Travis
poinformował swojego asystenta, że nie będzie go w Twierdzy przez kilka
kolejnych dni, więc dla własnego użytku może śmiało korzystać z dostępnych w
pracowni sprzętów. Estalavanes często rozpamiętywał przykry incydent z
biblioteką, którą niemal obrócił w ruinę, dlatego ten nieoczekiwany przejaw
zaufania wzruszył go do głębi, całkowicie wypleniając rodzące się obawy. Już
wczoraj, pierwszego dnia nieobecności alchemika, postanowił wziąć wolne od
zajęć w laboratorium i poszukać w księgach receptury, którą chciałby
przyrządzić samodzielnie.
Wyszorowany do czysta, po zjedzeniu
lekkiej kolacji spędził czas na długiej dyskusji z mistrzem, poruszając tematy zupełnie
nie związane z nadchodzącą wielkimi krokami przyszłością. Rozmawiali o rzeczach
tak przyziemnych jak estariońska literatura i sztuka, o których chłopak miał
niewielkie pojęcie, oraz tych bardziej skomplikowanych – historii czy zawiłej
polityce, w której o dziwo dobrze się odnajdywał.
Esta ciekawiła historia Estarionu, a w
szczególności wydarzenia związane z Dniem Zero wieńczącym Epokę Ciszy. Od
zakończenia Wojny Bogów minęły ponad dwa tysiąclecia, odcinek czasu tak wielki,
że nie było na Khaldunie elfa ani smoka, który pamiętałby stary świat. Bogowie
zdążyli odejść w zapomnienie, podobnie Wszechmocni - ich ojcowie i matki. Nikt
nie wiedział, co dokładnie się wydarzyło, jako że źródła historyczne nie
zgadzały się ze sobą. Wymarli, wybili się nawzajem, bądź też odeszli w wyższy
wymiar Wszechrzeczy; trudno określić co jest prawdą, a co jedynie wymysłem na
potrzeby zabawiania gawiedzi. Żadne kroniki ani pisma nie przetrwały od tamtej
pory, a słowne przekazy tyle razy zmieniły swoją treść, przez ile ust udało im
się przejść. Prawda umarła razem z dawnymi bogami i nie istniała siła, która
mogłaby ją wskrzesić.
Est zaczynał żałować, że przez swoją
krótkowzroczność i zapalczywość niemal utracił te nieliczne, cenne ponad miarę
chwile spędzone na rozważaniach z doświadczonym, inteligentnym rozmówcą. Mag
należał do ludzi niezwykłych. Jego światły umysł zachwycał ostrością
spostrzeżeń oraz perfekcyjną trafnością wyciągania wniosków z zaobserwowanych
zjawisk. Na podstawie przeszłości potrafił określić prawdopodobną przyszłość, a
jego przewidywania spełniały się w prawie wszystkich przypadkach, czasem tylko
odbiegając od pierwotnych założeń. Był erudytą w pełnym tego słowa znaczeniu,
mędrcem chętnie dzielącym się swoją filozofią, a już szczególnie z
przyjemnością przekazującym ją zainspirowanemu młodemu uczniowi.
Obiecujący sobie powtórkę z dzisiejszego
wieczoru Est wyszedł z Głównego Budynku. Zaciągnął się nocnym powietrzem,
rześkim po deszczu i chłodnym jak tuż przed jesienią, rosą odkładającym się na
skórze i ubraniach. Wciąż czuł w nozdrzach odór pochodni, toteż jeszcze przez
moment trwał na szczycie schodów, rozglądając się po pustym podwórzu. Pustym,
jeśli nie liczyć grupki rozmawiających najemników oraz czujnych wartowników na
murach, którzy nie zwracali na niego uwagi. Byli przyzwyczajeni, tak jak przepowiedział
mistrz.
Ludzie szybko dostosowywali się do zmian,
zwłaszcza gdy nie mieli na nie wpływu. A przychodziło im to z tak naturalną
łatwością, że prawie im tego zazdrościł. Nie znaczyło to jednak, że chciał być
taki sam jak oni. Pragnął zachować swój indywidualny charakter, odmienną
perspektywę, szerszą i wrażliwszą na otaczający go świat oraz na to, co się
działo i jak do tego dochodziło. Rutyna była dobrym sposobem na utrzymanie
życia w ryzach, ale jak mawiał Mag, czasami trzeba zburzyć przyjęty porządek,
wywołać kontrolowany chaos w swoim otoczeniu, by nie poddać się nudzie i
odrętwieniu. Est musiał dostrzegać wszystko wokoło, być przenikliwy i uważny,
inaczej utknie w martwym punkcie, utraci wszelkie chęci do rozwijania się,
oswajania z tym co nowe i nieznane. Jeśli straci wolę walki spoczywając na
znajomym gruncie, zapuści korzenie w jałowej glebie własnej bierności i zgnije,
zanim zdąży zakwitnąć. Ale jak miał odejść od rutyny, skoro nie mógł nawet
wybrać się na przejażdżkę?
Mistrz pocieszał go, że to tymczasowe
rozwiązanie i potrwa wyłącznie do czasu, aż schwytają tajemniczą obecność i
ujawnią jej intencje. Czyli na praktyczny, choć cokolwiek pesymistyczny rozum
Esta, złota klatka została zamknięta na głucho. Dlaczego mistrz nie powie mu,
co wie na temat jego związku z nocną osobliwością? Przeczuwał, że jest
powiązany ze zmorą leśną, a gdyby ją spotkał, wszystko stałoby się jasne. I ta
jasność wcale by mu się nie podobała.
Nadgarstkiem przetarł powieki i zdławił
szerokie ziewnięcie. Jego spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę
parterowego budynku mieszczącego sale ćwiczeń, a raczej ku drugiemu,
sąsiedniemu wejściu. Mrok niewielkiego budyneczku skrywał wąską klatkę wiodącą
na sam dół, w miejsce, którego nie widział i raczej nieprędko ujrzy, znając
jego zajęczą odwagę oraz równie płochliwe chęci.
Ostrożnie rozejrzał się na boki, a nawet w
górę, na mury i pod nogi, na schody, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje.
Czysto. Przy wejściu do koszar stała gromadka sprzeczających się najemnych.
Żaden z nich nie przejął się zjawą przemykającą pośród nocy, zresztą nikt by go
nie dojrzał, uczeń Maga bowiem był w tym coraz lepszy. Ciemność mu sprzyjała, a
on chętnie korzystał ze wsparcia tego niepisanego sojusznika.
Płasko przywarł plecami do wilgotnej
ściany przy wejściu do łaźni i znów czujnie omiótł okolicę. Ogrody świątynne
spowijała cisza. Pojedyncze ptaki i zwierzęta przemykały wśród listowia nie
czyniąc większego szmeru, choć długie uszy reagowały na trzeszczenie
poruszanych gałązek. Z wysokich murów nie był widoczny, podobnie z dziedzińca
przy bramie, natomiast północne okna centralnego gmachu były wygaszone, a
badawczy wzrok nie wypatrzył w nich żadnych sylwetek.
Biorąc głęboki wdech, spróbował opanować
walące mocno serce. Czuł się jak dzieciak szykujący wyjątkowo paskudny żart.
Jakby robił coś zakazanego i niedozwolonego, a przecież łaźnie były dostępne
dla każdego z mieszkańców Twierdzy bez wyjątku. A mimo to czuł, że nie powinien
tam teraz zaglądać. Wstydząc się swojego szczeniackiego zachowania, zbeształ
się w myślach za karygodny postępek i zadeklarował, że jak tylko się uspokoi,
wróci do sypialni.
Nie wrócił.
Wychynąwszy z cienia, zajrzał przez
pozbawione odrzwi wejście. Ciepłe, oprószone stłumionym blaskiem powietrze
owionęło jego nos i policzki, obiecując relaksującą kąpiel w rozkosznie gorącej
wodzie. Wizja pary unoszącej się nad gładką taflą była kuszącą odmianą od
zimnej codzienności, aż chłopak wzdrygnął się, gdy lodowaty palec ostrzeżenia
przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa. To nie było następstwo obrazów serwowanych
przez rozochoconą wyobraźnię. To instynktowna odpowiedź na realną obecność
osoby trzeciej, przez którą zaschło mu w gardle, a sparaliżowane serce
zatrzymało pracę.
Colonell stał w półcieniu wysokiego muru,
zaledwie cztery metry od przyłapanego na gorącym uczynku Esta.
Smagły mężczyzna odruchowo splótł ręce na
piersi, przyglądając się chłopakowi z wyrazem rozbawionego powątpiewania.
Wracał ze świątyni z zamiarem udania się na swoją ulubioną wieżę, kiedy
spostrzegł znajomą postać przyczajoną pod frontem łaźni. Wyjątkowa złośliwość
losu czy też zbieg okoliczności ponownie skrzyżował ich ścieżki? Cokolwiek to
było, nie mógł przepuścić nadarzającej się okazji.
Spoglądając w zielone oczy o szerokich
źrenicach wyobrażał sobie walkę Estiego z samym sobą, wyrównaną i
niszczycielską. Gwałtowne starcie dwóch skrajnych sił, wyraźny kontrast
naznaczający zarówno ciało, jak i psychikę dzieciaka. Niemal widział, jak jego
mózg przegrzewa się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Powinien pozwolić mu odejść,
decydować za siebie i swoje życie. Pozostawali przyjaciółmi, a przyjaciele
rozumieją siebie nawzajem, nawet jeśli nie są jednomyślni. Ale czy na pewno?
Wszystko, co robił, robił tak naprawdę dla siebie. Był interesowny, a i owszem,
każda istota żywa taka była w większym lub mniejszym stopniu, lecz patrząc na
speszonego chłopaka nie potrafił powiedzieć tego głośno bez poczucia wstydu i
upokorzenia. Tylko dla niego chciał być dobrym człowiekiem i dlatego przyrzekł
mu, że pójdzie za nim wszędzie, że zawsze będzie mu towarzyszył. Znając wartość
takich obietnic nigdy ich nie składał. W tym jednym przypadku uczynił wyjątek.
I srogo się na nim zawiódł.
Nie, nie pozwoli Estiemu uciec. To on musi
odejść.
Po raz pierwszy odkąd się poznali,
Colonell był w złym miejscu i o jeszcze gorszym czasie. Bezdenna rozpacz
ogarnęła Esta przypominającego sobie coraz więcej szczegółów z ich poprzedniej
konfrontacji. Nie miał ochoty na nowo odkrywać powodów swojej chłodnej,
krzywdzącej rezerwy, jawnej, dotkliwej wrogości skierowanej ku nieodpowiedniej
osobie. Prawie zniszczył więź, jaka w bólach rodziła się między nimi.
Troskliwie pielęgnowana przez człowieka zdawała się jednostronnym afektem,
kruchym i przemijalnym.
Nie, nie jednostronnym.
Bezwiednie sięgnął do końcówki ucha,
wzrokiem unikając smutku przydymionej zieleni. Nie zdołał wydusić z siebie
choćby słowa przeprosin. Nie był silny ani odważny. Wszystko, co przysiągł
mistrzowi, co przysiągł sobie samemu, przerosło jego możliwości - było dymem na
wietrze pisane. Był tchórzem, lękał się własnego cienia, przerażały go
niezgłębione emocje i zniechęcało wszystko, co było choć odrobinę
skomplikowane. Uciekał przed odpowiedzialnością, konsekwencjami, aż wreszcie
przed sobą samym, zaburzoną wewnętrznie sumą ułomności, problemów i strachów.
Był egoistą, który brał, samemu nic nie
dając, a Col oddawał mu wiele siebie, nie chcąc niczego w zamian. I to było
najstraszliwsze. Empatia była jego najsilniejszym atrybutem, a on celowo ją
osłabiał. Najtrudniej mu było zrozumieć, że to nie ludzie byli winni temu, jak
czuł się w tej chwili, lecz on sam. I jeśli Colonell zdecyduje się odpuścić
sobie tę bezwartościową relację, to także będzie wyłącznie jego wina!
Czas zwolnił, gdy Est wyciągnął rękę.
Utrzymujący dystans człowiek już go mijał, uprzednio chowając dłonie w
kieszeniach workowatej bluzy na znak, że nie ma względem niego żadnych
podejrzanych zamiarów. Kredowobiałe usta rozchyliły się w bezgłośnym wołaniu, a
spojrzenie nie odrywało od chłodu obojętności - przystojnego profilu, typowo
ludzkiego, nienaturalnie zwyczajnego, jakby patrzył na ukrytą stronę świata,
którą dopiero dostrzegł. Charakterystyczny zapach wmieszał się w rześkie
powietrze, pobudzając do działania nie gorzej niż zimna woda. Nie puści go. Nie
teraz, nie bez słowa wyjaśnienia, które wciąż nie opuściło dręczonego
sprzecznymi uczuciami umysłu. To przeciągające się milczenie było
najpotworniejszym co spotkało go, odkąd Col wyjechał.
Niechaj mistrz zamknie go w Twierdzy już
na zawsze! To bez znaczenia, o ile Col zostanie tu razem z nim!
I w tym koszmarnym momencie dotarło do
niego, jak wielkie pragnienie domagało się spełnienia, niszcząc go od środka.
Nie potrafił przestać o nim myśleć. Fiksował na jego punkcie, miał obsesję,
której nawet natłok zajęć szczelnie wypełniających dzień nie mógł powstrzymać.
Nienawidził go tak bardzo, że aż dusiło go w środku, w piersi, w trzewiach.
Życzył mu tak źle, że nie mógł wyrzucić go z głowy, bo jego portret był
pierwszym, co widział pod powiekami tuż przed otwarciem oczu i ostatnim, co
kształtowało się pod nimi na chwilę przed zaśnięciem. Chciał czuć na sobie jego
dłonie, gdy dygotał bez opamiętania. Pragnął słyszeć jego głos, choć ludzka
mowa go odpychała. Nie mógł się na niego napatrzeć, a przecież był tak ludzki,
że zakrawało to o obrzydliwą pospolitość. Oszalał na jego punkcie. I sam już
nie wiedział kogo nienawidzi bardziej: siebie czy jego.
- Przepraszam, Col!
Dogonił go. Na domiar złego złapał za tył
bluzy, zmuszając najemnika do natychmiastowego zatrzymania się.
- Col, jak rany…
Nagła reakcja człowieka strwożyła go.
Uderzył plecami o nierówne kamienie ściany. Śniada, połowicznie wytatuowana
twarz zawisła tuż przy jego policzku, nierzeczywista jak emocje wyzierające z
przymrużonego ich ciężarem spojrzenia. Nosy prawie się stykały. Czuł łaskotanie
oddechu na swoich rozchylonych wargach, lecz nie ośmielił się ich zwilżyć.
Spanikowany byłby się wymknął, gdyby nie blokujące go silne ramiona. Colonell
nigdy nie był tak blisko. Nie tak, nie w ten niemal intymny sposób
roztrzaskujący wszelkie przyjęte w świecie ludzi konwenanse. Hipnotyzował
zamkniętą w potrzasku ofiarę, pozbawiając resztek nadziei na wywikłanie się.
Siła, jaką emanował człowiek, przynależała osobom nie znoszącym sprzeciwu,
cechowała urodzonych przywódców i niebezpiecznych przeciwników. Sprawiała, że
Est tracił nad sobą panowanie, bezwolnie odpowiadając na to, co działo się
między nimi.
Powolnym, wręcz nieśmiałym ruchem uniósł
ręce, kładąc trzęsące się dłonie na ciepłym materiale osłaniającym tors łowcy.
Zaskoczył tym gestem Colonella, który odsunął się nieznaczne. Est dygotał,
pijany własną zuchwałością. Przesunął ręce wyżej, na zwieńczony kapturem
kołnierz bluzy otaczający szyję mężczyzny. Zawahał się na kilka uderzeń
rozszalałego serca. Zagryzając zęby, ruszył dalej. Dotknął ciała pulsującego
krwią, a potem mocno zarysowanej linii szczęki, szorstkiej od jednodniowego
zarostu. Pocięte niewielkimi skazami policzki Colonella wydawały się chłodne,
chociaż jego twarz płonęła szkarłatem.
Est obawiał się, że zemdleje od nadmiaru
buzujących w nim uczuć i wrażeń towarzyszących ruchliwym opuszkom. Z własnej
woli dotykał człowieka. Badał jego twarz centymetr po centymetrze, wzrokiem
śledząc ruchy błądzących palców. Był rozstrojony reakcjami przytrzymującego go
zwiadowcy, który ograbił go z możliwość decydowania o sobie. Zniewolił go. A
on, by nie być mu dłużnym, trzymał w dłoniach jego oblicze wyrażające tęsknotę
i smutek, udręczone obawą o nierealności całego zajścia. Spojrzenie zdradzało zagubienie
i na darmo poszukiwało wskazówek u dzieciaka, który podobnie jak on, błądził w
pomroce własnego serca.
- Jeszcze niedawno mnie odtrąciłeś, a
teraz zatrzymujesz? - Colonell przechylił głowę, gdy jego usta szeptały kolejne
słowa prosto w wargi zamkniętego w potrzasku elfa. Delikatny dotyk rozpalał w
nim najdziksze pragnienia. - Zupełnie jakbyś miał rozdwojenie jaźni, Esti.
Jakbyś doznał pomieszania zmysłów.
- Col… nie było cię… tyle czasu…
Wymawianie kolejnych słów zakrawało o
niemożliwe. Est przełykał łzy, swoim zwyczajem chcąc uciec przed spadającym na
jego barki ciężarem, ale ściana za plecami była równie trudną do pokonania
przeszkodą co ramiona tuż przy długich płatkach uszu. Usta. Musiał mieć na nie
baczenie. Usta człowieka odbierały mu zdolność trzeźwej oceny sytuacji.
- Czułem się opuszczony, sam… ze
wszystkim, co działo się we mnie… Tak zimno, tak… tak źle, jak rany, tak bardzo
było mi źle. Tak źle, że jak tylko cię zobaczyłem, to wystraszyłem się, że znów
odejdziesz, znów zostawisz mnie z… z niczym. I wciąż się tego boję, ciągle
czegoś się boję, Col… Jak rany, Col, boję się.
Płakał. Nie kontrolował uczuć dając im
upust i swobodę działania, niech wyczerpią się do cna, pozostawią po sobie
opar, strzęp przykrego wspomnienia. Bezwiednie gładził chłodnymi opuszkami
gorącą skórę szerokiego karku, którą Col zawsze pocierał w momencie zmieszania.
Pękający pod naporem nieprzerwanej rzeki emocji Est przesunął nimi ku linii
włosów, krótkich i przyjemnie łaskoczących. Zaplątał się w dłuższe pasma, wzrok
skupiając na przymkniętych powiekach zranionego mężczyzny.
Chciał tego. Obaj tego chcieli. Świadomość
własnych czynów nie docierała do otępiałego, konającego jestestwa. Przegrał z
własnymi pragnieniami. Był słabszy niż zakładał. Wstydził się własnego braku
zahamowań. Wstydził się, że coś tak niepodobnego ludzkim ideałom jak brzydki
elf dotyka pięknego człowieka. Wstydził się przyznać, że podobało mu się
uczucie rozbłyskujących pod palcami mrowiących bodźców, które wściekle
pobudzony umysł odnotowywał w żywej pamięci. A najbardziej zawstydzał go widok
Colonella, któremu nieprzewidziany dotyk dawał tak wiele przyjemności, by w
poczuciu całkowitego bezpieczeństwa i satysfakcji zamknął oczy, opierając czoło
o kamień tuż nad barkiem głaszczącego go chłopaka. To jego dotyk, niczyj inny,
był tym, czego pragnęła druga osoba. To nie mogło być złe, nie mogło...
- Druga godzina - wyszeptał Col,
poruszając się niespokojnie przy ramieniu Estiego.
Przypadkowo musnął policzkiem chłodną
gładkość i ledwie powściągnął chęć posmakowania jej językiem. Bliskość
oblubieńca odurzała jak narkotykowy ciąg, raz napoczęty, już do końca
niezaspokojony. Nie mógł sobie pozwolić na słabość. Musiał wykazać się siłą, na
nowo wzbudzić zaufanie elfa, który przechodził właśnie jedno ze swoich
skrajnych załamań emocjonalnych. Ten niestabilny psychicznie chłopak posiadał
wyjątkowo wrażliwe zmysły, co było połączeniem tak destrukcyjnym, że dodatkowa
stymulacja w postaci pieszczoty pogorszyłaby tylko jego stan. Doświadczony
Colonell odnalazłby newralgiczne punkty na ciele Estiego w czasie krótszym, niż
młodziutki przyjaciel mógłby się zorientować, ale nie był głupi.
- Jeśli chcesz iść do łaźni, to tylko po
drugiej w nocy – sprostował.
Est z ociąganiem cofnął palce. Stali w
przedziwnej kombinacji dwóch ciał trwających w możliwie najmniejszej
odległości. Ciepłe tchnienie owiewało jego ramię, by zaraz przejść chłodem
rześkiego wieczoru.
- Dlaczego wtedy? – spytał, mruganiem
pozbywając się łez z czarnych rzęs.
- Po drugiej warcie nie ma tu nikogo. O
tej porze chłopaki nie myślą o kąpieli, a zwolnieni z obowiązków śpią. Jest tam
duszno i gorąco, mało kto chce stracić przytomność łącząc relaks z
wycieńczeniem. Nikt normalny tego nie robi.
- Ty nie jesteś normalny, skoro chodzisz
tam w takich porach - zauważył Est. Jego ręce opadły wzdłuż boków, na zimną
powierzchnię, o którą wciąż się opierał.
- Trafił swój na swego, Esti. I gwoli
wyjaśnienia, chodzę tam o różnych porach.
Twarz wycofującego się Colonella była
poważna, a jego oczy ledwo odzyskiwały ostrość po chwili niespodziewanej
przyjemności. Chciał więcej. Wygłodniały pragnął znacznie więcej. Chciał poczuć
tę smukłość na sobie, wokół siebie, pod sobą i gotów był porwać się na tę
perwersyjną zachciankę, gdyby nie ufność oraz przekonanie błyszczące w
jasnozielonych oczach skutecznie studzących jego zapał. Nie zrobi tego. Nie
jemu. Nie dziecku, które pokładało wiarę w ledwie naprostowanym wykolejeńcu. A
przynajmniej nie wbrew jego woli.
Odetchnął.
- Tej nocy, zmiana warty o drugiej. Jeśli
chcesz, pójdę tam z tobą – zaproponował. – Rzecz jasna w dowolnym momencie
będziesz mógł zawrócić, albo to ja na twoją prośbę zostawię cię samego, czego
wolałbym nie robić. - Najemnik lekko odepchnął się od ściany, potwierdzając
swoje pokojowe zamiary względem chłopaka. - Zabierz ze sobą dwa ręczniki i
odzież na zmianę. Przystajesz na to?
Est namyślał się, a gdy wreszcie podjął
decyzję, jego przesycony emocjami głos przeciął ciszę niby świst wypuszczonej
strzały.
- Pójdę, jeśli zostaniesz tam ze mną… -
przerwał, przełykając dławiącą gardło kulę. Histeria odzywała się w każdym
skrawku wstrząsanego dreszczami ciała, a mimo to przystał na propozycję,
wiedząc, że będą tam sami. Tylko we dwóch. Ale jeśli będzie z Colem, to gotów
był zaryzykować. – Chcę, byś był człowiekiem, który pokaże mi wszystkie
zakamarki mojej złotej klatki.
Siła zagadkowego przekazu obuchem uderzyła
w młodego mężczyznę, który odwrócił się, by jego bystry kompan nie dostrzegł
zmiany na zmęczonym obliczu. Zabrzmiało to wyjątkowo sugestywnie i prowokująco.
Ale przecież to był Esti, uroczo niedoświadczony, zupełnie nie pojmujący zasad,
jakimi rządzą się dojrzali ludzie! Dojrzali mężczyźni. Skrzywieni mężczyźni,
jak zwykł mówić o nich świat.
W duchu liczył, że chłopak odmówi, wymiga
się kolejną bezsensowną wymówką. Tymczasem srogo się przeliczył. Będzie musiał
ostudzić swoje zapędy i odwodzić uwagę od wszystkiego, o czym rozmyślał
samotnymi nocami spędzonymi poza wspólną sypialnią w koszarach. Sam na siebie
ukręcił bat, niech więc nie narzeka, że otrzymane nim razy bolą...
***
Mijały
męczące minuty, podczas których Est co najmniej piętnaście razy zastanawiał się
nad taktycznym odwrotem do swojej sypialni. Kurczowo przyciskał do siebie
naręcze ubrań i ręczników w oczekiwaniu na Cola, w głowie formując tysiące
scenariuszy przedstawiających przebieg nocnej schadzki. Żaden z nich nie był na
tyle realny, by utknąć w pamięci na dłużej niż uderzenie serca. Schadzka... Nie
byli parą, nie mogli nią być dwaj mężczyźni. To było czysto przyjacielskie
spotkanie. O drugiej. Sam na sam. Jak rany, o czym on w ogóle myślał godząc się
na coś takiego?!
Ręczniki prawie wylądowały na rozmokłej
ziemi, gdy porażony własną głupotą próbował zetrzeć senność z twarzy. Za nieco
więcej niż dwie godziny stawi się na porannych ćwiczeniach z kontemplacji, na
których jak nic znowu zacznie przysypiać. A przecież ostatnio udało mu się
sprawnie funkcjonować do późna! Ale nie, na horyzoncie wydarzeń pojawił się Col
z tą swoją niewymuszoną nonszalancją, a on niemal natychmiast dostał na jego
punkcie bzika. Postawa niepoważna na miarę dzieciaka, jakim zresztą był.
Pojedyncze krople miękko uderzały o
tkaninę czarnego bezrękawnika. Łaskocząc, spływały po odsłoniętych ramionach i
policzkach. Mżawka otuliła Twierdzę. Zapach letniego nocnego powietrza cudownie
koił. Umysł Esta pracował zbyt intensywnie, by móc skupić się na pięknie
otaczającego go świata. Jego własny mały świat dostał kręćka, gdy z pobliskiego
cienia wyłoniła się postać, na widok której krew w żyłach zastygła, by zaraz na
nowo wypalić sobie drogę płomieniem.
Colonell szedł niespiesznym, swobodnym
krokiem. Płachtę zszarzałego materiału przerzucił przez ramię, wolne dłonie
wsuwając w kieszenie luźnej bluzy. Dojrzawszy oczekującego nań chłopaka, uniósł
lewy kącik ust, by wyglądać na mniej onieśmielonego niż był w rzeczywistości. A
był onieśmielony jak nigdy przedtem! On, Colonell z Niedźwiedzi, drapieżnik i
zdobywca, łowca doskonały, któremu nie umknęła żadna upatrzona zwierzyna - a
większość nawet wracała po więcej - teraz był niedorzecznie skrępowany myślą o
rozebraniu się przed swoim faworytem.
Chłopak był uroczy, a jego skromny wdzięk
ujmował nawet mężczyzn w Twierdzy, którzy cicho żałowali, że nie jest on
kobietą. Colonell potrafił prawidłowo odgadnąć z kim ma do czynienia, lecz
preferencje Estiego wciąż pozostawały zagadką. Nie wiedział, jak ma się z nim
obchodzić, w czym trochę przypominało to znajomość ze zmienną jak wiatr
kobietą, z którą nie wie się czy dobrze jest, czy może jest już źle. Esti był
typem płochliwego stworzenia, które przyparte do muru wystawiało pazury, choć
mając wybór, wolało czmychnąć w las aniżeli dopuścić do niechcianego kontaktu.
- Zapraszam do środka, Esti. - Colonell
przystanął naprzeciwko chłopaka i wskazał wejście do niewielkiego budyneczku.
Zaraz jednak schował rękę w kieszeń, nie ufając własnym odruchom. - Mam iść
przodem?
Spojrzenie człowieka speszyło Esta, który
palcami wolnej dłoni sięgnął płatka ucha.
- Byłbym zobowiązany – wymamrotał. - Będę
tuż za tobą.
- W razie gdybyśmy na kogoś trafili,
będziesz mógł bez przeszkód się wycofać – odpowiedział Col lekkim, wyrozumiałym
tonem, choć w głębi serca czuł, że nie w tym rzecz. Esti wolał mieć drogę
ucieczki nie tylko przed mieszkańcami Twierdzy, ale też przed swoim
przewodnikiem, który postanowił udawać, że tego nie zauważa. - Chodź, bo
prędzej zmokniemy od deszczu niż ciepłej wody.
Wyminął chłopaka i wszedł do przedsionka.
Zatrzymał się tuż za progiem, przyzwyczajając wzrok do panujących w surowym
wnętrzu ciemności lekko rozproszonych odległą lampką oliwną. Kiedy poczuł się
na tyle komfortowo, by podjąć się długiej drogi w dół, zszedł z pierwszego
wysokiego schodka prowadzącego w migoczącą czeluść. Esti był tuż za nim, tak
blisko, że niemal czuł jego oddech na odsłoniętym karku.
Est szedł w milczeniu. Bolało go ucho.
Serce kołatało mu w piersi, obijając się ciężko o żebra. Szum krwi zagłuszał
wszelkie dźwięki i zaczynał wierzyć, że echo tupania na schodach jest wyłącznie
wytworem jego fantazji. Dla pewności zdarzało mu się zerknąć na kark
schodzącego przed nim człowieka, aczkolwiek rozważniej było patrzeć pod nogi i
podtrzymywać się śliskich ścian wąskiej klatki schodowej.
Ledwo odczuwalna wilgoć panująca w
powietrzu nasilała się, przechodząc w parne ciepło. Chłopakowi robiło się słabo
na przemian z atakami niespotykanej nadpobudliwości. Przynajmniej oczy działały
bez przeszkód na płaszczyźnie miłego półmroku, jako że rozlokowane w dużych
odstępach lampki oddawały tylko tyle światła, ile było konieczne do
bezpiecznego zejścia. Tworzyły subtelnie kameralny nastrój, pomagając się
zrelaksować i odpocząć po całym dniu harówki.
Est wzdrygnął się na samą myśl o tym, co
wydarzy się już za moment. Poślizgnął się na wygładzonym stopniu i byłby runął
Colowi na plecy, gdyby nie ponadprzeciętny refleks. Rozpaczliwie przywarł do
mokrej ściany, rozcapierzając palce na całą ich szerokość. Z nerwów rozbolał go
żołądek, a posłane przez ramię pytające spojrzenie szmaragdowych oczu nieomal
zwaliło z nóg. Zachowywał się jak skończony idiota, a szedł się tylko wykąpać…
- Wszystko w porządku, Esti? Nie czujesz
zawrotów głowy? Jeśli będziesz niezdrów, mów od razu.
Nic nie jest w porządku, a zawroty głowy
mam zawsze, kiedy patrzysz na mnie w ten sposób!,
pomyślał rozstrojony chłopak, na głos mówiąc:
- Przepraszam, zagapiłem się. Jest dobrze.
Możemy iść.
Gdy kłamał, czynił to tak nieudolnie, że
lepiej dla niego, gdyby wcale się nie odzywał.
Otoczona czarnym zawijasem brew wygięła
się, dając dzieciakowi do zrozumienia, że Col nie łyknął jego
usprawiedliwienia. Tu nie było na co się zagapić. Za to było na kogo.
- Zagapiłeś się, oczywiście. Esti, nie
musisz niczego przede mną ukrywać.
- Kiedy ja naprawdę… - Est bezwiednie
przełożył rzeczy do drugiej ręki, chwytając się za ucho. Rękawiczka zdążyła
zawilgnąć i stwardniała, utrudniając zgięcie dłoni. - Och, jak rany…
- Jeżeli cię to pocieszy, to ja też się
denerwuję. W takich okolicznościach to całkiem naturalne.
Wznowili wędrówkę, już prawie docierając
do pierwszej kondygnacji wiele metrów poniżej poziomu gruntu. Wilgoć stawała
się dokuczliwa i wyraźnie czuć było lekki, chłodny przewiew.
- Ty się denerwujesz? - Est był zaskoczony
tą rewelacją. - Dlaczego? Ach, czy to ma związek z twoim obsesyjnym
zasłanianiem ciała?
- Obsesyjnym? - Colonell parsknął
śmiechem, odwracając twarz. - Mówisz o sobie?
- Ani razu nie widziałem cię bez koszulki
- wyjaśnił chłopak. Sięgnął pamięcią do każdego pojedynczego razu, gdy natykał
się na Cola. Nie mógł się mylić, ponieważ obrazy w jego wyobraźni były żywe. -
Zawsze masz na sobie coś, co zasłania ręce i tors, najczęściej bluzę, rzadziej
koszulę. A gdy już jesteś w koszuli, podwijasz rękawy do łokci, pojęcia nie mam
dlaczego. No i zawsze masz długie spodnie bez względu na pogodę - wymieniał,
jednocześnie doszukując się w tych ciekawostkach ścisłej zależności. - Nie zaobserwowałem
tego u najemników, którzy czasami nawet w samych gaciach paradują po
dziedzińcu, jakby było to normalne.
Łowca zachichotał, stając na wygładzonym
do połysku kamieniu podłogi. W końcu dotarli do miejsca, w którym mogli
zostawić swoje bagaże. Gestem zasygnalizował, by Esti ruszył za nim jednym z
trzech korytarzy, i podjął się przerwanego wątku.
- Jak cię słucham, to rzeczywiście może
tak wyglądać. - Potarł szorstką brodę z przyjemną świadomością, że Esti
obserwował go częściej, niż przyznawał. - Ale nie ma to nic wspólnego z
potrzebą zasłaniania ciała. Odsłaniam je wyjątkowo często, szczególnie podczas
ćwiczeń. Po prostu lubię się tak ubierać. Po części to wina Zrzędy i tej jego
pozorności…
Tracący zainteresowanie rozmową Est
rozglądał się po szerokim, wieki temu wykutym korytarzu niosącym echo ich kroków. Nie, to nie był korytarz. To było
wąskie pomieszczenie z ławami i stołkami kutymi w litej skale. Nisze w
ścianach, niewielkie i płytkie, służyły za półki.
- Gdzie my jesteśmy?
- W jednej z trzech komór-przebieralni -
oznajmił Col, odkładając ręcznik na pierwszą z brzegu półkę. - Dzięki
naturalnym kominom nie jest tu tak parno jak na samym dole, a ubrania pozostają
względnie suche. - Siadając na ławce, zaczął rozsznurowywać wysokie buty,
popatrując na stojącego jak kołek elfa. - Według niepisanej zasady prawa odnoga
jest dla mężczyzn, a lewa dla niewiast, lecz bądźmy szczerzy, żadna tu nie
przychodzi z powodu lubieżnych samców.
- Chyba mnie to nie dziwi…
Zaniepokojony Est bacznie śledził ruchy
ludzkiego mężczyzny, wciąż troskliwie przyciskając do piersi rzeczy, jakby
mogły uchronić go przed jednym z tych lubieżnych samców. Na dodatek uzbrojonym.
- Dlaczego zawsze nosisz przy sobie
sztylety?
Col uniósł spojrzenie, na wyczucie
rozpinając skórzany pas. Rzucił okiem na rękawiczkę oblekającą lewą dłoń
chłopaka, po czym znów zajrzał mu w twarz. Uśmiechnął się tylko i na powrót
skupił na dodatkowych zabezpieczeniach klamry paska.
- Odpowiem pytaniem – odparł
enigmatycznie. - Dlaczego zawsze masz tę rękawiczkę?
Zakłopotany Est oderwał wzrok od smagłego
człowieka, który frywolnie pozbywał się swojej bluzy. On nie był w stanie
postąpić choćby kroku, nie mówiąc już o przygotowaniu się do kąpieli.
- Odpowiadanie w ten sposób nie jest
grzeczne…
- Nie jestem grzecznym chłopcem, Esti.
Domyślam się, że ma ona coś wspólnego z twoim poczuciem bezpieczeństwa, prawda?
Est zamarł. Popatrzył w kierunku rozmówcy
wahając się, czy w ogóle odpowiadać.
- Nie mylisz się w tej kwestii –
potwierdził niechętnie.
- No więc sztylety także zwiększają moje
poczucie bezpieczeństwa.
- Ale w Twierdzy?
Zwiadowca westchnął cicho.
- Szczególnie w Twierdzy, dzieciaku.
Nigdzie nie jest bezpiecznie, a już na pewno nie w miejscu, gdzie wszyscy są
twoimi przyjaciółmi.
- Przepraszam… - Est wpatrzył się w swoje
dłonie. Uszy bolały go od ciągnięcia, więc dał im spokój. - Nie jest to dla
ciebie wygodny temat.
- Nie kłopocz się, przywykłem. Takie życie
- dobiegło od strony niefrasobliwego młodego mężczyzny. - Esti, zamierzasz tak
wejść do wody? Pragnę ci przypomnieć, że chciałeś wziąć kąpiel, a nie robić
pranie.
Chłopak odruchowo poderwał głowę.
Nieprzygotowany na tak niecodzienny widok chciał zapaść się pod ziemię,
jednakże niezdrowe zainteresowanie podburzane ciekawością nie pozwoliło mu
odwrócić wzroku. Czego się spodziewał? Tatuaży pokrywających każdy centymetr
skóry tropiciela? Wstydliwych blizn, znaków szczególnych, dodatkowej pary rąk?
Zaschło mu w gardle, gdy w osłupieniu zsunął spojrzenie z malowanej twarzy na
umięśniony tors pokryty kędzierzawymi, ciemnymi włoskami układającymi się w
zgrabną literę T. Wąska ścieżka biegnąca między krzywiznami brzucha znikała tuż
pod szarą tkaniną opasującą wąskie biodra, na których Col wsparł dłonie,
przypatrując się elfowi z niemałym rozbawieniem.
Stojący przed nim człowiek był tak różny
od mistrza, że Est gotów był zwiać tam, skąd przyszedł. Zażenowany swobodą
półnagiego kompana przestał racjonalnie myśleć. W głowie ziała mu dziura
kompletnej pustki i zupełnie już nie wiedział co robić, bo myśli wyparowały jak
gorąca woda. Zerkał nieskromnie na mężczyznę, który bawił się świetnie jego
kosztem.
- Esti, skończ już to kładzenie uszu po
sobie - rzucił Col, zwracając się do niego plecami. – Specjalnie dla ciebie się
przepasałem. A jeśli to ci pomoże, to nie będę patrzył. Tylko na miłość
Wszechmocnych, chodźmy już. Podejrzewam, że tu i ówdzie mamy to samo, więc nie
ma czym się tak krępować.
- Może dla ciebie to łatwe, ale dla mnie
odsłanianie się jest… Nikt nigdy mnie nie widział, więc będziesz pierwszym…
który… Jak rany, co za wstyd...
- Esti…
- Nie odwracaj się! I nie mów tak do mnie.
To zdrobnienie jest niestosowne, jakbym był, sam nie wiem, dziewczyną albo
małym chłopcem. - Puścił swoje ucho i zwiesił ramiona, przymykając na moment
powieki. Co za beznadziejna sytuacja. A wystarczyło, żeby zagryzł swoje
uprzedzenia i zdjął odzienie. Tylko tyle. Aż tyle. - Nie potrafię podchodzić do
tego tak beztrosko jak ty. Nie jestem tobą, Col.
- I to mi się właśnie w tobie podoba, że
nie jesteś mną. Nie wytrzymałbym ze sobą w liczbie mnogiej. - Colonell nie
zachował powagi. Bezbronny dzieciak wzbudzał w nim dziwną wesołość na granicy
niepoprawnego szczęścia. - To zaszczyt, że mogę być pierwszym, Esti. I będę cię
tak nazywał mimo że jesteś mężczyzną, bo tylko mnie na to pozwoliłeś. Nie dziw
się więc, że korzystam z tego przywileju nader ochoczo.
- Jak rany, na nic ci nie pozwoliłem.
- Ale też nie zabroniłeś. A twoje
czepialstwo jest wręcz urzekające.
- Nie mów tak, stojąc naprzeciwko mnie w
samym ręczniku! Wprawiasz mnie… w zakłopotanie.
Est zasłonił oczy, samemu nie wiedząc,
gdzie podziać wzrok. Col był tak dobrze zbudowany, że miło zawiesić na nim oko,
niemniej było to zachowanie nieuprzejme i zakrawające o zgorszenie.
- To dlatego się rumienisz? – usłyszał.
- Nie rumienię się! A ty miałeś nie
patrzeć!
Mężczyzna spoważniał.
- Esti, szybka decyzja: wchodzisz czy
wychodzisz? - Wychwytując dwuznaczność we własnych słowach, Col nie powstrzymał
chichotu. - Przepraszam, to jest silniejsze ode mnie…
Na swoje szczęście Est nie do końca
zrozumiał jego słowa. Westchnął przeciągle, wreszcie odpuszczając.
- Dobrze, już nie będę przedłużał. Tylko
nie patrz tak na mnie, proszę. To nie jest coś, co chciałbym pokazywać
komukolwiek.
- Nie ma sprawy, dzieciaku. Zgodnie z
życzeniem nie będę podglądał. - Col posłusznie spełnił prośbę, obracając się i
odchodząc w głąb pomieszczenia. - Brzmisz tak, jakbyś ukrywał tam nie wiadomo
co. Zaczynam się bać, czy nie okażesz się ko...
- Col!
- Milczę.
Obserwując odchodzącego człowieka, Est
zastanawiał się, co z sobą począć. Z bólem serca odłożył swoje rzeczy na skalną
półkę i zaczął powoli się rozbierać. Chłodny powiew na nagiej skórze
pochylonych pleców był przyjemny, zaraz zastąpiony rozkosznym, osobliwym
gorącem podziemnych źródeł. Bez luźnych spodni i ciężkich butów czuł się
dziwnie. Nie był sobą. Czuł się nieswojo w nieumiejętnie zawiązanej szmacie na
biodrach. Nawet w swojej kwaterze przebywał w pełnym odzieniu, a tu nie dość,
że był nagi jak niemowlę, to jeszcze, o zgrozo, nie był sam. Nie pamiętał, by
ktokolwiek oglądał go bez ubrań, więc mógł bez oporów przyznać, że Col będzie
tym pierwszym. Tak jak był pierwszym niemal we wszystkim, przez co Est
przechodził w Twierdzy.
Drobne ciało było bezwłose i
nieskazitelne, lekko muśnięte odblaskiem pobliskiej lampki. Czarna, popękana
gdzieniegdzie rękawiczka osłaniająca artefakt burzyła tę jednolitość. Przez
myśl mu nie przeszło, by ją zdejmować, bo poza mistrzem nikt nie mógł się
dowiedzieć, co też ona skrywa. Będzie nosić ją do czasu, aż połyskliwe złoto
całkowicie wtopi się w tkankę i kości. Kiedyś uświadomi Cola w czym rzecz, ale
jeszcze nie teraz.
Zdegustowany własnymi refleksjami wstał z
siedziska i poprawił ręcznik, niezdarnie naśladując ludzkiego zwiadowcę.
Przywołując się do porządku, skierował sztywne kroki w stronę czekającego
cierpliwie Cola. Stąpał bezgłośnie, a mimo to tropiciel od razu wyczuł jego
obecność, pozwalając sobie zerknąć znad ramienia. Zerknięcie zmieniło się w
bezczelne gapienie, którego człowiek nawet nie zamierzał ukrywać.
Est zatrzymał się u jego boku i skrzyżował
ręce na piersi. Garbił się, bez powodzenia zasłaniając przed wulgarnością
towarzysza.
- Skoro już musisz, to bądź tak łaskaw i
gap się na mnie mniej ostentacyjnie. To nie moja wina, że tak wyglądam. Daleko
mi do was, więc proszę cię, nie rób tego w ten sposób.
- Daleko ci do nas… Esti, ty siebie aby
słyszysz? - Entuzjazm najemnika zbił go z tropu. - Masz lustro w sypialni?
Jeśli tak, to zacznij robić z niego użytek!
- Możemy już iść? Nie chcę słuchać, jak
wyglądam…
- Jesteś pierwszą osobą, która nie lubi
słuchać wyrazów uznania.
- Nie wiem co to za wyrazy, ale ty na
pewno ich nie używasz! Może jak wyrazisz się jaśniej, to dotrze do mnie ich
prawdziwy sens.
- Wyglądasz doskonale.
Odpowiedział mu ledwie słyszalny szmer
wody. Bezpretensjonalny komentarz uderzył w adresata, doszczętnie wytrącając go
z równowagi. Esti potrafił być zniewalający, gdy porzucał tę powłoczkę ofiary
losu. Miał cięty język, a był przy tym wyjątkowo inteligentny i niespotykanie
błyskotliwy, co potęgowało wrażenie świetnie kamuflowanej czupurności. Gibka
sylwetka komponowała się z niebanalną urodą, wzbudzając w ludziach obu płci
niemałe zainteresowanie. Nie było w Twierdzy kobiety, która nie obejrzałaby się
za białym elfem. Miał nawet kilka cichych wielbicielek pośród maginek, z
ukrycia śledzących jego poczynania w chwilach, gdy pojawiał się na powierzchni
ich romantycznej, dziewczęcej rzeczywistości. Do tego te duże oczy, często
melancholijnie zamyślone, jakby przebywał w zupełnie innym świecie niż wszyscy
wokół. Posiadały tak potężną moc bezsłownego przekazu, że od pojedynczego,
przypadkowego spotkania przejmowały ciemnoskórego łowcę gorącym dreszczem. Esti
był nieprzyzwoicie atrakcyjny, a okrywająca go mistyczna aura oddziaływała
niczym subtelny afrodyzjak. Wystarczyłaby jedna uwodzicielska poza, jeden
kuszący gest, a Col straciłby wszelkie zahamowania względem jego osoby.
Cholera, czyste szaleństwo, od którego
mieszało mu się w głowie jak szczawikowi w wieku dojrzewania. To było
niebezpieczne. Przeklęty, miał zaledwie piętnaście lat, a prezencja młodego
boga czyniła z niego kogoś na wzór nieosiągalnego idola, z czego nie zdawał
sobie nawet sprawy. Był zbyt zamknięty w sobie, by to dostrzegać. Albo
dostrzegał to, lecz skutecznie ignorował.
Esti niepotrzebnie wstydził się swojego
ciała. To Col powinien krępować się własnymi przytłaczającymi rozmiarami i
zbędnym owłosieniem. Lata treningów z długim łukiem oraz sztyletami wspaniale
go wyćwiczyły, rzeźbiąc stopniowo, ale w porównaniu z filigranowym elfem był
masywny i ciężki jak wół pociągowy. Nie był przesadnie atletyczny, niemniej w
towarzystwie tego dzieciaka czuł się zwyczajnie, żeby nie użyć określenia
pospolicie. Esti był białą różą wśród klasycznej czerwieni. Wyróżniał się i
zachwycał swoją niewinną odmiennością.
Dłoń Cola drapała linię włosów na karku,
kiedy schodzili łagodnym korytarzem kolejne piętro niżej. Gładka ściana
skręcała ostrym łukiem. Rozmyte cienie wydłużały się i przeskakiwały w słabym
blasku latarenek, a dźwięk rozbijającej się o kamień wody stawał się równie
wyraźny, co wpadający do nozdrzy zapach rozgrzanego powietrza.
Est skrzywił się, czując parę wodną w
miejscach, w których się jej nie spodziewał. Bez odzienia był bezbronny i
nieszczęśliwy. Zaczynał wątpić, czy wizyta w łaźni była warta zachodu. Od czasu
do czasu spoglądał w górę na nieprzeniknioną twarz towarzysza. Colonell nie
wyglądał, jakby nosił się z niecnym zamiarem. Wydawał się raczej pilnować
siebie, odcinać myśli od idącego po lewej elfa, zatopić we własnych
spostrzeżeniach, byle dalej od niego. I ta dłoń na szyi... Sam jej dotykał
całkiem niedawno. Była rozkosznie miękka, łaskocząca krótkimi włosami, gorąca i
lekko chropowata. Ludzka skóra prawdopodobnie cała była pokryta niewielkimi
niedoskonałościami, jak prasowany pergamin. Zaś jego własna, śnieżnobiała i
pozbawiona włosów, była nienaturalnie gładka, jakby sztuczna. Śliska jak u
gada. Czym właściwie był z tymi podłużnymi uszami, ostrymi kłami oraz dużymi
skośnymi oczami? Jaki gatunek reprezentowały czarne, gęste włosy bujnie
porastające wyłącznie głowę?
W skupieniu zastanawiał się, czy dane mu
będzie odkryć tajemnicę swojego pochodzenia, kiedy ciężka kurtyna wody spadła
na niego znienacka ciepłą falą, omal nie pozbawiając jedynej osłony. Z
niebywałą prędkością wynikającą ze wstydu chwycił zsuwający się z lędźwi
materiał, równocześnie uskakując poza zasięg płynącego z sufitu żywiołu, na
który patrzył teraz zdębiały.
Col pokładał się ze śmiechu, ściągając na
siebie gniewne łypnięcie spod przemoczonych brwi. Est otrząsnął się i
poprawiwszy po raz kolejny niesforną, ciężką od wody tkaninę, zwrócił się
burkliwie w stronę beztroskiego wesołka. Zaczesał mokre pasemka na tył głowy,
aby cokolwiek widzieć.
- Mogłeś mnie poinformować, że to tu jest!
- Z rozżaleniem wskazał zasłonę spienionej wody lecącą wprost z sufitu. - Tak
się nie robi, Col!
Roześmiany zwiadowca ocierał łzy z oczu.
- Prze… przepraszam, ale ostrzegałem cię!
Obiecałem… obiecałem, że cię nie tknę, więc nie pozostało mi nic innego, jak
tylko ostrzec werbalnie. O Wszechmocni, zaraz chyba umrę! - Musiał oprzeć się o
skalną ścianę, żeby się nie przewrócić, co wyglądało tak komicznie, że nawet
poszkodowany Est wygiął usta, ścierając wodę z twarzy.
- Jak mniemam, to pierwsza pułapka…
- Nie, Esti, zmywa się tu brud - wyjaśnił
rzeczowo Col, choć kąciki jego ust drżały niebezpiecznie. Jeden zły ruch, a
niekontrolowana fala śmiechu porwie ich obu. - Dopiero potem można wejść do
basenów.
Chłopak nic z tego nie rozumiał. Drapał
się po swędzącej brodzie, prawą dłoń trzymając w pogotowiu nad przesiąkniętym
do ostatniej nitki ręcznikiem.
- To nie myjecie się w basenach? Sądziłem,
że na tym to polega.
- A jednak nie. - Col bez słowa
ostrzeżenia wszedł pod strumień, z zadowoleniem korzystając z dobrodziejstwa
czystej wody. Dopiero gdy wyszedł, cały przemoczony, objaśnił dalsze kwestie. -
Co prawda woda w basenach nie jest stała, bo są to aktywne źródła, ale dla
zasady należy minimalizować ilość brudu, jaki przynosi się na skórze. Nikt nie
chce siedzieć w błocie. Albo czym innym.
- Czym innym?
Col posłał mu jeden ze swoich łobuzerskich
uśmieszków, gestem zachęcając go do przejścia w dół kamienną ścieżką
sporadycznie oświetlaną małymi lampkami. Płaski pogłos pluszczącej wody
przechodził w melodyjne wibracje. Było jej naprawdę sporo tam w dole.
- Esti, czy ty zawsze musisz czepiać się
najmniej wygodnych szczegółów?
- Nie szukaj we mnie winy, skoro pierwszy
o nich wspominasz. - Est znowu skrzyżował ramiona na torsie, przybierając
nieprzejednaną postawę naburmuszonego chłopca. Nie, to był zły pomysł w
przypadku nieprzewidywalnej przepaski na biodrach, którą powinien trzymać
twardą ręką. - Jestem ciekawy świata, bo jestem, jak to mówisz? Dzieciakiem.
- Czasem myślę, że jesteś najbardziej
naturalną istotą w otaczającym nas świecie, dzieciaku.
Obca nuta zakradła się do głosu dotychczas
wesołego człowieka. Smutna powaga, tęsknota czy melancholia wywołująca
niepewność w młodym elfie. Poruszony siłą emocji Est spuścił z tonu, patrząc na
przyjaciela z nowej perspektywy.
- Co przez to rozumiesz?
- To, co powiedziałem. - Powaga Cola
stawała się przerażająca. - Że to ludzie są nie na miejscu w tym świecie.
- Zasiedlacie niemal cały Khaldun. To
chyba oczywiste, że jesteście u siebie.
- Nawet milion kłamców nie zmieni jednej
prawdy, Esti. Ja to czuję. - Mężczyzna prychnął wodą, częstując chłopaka
smutnym uśmiechem. - Przepraszam, brzmi to trochę upiornie. Odkąd się zjawiłeś,
zacząłem podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Że idą zmiany tak wielkie, że nie
pojmie ich nawet największy mędrzec tego świata. A ja, głupi, i tak próbuję z
myślą, że coś mi z tego przyjdzie.
- Nie jesteś głupi, bo przecież próbujesz,
prawda? Byłbyś głupcem, gdybyś nic z tym nie robił.
- Dzięki, Esti, doceniam twoje słowa,
naprawdę. A jednak… - Westchnął, zatrzymując się przed wejściem do ogromnej
jaskini. - Nie, chyba nigdy tego nie pojmę.
I chociaż nagły spokój malujący się na
pociągłej twarzy dodał Colonellowi lat, to i tak wciąż wyglądał na osobę
wyjątkowo młodą oraz rezolutną, o otwartym umyśle i z trzeźwością realisty
spoglądającą w nadciągającą przyszłość. W tej chwili przypominał Maga o wiele
bardziej niż kiedykolwiek. Est rozpoznał jego szkołę w usposobieniu tropiciela,
a ciepłe uczucie wypływające z serca ogrzało go nie gorzej niż para napływająca
z końca rozszerzającego się korytarza.
Odkąd zjawiłem się w Twierdzy…,
powtórzył w zaciszu własnego umysłu. - Czy naprawdę zapoczątkowałem szereg
następujących po sobie zmian? Mistrz wspominał o czymś podobnym...
Pogrążony w zadumie nie zwracał uwagi na
to, co działo się tuż przed nim, dlatego w momencie przekroczenia progu
ogromnej kawerny stanął jak wryty, starając się wzrokiem objąć niebywałą scenę.
Do cna przemoczony wyglądał głupio z rozdziawionymi, błyskającymi kłami ustami
i wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Co najmniej jak drapieżna ryba, która
stanowczo zbyt długo przebywała poza wodą.
Setki przygaszonych światełek opromieniały
cztery wielkie baseny i połowę tuzina mniejszych. Parująca woda sięgająca
brzegów płynęła leniwie, szemrząc w rytm usypiającej melodii. Podłoga była
gładka na błysk. Obłożone chropowatymi płytami krawędzie zbiorników zapewniały
większe bezpieczeństwo, a także służyły jako elementy wątpliwej, surowej
dekoracji. Stalagmity spiłowano do poziomu podłoża, podobnie straszące u
wysokiego sklepienia stalaktyty - wyłamane zęby dawno zgładzonej bestii. Gdyby
Est się przyjrzał, ujrzałby mnóstwo otworów będących kominami doprowadzającymi
świeże powietrze nawet na taką głębokość, lecz jego uwagę przykuwała gra cieni
i świateł oraz żywa, ulatniająca się chwiejnym oparem woda.
To był bajeczny obraz. Ukryta przed
światem zewnętrznym zachwycała atmosferą wyciszenia oraz obietnicą relaksu. Co
prawda nie posiadała wyczuwalnej aury mocy, ale nie trzeba było niczego
podobnego, by uznać podziemną łaźnię za magiczną. Wystarczyło samo kołysanie
świateł kładących się na szklistych ścianach i podłodze, odbijających się w
ruchomej wodzie, nadających jej pozoru delikatnego tańca ogników oraz
efemerycznych cieni na falującej płaszczyźnie. I ten szum, kojący szum krwi
świata płynącej w otwartej żyle, mieszający się z basowymi wibracjami, jakich
prawdopodobnie nie doświadczał stojący obok człowiek.
Nogi uginały się pod ciężarem oczarowanego
chłopaka, który, chłonąc widok, natychmiast zapomniał o zmęczeniu i
uprzedzeniach. Zapragnął skorzystać z gorącej wody, lecz przytłaczający ogrom
wolnej przestrzeni pod Twierdzą skutecznie trzymał go w miejscu.
- Pusto jak okiem sięgnąć - mruknął Col. -
Idziemy?
- Dochodzę do wniosku, że nawet jeśli ktoś
by tu był, to chyba bym się nie przejął - szepnął podekscytowany Est. - Ta
przestrzeń jest kolosalna.
- Podobno mieszkał tu smok. Wyobraź sobie,
tuż pod czyjąś warownią, niezauważony. - Col pokręcił głową nie wierząc w ani
jedno słowo, które właśnie wypowiedział. - W porządku, wybierz sobie basen. Ja
pójdę do innego.
- Żartujesz? Wreszcie możemy pobyć trochę
razem, a ty zamierzasz siedzieć w drugim…? Och. To znaczy… Wreszcie znaleźliśmy
wspólny temat, więc szkoda byłoby go zmarnować.
- Boisz się, że zaśniesz - podpuszczał go
Col, wiedząc, że nie przyzna się do swoich prawdziwych uczuć.
- Wcale nie!
- Więc o co ci tak naprawdę chodzi?
- Jak rany… Chcę się wykąpać. I miło
spędzić czas, który w kwaterze zwyczajnie bym przespał.
Znów wyglądał na uroczo zawstydzonego, aż
Colowi zrobiło się cieplej tam, gdzie aktualnie nie powinno.
- Esti, chcesz żebym miał wyrzuty sumienia
za wyciąganie cię nocą do łaźni?
- Nie, przecież ja sam… A idź wyłysiej!
Konsternacja przeszła w irytację, kiedy
spojrzał na niestosownie wesołego mężczyznę, jak zwykle biorącego go pod włos
swoimi żarcikami i grami słownymi. Zdenerwowany warknął tylko na odchodne i
zbulwersowany zachowaniem kompana poszedł w stronę pierwszego lepszego basenu.
Intensywne, negatywne emocje zaraz przeminą, nie pozwoli im się opętać. I
chociaż nadal był nieporadny, to głos w jego wnętrzu podpowiadał mu, co robić.
Nie do końca zgodnie z jego życzeniem.

