze była jego integralną częścią.
Gdy
skończył już poranne oporządzanie się, wściekły błysk przeciął jego umysł. Z
przestrachem popatrzył na zalegający obok kolana bandaż, który zupełnie nie
nadawał się do ponownego użycia. I jak miałby teraz osłonić swój sekret, skoro
jego łatana koszula nie miała rękawów, a pelerynę oddał właścicielowi zanim
położył się spać? Pozostał jedynie ręcznik. Ale gdyby oderwał od niego kilka
pasków materiału…
Ściskając
oburącz wilgotną, poszarzałą z brudu szmatkę rozciągnął ją, sprawdzając, który
z boków jest najdłuższy. Obrócił ją raz i drugi, po czym zmienił chwyt z
zamiarem oderwania wystrzępionego kawałka. Szelest przy wejściu sprawił, że
gwałtownie przycisnął ją do piersi, podskakując w miejscu niczym dziecko
przyłapane na rozrabianiu. W ostatnim momencie złapał potrąconą miskę, lecz nie
uniknął rozchlapania zawartości, zamieniając wodę i wypuszczony z palców
ręcznik w breję upstrzoną źdźbłami wydeptanej trawy.
Wrócił
mistrz.
Przeprosiny
zaklęte w kocich oczach były widoczne w całej przykurczonej, cherlawej sylwetce
białego elfa. Opadające końcówki uszu i pochylony kark zdradzały, że za sprawkę
tak trywialną jak rozlanie wody chłopak był surowo karany. Przecież Mag nie
mógł zakładać, że w mieścinie pokroju Cichobrzegu ludzie będą traktować z
wyrozumiałością siebie nawzajem, a co dopiero istotę tak różną od nich samych.
Dla tamtejszych ludzi życie było zbyt proste, by komplikować je życzliwością
oraz empatią. Ale on był inny. Dla niego skomplikowane życie było jedynym,
jakie znał, co czyniło je łatwym i przewidywalnym. A przynajmniej dotychczas
takie było.
Starzec
przykucnął naprzeciwko niego, celowo unikając patrzenia na jego odsłoniętą lewą
dłoń. Z obojętnością spojrzał na błoto, lecz nic nie powiedział. Bardziej
interesowały go burzliwe zmiany zachodzące w młodym uczniu aniżeli brud
oblepiający jego eleganckie buty jeździeckie. Pojedyncza bruzda pojawiła się
wśród zmarszczek przecinających czoło, ale nie świadczyła ona o niezadowoleniu.
Zdradzała troskę, z którą udręczony chłopak wciąż się nie oswoił.
–
Estalavanesie, chciałbym, abyś zrozumiał, iż nie należę do osób hołdujących
metodzie nagradzania i karania. – Rzeczowy ton wybrzmiał pod upstrzonym plamami
światła sufitem, zmuszając podopiecznego do nieznacznego wyprostowania pleców.
Bystry chłopak wychwycił intencjonalne zastosowanie określenia „osoba” mające zastąpić źle kojarzone
przez niego słowo „człowiek”. –
Nie spodziewaj się zatem, że za winy będę cię konsekwentnie karał, a za czyny
godne pochwały hojnie nagradzał. Jest to sprzeczne z moim przekonaniem odnośnie
do równości i w niewielkim stopniu sprawiedliwości, gdyż to, co mnie wydawać
się może postępowaniem karygodnym, dla ciebie może pozostawać rzeczą
najzupełniej normalną. – Wyciągnął rękę, na której leżała ciasno zwinięta
szpulka bandaży. – Nie mnie oceniać innych, sam bowiem błądzę we mgle życia.
Owszem, mogę przedstawić własne zdanie, jednak pozostaje ono wyłącznie opinią,
nie oceną.
Est
jak urzeczony wpatrywał się w przedmiot spoczywający na otwartej, poznaczonej
bliznami dłoni. Nie potrzebował dodatkowej zachęty, by sięgnąć po opatrunek.
Wyszeptał podziękowanie i uniósł spojrzenie na ogorzałą twarz, jakby czekając
na przyzwolenie. Uzyskawszy je, od razu zajął się pracą, tym razem szczególnie
starannie, by jak najdokładniej ukryć symbol swojego nowego życia. Owijając
dłoń, zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Słowa mnicha były tak prawdziwe, że
zapragnął im wierzyć, nawet jeśli wypowiadał je fałszywy ludzki język. Język,
który znów postanowił przerwać panującą ciszę, urywaną od czasu do czasu
wołaniem dochodzącym spoza lnianego schronienia.
–
Niemniej powinienem wyraźnie zaznaczyć, iż nie będę tolerował zachowań
wykraczających poza granice ogólnie przyjętych konwenansów. – Głos Maga stał
się chłodniejszy niż wietrzyk wpadający przez łopoczącą połę namiotu.
Estalavanes zamarł w bezruchu. – Sądzę, że w twoim przypadku, mój uczniu, to
najmniejsze z naszych zmartwień. Preferujesz milczenie oraz obserwację ponad
zbędne słowa i gesty. Zdajesz się osobą, która wie, iż siłą, gwałtem oraz
przemocą można osiągnąć cel szybciej, lecz nie przyniesie on oczekiwanych
rezultatów, a na dłuższą metę obróci świat przeciwko temu, kto poczyna sobie
zbyt śmiało i agresywnie. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny, czyż nie?
Est
zamrugał. Zaskoczony insynuacją opiekuna zwiesił ramiona i skupił się na
pożółkłym bandażu, nieznacznie odcinającym się na tle białej jak śnieg skóry.
Rzeczywiście, właściciele noclegowni nie przebierali w środkach, by zmusić do
posłuchu przerażone dziecko. Bardzo szybko osiągnęli cel w postaci
podporządkowanego bezbronnego sługi, jednakże skutek okazał się odwrotny do
zamierzonego. Estalavanes odczuwał głęboką nienawiść nie tylko do nich, ale
także do całego rodzaju ludzkiego, który nie okazał mu ani krzty troski czy
zrozumienia. Były jedynie drwiny i nękanie, dręczenie oraz krzywdzenie dzień po
dniu przez wszystkie te lata. Mieszany był z błotem i pomyjami, traktowany
gorzej niż wychudzone psy z rzadka szwendające się po brudnych ulicach
miasteczka.
Zacisnął
pięść i skrzywił się pod naporem uczucia, jakie mieszało mu w głowie, opadając
toksyczną chmurą na bijące z mocą serce. Boleśnie odczuł siłę skłonnych do
przemocy ludzi. Nie chciał być taki jak oni, ale oni nie zasługiwali na nic
lepszego niż to, czego im życzył. Każdy człowiek. Bez wyjątku, mógłby dodać,
lecz nie byłaby to prawda. Już nie, skoro jeden wyjątek kucał właśnie naprzeciw
niego.
Duża
dłoń opadła na jego pięść. Sękate palce łagodnie zamknęły się wokół niej,
subtelnie pchając w dół. Szorstka skóra mistrza była niesamowicie ciepła.
Wstrząśnięty wciągnął głośno powietrze i zatrzymał je w płucach na czas
konieczny do odzyskania panowania nad sparaliżowanym ciałem. Strzelił
spojrzeniem w stronę starca, który dziwnym zrządzeniem losu siedział teraz tuż
obok niego i z powagą zaglądał w jego okrągłe, zielone oczy.
–
Estalavanesie, gniew jest jedną z najtrudniejszych do opanowania emocji –
wyszeptał Mag – jest pierwotną siłą, za pomocą której możesz niszczyć, ale też
i tworzyć. Możesz wykorzystać go na wszelkie sposoby, pamiętaj jednak, że raz
podjętej decyzji nie można już cofnąć. Niesie ona konsekwencje, których
przewidzenie graniczyć może z niemożliwym. Twoje działanie zawsze spotka się z
reakcją otoczenia bez względu na to, czy ty ją dostrzeżesz, czy też nie.
Puściwszy
znieruchomiałego ucznia, mnich rozluźnił się, otwarte dłonie kładąc swobodnie
na kolanach. Poprawił postawę i wnikliwie przyglądał się młodemu elfowi, który
tocząc wewnętrzną walkę, to luzował, to zaciskał zabandażowaną pięść.
Doradca
czekał. I doczekał się.
–
Mistrzu, w gniewie nie ma miejsca na tworzenie. Pod jego wpływem ludzie
niszczą, uderzają, miotają wyzwiska, jakich nikt przy zdrowych zmysłach nie
chciałby słuchać. – Głos Esta zaczynał się łamać kiedy wyrzucał z siebie
wszystko, co ciążyło mu na sercu. I mówił to nie komu innemu, lecz właśnie
człowiekowi. – Gniew zawsze oznacza najgorsze. Przed gniewem trzeba uciekać.
Dusić go w zarodku.
–
Nie przyznam ci racji, chłopcze – padła spokojna odpowiedź poparta równie
łagodnym, przeczącym ruchem łysej głowy. – Nie przyznam dlatego, że mówisz o
konkretnych ludziach, podczas gdy Khaldun zamieszkuje wiele ras uznawanych za
inteligentne oraz cywilizowane, które gniew traktują i przedstawiają zupełnie
odmiennie. Nie przyznam także przez wzgląd na jeden rodzaj gniewu, jaki
wskazujesz. Gniew reprezentujący nienawiść jest wygodny. Z łatwością przejmuje
panowanie nad słabą wolą, popychając do czynów mogących pozornie złagodzić jego
efekty. Jest niczym ogień, który wygaśnie dopiero w chwili, gdy na jego drodze
zabraknie niezbędnego do istnienia opału. Nim do tego dojdzie, niejednokrotnie
pustoszy otoczenie, raniąc i krzywdząc osoby znajdujące się w zasięgu jego
działania. – Mag odetchnął ze świadomością, że jego uczeń zbyt mocno przekonał
się o prawdzie płynącej z jego monologu. – Niewiele jest na świecie istot,
które gniew potrafią skierować na inne aspekty życia, jak na przykład
przeciwdziałanie krzywdzie. Tak zwany słuszny gniew, siła wykorzystana do
przeciwstawiania się rzekomej niesprawiedliwości. Tę doktrynę wyznaje chociażby
Zakon Paladynów, obrońcy ludzkości od dwóch tysiącleci stojący na straży pokoju
oraz równowagi w ludzkich krainach. Lub też nieistniejący już druidzi, dla
których straszliwy gniew natury był bronią w walce o dobrostan dzikich ostępów
przeciwko ekspansywnym osadnikom. Gniewu nie należy się wyrzekać. Należy go
ujarzmić i podporządkować własnym dążeniom.
Serdeczny
uśmiech zagościł na wargach milknącego człowieka, gdy lekko opuścił otoczone
zmarszczkami powieki. Estalavanes, mimo iż zdawał się skupiać wyłącznie na
zabandażowanej dłoni, słuchał mentora z niepodobną mu uwagą.
Słuszny
gniew. Brzmiało jak żywcem wyrwane z bajań Starego Przechrzty o łowcach smoków
z czasów Zimnej Rzezi albo pełnych chwały krucjatach rycerzy Zakonu walczących
ze złem pleniącym się w ludzkich krainach. Jak w ogóle gniew może być słuszny?
Zupełnie tego nie pojmował, ale za sprawą przekonania płynącego z łagodnym
głosem opiekuna wszystko to, co mówił, pozostawało w nim na dłużej. Nie wpadało
jednym uchem i nie uciekało drugim, lecz odnajdowało cichy kąt w
podświadomości, w której mogło się zaszyć do czasu ponownego przemyślenia. Mag
posiadał wieloletni bagaż doświadczeń i na jego tle dzieciak z zabitej dechami
dziury wydawał się nikim więcej niż prostakiem zamkniętym w granicach
narzuconej przez społeczność ignorancji. Est nie chciał taki być. Zapragnął
poznać świat takim, jakim widział go jego nauczyciel – szeroki, wielowarstwowy,
skomplikowany i przede wszystkim ciekawy. Chciał zaznać każdej perspektywy,
umocnić w sobie wyrozumiałość oraz empatię, dzięki którym łatwiej mu będzie
odnaleźć się w dążeniu i dalszym działaniu. Po prostu chciał być taki jak jego
mistrz. I chociaż znał go zaledwie od kilkunastu godzin, to czuł, że jest
właśnie tam, gdzie być powinien. Pod opieką osoby, która znalazła się w
odpowiednim miejscu i czasie.
Ostatecznie
rozmowa zeszła na nieco ogólniejsze, mniej znaczące tematy, podczas których
milczący Estalavanes kończył obwiązywanie lewej dłoni. Mag zadecydował, że
jeszcze tego dnia odpuści swojemu podopiecznemu śniadanie spożywane wraz z
pozostałymi, jednakże od momentu przekroczenia bramy Twierdzy zostanie zmuszony
dostosować się do reguł obowiązujących w poniekąd hermetycznym bractwie.
Uniknie dzięki temu zamieszania i nie zaryzykuje zniechęceniem do siebie
zachowawczych ludzi. Oczywiście wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Nie
wymagał przecież od swojego ucznia, aby ten na przestrzeni kilku dni przełamał
wszelkie opory. Chłopak jeszcze długo będzie oswajał się z ogromem osób
mieszkających i pracujących na tętniącym życiem, odgrodzonym murami obszarze
mogącym z całą słusznością ubiegać się o status niewielkiego warownego
miasteczka.
Nie
mówiąc nic więcej, stary mnich wstał z wysiedzianego miejsca. Wyszedł z pustą
misą oraz brudnym ręcznikiem, a po dłuższej chwili wrócił z dwiema miseczkami
owsianki dosłodzonej leśnymi owocami i miodem. Poza śniadaniem przyniósł także
wieści, że obóz szykuje się właśnie do odjazdu.
***
Powtórka
z nocnej rozrywki, z tą różnicą, że teraz nad jego głową świeciło słońce, o ile
aktualnie nie skrywało się za gęstymi kłębami chmur o wysokich czołach. Jak nic
szło na burzę. Est starał się tym nie przejmować, mając na uwadze słowa
nauczyciela dotyczące następnego noclegu. Z końcem dnia mieli dotrzeć do
Twierdzy Niedźwiedzi, a do tego czasu minie wiele godzin spędzonych w drodze.
Zupełnie go to nie zajmowało, bo jego żołądek mruczał z zadowoleniem pełen
ciepłej strawy, a wrażliwe uszy nawykły już do hałasu czynionego przez
kilkunastu jeźdźców - do ich podniesionych głosów oraz dźwięków wydawanych
przez konie. Zapachy, do niedawna irytująco obce, stawały się teraz normą na
granicy czujności i senności. Był zmęczony, a wóz… To zabawne, bo skrzynia wozu
nadawała się do spania lepiej niż woskowany namiot.
Ścieżka
przecinająca las pełna była wybojów oraz wypłukanych deszczem kolein. Nie
zaliczała się do przyjemnych, lecz powieki Estalavanesa co rusz przymykały się
pod wpływem kołysania i bujania wyładowanej obozowymi rzeczami skrzyni. Tym
razem okresy trwania we śnie były dłuższe niż te, jakich zaznał w nocy pod
dachem. Zwinąwszy się w kłębek, oparł głowę o zrolowany śpiwór i mocniej
podciągnął pelerynę mistrza pod brodę, stopami zapierając się o tylną klapę
wozu. Pojazd chybotał się jak łódka na morzu, sprawiając, że stopniowo odpływał
w świadomy sen.
Kiedy
ostatni raz sprawdzał, tuż za nim jechał jeden z tych charakterystycznych
najemników, odziany w brązowy skórzany pancerz i nakrapianą ciemnozieloną
pelerynę, dzięki której niemal stapiał się z zadrzewionym krajobrazem.
Zwiadowcy, jak nazywał ich mistrz. Tropiciele. Strażnicy mający za zadanie
trzymać zagrożenie na dystans bądź na czas ostrzegać przed nim ludzi. Wszyscy
mieli łuki, kołczany pełne strzał oraz długie miecze. Wszyscy poza wytatuowanym
złośliwcem, którego łuk był najdłuższy ze wszystkich, a zamiast miecza po
bokach bioder nosił sztylety, jakby pomylił rozmiary własnego ekwipunku. Kim
był, by móc tak swobodnie odstawać od współtowarzyszy, z których każdy następny
podobny był do poprzedniego? Colonell z Niedźwiedzi. Wszystkie myśli wbrew woli
elfa powracały do niego. Jego wybawcy, a może raczej przekleństwa. To się
jeszcze okaże.
Przed
zaśnięciem Est zastanawiał się, jak potoczyłyby się wypadki, gdyby nie zabił on
czarnej śmierci. Niewątpliwie dzik dopadłby i rozszarpał ofiarę, a wtedy już
nie musiałby przejmować się kompletnie niczym – nastąpiłoby marne zakończenie
marnego żywota. Gdyby o własnych siłach uciekł rozjuszonej bestii, byłoby tylko
gorzej. Luiza zapewne nie dałaby mu żyć, skoro wiedział o jej potajemnej
schadzce, za co wyżywałaby się na nim przez kolejny miesiąc. Wtedy też Mag nie
przybyłby do Cichobrzegu, ponieważ moc zaklęta w bransolecie zapewne
przyzwałaby go bezpośrednio do siebie i nigdy by się nie spotkali. Estalavanes
niewątpliwie dokonałby żywota wśród pogardy i nienawiści jako bezimienne
straszydło.
To
nie on był ważny, jak sam zaczynał zauważać. Ważne było to, co skryło się w
jego ciele, w jego dłoni. Niespecjalnie go to dziwiło. Za to zdumiewające po
stokroć okazało się podejście człowieka, który bez trudu mógł zabrać
bezbronnemu dzieciakowi to, po co przyszedł, a jednak z niezrozumiałych
przyczyn postanowił przysposobić sierotę na ucznia, roztaczając nad nim swego
rodzaju barierę oraz strzegąc go przed krzywdą ze strony nieprzychylnych mu
osób.
Poruszony
Est przymknął oczy. Ukołysany przez bujający się na nierównej ścieżce wóz,
skulony pod ciepłą peleryną odpłynął w czujny sen, w którym pełno było ostrych
mieczy, wytatuowanych ludzi oraz brodatych starców. A także koni, rżących i
niespokojnych, majestatycznie pięknych z rozwianymi grzywami i powiewającymi w
dzikim galopie ogonami.
Wozem
szarpnęło. Zsuwający się ze stert bagaży chłopak natychmiast się obudził. Konie
wciąż parskały i chrząkały, ale teraz nie była to jego senna wizja, lecz ponura
rzeczywistość nadchodzącego, pachnącego leśną wilgocią wieczoru. Wierzchem
dłoni otarł sklejone snem powieki i uniósł głowę na tyle, by móc rozejrzeć się
ostrożnie, nie przykuwając przy tym uwagi otaczających go ludzi. Nie musiał być
bystrzakiem, by wiedzieć, że nie ufali mu ani odrobinę, choć żaden nie
powiedział tego głośno. Wystarczyły mu krótkie, posyłane wilkiem spojrzenia
oraz dotykający jego zmysłu powonienia zapach doprawionego niepewnością
strachu, specyficzny i niemożliwy do pomylenia z jakimkolwiek innym.
Jak
odkrył z cichą satysfakcją podczas zwijania obozu, najemnicy nie traktowali go
na podobieństwo ciekawostki przyrodniczej. Nie wykazywali także przesadnego
zainteresowania jego osobą, jakby za życia napatrzyli się na takich białych
elfów aż po końce zaokrąglonych uszu. Bardzo często przyciągał wzrok, lecz
teraz był to raczej odruch - był kimś nowym, nieznanym. Kimś, na kogo warto
było uważać, choćby ze względu na własne bezpieczeństwo. Nikt go nie zagadywał
ani nikt mu się nie przedstawiał, a obserwację prowadzili z odległości
wystarczającej, by móc zareagować w razie spodziewanego zagrożenia.
Podobnie
było teraz. Poczuł na sobie kilka par oczu, które zaraz skierowały się ku
przodowi zatrzymanej kawalkady. Est miał nieprzeciętny wzrok. Potrafił
rozróżnić srebrne detale na kurtce podróżnej opiekuna, mimo że dzieliło ich
niespełna trzydzieści metrów. Dostrzegał jego profil przysłonięty cieniem
drżących na wietrze koron drzew - łagodny i przejawiający wręcz niespotykane
pokłady rodzicielskiej cierpliwości. Starzec rozmawiał z Velrenem, choć
określenie tego widowiska rozmową było znaczącym niedopowiedzeniem. To była
jawna, ostentacyjna bura, w której stronę dominującą przyjął imperialny elf,
gestykulujący żywo i niepotrzebnie unoszący głos. Pochylony nad łękiem siodła
wskazywał na coś przed nimi, czego nawet dalekie widzenie białoskórego
obserwatora nie mogło dosięgnąć.
Mag
nie reagował. Nie pozwalając się sprowokować, podążył wzrokiem za dłonią
Velrena i na powrót zwrócił się ku jego przystojnym, szlachetnym rysom. Gdy
awanturnik ucichł, oczekując odpowiedzi, mnich pokręcił przecząco głową i
ponaglił siwego wałacha, gestem nakazując najemnikom podjęcie dalszej podróży.
Dowodził oddziałem, a dowódca nikomu nie musi się tłumaczyć. Tak jak słowu
dowódcy nikt nie powinien się sprzeciwiać. Zdenerwowany rudzielec potarł twarz,
gotując się od narastającej w nim wściekłości, a jego spojrzenie stawało się
lodowate niczym pojedyncze krople z rzadka spadające z ciemniejącego nieba.
Między
dyskutantów wjechał wytatuowany młodzieniec na gniadym koniu. Usiłował uspokoić
rozsierdzonego strzelca, ale ten machnął na niego ręką i odbił w bok,
oddzielając się od reszty. Colonell zamierzał ruszyć za nim w pogoń, lecz jedno
ciche polecenie doradcy odwiodło go od tego zamiaru i odesłało na sam koniec
kolumny. Jakby za karę, jak wnioskować można było po zbolałej minie niedoszłego
mediatora, ale Estalavanes nie potrafił odczytywać emocji. Nie radził sobie z
nimi i wolał nie ryzykować oceny zafałszowanej własnym niedoświadczeniem. Nie
miał też okazji, by lepiej mu się przyjrzeć, bo dzielący ich dystans skracał
się nader szybko. Opadł więc na dno wozu i znów okrył się czarną peleryną z
zamiarem symulowania drzemki.
Przez
chwilę nasłuchiwał i zdawać się mogło, że śniady tropiciel łyknął oszustwo,
wtem cichy, pogodny tembr wyrwał niepocieszonego elfa z naprędce stworzonej
iluzji. Głos mężczyzny zdradzał jego młody wiek, był wyjątkowo gładki i
melodyjny, a w związku z tym wydawał się szczery.
–
Mną się nie przejmuj, Esti, mam cię tylko doglądać. Ale z tego, co zdążyłem
zauważyć, zdajesz się równie ciekawy wydarzeń co reszta. Poza tym to twój
mistrz, więc powinieneś wiedzieć pewne rzeczy.
Jakie
rzeczy?
Estalavanes
nie miał pewności, czy nie wypowiedział swych myśli na głos, skoro język nieraz
już zdradził go w najgorszym możliwym momencie. Dla bezpieczeństwa zasłonił
usta obiema dłońmi i docisnął je mocniej, czując, jak chude palce wbijają mu
wargi w zęby.
Col
nie przejmował się jego manierą. Kontynuował wątek, szczegółowo nakreślając
sytuację:
–
Vel upiera się, by pominąć kolejny postój i wbrew niepogodzie jak najszybciej
udać się do Twierdzy. Rzecz jasna Zrzęda, och, przepraszam, Mag uważa to za zbędny pośpiech.
Rozbicie obozu za lasem nie przyniesie nam szkody, o ile piorun nie rąbnie w
namiot. Ale gdyby pominąć odpoczynek i przycisnąć wierzchowce…
Colonell
przerwał potok słów, śledząc wynurzającą się znad krawędzi skrzyni białą zjawę
o nienaturalnie dużych oczach. Wpatrzone były wprost w niego. Zwiadowca nie
zamykał ust, niezdolny wykrztusić nic więcej poza głupawym „cześć”. Nie doczekał się jednak
żadnej reakcji. Przechylił głowę, a zielone oczy podążyły za nim, zdradzając
zwyczajne milczenie, a nie zawieszenie we własnym umyśle.
Biały
elf przypominał w tym momencie drobne, urocze zwierzątko. Col musiał się
pilnować, inaczej popadnie w to bliżej nieokreślone oszołomienie objawiające
się szumem w uszach oraz suchością w gardle. Zeszłej nocy pierwszy raz spotkał
się z tak cudacznym doświadczeniem i pierwszy raz ujrzał tak cudaczną istotę.
Czy Esti naprawdę był mężczyzną? Z jego buźki trudno było cokolwiek
wywnioskować.
Białe
powieki mrugnęły raz i drugi, a czarne brwi na moment zeszły się tuż nad nimi w
wyrazie zastanowienia. Est chciał coś powiedzieć, ale kiedy miał już przekuć
myśli w słowa, te znikały, pozostawiając szumiącą pustkę w głowie. Odetchnął
bezgłośnie. Czy naprawdę zamierzał się odezwać? Jeśli by to zrobił, namolny
człowiek niechybnie odebrałby jego wypowiedź jako sygnał do podjęcia rozmowy,
co było wykluczone.
–
O co chodzi? – Tropiciel poluzował wodze podrzucającego łbem konia i mocniej
odchylił głowę. – Powiedziałem coś nie tak? Mam coś na twarzy? Nie wiem… Nie
rozumiesz, co do ciebie mówię? Mam mówić wolniej? A może mówię zbyt wolno?
Nie
mówisz za wolno, ani za szybko. Mówisz zbyt wiele.
Est
nigdy mu tego nie powie. Wszyscy robili wszystko wbrew niemu, więc i on
postępował na przekór sobie, dusząc chęci we własnym wnętrzu, by potem w
zaciszu świadomości toczyć pełne wyrzutu wyimaginowane dysputy. Powinien
odezwać się i dosadnie mu uzmysłowić, że ma już dość jego bezsensownego
gadania. Ale nie potrafił.
–
Jaaasne… – Młodzieniec uśmiechnął się szeroko. Na coś się zanosiło.
Nieokrzesaniec o ciemnej karnacji w końcu pokaże swoją prawdziwą naturę, tego
był pewien. – Zupełnie nie pojmuję, dlaczego Velren jest o ciebie zazdrosny.
Och, nie, czekaj, chyba już łapię. Cała ta kłótnia dotyczyła nie drogi, a
ciebie właśnie! – Colonell pstryknął palcami, a jego klacz czujnie zastrzygła
rudymi uszami. – Velren potrafi nieźle zaleźć za skórę, każdy w Twierdzy ci to
powie. No i wyjaśniło się też, dlaczego mam cię strzec. Nie wyglądasz na
takiego, który czmychnąłby w las przy nadarzającej się okazji. Bo i tak byś mi
nie uciekł, bądźmy szczerzy. Mam pilnować, żeby to on nie zbliżał się do ciebie. O
Wszechmocni, Zrzęda naprawdę zbyt wiele wymaga od gościa, który nie spał od
dwóch nocy.
Że
jak?! Że niby ty masz chronić mnie przed najemnikiem, który cieszy się
zaufaniem doradcy Niedźwiedzia? Jak rany, to już nadinterpretacja. Zdecydowanie
powinieneś odłożyć myślenie na czas, kiedy będziesz wyspany…
Dlaczego
niby Velren chciał wyrządzić mu krzywdę? Słowa zadufanego elfa może i raniły,
ale były niczym w porównaniu z tym, czego nasłuchał się w Cichobrzegu przez
całe swoje życie. Czyżby gotów był przenieść tę tak zwaną zazdrość, o cokolwiek
by ona nie była, na płaszczyznę fizyczną? Dlaczego miałby krzywdzić zupełnie
obcą, niemieszającą się do jego życia osobę?
–
Pewnie Zrzęda chce wykorzystać czas, by przygotować cię na spotkanie z
przywódcą, zaś Velren chce jak najszybciej pozbyć się dodatkowego ciężaru w
postaci…
Col
zamilkł. Kocie oczy po raz kolejny go zahipnotyzowały, a widoczne za nimi
długie uszy sprawiły, że musiał przełknąć ślinę. Doprawdy, zdrowo go kopnęło,
by dać się podejść nieracjonalnym uczuciom. Niby od niechcenia rozejrzał się po
okolicy, przeczesując brązowe włosy i zatrzymując rękę na karku. Drugą mocniej
ścisnął wodze, podpierając się na łęku siodła.
–
Przepraszam, Esti, za dużo mówię, a ty pewnie wolałbyś, nie wiem, odpocząć.
Wybacz. O, zaczyna padać.
Dlaczego
kiedy zbyt wiele gadasz, chciałbym, żebyś przestał, a kiedy przestajesz,
jedyne, czego pragnę, to żebyś kontynuował?
Est
nigdy nie rozumiał samego siebie, ale jego obecny brak pojmowania przekroczył
właśnie granice dotychczasowych możliwości. To nie tak, że chciałby słuchać
jego głupiej gadaniny, po prostu przerwał akurat w momencie, w którym nie
powinien był tego robić. I co z tą jego malowaną twarzą? Dlaczego patrzy w ten
sposób?
Sfrustrowany
opadł na stertę pakunków i wpatrzony w kołyszące się liście obserwował krople
padające z ołowianej chmury. Nawet nie zauważył, gdy jego skłębione, trudne do
rozdzielenia refleksje przeszły w ciepłą mgłę snu. Żaden koszmar nie zmącił
jego odpoczynku. Żadne dźwięki z zewnątrz nie wkradły się do jego umysłu.
Estalavanes wreszcie zasnął spokojnym snem, jak gdyby jadący za nim człowiek
rzeczywiście nad nim czuwał.
***
Powiedzieć,
że padało, to jakby nie powiedzieć nic. Przemoczony do suchej nitki Est kulił
się w ciemnościach pod wodoszczelnym dachem, mocno naciągając na grzbiet czarną
pelerynę. Pocieraniem starał się rozgrzać dłonie, lecz niewiele pożytku mu z
tej czynności przychodziło. Chłód zmierzchu przenikał go do szpiku kości,
dodatkowo spotęgowany wszechobecną wilgocią. Deszcz zawzięcie tłukł o płócienną
zasłonę, wybijając szybki rytm na coraz mocniej uginającej się pod naporem wody
osłonie, która w jego oczach zdawała się zaraz ulec przeważającym siłom natury.
Niesprzyjająca
aura z każdą kolejną godziną przybierała na sile. W ostatniej chwili udało im
się rozbić obozowisko z dala od wysokich drzew, nie uniknęli jednak walki z
samym żywiołem – bezlitosnym i zupełnie obojętnym na los zmęczonych podróżą
ludzi. Elf przeczuwał, że następnego dnia zmuszeni będą jechać w deszczu.
Nawałnica rozpętała się na dobre i wcale nie zamierzała się uspokoić. Wręcz
narastała, smagana porywistym wiatrem nadciągającym z północy.
Chłopak
szczelniej okrył się zbyt dużą peleryną i podciągnął kolana pod brodę. Miał
nadzieję, że posłanie, na którym siedział, nie namoknie zbyt szybko, ponieważ
deszczówka wdzierała się już do wnętrza ich wątpliwego schronienia. Poziome
uszy drgnęły nieznacznie, a zaraz potem do namiotu wszedł Mag. W dłoniach niósł
dwie drewniane miseczki, równie mokre co on sam. Ręczna latarenka kołysała się
u jego boku, posyłając roztańczone błyski wzdłuż cienkich ścian i na moment
oślepiła ucznia, który przez cały czas obserwował nauczyciela kątem oka. Jedno
z naczyń pojawiło się przed nim na wyciągnięcie ręki.
–
Jedz, póki ciepłe, Estalavanesie – polecił mistrz, odkładając własną miskę na
bok i odpinając latarnię od żelaznego pierścienia u pasa. – Elurielle włożyła
wiele trudu w przygotowanie gulaszu z zająca, a mięso i warzywa odżywią twój
młody organizm.
Swoim
zwyczajem Est nie odpowiedział, ale chętnie zastosował się do słów nauczyciela.
Drewno przyjemnie grzało w chude palce, a od smakowitego zapachu ślina sama
napłynęła do ust. Zerkając na mistrza, napoczął kolację i ani się obejrzał,
pochłaniał ją jak ktoś, kto nie jadł porządnego posiłku od tygodni, co nie
mijało się z prawdą. W przeciągu dwóch dni przyszło mu zjeść lepiej niż przez
lata życia w Cichobrzegu.
Mag
postawił niewielkie źródło światła oraz ciepła między nimi. Usadowił się w
siadzie skrzyżnym naprzeciwko podopiecznego i słowem się nie odzywając,
spożywał posiłek, pogrążony we własnych rozważaniach.
Chłopak
wyskrobał łyżką resztę gęstego sosu i gotów był oblizać naczynie do czysta, ale
zachowanie to wydało mu się tak bardzo niestosowne, że zamarł z jego brzegiem
przy wargach. Niechętnie opuścił je na ziemię. Z ciepłem rozpływającym się po
ciele zapatrzył się na pionowy płomyk ognia i skupił na nim, z wolna popadając
w otępienie, wtem nagły ruch na skraju postrzegania przywrócił go do szumiącej
ulewnie rzeczywistości. Żylasta dłoń zabrała jego miskę. Est odprowadził
wzrokiem starca, który wystawił oba naczynia poza względnie suche granice
kryjówki. Czy mistrz powinien usługiwać uczniowi? Nie miał pojęcia, czy była to
normalna praktyka w świecie ludzi czy też tymczasowy przywilej, jakim
niewątpliwie powinien się cieszyć.
Mnich
wrócił i usiadł na poprzednim miejscu. Uniósł spojrzenie czarnych oczu, w
których odbity płomyk rozdzielał się na dwoje. Jego poważna twarz nie zdradzała
absolutnie niczego. Obojętna maska zastygła w wyrazie, jaki mógł mieć
drapieżnik oceniający ofiarę, uważny i przenikliwy, dopatrujący się słabych
punktów.
Est
zadrżał, przełykając ślinę, gdy przeszły przez niego trudne do opanowania
ciarki. Opiekun bez pośpiechu uniósł jedną ze szklanych okopconych ścianek i
zgasił płomyk dwoma palcami, nic sobie nie robiąc z piekącego gorąca. Młody
uczeń oślepł na kilka sekund, ale zaraz otoczenie pojawiło się na nowo.
Poszarzałe, matowe i nienaturalnie płaskie pozbawione było realizmu oraz głębi.
Mentor w dalszym ciągu się nie odzywał. Odgłos rozpinanych guzików i
skrzypienie wilgotnej skóry przykuły uwagę elfa, którego oddech przyspieszył na
równi z szalonym biciem serca. Człowiek odłożył ociekającą deszczówką kurtkę
oraz koszulę na bok i z przymkniętymi oczami ściągnął łopatki. Wziął głęboki
wdech, a dłonie położył swobodnie na kolanach.
Chłopak
poczuł się niezręcznie w towarzystwie mężczyzny z obnażonym torsem. Nawet w
nocnym widzeniu węzły mięśni nauczyciela, pocięte żyłami, były doskonale
widoczne, a skóra wbrew naturze przemijającego czasu napięta, choć pokryta
plamami, skazami, a nawet wybrzuszonymi bliznami. Odwrócił wzrok, czując, jak
błyszczące onyksy wwiercają się w niego, trafiając prosto do jego serca i
umysłu. Wrażenie nieznanej siły przeszukiwało go i badało, sprawdzało oraz
analizowało wszystko, o czym mógł teraz myśleć. Zażenowany pociągnął się za
ucho, a chłód natychmiast pokąsał odsłoniętą rękę. Prawie podskoczył, gdy jego
mentor odezwał się niskim głosem graniczącym z szeptem, niemal ginącym we
wszechobecnym bębnieniu deszczu.
–
Estalavanesie, zechciej usiąść tak jak ja, krzyżując nogi i prostując plecy. –
Mag odchylił się nieznacznie, wyżej unosząc gęsto zarośniętą brodę nienoszącą
oznak późnego wieku. – Od tej pozycji będziemy rozpoczynać ćwiczenia oraz na
niej będziemy je kończyć. Z początku wydawać się może niekomfortowa i bolesna,
jednakże z czasem przywykniesz do niej na tyle, aby uznawać ją za wygodną.
Śmiało, chłopcze.
Zaintrygowany
elf umościł się ponownie i spróbował naśladować postawę mistrza. Zupełnie się w
niej pogubił, a przecież wyglądała na prostą do odwzorowania. Sapnął
zrezygnowany i znów ciągnąc się za ucho, dokładnie przeanalizował dziwną pozę,
pozwalając obszernej, zawadzającej pelerynie zsunąć mu się z ramion. Zadrżał z
zimna.
Opiekun
uśmiechał się zachęcająco pośród mroków nocy.
–
Siedzenie ze skrzyżowanymi nogami jest łatwe, lecz pierwszy raz zawsze wydaje
się trudnym. Przy pierwszym podejściu wiele rzeczy nie wychodzi, szczególnie
tych pozornie nieskomplikowanych, ale wprawa przyjdzie z każdą kolejną próbą.
Spójrz. – Mistrz wyplątał się z własnych nóg, podniósł na tyle, na ile pozwalał
niski sufit, i opadł ponownie, prezentując własny sposób siadania, szybki i
efektywny. – Proszę, powtórz.
Przeciągłe
westchnienie wyrwało się z gardła speszonego ucznia. Spróbował po raz kolejny,
lecz jego niezgrabność była zatrważająca. Nie poddawał się jednak. Za trzecim
razem mało co rzucił wszystko w cholerę. Zdenerwowany i zdeprymowany własną
nieporadnością utyskiwał w duchu z zamiarem odpuszczenia przy następnej okazji,
ale następnej już nie było, bo oto siedział z kolanami rozłożonymi na boki. Nie
była to wygodna pozycja - jego plecy nie nawykły do sztywno wyprostowanej
postawy, a pachwiny naciągały się nieznośnie od ucisku zwiniętych w pięści
dłoni. Pośladki zaczynały cierpnąć, zaś potworne mrowienie rozchodzące się po
biodrach doprowadzało go do szału. Jak ten staruszek potrafił z takim
opanowaniem trwać w bezruchu? Znacznie młodszego Esta bolały wszystkie mięśnie,
nawet te, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy. On nie był człowiekiem.
Ta postawa była nieludzka!
–
Bardzo dobrze.
Pochwała
smakowała słodko niczym miód i Est poczuł się nieswojo. Nigdy nikt za nic go
nie chwalił, a było to uczucie tak rozkoszne, że aż spąsowiał na swój
specyficzny, niedostrzegalny sposób.
–
A teraz zamknij oczy i wycisz swój umysł. O tak. – Jego uszu dobiegł głęboki,
powolny wdech, a po nim równie spokojny wydech. – Niech deszcz stanie się twoim
przewodnikiem w drodze do osiągnięcia absolutnego odprężenia. Wsłuchaj się w
jego kojący szum, mój uczniu, poczuj go wewnątrz siebie, na swojej skórze i
wokół siebie. Pozwól swojemu ciału odpocząć od bodźców, a twój duch niech ukoi
jego nerwy. Poczuj zarówno ciało, jak i umysł w jednym momencie idealnej
harmonii, zgodności dwóch sfer tworzących twoje jestestwo.
Est
rozchylił usta, wsłuchując się w fantastycznie brzmiące słowa, ale pogubił się
w ich pokrętnym szaleństwie. Nie potrafił się skoncentrować. Zamknął oczy, lecz
co rusz otwierał jedno, by nieufnie podejrzeć zrelaksowanego mentora. Mag
wyglądał, jakby spał na siedząco, a jego poważne, zwykle łagodne oblicze
nabrało ciepła odczuwanej błogości, której chłopak nagle zaczął mu straszliwie
zazdrościć. Przykładając się do polecenia nauczyciela na powrót zacisnął
powieki i więcej ich nie otwierał, uspokojony aurą, jaka płynęła z siedzącego
naprzeciwko mnicha. Wsłuchał się w ulewę, lecz nie poczuł niczego szczególnego
– ciężkie krople uderzające w co tylko się dało, wściekły szmer dalekich liści
odpowiadających na zaczepki rozbestwionego wiatru…
Czy
Colonell pełni wartę w tę paskudną noc?
Wzdrygnął
się gwałtownie. Dlaczego pomyślał o wytatuowanym zwiadowcy? Powinien się
wyciszać, wsłuchiwać w kojący szum…
Czy
to on złapał zające na gulasz?
Potrawa
była wyjątkowo smaczna. Nadal czuł na języku smak ciepłego, delikatnego mięsa.
Pełne
rozpaczy warknięcie wyszło z jego gardła, gdy pochylił się w przód,
naprzemiennie tarmosząc uszy i mierzwiąc skołtunione włosy. Jak miał pozbyć się
myśli, które nieproszone wskakiwały mu do głowy, na dodatek dotyczące osoby,
której bynajmniej nie miał ochoty wspominać? Co go obchodził jakiś człowiek?!
Co go obchodziły zające i zjedzona kolacja?! Miał słyszeć deszcz, miał czuć
siebie, wyjść z siebie, chociaż to ostatnie właściwie mu się udało. Wychodził z
siebie zdenerwowany obłędem niepożądanych refleksji.
–
Coś cię trapi, mój uczniu?
Zmęczony
niepowodzeniami Est na powrót przyjął niewygodną pozycję, krzywiąc się w
ciemności. Jego głos zdradzał więcej rozpaczy, niż powinien.
–
Tak, mistrzu. Zdaje mi się, że już jestem spokojny, kiedy myśli zaczynają mącić
mi w głowie.
–
To nic niezwykłego, skoro twój duch nie potrafi znaleźć ukojenia, chłopcze. W
pierwszej kolejności powinieneś je opanować, w innym wypadku będą powracały,
dopraszając się poświęcenia im stosownej uwagi – odparł Mag, uśmiechając się ze
zrozumieniem. – Nie spodziewałem się, abyś dzisiejszej nocy zdołał przekroczyć
pierwszy próg medytacyjny, aczkolwiek warto było to sprawdzić. Przed tobą wiele
czasu spędzonego na kontemplacji. Nauczę cię technik wyciszania, opanowywania
oddechu, odzyskiwania spokoju oraz zachowywania go nawet w skrajnych
sytuacjach. Niemniej na to wszystko potrzeba czasu oraz pogodzenia się z samym
sobą, Estalavanesie. Możesz już usiąść wygodnie, wystarczy na dzisiaj.
Sędziwy
mężczyzna podniósł się i podszedł do swojego śpiwora. Trzepiąc nim porządnie,
zrzucił zeń kilka zbłąkanych owadów i zbliżył się do siedzącego podopiecznego,
odkładając legowisko w stosownej odległości od niego.
–
Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym z tobą porozmawiać.
Est
pokręcił przecząco głową, rozciągając nogi i dusząc jęk spowodowany
ścierpniętymi do bólu pośladkami.
–
Dobrze, mistrzu – mruknął, uświadomiwszy sobie, że przecież mistrz go nie
widział. Zdeprymowany utkwił spojrzenie we własnych znoszonych butach, mokrych
i zimnych. Była już wiosna, a jemu znów zmarzły palce u stóp.
Człowiek
jeszcze przez chwilę układał się, wiercił i zawiązywał troki na tyle, by
osłonić się przed chłodem nocy. Est uznał, że opiekun lepiej by zrobił
ubierając się w koszulę i kurtkę, ale z drugiej strony odzież była tak
przesiąknięta wodą, że nie miało to sensu. Wkrótce jedynym słyszalnym odgłosem
było coraz słabsze zawodzenie wichru oraz miarowy szum deszczu, uspokajający i
ciągły.
Mag
odchrząknął.
–
Nie będę cię prosił, byś zdradzał mi swe najskrytsze myśli, ale poproszę cię,
żebyś był absolutnie szczery wobec siebie. Jeżeli nie będziesz czegoś rozumiał
i nie zechcesz szukać pomocy na zewnątrz, postaraj się rozłożyć problem na
mniejsze czynniki, z których łatwiej cokolwiek wywnioskujesz. – Prośba brzmiała
rozsądnie, mimo że docierała gdzieś z poziomu wydeptanej trawy. – Prawda jest
kluczem, Estalavanesie. Prawda i szczerość, jedno bowiem bez drugiego jest
tylko pustym określeniem czegoś, co powinno mieć głębię oraz przekaz, konkretną
definicję. Jeśli nie będziesz szczery, prawda może bardzo szybko przeistoczyć
się w fałsz. A okłamywanie samego siebie to nic innego jak próba ogłupienia i
przyćmienia własnej osobowości. Popadanie w kłamstwo grozi utratą tożsamości,
zaburzeniem obrazu, jaki każdy z nas z biegiem czasu maluje w swoim umyśle, a
jaki przedstawia pozostałym.
Estalavanes
zerknął na opiekuna. Człowiek zdawał się spać.
–
Dlaczego uważasz, że okłamuję samego siebie? – spytał nieufnie.
–
Nie uważam tak, mój chłopcze, ale mam oczy i widzę. Mam rozum i myślę. Patrzę
na ciebie i dostrzegam zamkniętego w sobie młodzieńca, skrzywdzonego przez
ludzi i żywiącego urazę do całego świata, a w zwłaszcza do siebie samego. –
Starzec przycichł na kilka uderzeń serca, jakby czegoś nasłuchiwał. – Zaglądam
w głąb swojej świadomości i sądzę, że dopóki nie otworzysz się na własne
uczucia, dopóty nie osiągniesz choć odrobiny spokoju, na którym niewątpliwie ci
zależy. Nie będę naciskał, gdyż niezbędny jest czas na oswojenie się z nowym
otoczeniem, nowymi ludźmi i nową rzeczywistością, która nie okaże się
łatwiejsza od tego, co spotykało cię dotychczas. Jednakże mogę obiecać, iż
twoje kontakty z najemnikami ograniczę do koniecznego minimum. Niestety nie
gwarantuję, że w ten sposób unikniesz wszelkich nieprzyjemności wynikających ze
specjalnego traktowania. – Mag westchnął ciężko, jakby na wzmiankę o
niedalekiej przyszłości. Jego ton stracił na łagodności. – Nigdy przedtem nie
miałem ucznia, toteż nie mogę przewidzieć, jak będą zachowywały się
poszczególne jednostki w stosunku do ciebie.
–
Jak Velren?
–
Owszem, jak Velren. Colonell stanowczo zbyt dużo mówi. Nie wysłałem go do
ciebie po to, by plótł co mu ślina na język przyniesie.
–
Ale dlaczego?
–
Nasz młody zwiadowca już taki jest, trudno go opanować. Nawet Niedźwiedź tego
nie potrafi, choć nie ustaje w wysiłkach.
–
Em, wybacz niedomówienie, mistrzu, chodziło mi o Velrena… Co mu zrobiłem?
–
Obawiam się, chłopcze, że trudno mu zaakceptować fakt, iż zostałeś wyniesiony
na zaszczytne stanowisko bez uprzedniego udowodnienia swej wartości. – Szorstki
odgłos drapania brody sięgnął długich uszu. – On potrzebował kilku lat, by
utwierdzić mnie i przywódcę w przekonaniu o swej lojalności, podczas gdy ktoś
zupełnie obcy dokonał tego w przeciągu kilku godzin. I to elf, kolejny wśród
nieprzychylnych im ludzi. Nie daje mi spokoju myśl, że może być zazdrosny. W
jego przypadku to uczucie niosące trudne do przewidzenia skutki.
Chłopak
poczuł wyrzuty sumienia. Naciągnął pelerynę pod brodę i opatulił się nią
ciasno, dochodząc do wniosku, że w swej niewiedzy - wręcz ignorancji - odebrał
komuś szansę na lepszą przyszłość, tym samym ściągając na siebie jego
nienawiść.
–
Chciał być twoim uczniem, mistrzu? Odebrałem mu tę szansę?
–
Nie słyszałem o podobnym pomyśle… – Leciwy mnich dumał przez dłuższą chwilę. –
W przyszłości zostanie agentem Niedźwiedzi służącym we wschodniej krainie Sal
Aldahad, państwie graniczącym z elfickim imperium. Jest to niemałe wyróżnienie
obfitujące zarówno w niebezpieczeństwa, jak i ogromne przywileje. Nigdy też nie
dałem Velrenowi do zrozumienia, że dostrzegam w nim kandydata na ucznia, w
związku z czym podejrzewam, iż nie mamy do czynienia z zazdrością, lecz
poczuciem niesprawiedliwego traktowania.
–
We mnie ujrzałeś kandydata, choć mnie nie znasz.
–
Nie muszę cię znać, by wiedzieć, że to ciebie szukałem. Poszukując przedmiotu
znalazłem ciebie, gdyż rzeczony przedmiot okazał się jedynie drogowskazem. W
niedalekiej przyszłości poproszę cię, byś mi go pokazał, albowiem moje
domniemanie powinno zostać potwierdzone, ale do tego czasu, z szacunku dla
twojej osoby, zachowam dystans.
Nagle
słychać było wyłącznie nawałnicę za cienkimi ścianami, ponieważ obaj zamilkli –
Estalavanes wpatrzony w punkt na woskowanej tkaninie, zaś Mag spoglądający na
skuloną sylwetkę. Starzec zniżył głos do szeptu.
–
Czasem łatwiej zawierzyć kompletnie obcej osobie aniżeli komukolwiek z
bliskiego otoczenia. Przyjaciół znasz, lecz nie wiesz, co w nich siedzi, jako
że twoja czujność jest uśpiona. Nie jest kłamstwem stwierdzenie, że nie kto
inny niż przyjaciel rani najbardziej. Za to inaczej wygląda kwestia znajomości
z obcymi, wobec których jesteśmy ostrożni i zdystansowani.
–
A jednak nie bałeś się zasnąć w moim towarzystwie - zauważył Est.
–
Nie, co nie oznacza, że ci ufam. Za to ty nie spałeś wcale, mój uczniu.
Tak
było w istocie. Estalavanes nie tyle bał się zasnąć, co napływające zewsząd
nowe bodźce skutecznie mu to uniemożliwiały. Do tego wciąż powracające
uporczywe myśli, obce miejsce, niechciane towarzystwo… Było tego zbyt wiele.
–
Dzisiejszej nocy powinieneś się wyspać, jutro bowiem czeka cię dzień pełen
zaprawdę mocnych wrażeń. Poznasz swój nowy dom.
Skulony,
wsparty na podciągniętych pod brodę kolanach chłopak ożywił się na użyte przez
opiekuna słowo. Dom. Dla niego było
czymś zupełnie nowym, o obcym brzmieniu i trudnym do zidentyfikowania
skojarzeniu. Czym właściwie był dom? Miejscem na świecie, którego nie szukał, a
które miał w końcu znaleźć.
To
o tej szczerości wspomniał mistrz. Szczerości wobec siebie i wobec innych. Est
przyłapał się na tym, że za wszelką cenę usiłuje uciszyć wewnętrzny głos, byle
wpasować się w otoczenie. W ten sposób próbował uniknąć niechcianego
zainteresowania, które i tak wzbudzała jego niecodzienna aparycja. Po raz
kolejny z opóźnieniem dotarło do niego, że Mag nie trwoni słów, a naprawdę
przekazuje nimi wiedzę oraz trafne spostrzeżenia. Powinien więc posłuchać jego
rady i ułożyć się do snu.
Niespiesznie
wstał ze śpiwora. Trochę się z nim siłując, wreszcie uchylił go na tyle, by móc
się do niego wgramolić. Odstawił przeciekające buty na bok i nie ściągając
przesyconego zapachem właściciela okrycia, wsunął się w suche legowisko.
Ostatni raz popatrzył w kierunku leżącego naprzeciwko mentora i ziewnąwszy,
przymknął oczy.
Deszcz
zacinał niemiłosiernie. Bębnił o materiał, rozchlapując coraz głębsze kałuże i
pogrążał świat w muzyce natury, kołysząc do snu zmęczonych oraz wyciszając
niespokojnych. Est odpływał w krainę snu znacznie łatwiej, niż przyszło mu to
zeszłej nocy, a w jego gasnącym umyśle po raz ostatni pojawił się wytatuowany
zwiadowca oraz imperialny elf. I nagle nie było już niczego, tylko spokojne
oddechy śpiących, strugi deszczu oraz niecichnący wiatr.
***
Wiele
kilometrów dalej zakapturzona postać stanęła przy niewielkiej szczelinie
przecinającej ścianę klifu. Woda rzeczułkami spływała po masywnej sylwetce, a
czarne brwi bynajmniej nie marszczyły się z powodu wiosennej niepogody.
Niedowierzanie wykrzywiło blade oblicze, gdy powierzchnia pod naciskiem jego
sinej dłoni nie zareagowała w ustalony sposób. Nie zareagowała w ogóle. Z
sykiem dezaprobaty nieznajomy ponowił kontakt i po raz wtóry spotkał się z
brakiem reakcji ze strony znanego mu miejsca. Jego miejsca, w którym zgasła
ostatnia odrobina mocy. I to całkiem niedawno.
–
Czyżby komplikacje, Obserwatorze?
Aż
za dobrze znał ten wysoki, młodzieńczy tenor rozbrzmiewający podłą wesołością.
Przybysz pojawił się znikąd, stając tuż za nim.
Istota
zwana Obserwatorem ponownie dotknęła skały, a kiedy ta po raz trzeci nie
zareagowała, zacisnęła pazurzaste palce i z mocą uderzyła w kamień, odłupując
całkiem spory kawałek ściany poznaczonej nacięciami. Głos dobiegający zza
pleców nie odpuszczał.
–
Jesteś absolutnie pewien, że znalazłeś właściwe miejsce? Niczego aby nie
pomyliłeś?
–
Obrażasz mnie, podważając me kompetencje, Panie. – Groźny pomruk wydobywający
się z piersi opierającego się o ścianę mężczyzny mógł być zwiastunem
nadciągającego sztormu. Kolejne słowa wypowiedział jednak cicho i powoli,
zachowując w ten sposób resztki z trudem podtrzymywanej cierpliwości. – Moja
pamięć sięga wydarzeń sprzed trzystu lat. Czymże więc jest dla mnie ułamek tego
czasu? Moje przekonanie jest bezgraniczne.
Rozległ
się stłumiony dźwięk, do złudzenia przypominający brzmienie wietrznych
dzwonków. Dźwięk wysoki i drażniący czułe uszy, potwornie irytujący oraz
prowokujący dreszcze na ciele dwumetrowego osobnika. To był śmiech Pana,
najpotworniejszy odgłos, jaki Obserwator słyszał w swoim niekrótkim życiu i
jedyny, który przyjmował z obawą. Perliste tony były urzekająco ciche, niemniej
z siłą werbla przełamywały kakofonię fal wściekle rozbijających się o brzeg
plaży.
Równie
wysoki, lecz znacznie smuklejszy cień zbliżył się do niego. Długie palce
niknące w ciemności niemal pieszczotliwie dotknęły zimnej, mokrej skały.
–
A zatem? Nie zaprosisz mnie do środka, Obserwatorze? Chcę ujrzeć to, czego
szukam. Potwierdzenie tego, co podejrzewam.
Pan
omiótł kompana złośliwym spojrzeniem posłanym spod szkarłatnego kaptura i
podkurczając palce, zapukał w wąski, pionowy otwór tuż obok miejsca, w które
rąbnął rozzłoszczony olbrzym. Ściana zwaliła się z hukiem w głąb jamy, kiedy
gruba kamienna płyta niczym stary pergamin uległa pod najlżejszym dotykiem
niepozornego jegomościa. Cyniczny uśmiech skrywał się w zasłonie mroku, gdy
nonszalanckim gestem zapraszał zaniepokojonego tym popisem umiejętności
Obserwatora.
Pierwsze
prawo tego świata głosiło, że jeśli Pan życzył sobie czegoś, oczywistym było,
iż Pan to dostawał.
Obserwator
zaryzykował zerknięciem w twarz, której oglądać nie powinien, i szybko zwrócił
się w ku zasnutej cieniami stromiźnie korytarza. Żaden z nich nie potrzebował
światła.
–
Ktoś tu był, Panie. – Tym razem w głosie Obserwatora brzmiało więcej chłodnego
respektu niż poprzednio. – Moc nie odpowiada. Wygasła, dopełniając nałożony nań
obowiązek.
Ruszył
przodem, czując ostry wzrok wbity w swój osłonięty kark. Nienawidził tej istoty
z całego serca, lecz żywił do niej irracjonalny szacunek podszyty nabożnym
lękiem. Nie sposób było przejść obojętnie nad mocami, jakimi władał Pan.
–
Złodzieje? – wyszeptał Pan upiornie zmysłowo, wywołując u Obserwatora zgrzyt
ostrych zębów.
–
Nie, mój panie, to nie złodzieje.
Na
końcu groty Obserwator musiał się pochylić, by nie zawadzić głową o niskie
sklepienie. Natychmiast dojrzał przedmiot w gęstej czerni pod stopami i sięgnął
po rozbitą szkatułkę, chłodną, przedstawiającą wyjątkowo żałosny widok. A
przecież była niegdyś piękną, misternie zdobioną skrytką na najcenniejsze
skarby. Na jeden skarb o szczególnym znaczeniu. Ukłucie żalu zagościło na
moment w jego sercu, gdy niechciane wspomnienie wynurzyło się z odmętów
wiekowej pamięci, zaraz zastąpione płonącym w trzewiach gniewem. Uniósł nieco
pozostałości kasetki, prezentując je wyczekującemu Panu.
–
Jest roztrzaskana – rzekł. - Ktokolwiek tu był, musiał posiadać moc znacznie
przekraczającą moją własną.
–
Zatem nie złodzieje – wymruczał Pan, krytycznie przyglądając się przedmiotowi
na szponiastej dłoni. – Moc przekraczająca twoją własną, powiadasz… a to
dopiero niespodzianka.
–
Niemożliwe, by Grobowiec Zaklinacza ukazał się byle komu. Ręczę głową, iż
ukryłem go starannie.
–
Jak więc wyjaśnisz ten rupieć, który dzierżysz w dłoni? – Głos Pana tracił na
swej łagodności. Pierwotna furia przenikała do melodyjnego wysokiego tonu,
miażdżąc kiełkującą impertynencję Obserwatora i pokazując mu, gdzie jego
miejsce. – I co znaczyć ma nieobecność energii? Nie dalej jak tydzień temu
wyczułem pęknięcie Macierzy, więc nie licz, iż zwiedziesz mnie gładkimi
słówkami. To ON zabrał
Ornament, Obserwatorze.
Potężny
humanoid odłożył połamaną szkatułkę na surowy blok kamienia służący za
prowizoryczny ołtarz. Nie było możliwości, by zsunęła się z niego i rozbiła,
inaczej artefakt nadal by tu był, a rozpoznająca go magia trzeszczałaby na
skórze, otwierając przed nim podwoje Grobowca Zaklinacza. Ktoś musiał uruchomić
zaklęcie pieczętujące wejście do jaskini. Ale kto? Nasuwały mu się dwie osoby –
jedna nie opuszczała stanowiska, miał na nią baczenie, natomiast druga… Nie, to
nie mógł być on. To dla niego zbyt wcześnie.
Obserwator
spojrzał znad ramienia na zasłaniającego wejście wysokiego osobnika, próbując
nie skupiać się na jego przerażających ślepiach i uśmiechniętych z wyższością
ustach. Pan wiedział, przekonał się już, iż jego przeczucie okazało się prawdą.
Teraz oczekiwał pokornych wyjaśnień.
Obserwator
pociągnął nosem. Wewnątrz Grobowca nie dało się zwęszyć esencji, która nawet na
zewnątrz była już ledwie wyczuwalna. Pozostało wyłącznie echo obecności
śmiertelnych istot odwzorowane w wiecznie poruszających się niciach mocy.
Odkrył za to coś, czego nie śmiał wyjawić swemu rozmówcy, a od czego
przyspieszył mu puls.
–
Nie dalej jak dwa dni temu ktoś tu był – zaczął ostrożnie, perfekcyjnie
maskując ekscytację. - Kilkoro ludzi. Lecz to nie oni weszli do Grobowca. Nie
wyczuwam ich obecności. Nie zostali wpuszczeni, gdyż magia tego miejsca
wygasła.
–
Mydlisz mi oczy – mruknął ostrzegawczo Pan. – Zapytam jasno i dosadnie: kto
zatem zabrał przedmiot?
Obserwator
pokręcił głową, aż kaptur głębiej zsunął mu się na twarz.
–
Nie, mój panie, nie mydlę, lecz wyjaśniam, co zaszło. Ornament Zaklinacza
musiał zniknąć znacznie wcześniej. Oni przybyli później. Awanturnicy, być może
poszukiwacze przygód pokuszeni legendami.
–
Czy ON był
wśród nich?
Bezpośrednie
pytanie ledwie zauważalnie napięło skrytą pod czarnym płaszczem sylwetkę
Obserwatora, zmuszając go do skoncentrowania świadomości na odczuciu, którego
nie zamierzał ujawniać. Obawiał się, że w ten sposób tylko je uwydatni,
jednakże Pan zdawał się cokolwiek nieobecny. Nie dziwiło to, mając na względzie
spektrum działań, jakich się podjął i jakie bezustannie musiał kontrolować.
–
Nie, nie wyczuwam go, Panie – zełgał gładko.
To
było ryzykowne, skoro Pan mógł wyczuć echo jego energii magicznej. Artefakt
zadziałał i ukrył swoją obecność przed Macierzą Mocy oraz nurtem, lecz to, co
pozostało, rozproszyć mógł jedynie czas.
–
Ty nie wyczuwasz jego esencji w nurcie?
–
Nie.
Przeciągłe
milczenie Pana mogło kosztować Obserwatora głowę.
Smukły
cień odezwał się wkrótce, a jego ton w żadnej mierze nie wskazywał, by
przejrzał fortel podwładnego. Intensywne spojrzenie przeszywało masywną postać,
która całą esencję gromadziła w sobie, gotując się na ewentualny atak.
–
Rozumiem, Obserwatorze. Skoro nawet ty nie wyczuwasz niczego w nurcie… – Nie
dokończył, niedbale unosząc dłoń o delikatnych palcach. – Dokąd więc poszli?
–
Nieopodal znajduje się niewielkie miasto, właściwie ludzka mieścina nazwana
Cichobrzegiem. Jeśli przybyli z daleka, to bez wątpienia musieli zatrzymać się
właśnie tam.
Pan
wypuścił powietrze ustami, a cichy syk temu towarzyszący przywodził na myśl
najwymyślniejsze tortury, jakich dopuszczał się niepoczytalny osobnik.
Obserwator zdusił paniczny strach, który zalągł się na dnie jego serca. A to
jego gatunek nazwano potworami…
–
Znajdź ich, Obserwatorze. – Pan skierował uniesioną rękę, wskazując na wyjście.
– Mam podstawy przypuszczać, że to ON ma Ornament. Chcę go żywego, w stanie
nienaruszonym, żeby była jasność. Reszta mnie nie obchodzi. Możesz się nimi
zająć wedle uznania. On. Ma. Być. Żywy! – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Odwrócił
się na pięcie, a towarzyszący temu miękki furkot jedwabnych szat zmroził
Obserwatora do szpiku kości. Pan ruszył ku dżdżystej powierzchni, podczas gdy
olbrzym odprowadzał go wzrokiem. Niewygodnie pochylony wyglądał na koślawego
kalekiego sługę, a nie bestię z najgorszego koszmaru.
–
Panie, sprawa jest o tyle utrudniona, iż działać mogę wyłącznie pod osłoną nocy.
Nie mogę korzystać z teleportacji, rejon ten w niczym nie przypomina terenu
sprzed stu lat, a ryzyko…
Szkarłatny
cień przystanął w pół kroku.
–
Nie interesuje mnie, kiedy będziesz działać, o ile zaczniesz wypełniać swe
obowiązki natychmiast po otrzymaniu rozkazu.
–
Rozlew krwi nie ujdzie niczyjej uwadze. Jeśli ludzie zaczną znikać w
niewyjaśnionych okolicznościach, niewątpliwie pojawią się węszące nosy i
nasłuchujące uszy.
–
Czy ty grasz na zwłokę, Obserwatorze? – zagrzmiał Pan stojący przy wejściu do
grobowca. – Lękasz się, a przecie kwestią czasu jest, gdy nie będziesz już
musiał! Twój gatunek nie będzie obawiał się niczego ze strony ludzi. Powrócicie
na te ziemie i to oni zmuszeni będą obawiać się was. Będą was wręcz
obłaskawiać, masz na to moje słowo.
–
Niczego więcej nie pragnę, mój panie, niźli powrotu mej Barwy na tutejsze
ziemie. Zaznaczam jednak ryzyko, z jakim…
–
Działaj więc! Przynieś mi TO, czego potrzebuję. TEGO, którego potrzebuję. Znajdź go! –
powtórzył stanowczo, a dziki błysk rozjaśnił piękne lico skryte pod kapturem.
Tym razem grzmot rozchodzący się w oddali nie był wywołany głosem Pana. –
Zainteresowanie pozostałych nie powinno być twoim zmartwieniem. Szale prastarej
wagi zaczynają się przechylać, przeciwnik bowiem wykonał ruch, zmuszając mnie
do podjęcia stosownych działań. – Paskudnie szeroki uśmiech przeciął brązową
twarz o czerwonym odcieniu, a głos zniżył się do maniakalnego, przepełnionego
ekscytacją szeptu. – Rozpoczęło się, Obserwatorze. Zaledwie miesiące dzielą nas
od ostatecznego rozstrzygnięcia. Spałem już wystarczająco długo, by wyśnić sen
o potędze, nie zawiedź mnie więc i czyń swą powinność, a ma wdzięczność będzie
bezgraniczna.
Zniknął.
Ułamek sekundy. Zaledwie tyle było konieczne, by mężczyzna w szkarłatnej
opończy zniknął bez śladu.
Obserwator
zapatrzył się w szarość przecinaną kolejnymi jaskrawymi błyskawicami. Wiedział,
że ten dzień w końcu nadejdzie, chociaż żywił nadzieję, że nie tak prędko, jak
miało to miejsce. Zdławił pomruk niechęci i pozwolił nerwom, by przetrzepały
nim w odwzorowaniu nagłych dreszczy. Biorąc głęboki wdech, wyciszył fizyczne
postrzeganie, jaźnią otwierając się na komorę, którą stworzył niespełna trzy
wieki temu. Milczała. Nie odpowiadała na jego wołanie, stając się kolejną
martwą dziurą w skale.
Czy
on naprawdę zabrał Ornament Zaklinacza? Ile może mieć lat, piętnaście? Nieważne
ile, wciąż był zbyt młody, by mieszać się w to, co rychło nadciągało z
burzliwego południa. Czy sam się w to wmieszał, czy też wściekły, porywczy nurt
wydarzeń porwał go nieświadomego ze sobą? Teraz chyba nie było potrzeby głowić
się nad tym, skoro historia spisywała się na nowo na kartach Jedynego
Wszechmocnego.
Zielonożółte
tęczówki błysnęły w ciemności, pazurzaste palce jednej z dłoni odnalazły
pękniętą szkatułę i zamknęły się na niej z mocą kruszącą skały, jakby to z jej
winy nastąpiło całe nieszczęście. Rozległ się suchy trzask. Kawałki
rozszczepionego drewna wystrzeliły naokoło w towarzystwie ostrych drzazg. Krew
wypłynęła z rannej pięści. Pazury poluzowały chwyt, wypuszczając pozostałości
skrytki. Jedynym świadectwem ran oraz skaleczeń była świeża, głęboko
karmazynowa posoka. Wnętrze dłoni było gładkie i nieuszkodzone.
Obserwator
zlizał własną krew podłużnym, wąskim językiem i nie zważając na drzazgi
odpadające od twardej skóry, ruszył ku wyjściu, gdzie do niedawna stał Pan. Gdy
poczuł na wystawionych policzkach chłodne krople deszczu, jego ręka była już
zupełnie czysta. Zaciągnął się rześkim powietrzem, z radością przyjmując
kolejny grom docierający znad oceanu. Odetchnął ponownie, tym razem poddając
się działaniu słabego, ledwie wyczuwalnego nurtu. Zwietrzały trop powiedzie go
prosto do punktu, z którego przybył poszukiwany – i niezaprzeczalnie poprowadzi
on do Cichobrzegu.
Nigdy
przedtem nie odwiedził tego miasta, ponieważ powstało ono wiele lat po jego
wygnaniu. Nie znał go, toteż nie mógł się do niego teleportować bez ryzyka
utknięcia w zmiennej czasoprzestrzeni. Nie szkodzi. Spacer w tak cudowną noc
dobrze mu zrobi, ostudzi jego gniew oraz zapewni mu czas do namysłu. Obserwator
z dziką rozkoszą złoży wizytę w domenie istot, które niebawem przejdą do
historii razem ze swymi prymitywnymi lęgowiskami. Historii, której kartę z
satysfakcją wyrwie i spali w ogniu przeszłości.
Spuszczony
z łańcucha odsłonił ostre zęby w szerokim, gadzim uśmiechu.
Jeżeli
Pan czegoś pragnął, Pan to dostawał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz