czwartek, 26 października 2023

Biały elf - rozdział 17

 

Travis poinformował swojego asystenta, że nie będzie go w Twierdzy przez kilka kolejnych dni, więc dla własnego użytku może śmiało korzystać z dostępnych w pracowni sprzętów. Estalavanes często rozpamiętywał przykry incydent z biblioteką, którą niemal obrócił w ruinę, dlatego ten nieoczekiwany przejaw zaufania wzruszył go do głębi, całkowicie wypleniając rodzące się obawy. Już wczoraj, pierwszego dnia nieobecności alchemika, postanowił wziąć wolne od zajęć w laboratorium i poszukać w księgach receptury, którą chciałby przyrządzić samodzielnie.

Wyszorowany do czysta, po zjedzeniu lekkiej kolacji spędził czas na długiej dyskusji z mistrzem, poruszając tematy zupełnie nie związane z nadchodzącą wielkimi krokami przyszłością. Rozmawiali o rzeczach tak przyziemnych jak estariońska literatura i sztuka, o których chłopak miał niewielkie pojęcie, oraz tych bardziej skomplikowanych – historii czy zawiłej polityce, w której o dziwo dobrze się odnajdywał.

Esta ciekawiła historia Estarionu, a w szczególności wydarzenia związane z Dniem Zero wieńczącym Epokę Ciszy. Od zakończenia Wojny Bogów minęły ponad dwa tysiąclecia, odcinek czasu tak wielki, że nie było na Khaldunie elfa ani smoka, który pamiętałby stary świat. Bogowie zdążyli odejść w zapomnienie, podobnie Wszechmocni - ich ojcowie i matki. Nikt nie wiedział, co dokładnie się wydarzyło, jako że źródła historyczne nie zgadzały się ze sobą. Wymarli, wybili się nawzajem, bądź też odeszli w wyższy wymiar Wszechrzeczy; trudno określić co jest prawdą, a co jedynie wymysłem na potrzeby zabawiania gawiedzi. Żadne kroniki ani pisma nie przetrwały od tamtej pory, a słowne przekazy tyle razy zmieniły swoją treść, przez ile ust udało im się przejść. Prawda umarła razem z dawnymi bogami i nie istniała siła, która mogłaby ją wskrzesić.

Est zaczynał żałować, że przez swoją krótkowzroczność i zapalczywość niemal utracił te nieliczne, cenne ponad miarę chwile spędzone na rozważaniach z doświadczonym, inteligentnym rozmówcą. Mag należał do ludzi niezwykłych. Jego światły umysł zachwycał ostrością spostrzeżeń oraz perfekcyjną trafnością wyciągania wniosków z zaobserwowanych zjawisk. Na podstawie przeszłości potrafił określić prawdopodobną przyszłość, a jego przewidywania spełniały się w prawie wszystkich przypadkach, czasem tylko odbiegając od pierwotnych założeń. Był erudytą w pełnym tego słowa znaczeniu, mędrcem chętnie dzielącym się swoją filozofią, a już szczególnie z przyjemnością przekazującym ją zainspirowanemu młodemu uczniowi.

Obiecujący sobie powtórkę z dzisiejszego wieczoru Est wyszedł z Głównego Budynku. Zaciągnął się nocnym powietrzem, rześkim po deszczu i chłodnym jak tuż przed jesienią, rosą odkładającym się na skórze i ubraniach. Wciąż czuł w nozdrzach odór pochodni, toteż jeszcze przez moment trwał na szczycie schodów, rozglądając się po pustym podwórzu. Pustym, jeśli nie liczyć grupki rozmawiających najemników oraz czujnych wartowników na murach, którzy nie zwracali na niego uwagi. Byli przyzwyczajeni, tak jak przepowiedział mistrz.

Ludzie szybko dostosowywali się do zmian, zwłaszcza gdy nie mieli na nie wpływu. A przychodziło im to z tak naturalną łatwością, że prawie im tego zazdrościł. Nie znaczyło to jednak, że chciał być taki sam jak oni. Pragnął zachować swój indywidualny charakter, odmienną perspektywę, szerszą i wrażliwszą na otaczający go świat oraz na to, co się działo i jak do tego dochodziło. Rutyna była dobrym sposobem na utrzymanie życia w ryzach, ale jak mawiał Mag, czasami trzeba zburzyć przyjęty porządek, wywołać kontrolowany chaos w swoim otoczeniu, by nie poddać się nudzie i odrętwieniu. Est musiał dostrzegać wszystko wokoło, być przenikliwy i uważny, inaczej utknie w martwym punkcie, utraci wszelkie chęci do rozwijania się, oswajania z tym co nowe i nieznane. Jeśli straci wolę walki spoczywając na znajomym gruncie, zapuści korzenie w jałowej glebie własnej bierności i zgnije, zanim zdąży zakwitnąć. Ale jak miał odejść od rutyny, skoro nie mógł nawet wybrać się na przejażdżkę?

Mistrz pocieszał go, że to tymczasowe rozwiązanie i potrwa wyłącznie do czasu, aż schwytają tajemniczą obecność i ujawnią jej intencje. Czyli na praktyczny, choć cokolwiek pesymistyczny rozum Esta, złota klatka została zamknięta na głucho. Dlaczego mistrz nie powie mu, co wie na temat jego związku z nocną osobliwością? Przeczuwał, że jest powiązany ze zmorą leśną, a gdyby ją spotkał, wszystko stałoby się jasne. I ta jasność wcale by mu się nie podobała.

Nadgarstkiem przetarł powieki i zdławił szerokie ziewnięcie. Jego spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę parterowego budynku mieszczącego sale ćwiczeń, a raczej ku drugiemu, sąsiedniemu wejściu. Mrok niewielkiego budyneczku skrywał wąską klatkę wiodącą na sam dół, w miejsce, którego nie widział i raczej nieprędko ujrzy, znając jego zajęczą odwagę oraz równie płochliwe chęci.

Ostrożnie rozejrzał się na boki, a nawet w górę, na mury i pod nogi, na schody, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje. Czysto. Przy wejściu do koszar stała gromadka sprzeczających się najemnych. Żaden z nich nie przejął się zjawą przemykającą pośród nocy, zresztą nikt by go nie dojrzał, uczeń Maga bowiem był w tym coraz lepszy. Ciemność mu sprzyjała, a on chętnie korzystał ze wsparcia tego niepisanego sojusznika.

Płasko przywarł plecami do wilgotnej ściany przy wejściu do łaźni i znów czujnie omiótł okolicę. Ogrody świątynne spowijała cisza. Pojedyncze ptaki i zwierzęta przemykały wśród listowia nie czyniąc większego szmeru, choć długie uszy reagowały na trzeszczenie poruszanych gałązek. Z wysokich murów nie był widoczny, podobnie z dziedzińca przy bramie, natomiast północne okna centralnego gmachu były wygaszone, a badawczy wzrok nie wypatrzył w nich żadnych sylwetek.

Biorąc głęboki wdech, spróbował opanować walące mocno serce. Czuł się jak dzieciak szykujący wyjątkowo paskudny żart. Jakby robił coś zakazanego i niedozwolonego, a przecież łaźnie były dostępne dla każdego z mieszkańców Twierdzy bez wyjątku. A mimo to czuł, że nie powinien tam teraz zaglądać. Wstydząc się swojego szczeniackiego zachowania, zbeształ się w myślach za karygodny postępek i zadeklarował, że jak tylko się uspokoi, wróci do sypialni.

Nie wrócił.

Wychynąwszy z cienia, zajrzał przez pozbawione odrzwi wejście. Ciepłe, oprószone stłumionym blaskiem powietrze owionęło jego nos i policzki, obiecując relaksującą kąpiel w rozkosznie gorącej wodzie. Wizja pary unoszącej się nad gładką taflą była kuszącą odmianą od zimnej codzienności, aż chłopak wzdrygnął się, gdy lodowaty palec ostrzeżenia przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa. To nie było następstwo obrazów serwowanych przez rozochoconą wyobraźnię. To instynktowna odpowiedź na realną obecność osoby trzeciej, przez którą zaschło mu w gardle, a sparaliżowane serce zatrzymało pracę.

Colonell stał w półcieniu wysokiego muru, zaledwie cztery metry od przyłapanego na gorącym uczynku Esta.

Smagły mężczyzna odruchowo splótł ręce na piersi, przyglądając się chłopakowi z wyrazem rozbawionego powątpiewania. Wracał ze świątyni z zamiarem udania się na swoją ulubioną wieżę, kiedy spostrzegł znajomą postać przyczajoną pod frontem łaźni. Wyjątkowa złośliwość losu czy też zbieg okoliczności ponownie skrzyżował ich ścieżki? Cokolwiek to było, nie mógł przepuścić nadarzającej się okazji.

Spoglądając w zielone oczy o szerokich źrenicach wyobrażał sobie walkę Estiego z samym sobą, wyrównaną i niszczycielską. Gwałtowne starcie dwóch skrajnych sił, wyraźny kontrast naznaczający zarówno ciało, jak i psychikę dzieciaka. Niemal widział, jak jego mózg przegrzewa się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Powinien pozwolić mu odejść, decydować za siebie i swoje życie. Pozostawali przyjaciółmi, a przyjaciele rozumieją siebie nawzajem, nawet jeśli nie są jednomyślni. Ale czy na pewno? Wszystko, co robił, robił tak naprawdę dla siebie. Był interesowny, a i owszem, każda istota żywa taka była w większym lub mniejszym stopniu, lecz patrząc na speszonego chłopaka nie potrafił powiedzieć tego głośno bez poczucia wstydu i upokorzenia. Tylko dla niego chciał być dobrym człowiekiem i dlatego przyrzekł mu, że pójdzie za nim wszędzie, że zawsze będzie mu towarzyszył. Znając wartość takich obietnic nigdy ich nie składał. W tym jednym przypadku uczynił wyjątek. I srogo się na nim zawiódł.

Nie, nie pozwoli Estiemu uciec. To on musi odejść.

Po raz pierwszy odkąd się poznali, Colonell był w złym miejscu i o jeszcze gorszym czasie. Bezdenna rozpacz ogarnęła Esta przypominającego sobie coraz więcej szczegółów z ich poprzedniej konfrontacji. Nie miał ochoty na nowo odkrywać powodów swojej chłodnej, krzywdzącej rezerwy, jawnej, dotkliwej wrogości skierowanej ku nieodpowiedniej osobie. Prawie zniszczył więź, jaka w bólach rodziła się między nimi. Troskliwie pielęgnowana przez człowieka zdawała się jednostronnym afektem, kruchym i przemijalnym.

Nie, nie jednostronnym.

Bezwiednie sięgnął do końcówki ucha, wzrokiem unikając smutku przydymionej zieleni. Nie zdołał wydusić z siebie choćby słowa przeprosin. Nie był silny ani odważny. Wszystko, co przysiągł mistrzowi, co przysiągł sobie samemu, przerosło jego możliwości - było dymem na wietrze pisane. Był tchórzem, lękał się własnego cienia, przerażały go niezgłębione emocje i zniechęcało wszystko, co było choć odrobinę skomplikowane. Uciekał przed odpowiedzialnością, konsekwencjami, aż wreszcie przed sobą samym, zaburzoną wewnętrznie sumą ułomności, problemów i strachów.

Był egoistą, który brał, samemu nic nie dając, a Col oddawał mu wiele siebie, nie chcąc niczego w zamian. I to było najstraszliwsze. Empatia była jego najsilniejszym atrybutem, a on celowo ją osłabiał. Najtrudniej mu było zrozumieć, że to nie ludzie byli winni temu, jak czuł się w tej chwili, lecz on sam. I jeśli Colonell zdecyduje się odpuścić sobie tę bezwartościową relację, to także będzie wyłącznie jego wina!

Czas zwolnił, gdy Est wyciągnął rękę. Utrzymujący dystans człowiek już go mijał, uprzednio chowając dłonie w kieszeniach workowatej bluzy na znak, że nie ma względem niego żadnych podejrzanych zamiarów. Kredowobiałe usta rozchyliły się w bezgłośnym wołaniu, a spojrzenie nie odrywało od chłodu obojętności - przystojnego profilu, typowo ludzkiego, nienaturalnie zwyczajnego, jakby patrzył na ukrytą stronę świata, którą dopiero dostrzegł. Charakterystyczny zapach wmieszał się w rześkie powietrze, pobudzając do działania nie gorzej niż zimna woda. Nie puści go. Nie teraz, nie bez słowa wyjaśnienia, które wciąż nie opuściło dręczonego sprzecznymi uczuciami umysłu. To przeciągające się milczenie było najpotworniejszym co spotkało go, odkąd Col wyjechał.

Niechaj mistrz zamknie go w Twierdzy już na zawsze! To bez znaczenia, o ile Col zostanie tu razem z nim!

I w tym koszmarnym momencie dotarło do niego, jak wielkie pragnienie domagało się spełnienia, niszcząc go od środka. Nie potrafił przestać o nim myśleć. Fiksował na jego punkcie, miał obsesję, której nawet natłok zajęć szczelnie wypełniających dzień nie mógł powstrzymać. Nienawidził go tak bardzo, że aż dusiło go w środku, w piersi, w trzewiach. Życzył mu tak źle, że nie mógł wyrzucić go z głowy, bo jego portret był pierwszym, co widział pod powiekami tuż przed otwarciem oczu i ostatnim, co kształtowało się pod nimi na chwilę przed zaśnięciem. Chciał czuć na sobie jego dłonie, gdy dygotał bez opamiętania. Pragnął słyszeć jego głos, choć ludzka mowa go odpychała. Nie mógł się na niego napatrzeć, a przecież był tak ludzki, że zakrawało to o obrzydliwą pospolitość. Oszalał na jego punkcie. I sam już nie wiedział kogo nienawidzi bardziej: siebie czy jego.

- Przepraszam, Col!

Dogonił go. Na domiar złego złapał za tył bluzy, zmuszając najemnika do natychmiastowego zatrzymania się.

- Col, jak rany…

Nagła reakcja człowieka strwożyła go. Uderzył plecami o nierówne kamienie ściany. Śniada, połowicznie wytatuowana twarz zawisła tuż przy jego policzku, nierzeczywista jak emocje wyzierające z przymrużonego ich ciężarem spojrzenia. Nosy prawie się stykały. Czuł łaskotanie oddechu na swoich rozchylonych wargach, lecz nie ośmielił się ich zwilżyć. Spanikowany byłby się wymknął, gdyby nie blokujące go silne ramiona. Colonell nigdy nie był tak blisko. Nie tak, nie w ten niemal intymny sposób roztrzaskujący wszelkie przyjęte w świecie ludzi konwenanse. Hipnotyzował zamkniętą w potrzasku ofiarę, pozbawiając resztek nadziei na wywikłanie się. Siła, jaką emanował człowiek, przynależała osobom nie znoszącym sprzeciwu, cechowała urodzonych przywódców i niebezpiecznych przeciwników. Sprawiała, że Est tracił nad sobą panowanie, bezwolnie odpowiadając na to, co działo się między nimi.

Powolnym, wręcz nieśmiałym ruchem uniósł ręce, kładąc trzęsące się dłonie na ciepłym materiale osłaniającym tors łowcy. Zaskoczył tym gestem Colonella, który odsunął się nieznaczne. Est dygotał, pijany własną zuchwałością. Przesunął ręce wyżej, na zwieńczony kapturem kołnierz bluzy otaczający szyję mężczyzny. Zawahał się na kilka uderzeń rozszalałego serca. Zagryzając zęby, ruszył dalej. Dotknął ciała pulsującego krwią, a potem mocno zarysowanej linii szczęki, szorstkiej od jednodniowego zarostu. Pocięte niewielkimi skazami policzki Colonella wydawały się chłodne, chociaż jego twarz płonęła szkarłatem.

Est obawiał się, że zemdleje od nadmiaru buzujących w nim uczuć i wrażeń towarzyszących ruchliwym opuszkom. Z własnej woli dotykał człowieka. Badał jego twarz centymetr po centymetrze, wzrokiem śledząc ruchy błądzących palców. Był rozstrojony reakcjami przytrzymującego go zwiadowcy, który ograbił go z możliwość decydowania o sobie. Zniewolił go. A on, by nie być mu dłużnym, trzymał w dłoniach jego oblicze wyrażające tęsknotę i smutek, udręczone obawą o nierealności całego zajścia. Spojrzenie zdradzało zagubienie i na darmo poszukiwało wskazówek u dzieciaka, który podobnie jak on, błądził w pomroce własnego serca.

- Jeszcze niedawno mnie odtrąciłeś, a teraz zatrzymujesz? - Colonell przechylił głowę, gdy jego usta szeptały kolejne słowa prosto w wargi zamkniętego w potrzasku elfa. Delikatny dotyk rozpalał w nim najdziksze pragnienia. - Zupełnie jakbyś miał rozdwojenie jaźni, Esti. Jakbyś doznał pomieszania zmysłów.

- Col… nie było cię… tyle czasu…

Wymawianie kolejnych słów zakrawało o niemożliwe. Est przełykał łzy, swoim zwyczajem chcąc uciec przed spadającym na jego barki ciężarem, ale ściana za plecami była równie trudną do pokonania przeszkodą co ramiona tuż przy długich płatkach uszu. Usta. Musiał mieć na nie baczenie. Usta człowieka odbierały mu zdolność trzeźwej oceny sytuacji.

- Czułem się opuszczony, sam… ze wszystkim, co działo się we mnie… Tak zimno, tak… tak źle, jak rany, tak bardzo było mi źle. Tak źle, że jak tylko cię zobaczyłem, to wystraszyłem się, że znów odejdziesz, znów zostawisz mnie z… z niczym. I wciąż się tego boję, ciągle czegoś się boję, Col… Jak rany, Col, boję się.

Płakał. Nie kontrolował uczuć dając im upust i swobodę działania, niech wyczerpią się do cna, pozostawią po sobie opar, strzęp przykrego wspomnienia. Bezwiednie gładził chłodnymi opuszkami gorącą skórę szerokiego karku, którą Col zawsze pocierał w momencie zmieszania. Pękający pod naporem nieprzerwanej rzeki emocji Est przesunął nimi ku linii włosów, krótkich i przyjemnie łaskoczących. Zaplątał się w dłuższe pasma, wzrok skupiając na przymkniętych powiekach zranionego mężczyzny.

Chciał tego. Obaj tego chcieli. Świadomość własnych czynów nie docierała do otępiałego, konającego jestestwa. Przegrał z własnymi pragnieniami. Był słabszy niż zakładał. Wstydził się własnego braku zahamowań. Wstydził się, że coś tak niepodobnego ludzkim ideałom jak brzydki elf dotyka pięknego człowieka. Wstydził się przyznać, że podobało mu się uczucie rozbłyskujących pod palcami mrowiących bodźców, które wściekle pobudzony umysł odnotowywał w żywej pamięci. A najbardziej zawstydzał go widok Colonella, któremu nieprzewidziany dotyk dawał tak wiele przyjemności, by w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa i satysfakcji zamknął oczy, opierając czoło o kamień tuż nad barkiem głaszczącego go chłopaka. To jego dotyk, niczyj inny, był tym, czego pragnęła druga osoba. To nie mogło być złe, nie mogło...

- Druga godzina - wyszeptał Col, poruszając się niespokojnie przy ramieniu Estiego.

Przypadkowo musnął policzkiem chłodną gładkość i ledwie powściągnął chęć posmakowania jej językiem. Bliskość oblubieńca odurzała jak narkotykowy ciąg, raz napoczęty, już do końca niezaspokojony. Nie mógł sobie pozwolić na słabość. Musiał wykazać się siłą, na nowo wzbudzić zaufanie elfa, który przechodził właśnie jedno ze swoich skrajnych załamań emocjonalnych. Ten niestabilny psychicznie chłopak posiadał wyjątkowo wrażliwe zmysły, co było połączeniem tak destrukcyjnym, że dodatkowa stymulacja w postaci pieszczoty pogorszyłaby tylko jego stan. Doświadczony Colonell odnalazłby newralgiczne punkty na ciele Estiego w czasie krótszym, niż młodziutki przyjaciel mógłby się zorientować, ale nie był głupi.

- Jeśli chcesz iść do łaźni, to tylko po drugiej w nocy – sprostował.

Est z ociąganiem cofnął palce. Stali w przedziwnej kombinacji dwóch ciał trwających w możliwie najmniejszej odległości. Ciepłe tchnienie owiewało jego ramię, by zaraz przejść chłodem rześkiego wieczoru.

- Dlaczego wtedy? – spytał, mruganiem pozbywając się łez z czarnych rzęs.

- Po drugiej warcie nie ma tu nikogo. O tej porze chłopaki nie myślą o kąpieli, a zwolnieni z obowiązków śpią. Jest tam duszno i gorąco, mało kto chce stracić przytomność łącząc relaks z wycieńczeniem. Nikt normalny tego nie robi.

- Ty nie jesteś normalny, skoro chodzisz tam w takich porach - zauważył Est. Jego ręce opadły wzdłuż boków, na zimną powierzchnię, o którą wciąż się opierał.

- Trafił swój na swego, Esti. I gwoli wyjaśnienia, chodzę tam o różnych porach.

Twarz wycofującego się Colonella była poważna, a jego oczy ledwo odzyskiwały ostrość po chwili niespodziewanej przyjemności. Chciał więcej. Wygłodniały pragnął znacznie więcej. Chciał poczuć tę smukłość na sobie, wokół siebie, pod sobą i gotów był porwać się na tę perwersyjną zachciankę, gdyby nie ufność oraz przekonanie błyszczące w jasnozielonych oczach skutecznie studzących jego zapał. Nie zrobi tego. Nie jemu. Nie dziecku, które pokładało wiarę w ledwie naprostowanym wykolejeńcu. A przynajmniej nie wbrew jego woli.

Odetchnął.

- Tej nocy, zmiana warty o drugiej. Jeśli chcesz, pójdę tam z tobą – zaproponował. – Rzecz jasna w dowolnym momencie będziesz mógł zawrócić, albo to ja na twoją prośbę zostawię cię samego, czego wolałbym nie robić. - Najemnik lekko odepchnął się od ściany, potwierdzając swoje pokojowe zamiary względem chłopaka. - Zabierz ze sobą dwa ręczniki i odzież na zmianę. Przystajesz na to?

Est namyślał się, a gdy wreszcie podjął decyzję, jego przesycony emocjami głos przeciął ciszę niby świst wypuszczonej strzały.

- Pójdę, jeśli zostaniesz tam ze mną… - przerwał, przełykając dławiącą gardło kulę. Histeria odzywała się w każdym skrawku wstrząsanego dreszczami ciała, a mimo to przystał na propozycję, wiedząc, że będą tam sami. Tylko we dwóch. Ale jeśli będzie z Colem, to gotów był zaryzykować. – Chcę, byś był człowiekiem, który pokaże mi wszystkie zakamarki mojej złotej klatki.

Siła zagadkowego przekazu obuchem uderzyła w młodego mężczyznę, który odwrócił się, by jego bystry kompan nie dostrzegł zmiany na zmęczonym obliczu. Zabrzmiało to wyjątkowo sugestywnie i prowokująco. Ale przecież to był Esti, uroczo niedoświadczony, zupełnie nie pojmujący zasad, jakimi rządzą się dojrzali ludzie! Dojrzali mężczyźni. Skrzywieni mężczyźni, jak zwykł mówić o nich świat.

W duchu liczył, że chłopak odmówi, wymiga się kolejną bezsensowną wymówką. Tymczasem srogo się przeliczył. Będzie musiał ostudzić swoje zapędy i odwodzić uwagę od wszystkiego, o czym rozmyślał samotnymi nocami spędzonymi poza wspólną sypialnią w koszarach. Sam na siebie ukręcił bat, niech więc nie narzeka, że otrzymane nim razy bolą... 

***

Mijały męczące minuty, podczas których Est co najmniej piętnaście razy zastanawiał się nad taktycznym odwrotem do swojej sypialni. Kurczowo przyciskał do siebie naręcze ubrań i ręczników w oczekiwaniu na Cola, w głowie formując tysiące scenariuszy przedstawiających przebieg nocnej schadzki. Żaden z nich nie był na tyle realny, by utknąć w pamięci na dłużej niż uderzenie serca. Schadzka... Nie byli parą, nie mogli nią być dwaj mężczyźni. To było czysto przyjacielskie spotkanie. O drugiej. Sam na sam. Jak rany, o czym on w ogóle myślał godząc się na coś takiego?!

Ręczniki prawie wylądowały na rozmokłej ziemi, gdy porażony własną głupotą próbował zetrzeć senność z twarzy. Za nieco więcej niż dwie godziny stawi się na porannych ćwiczeniach z kontemplacji, na których jak nic znowu zacznie przysypiać. A przecież ostatnio udało mu się sprawnie funkcjonować do późna! Ale nie, na horyzoncie wydarzeń pojawił się Col z tą swoją niewymuszoną nonszalancją, a on niemal natychmiast dostał na jego punkcie bzika. Postawa niepoważna na miarę dzieciaka, jakim zresztą był.

Pojedyncze krople miękko uderzały o tkaninę czarnego bezrękawnika. Łaskocząc, spływały po odsłoniętych ramionach i policzkach. Mżawka otuliła Twierdzę. Zapach letniego nocnego powietrza cudownie koił. Umysł Esta pracował zbyt intensywnie, by móc skupić się na pięknie otaczającego go świata. Jego własny mały świat dostał kręćka, gdy z pobliskiego cienia wyłoniła się postać, na widok której krew w żyłach zastygła, by zaraz na nowo wypalić sobie drogę płomieniem.

Colonell szedł niespiesznym, swobodnym krokiem. Płachtę zszarzałego materiału przerzucił przez ramię, wolne dłonie wsuwając w kieszenie luźnej bluzy. Dojrzawszy oczekującego nań chłopaka, uniósł lewy kącik ust, by wyglądać na mniej onieśmielonego niż był w rzeczywistości. A był onieśmielony jak nigdy przedtem! On, Colonell z Niedźwiedzi, drapieżnik i zdobywca, łowca doskonały, któremu nie umknęła żadna upatrzona zwierzyna - a większość nawet wracała po więcej - teraz był niedorzecznie skrępowany myślą o rozebraniu się przed swoim faworytem.

Chłopak był uroczy, a jego skromny wdzięk ujmował nawet mężczyzn w Twierdzy, którzy cicho żałowali, że nie jest on kobietą. Colonell potrafił prawidłowo odgadnąć z kim ma do czynienia, lecz preferencje Estiego wciąż pozostawały zagadką. Nie wiedział, jak ma się z nim obchodzić, w czym trochę przypominało to znajomość ze zmienną jak wiatr kobietą, z którą nie wie się czy dobrze jest, czy może jest już źle. Esti był typem płochliwego stworzenia, które przyparte do muru wystawiało pazury, choć mając wybór, wolało czmychnąć w las aniżeli dopuścić do niechcianego kontaktu.

- Zapraszam do środka, Esti. - Colonell przystanął naprzeciwko chłopaka i wskazał wejście do niewielkiego budyneczku. Zaraz jednak schował rękę w kieszeń, nie ufając własnym odruchom. - Mam iść przodem?

Spojrzenie człowieka speszyło Esta, który palcami wolnej dłoni sięgnął płatka ucha.

- Byłbym zobowiązany – wymamrotał. - Będę tuż za tobą.

- W razie gdybyśmy na kogoś trafili, będziesz mógł bez przeszkód się wycofać – odpowiedział Col lekkim, wyrozumiałym tonem, choć w głębi serca czuł, że nie w tym rzecz. Esti wolał mieć drogę ucieczki nie tylko przed mieszkańcami Twierdzy, ale też przed swoim przewodnikiem, który postanowił udawać, że tego nie zauważa. - Chodź, bo prędzej zmokniemy od deszczu niż ciepłej wody.

Wyminął chłopaka i wszedł do przedsionka. Zatrzymał się tuż za progiem, przyzwyczajając wzrok do panujących w surowym wnętrzu ciemności lekko rozproszonych odległą lampką oliwną. Kiedy poczuł się na tyle komfortowo, by podjąć się długiej drogi w dół, zszedł z pierwszego wysokiego schodka prowadzącego w migoczącą czeluść. Esti był tuż za nim, tak blisko, że niemal czuł jego oddech na odsłoniętym karku.

Est szedł w milczeniu. Bolało go ucho. Serce kołatało mu w piersi, obijając się ciężko o żebra. Szum krwi zagłuszał wszelkie dźwięki i zaczynał wierzyć, że echo tupania na schodach jest wyłącznie wytworem jego fantazji. Dla pewności zdarzało mu się zerknąć na kark schodzącego przed nim człowieka, aczkolwiek rozważniej było patrzeć pod nogi i podtrzymywać się śliskich ścian wąskiej klatki schodowej.

Ledwo odczuwalna wilgoć panująca w powietrzu nasilała się, przechodząc w parne ciepło. Chłopakowi robiło się słabo na przemian z atakami niespotykanej nadpobudliwości. Przynajmniej oczy działały bez przeszkód na płaszczyźnie miłego półmroku, jako że rozlokowane w dużych odstępach lampki oddawały tylko tyle światła, ile było konieczne do bezpiecznego zejścia. Tworzyły subtelnie kameralny nastrój, pomagając się zrelaksować i odpocząć po całym dniu harówki.

Est wzdrygnął się na samą myśl o tym, co wydarzy się już za moment. Poślizgnął się na wygładzonym stopniu i byłby runął Colowi na plecy, gdyby nie ponadprzeciętny refleks. Rozpaczliwie przywarł do mokrej ściany, rozcapierzając palce na całą ich szerokość. Z nerwów rozbolał go żołądek, a posłane przez ramię pytające spojrzenie szmaragdowych oczu nieomal zwaliło z nóg. Zachowywał się jak skończony idiota, a szedł się tylko wykąpać…

- Wszystko w porządku, Esti? Nie czujesz zawrotów głowy? Jeśli będziesz niezdrów, mów od razu.

Nic nie jest w porządku, a zawroty głowy mam zawsze, kiedy patrzysz na mnie w ten sposób!, pomyślał rozstrojony chłopak, na głos mówiąc:

- Przepraszam, zagapiłem się. Jest dobrze. Możemy iść.

Gdy kłamał, czynił to tak nieudolnie, że lepiej dla niego, gdyby wcale się nie odzywał.

Otoczona czarnym zawijasem brew wygięła się, dając dzieciakowi do zrozumienia, że Col nie łyknął jego usprawiedliwienia. Tu nie było na co się zagapić. Za to było na kogo.

- Zagapiłeś się, oczywiście. Esti, nie musisz niczego przede mną ukrywać.

- Kiedy ja naprawdę… - Est bezwiednie przełożył rzeczy do drugiej ręki, chwytając się za ucho. Rękawiczka zdążyła zawilgnąć i stwardniała, utrudniając zgięcie dłoni. - Och, jak rany…

- Jeżeli cię to pocieszy, to ja też się denerwuję. W takich okolicznościach to całkiem naturalne.

Wznowili wędrówkę, już prawie docierając do pierwszej kondygnacji wiele metrów poniżej poziomu gruntu. Wilgoć stawała się dokuczliwa i wyraźnie czuć było lekki, chłodny przewiew.

- Ty się denerwujesz? - Est był zaskoczony tą rewelacją. - Dlaczego? Ach, czy to ma związek z twoim obsesyjnym zasłanianiem ciała?

- Obsesyjnym? - Colonell parsknął śmiechem, odwracając twarz. - Mówisz o sobie?

- Ani razu nie widziałem cię bez koszulki - wyjaśnił chłopak. Sięgnął pamięcią do każdego pojedynczego razu, gdy natykał się na Cola. Nie mógł się mylić, ponieważ obrazy w jego wyobraźni były żywe. - Zawsze masz na sobie coś, co zasłania ręce i tors, najczęściej bluzę, rzadziej koszulę. A gdy już jesteś w koszuli, podwijasz rękawy do łokci, pojęcia nie mam dlaczego. No i zawsze masz długie spodnie bez względu na pogodę - wymieniał, jednocześnie doszukując się w tych ciekawostkach ścisłej zależności. - Nie zaobserwowałem tego u najemników, którzy czasami nawet w samych gaciach paradują po dziedzińcu, jakby było to normalne.

Łowca zachichotał, stając na wygładzonym do połysku kamieniu podłogi. W końcu dotarli do miejsca, w którym mogli zostawić swoje bagaże. Gestem zasygnalizował, by Esti ruszył za nim jednym z trzech korytarzy, i podjął się przerwanego wątku.

- Jak cię słucham, to rzeczywiście może tak wyglądać. - Potarł szorstką brodę z przyjemną świadomością, że Esti obserwował go częściej, niż przyznawał. - Ale nie ma to nic wspólnego z potrzebą zasłaniania ciała. Odsłaniam je wyjątkowo często, szczególnie podczas ćwiczeń. Po prostu lubię się tak ubierać. Po części to wina Zrzędy i tej jego pozorności…

Tracący zainteresowanie rozmową Est rozglądał się po szerokim, wieki temu wykutym korytarzu niosącym echo ich  kroków. Nie, to nie był korytarz. To było wąskie pomieszczenie z ławami i stołkami kutymi w litej skale. Nisze w ścianach, niewielkie i płytkie, służyły za półki.

- Gdzie my jesteśmy?

- W jednej z trzech komór-przebieralni - oznajmił Col, odkładając ręcznik na pierwszą z brzegu półkę. - Dzięki naturalnym kominom nie jest tu tak parno jak na samym dole, a ubrania pozostają względnie suche. - Siadając na ławce, zaczął rozsznurowywać wysokie buty, popatrując na stojącego jak kołek elfa. - Według niepisanej zasady prawa odnoga jest dla mężczyzn, a lewa dla niewiast, lecz bądźmy szczerzy, żadna tu nie przychodzi z powodu lubieżnych samców.

- Chyba mnie to nie dziwi…

Zaniepokojony Est bacznie śledził ruchy ludzkiego mężczyzny, wciąż troskliwie przyciskając do piersi rzeczy, jakby mogły uchronić go przed jednym z tych lubieżnych samców. Na dodatek uzbrojonym.

- Dlaczego zawsze nosisz przy sobie sztylety?

Col uniósł spojrzenie, na wyczucie rozpinając skórzany pas. Rzucił okiem na rękawiczkę oblekającą lewą dłoń chłopaka, po czym znów zajrzał mu w twarz. Uśmiechnął się tylko i na powrót skupił na dodatkowych zabezpieczeniach klamry paska.

- Odpowiem pytaniem – odparł enigmatycznie. - Dlaczego zawsze masz tę rękawiczkę?

Zakłopotany Est oderwał wzrok od smagłego człowieka, który frywolnie pozbywał się swojej bluzy. On nie był w stanie postąpić choćby kroku, nie mówiąc już o przygotowaniu się do kąpieli.

- Odpowiadanie w ten sposób nie jest grzeczne…

- Nie jestem grzecznym chłopcem, Esti. Domyślam się, że ma ona coś wspólnego z twoim poczuciem bezpieczeństwa, prawda?

Est zamarł. Popatrzył w kierunku rozmówcy wahając się, czy w ogóle odpowiadać.

- Nie mylisz się w tej kwestii – potwierdził niechętnie.

- No więc sztylety także zwiększają moje poczucie bezpieczeństwa.

- Ale w Twierdzy?

Zwiadowca westchnął cicho.

- Szczególnie w Twierdzy, dzieciaku. Nigdzie nie jest bezpiecznie, a już na pewno nie w miejscu, gdzie wszyscy są twoimi przyjaciółmi.

- Przepraszam… - Est wpatrzył się w swoje dłonie. Uszy bolały go od ciągnięcia, więc dał im spokój. - Nie jest to dla ciebie wygodny temat.

- Nie kłopocz się, przywykłem. Takie życie - dobiegło od strony niefrasobliwego młodego mężczyzny. - Esti, zamierzasz tak wejść do wody? Pragnę ci przypomnieć, że chciałeś wziąć kąpiel, a nie robić pranie.

Chłopak odruchowo poderwał głowę. Nieprzygotowany na tak niecodzienny widok chciał zapaść się pod ziemię, jednakże niezdrowe zainteresowanie podburzane ciekawością nie pozwoliło mu odwrócić wzroku. Czego się spodziewał? Tatuaży pokrywających każdy centymetr skóry tropiciela? Wstydliwych blizn, znaków szczególnych, dodatkowej pary rąk? Zaschło mu w gardle, gdy w osłupieniu zsunął spojrzenie z malowanej twarzy na umięśniony tors pokryty kędzierzawymi, ciemnymi włoskami układającymi się w zgrabną literę T. Wąska ścieżka biegnąca między krzywiznami brzucha znikała tuż pod szarą tkaniną opasującą wąskie biodra, na których Col wsparł dłonie, przypatrując się elfowi z niemałym rozbawieniem.

Stojący przed nim człowiek był tak różny od mistrza, że Est gotów był zwiać tam, skąd przyszedł. Zażenowany swobodą półnagiego kompana przestał racjonalnie myśleć. W głowie ziała mu dziura kompletnej pustki i zupełnie już nie wiedział co robić, bo myśli wyparowały jak gorąca woda. Zerkał nieskromnie na mężczyznę, który bawił się świetnie jego kosztem.

- Esti, skończ już to kładzenie uszu po sobie - rzucił Col, zwracając się do niego plecami. – Specjalnie dla ciebie się przepasałem. A jeśli to ci pomoże, to nie będę patrzył. Tylko na miłość Wszechmocnych, chodźmy już. Podejrzewam, że tu i ówdzie mamy to samo, więc nie ma czym się tak krępować.

- Może dla ciebie to łatwe, ale dla mnie odsłanianie się jest… Nikt nigdy mnie nie widział, więc będziesz pierwszym… który… Jak rany, co za wstyd...

- Esti…

- Nie odwracaj się! I nie mów tak do mnie. To zdrobnienie jest niestosowne, jakbym był, sam nie wiem, dziewczyną albo małym chłopcem. - Puścił swoje ucho i zwiesił ramiona, przymykając na moment powieki. Co za beznadziejna sytuacja. A wystarczyło, żeby zagryzł swoje uprzedzenia i zdjął odzienie. Tylko tyle. Aż tyle. - Nie potrafię podchodzić do tego tak beztrosko jak ty. Nie jestem tobą, Col.

- I to mi się właśnie w tobie podoba, że nie jesteś mną. Nie wytrzymałbym ze sobą w liczbie mnogiej. - Colonell nie zachował powagi. Bezbronny dzieciak wzbudzał w nim dziwną wesołość na granicy niepoprawnego szczęścia. - To zaszczyt, że mogę być pierwszym, Esti. I będę cię tak nazywał mimo że jesteś mężczyzną, bo tylko mnie na to pozwoliłeś. Nie dziw się więc, że korzystam z tego przywileju nader ochoczo.

- Jak rany, na nic ci nie pozwoliłem.

- Ale też nie zabroniłeś. A twoje czepialstwo jest wręcz urzekające.

- Nie mów tak, stojąc naprzeciwko mnie w samym ręczniku! Wprawiasz mnie… w zakłopotanie.

Est zasłonił oczy, samemu nie wiedząc, gdzie podziać wzrok. Col był tak dobrze zbudowany, że miło zawiesić na nim oko, niemniej było to zachowanie nieuprzejme i zakrawające o zgorszenie.

- To dlatego się rumienisz? – usłyszał.

- Nie rumienię się! A ty miałeś nie patrzeć!

Mężczyzna spoważniał.

- Esti, szybka decyzja: wchodzisz czy wychodzisz? - Wychwytując dwuznaczność we własnych słowach, Col nie powstrzymał chichotu. - Przepraszam, to jest silniejsze ode mnie…

Na swoje szczęście Est nie do końca zrozumiał jego słowa. Westchnął przeciągle, wreszcie odpuszczając.

- Dobrze, już nie będę przedłużał. Tylko nie patrz tak na mnie, proszę. To nie jest coś, co chciałbym pokazywać komukolwiek.

- Nie ma sprawy, dzieciaku. Zgodnie z życzeniem nie będę podglądał. - Col posłusznie spełnił prośbę, obracając się i odchodząc w głąb pomieszczenia. - Brzmisz tak, jakbyś ukrywał tam nie wiadomo co. Zaczynam się bać, czy nie okażesz się ko...

- Col!

- Milczę.

Obserwując odchodzącego człowieka, Est zastanawiał się, co z sobą począć. Z bólem serca odłożył swoje rzeczy na skalną półkę i zaczął powoli się rozbierać. Chłodny powiew na nagiej skórze pochylonych pleców był przyjemny, zaraz zastąpiony rozkosznym, osobliwym gorącem podziemnych źródeł. Bez luźnych spodni i ciężkich butów czuł się dziwnie. Nie był sobą. Czuł się nieswojo w nieumiejętnie zawiązanej szmacie na biodrach. Nawet w swojej kwaterze przebywał w pełnym odzieniu, a tu nie dość, że był nagi jak niemowlę, to jeszcze, o zgrozo, nie był sam. Nie pamiętał, by ktokolwiek oglądał go bez ubrań, więc mógł bez oporów przyznać, że Col będzie tym pierwszym. Tak jak był pierwszym niemal we wszystkim, przez co Est przechodził w Twierdzy.

Drobne ciało było bezwłose i nieskazitelne, lekko muśnięte odblaskiem pobliskiej lampki. Czarna, popękana gdzieniegdzie rękawiczka osłaniająca artefakt burzyła tę jednolitość. Przez myśl mu nie przeszło, by ją zdejmować, bo poza mistrzem nikt nie mógł się dowiedzieć, co też ona skrywa. Będzie nosić ją do czasu, aż połyskliwe złoto całkowicie wtopi się w tkankę i kości. Kiedyś uświadomi Cola w czym rzecz, ale jeszcze nie teraz.

Zdegustowany własnymi refleksjami wstał z siedziska i poprawił ręcznik, niezdarnie naśladując ludzkiego zwiadowcę. Przywołując się do porządku, skierował sztywne kroki w stronę czekającego cierpliwie Cola. Stąpał bezgłośnie, a mimo to tropiciel od razu wyczuł jego obecność, pozwalając sobie zerknąć znad ramienia. Zerknięcie zmieniło się w bezczelne gapienie, którego człowiek nawet nie zamierzał ukrywać.

Est zatrzymał się u jego boku i skrzyżował ręce na piersi. Garbił się, bez powodzenia zasłaniając przed wulgarnością towarzysza.

- Skoro już musisz, to bądź tak łaskaw i gap się na mnie mniej ostentacyjnie. To nie moja wina, że tak wyglądam. Daleko mi do was, więc proszę cię, nie rób tego w ten sposób.

- Daleko ci do nas… Esti, ty siebie aby słyszysz? - Entuzjazm najemnika zbił go z tropu. - Masz lustro w sypialni? Jeśli tak, to zacznij robić z niego użytek!

- Możemy już iść? Nie chcę słuchać, jak wyglądam…

- Jesteś pierwszą osobą, która nie lubi słuchać wyrazów uznania.

- Nie wiem co to za wyrazy, ale ty na pewno ich nie używasz! Może jak wyrazisz się jaśniej, to dotrze do mnie ich prawdziwy sens.

- Wyglądasz doskonale.

Odpowiedział mu ledwie słyszalny szmer wody. Bezpretensjonalny komentarz uderzył w adresata, doszczętnie wytrącając go z równowagi. Esti potrafił być zniewalający, gdy porzucał tę powłoczkę ofiary losu. Miał cięty język, a był przy tym wyjątkowo inteligentny i niespotykanie błyskotliwy, co potęgowało wrażenie świetnie kamuflowanej czupurności. Gibka sylwetka komponowała się z niebanalną urodą, wzbudzając w ludziach obu płci niemałe zainteresowanie. Nie było w Twierdzy kobiety, która nie obejrzałaby się za białym elfem. Miał nawet kilka cichych wielbicielek pośród maginek, z ukrycia śledzących jego poczynania w chwilach, gdy pojawiał się na powierzchni ich romantycznej, dziewczęcej rzeczywistości. Do tego te duże oczy, często melancholijnie zamyślone, jakby przebywał w zupełnie innym świecie niż wszyscy wokół. Posiadały tak potężną moc bezsłownego przekazu, że od pojedynczego, przypadkowego spotkania przejmowały ciemnoskórego łowcę gorącym dreszczem. Esti był nieprzyzwoicie atrakcyjny, a okrywająca go mistyczna aura oddziaływała niczym subtelny afrodyzjak. Wystarczyłaby jedna uwodzicielska poza, jeden kuszący gest, a Col straciłby wszelkie zahamowania względem jego osoby.

Cholera, czyste szaleństwo, od którego mieszało mu się w głowie jak szczawikowi w wieku dojrzewania. To było niebezpieczne. Przeklęty, miał zaledwie piętnaście lat, a prezencja młodego boga czyniła z niego kogoś na wzór nieosiągalnego idola, z czego nie zdawał sobie nawet sprawy. Był zbyt zamknięty w sobie, by to dostrzegać. Albo dostrzegał to, lecz skutecznie ignorował.

Esti niepotrzebnie wstydził się swojego ciała. To Col powinien krępować się własnymi przytłaczającymi rozmiarami i zbędnym owłosieniem. Lata treningów z długim łukiem oraz sztyletami wspaniale go wyćwiczyły, rzeźbiąc stopniowo, ale w porównaniu z filigranowym elfem był masywny i ciężki jak wół pociągowy. Nie był przesadnie atletyczny, niemniej w towarzystwie tego dzieciaka czuł się zwyczajnie, żeby nie użyć określenia pospolicie. Esti był białą różą wśród klasycznej czerwieni. Wyróżniał się i zachwycał swoją niewinną odmiennością.

Dłoń Cola drapała linię włosów na karku, kiedy schodzili łagodnym korytarzem kolejne piętro niżej. Gładka ściana skręcała ostrym łukiem. Rozmyte cienie wydłużały się i przeskakiwały w słabym blasku latarenek, a dźwięk rozbijającej się o kamień wody stawał się równie wyraźny, co wpadający do nozdrzy zapach rozgrzanego powietrza.

Est skrzywił się, czując parę wodną w miejscach, w których się jej nie spodziewał. Bez odzienia był bezbronny i nieszczęśliwy. Zaczynał wątpić, czy wizyta w łaźni była warta zachodu. Od czasu do czasu spoglądał w górę na nieprzeniknioną twarz towarzysza. Colonell nie wyglądał, jakby nosił się z niecnym zamiarem. Wydawał się raczej pilnować siebie, odcinać myśli od idącego po lewej elfa, zatopić we własnych spostrzeżeniach, byle dalej od niego. I ta dłoń na szyi... Sam jej dotykał całkiem niedawno. Była rozkosznie miękka, łaskocząca krótkimi włosami, gorąca i lekko chropowata. Ludzka skóra prawdopodobnie cała była pokryta niewielkimi niedoskonałościami, jak prasowany pergamin. Zaś jego własna, śnieżnobiała i pozbawiona włosów, była nienaturalnie gładka, jakby sztuczna. Śliska jak u gada. Czym właściwie był z tymi podłużnymi uszami, ostrymi kłami oraz dużymi skośnymi oczami? Jaki gatunek reprezentowały czarne, gęste włosy bujnie porastające wyłącznie głowę?

W skupieniu zastanawiał się, czy dane mu będzie odkryć tajemnicę swojego pochodzenia, kiedy ciężka kurtyna wody spadła na niego znienacka ciepłą falą, omal nie pozbawiając jedynej osłony. Z niebywałą prędkością wynikającą ze wstydu chwycił zsuwający się z lędźwi materiał, równocześnie uskakując poza zasięg płynącego z sufitu żywiołu, na który patrzył teraz zdębiały.

Col pokładał się ze śmiechu, ściągając na siebie gniewne łypnięcie spod przemoczonych brwi. Est otrząsnął się i poprawiwszy po raz kolejny niesforną, ciężką od wody tkaninę, zwrócił się burkliwie w stronę beztroskiego wesołka. Zaczesał mokre pasemka na tył głowy, aby cokolwiek widzieć.

- Mogłeś mnie poinformować, że to tu jest! - Z rozżaleniem wskazał zasłonę spienionej wody lecącą wprost z sufitu. - Tak się nie robi, Col!

Roześmiany zwiadowca ocierał łzy z oczu.

- Prze… przepraszam, ale ostrzegałem cię! Obiecałem… obiecałem, że cię nie tknę, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko ostrzec werbalnie. O Wszechmocni, zaraz chyba umrę! - Musiał oprzeć się o skalną ścianę, żeby się nie przewrócić, co wyglądało tak komicznie, że nawet poszkodowany Est wygiął usta, ścierając wodę z twarzy.

- Jak mniemam, to pierwsza pułapka…

- Nie, Esti, zmywa się tu brud - wyjaśnił rzeczowo Col, choć kąciki jego ust drżały niebezpiecznie. Jeden zły ruch, a niekontrolowana fala śmiechu porwie ich obu. - Dopiero potem można wejść do basenów.

Chłopak nic z tego nie rozumiał. Drapał się po swędzącej brodzie, prawą dłoń trzymając w pogotowiu nad przesiąkniętym do ostatniej nitki ręcznikiem.

- To nie myjecie się w basenach? Sądziłem, że na tym to polega.

- A jednak nie. - Col bez słowa ostrzeżenia wszedł pod strumień, z zadowoleniem korzystając z dobrodziejstwa czystej wody. Dopiero gdy wyszedł, cały przemoczony, objaśnił dalsze kwestie. - Co prawda woda w basenach nie jest stała, bo są to aktywne źródła, ale dla zasady należy minimalizować ilość brudu, jaki przynosi się na skórze. Nikt nie chce siedzieć w błocie. Albo czym innym.

- Czym innym?

Col posłał mu jeden ze swoich łobuzerskich uśmieszków, gestem zachęcając go do przejścia w dół kamienną ścieżką sporadycznie oświetlaną małymi lampkami. Płaski pogłos pluszczącej wody przechodził w melodyjne wibracje. Było jej naprawdę sporo tam w dole.

- Esti, czy ty zawsze musisz czepiać się najmniej wygodnych szczegółów?

- Nie szukaj we mnie winy, skoro pierwszy o nich wspominasz. - Est znowu skrzyżował ramiona na torsie, przybierając nieprzejednaną postawę naburmuszonego chłopca. Nie, to był zły pomysł w przypadku nieprzewidywalnej przepaski na biodrach, którą powinien trzymać twardą ręką. - Jestem ciekawy świata, bo jestem, jak to mówisz? Dzieciakiem.

- Czasem myślę, że jesteś najbardziej naturalną istotą w otaczającym nas świecie, dzieciaku.

Obca nuta zakradła się do głosu dotychczas wesołego człowieka. Smutna powaga, tęsknota czy melancholia wywołująca niepewność w młodym elfie. Poruszony siłą emocji Est spuścił z tonu, patrząc na przyjaciela z nowej perspektywy.

- Co przez to rozumiesz?

- To, co powiedziałem. - Powaga Cola stawała się przerażająca. - Że to ludzie są nie na miejscu w tym świecie.

- Zasiedlacie niemal cały Khaldun. To chyba oczywiste, że jesteście u siebie.

- Nawet milion kłamców nie zmieni jednej prawdy, Esti. Ja to czuję. - Mężczyzna prychnął wodą, częstując chłopaka smutnym uśmiechem. - Przepraszam, brzmi to trochę upiornie. Odkąd się zjawiłeś, zacząłem podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Że idą zmiany tak wielkie, że nie pojmie ich nawet największy mędrzec tego świata. A ja, głupi, i tak próbuję z myślą, że coś mi z tego przyjdzie.

- Nie jesteś głupi, bo przecież próbujesz, prawda? Byłbyś głupcem, gdybyś nic z tym nie robił.

- Dzięki, Esti, doceniam twoje słowa, naprawdę. A jednak… - Westchnął, zatrzymując się przed wejściem do ogromnej jaskini. - Nie, chyba nigdy tego nie pojmę.

I chociaż nagły spokój malujący się na pociągłej twarzy dodał Colonellowi lat, to i tak wciąż wyglądał na osobę wyjątkowo młodą oraz rezolutną, o otwartym umyśle i z trzeźwością realisty spoglądającą w nadciągającą przyszłość. W tej chwili przypominał Maga o wiele bardziej niż kiedykolwiek. Est rozpoznał jego szkołę w usposobieniu tropiciela, a ciepłe uczucie wypływające z serca ogrzało go nie gorzej niż para napływająca z końca rozszerzającego się korytarza.

Odkąd zjawiłem się w Twierdzy…, powtórzył w zaciszu własnego umysłu. - Czy naprawdę zapoczątkowałem szereg następujących po sobie zmian? Mistrz wspominał o czymś podobnym...

Pogrążony w zadumie nie zwracał uwagi na to, co działo się tuż przed nim, dlatego w momencie przekroczenia progu ogromnej kawerny stanął jak wryty, starając się wzrokiem objąć niebywałą scenę. Do cna przemoczony wyglądał głupio z rozdziawionymi, błyskającymi kłami ustami i wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Co najmniej jak drapieżna ryba, która stanowczo zbyt długo przebywała poza wodą.

Setki przygaszonych światełek opromieniały cztery wielkie baseny i połowę tuzina mniejszych. Parująca woda sięgająca brzegów płynęła leniwie, szemrząc w rytm usypiającej melodii. Podłoga była gładka na błysk. Obłożone chropowatymi płytami krawędzie zbiorników zapewniały większe bezpieczeństwo, a także służyły jako elementy wątpliwej, surowej dekoracji. Stalagmity spiłowano do poziomu podłoża, podobnie straszące u wysokiego sklepienia stalaktyty - wyłamane zęby dawno zgładzonej bestii. Gdyby Est się przyjrzał, ujrzałby mnóstwo otworów będących kominami doprowadzającymi świeże powietrze nawet na taką głębokość, lecz jego uwagę przykuwała gra cieni i świateł oraz żywa, ulatniająca się chwiejnym oparem woda.

To był bajeczny obraz. Ukryta przed światem zewnętrznym zachwycała atmosferą wyciszenia oraz obietnicą relaksu. Co prawda nie posiadała wyczuwalnej aury mocy, ale nie trzeba było niczego podobnego, by uznać podziemną łaźnię za magiczną. Wystarczyło samo kołysanie świateł kładących się na szklistych ścianach i podłodze, odbijających się w ruchomej wodzie, nadających jej pozoru delikatnego tańca ogników oraz efemerycznych cieni na falującej płaszczyźnie. I ten szum, kojący szum krwi świata płynącej w otwartej żyle, mieszający się z basowymi wibracjami, jakich prawdopodobnie nie doświadczał stojący obok człowiek.

Nogi uginały się pod ciężarem oczarowanego chłopaka, który, chłonąc widok, natychmiast zapomniał o zmęczeniu i uprzedzeniach. Zapragnął skorzystać z gorącej wody, lecz przytłaczający ogrom wolnej przestrzeni pod Twierdzą skutecznie trzymał go w miejscu.

- Pusto jak okiem sięgnąć - mruknął Col. - Idziemy?

- Dochodzę do wniosku, że nawet jeśli ktoś by tu był, to chyba bym się nie przejął - szepnął podekscytowany Est. - Ta przestrzeń jest kolosalna.

- Podobno mieszkał tu smok. Wyobraź sobie, tuż pod czyjąś warownią, niezauważony. - Col pokręcił głową nie wierząc w ani jedno słowo, które właśnie wypowiedział. - W porządku, wybierz sobie basen. Ja pójdę do innego.

- Żartujesz? Wreszcie możemy pobyć trochę razem, a ty zamierzasz siedzieć w drugim…? Och. To znaczy… Wreszcie znaleźliśmy wspólny temat, więc szkoda byłoby go zmarnować.

- Boisz się, że zaśniesz - podpuszczał go Col, wiedząc, że nie przyzna się do swoich prawdziwych uczuć.

- Wcale nie!

- Więc o co ci tak naprawdę chodzi?

- Jak rany… Chcę się wykąpać. I miło spędzić czas, który w kwaterze zwyczajnie bym przespał.

Znów wyglądał na uroczo zawstydzonego, aż Colowi zrobiło się cieplej tam, gdzie aktualnie nie powinno.

- Esti, chcesz żebym miał wyrzuty sumienia za wyciąganie cię nocą do łaźni?

- Nie, przecież ja sam… A idź wyłysiej!

Konsternacja przeszła w irytację, kiedy spojrzał na niestosownie wesołego mężczyznę, jak zwykle biorącego go pod włos swoimi żarcikami i grami słownymi. Zdenerwowany warknął tylko na odchodne i zbulwersowany zachowaniem kompana poszedł w stronę pierwszego lepszego basenu. Intensywne, negatywne emocje zaraz przeminą, nie pozwoli im się opętać. I chociaż nadal był nieporadny, to głos w jego wnętrzu podpowiadał mu, co robić. Nie do końca zgodnie z jego życzeniem.

~~ Biały Elf - rozdział 17 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Pierwsza

BIAŁY ELF

 

Przygnębiony widokiem złotych prętów, zdeprymowany koniecznością pozostawania w zamknięciu, biały elf zaniechał stawiania bezsensownego oporu i pozwolił prądom nieuchronnych zdarzeń płynąć swobodnie...
 
    W tym rozdziale przedstawiam troszkę historii, zaledwie jej korzenie: Epokę Ciszy, w trakcie której doszło do Wojny Bogów, zakończoną wydarzeniem nazywanym Dniem Zero (tylko w kulturze estariońskiej, pozostałe nacje i rasy stosują własne określenia, ale o tym w pozostałych księgach). Nie chciałam zadręczać Was szczegółami, a przynajmniej nie na tym etapie, gdzie skupiam się na głównych bohaterach i stopniowym rozwijaniu wątków. Polityka i historia wjadą jakoś w drugiej księdze, staną się kanwą trzeciej, a w czwartej osiągną punkt kulminacyjny. Teraz pozwólmy Eściuchowi... dorosnąć.
    Nie jestem przekonana, czy naprawdę musi on dorastać. Zachowuje się jak małolat, to prawda, ale czego jest to wynikiem? Braku obycia chociażby. Tak czy inaczej ciekawość w nim wzbiera, a że nie ma nic lepszego do roboty przebywając w zamknięciu, postanawia zajrzeć do łaźni... I trafia na tego, który tym razem znalazł się w złym miejscu i czasie (a niby kto tak powiedział?). Pod wpływem chwili decyduje się na wielki krok w kierunku samoakceptacji. Col może być z siebie dumny.
    W sumie dziewiętnaście stron o niczym, a jednak bystry wychwyci co trzeba. Lubię przemycać smaczki i dyskretnie spojlować przyszłe wydarzenia. A tu jest ich kilka... ;)


 - Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 26d'10m'23r2t]



    Być może ktoś wyłapał znajomo brzmiący tekst, a może nikt tak wiekowy jak ja tego nie czyta...? W każdym razie kilka wersów autorstwa Jerzego Połomskiego utkwiło mi w pamięci do tego stopnia, bym musiała gdzieś je wcisnąć xD

poniedziałek, 23 października 2023

Long time no see~!

Tęskniliście? Och, oczywiście że nie! 😄

    Urlopowałam się. Bardzo rozkosznie i wygodnie, bo w domu; w ciszy, spokoju, z książkami, muzyką i grami. No tak, drugi sezon Diablo IV wystartował, a Trójca Święta Zdrowo Kopnięta pnie się na wyżyny niedorzeczności. Co gorsza (nie śmiejcie się!), wciągnęłam się w czwartą odsłonę Simsów... A wszystko przez Paladynkę, której obiecałam, że jak już zacznie uczyć się czytać, będzie mogła w nie zagrać. No i gra... I ja też 😵

    Naprawdę przezabawna gierka, od której trudno się oderwać. Z głupa oczywiście stworzyłam Esta i zaczęło się całkiem niewinnie. Świetnie odnajduje się w samotności, pośród książek i z samym sobą (jego niezrównoważenie jest urzekające!), na dodatek aspirujący pisarz. Przychodzi komitet powitalny, dwie panie i pan... imieniem Travis xD Bez mojego udziału z miejsca zostali najlepszymi przyjaciółmi 😂 Nie planowałam tego!

    No dobrze, Est i Travis super się dogadują, spędzają czas, wspierają i tak dalej. Ale lepsze będzie zaraz.

    Sim Est nie szuka towarzystwa, ale pewnego dnia wybiera się na siłownię (nie gram na kodach, więc nie stać mnie na bieżnię ani basen), gdzie... spotyka Dona (tylko imię nie jest zbieżne z postacią... Cola!). Z początku nie miałam pojęcia, o co chodzi (często puszczam Simów samopas i obserwuję, co będzie się działo), kiedy tu nagle serduszka zaczynają fruwać. I tak oto miłość od pierwszego wejrzenia 😆

    Zaczynam się bać, czy gdzieś w kręgach magicznych nie spotkam łysego, brodatego wieszcza...

    Ach, nie tylko gram i czytam. Powoli kończę 4.12, a z redagowaniem 1.17 jakoś mi nie spieszno. Po co ustalać dedlajny, skoro nic mnie nie goni ani nie ogranicza? Raczej nikt nie śledzi z zapartym tchem losów Esta, więc co za różnica czy wrzucę jeden rozdział na miesiąc czy dwa? Grunt, że wątki się rozwijają, bohaterowie dojrzewają, a fabuła rozkręca... bez pierścienia. Przysięgam, nie ma tu żadnego pierścienia!


🎵 Od nowa - Kwiat Jabłoni 🎶

środa, 18 października 2023

Czerwona piramida - Rick Riordan

Nie lubię młodzieżówek, ani tym bardziej literatury dziecięcej, do jakiej z czystym sumieniem zaliczyłabym tę pozycję. Dlaczego nie dość, że ją przeczytałam, to jeszcze kupiłam? Bo to Rick Riordan...
    No cóż, sztampa po całości, fabuła schematyczna i przewidywalna jak to w tego typu książkach bywa. Brakowało mi tu głębi splecionych ciasno wątków, zwrotów akcji i elementów zaskoczenia. Nudziłam się wiedząc, jak to się skończy. Szczególnie, że narracja jest mocno naiwna, a jej styl pogrywał mi na nerwach, testując granice cierpliwości. Bohaterowie bezbarwni (czasem sztuczni i wkurzający), natomiast antagoniści to klasyka przygłupów i zaślepionych swą "potęgą" arogantów. Końcową grę na emocjach mógł sobie autor darować...
    I na koniec ciekawostka, bo jak w książkach dotyczących antyku czytam o "spódniczkach", to dostaję spazmów. One mają swoją nazwę - w Egipcie był to szendyt.

sobota, 7 października 2023

Biały elf - rozdział 16

 

Ironizował, gdy jeszcze niedawno wyrażał swe najczarniejsze myśli dotyczące trwania w pozornym stanie bezczynności. Wówczas nie zamierzał spędzać w tym lesie więcej czasu niż było to konieczne, lecz na jego nieszczęście okazało się to wręcz wymagane. Pan tego żądał. A wściekły Pan był ostatnim, z którym Obserwator chciałby wdać się w polemikę. Nawet na odległość reprezentował zagrożenie wykraczające poza skalę ludzkiego pojmowania, a i ta zostanie wkrótce przekroczona co najmniej kilkukrotnie.

Nie było już odwrotu.

Nieuchronność majaczących na horyzoncie wydarzeń odłożyła się na bladym ciele dreszczem podniecenia. Przymykając błyszczące w ciemności oczy, przycupnięty przy szerokim pniu Obserwator całkowicie zdał się na strzegących go małych braci i siostry.

Wilki warowały tuż obok, ostrożne w obliczu zagrażającej im ludzkiej otoki. Strzygły niespokojnie uszami, a ich jasne ślepia strzelały na boki, z uwagą śledząc wszelki ruch w polu widzenia. Najczęściej jednak zerkały na olbrzymią sylwetkę dwunoga zaakceptowanego przez parę alfa - najszybciej bowiem wyczuwał on zagrożenie i za każdym razem odciągał je, chroniąc szczenięta przed ogniem oraz ostrymi metalowymi pazurami. Pachniał siłą. Pachniał bezpieczeństwem. Pachniał zupełnie jak one. Był członkiem watahy, chociaż nie miał ogona, sierść porastała wyłącznie jego głowę i poruszał się na tylnych łapach.

Obserwatora zalała fala rozmaitych, niejednokrotnie sprzecznych emocji. Poprzez nawiązane z wilkami porozumienie współodczuwał to, czego doświadczały one i widział świat takim, jakim widziała go czworonożna brać. Ludzcy zwiadowcy z Twierdzy noc w noc dokazywali nieznośnie i niewiele brakowało, by kilkukrotnie przekroczyli niepisaną barierę nocnego obserwatora, zdemaskowali go i poznali jego naturę skrzętnie ukrywaną przez ostatnie miesiące. Szczególnie ten jeden osobnik, Malowany Pies, który nęcił go swoim zapachem i drażnił świadomość, doprowadzając do szaleństwa samą napastliwą obecnością. Pragnął jego krwi. Pragnął przeciągać jego agonię, aż miękkie ciało porwie się na strzępy. Wytatuowany złodziej był mu solą w oku i gdyby nie wyraźne konsekwencje płynące z niesubordynacji, zmiażdżyłby mu czerep, kiedy to przeklęty ludzki samiec przydybał go w gęstwinie. Jednakże było w nim coś, co wzbudzało niepokój. Człowieka otaczała aura śmiałości i ta intensywna, doskonale znana wrażliwemu węchowi woń, która kazała mu trzymać się z daleka. Ostrzegawczy sygnał esencji poszukiwanego.

Obserwator wzdrygnął się, gdy czyjaś złowroga obecność napłynęła do jego umysłu niby mącący zmysły opar.

- Obserwatorze… - głęboki syk zmroził mu duszę. Powoli rozchylił powieki spodziewając się, że ujrzy przed sobą znajomy kształt Pana tak dokładnie, jak słyszał jego tonący w gniewie głos. Nic bardziej mylnego, lecz nie mniej przez to śmiercionośnego. - Zakon uszczelnił obronę na północy Estarionu. Adeila i Asvill stały się teraz stabilnymi fortecami tej bandy obleczonych w stal marionetek arcypaladyna. Swoimi czynami zdradzają, iż ta część śródlądu ma dla nich większe znaczenie niż oszalałe południe skąpane we krwi. - Rozległo się westchnienie, po którym nie sposób było poznać czy należało do Obserwatora, czy też rozjuszonego Pana. - Chaos, obłęd i fanatyzm panujące na południu nam służą, acz dręczy mnie myśl, że wróg zreflektował się, gdzie szukać. To zastanawiające. Czy coś ci wiadomo, mój miły Obserwatorze? Skąd mogą wiedzieć, że to północ jest tym konkretnym miejscem?

Sugestia była tak potężna, że twarz Obserwatora wykrzywiła się bólem. Metamagiczne razy były po stokroć gorsze aniżeli te fizyczne, które na jego ciele obeszłyby się bez sińca. W psychice pozostawiały niezatarty ślad w postaci niemożliwych do usunięcia blizn.

Pan podejrzewał go o zdradę? Cóż, byłby skrajnym głupcem, gdyby komukolwiek zaufał, szczególnie istocie, której przyszłość zależała wyłącznie od kaprysu „sprzymierzeńca”. Zwiadowcy z Twierdzy widzieli jego zarys w ciemności, ale nie zdołaliby powiązać go z Panem, nieznaną, niedostrzegalną mocą. Nikt nie wiedział, że Pan się przebudził. Nikt prócz władcy Estarionu, który od pierwszego dnia bezskutecznie starał się śledzić jego posunięcia.

- Nie mogą wiedzieć, Panie, mogą wyłącznie zakładać – zapewnił Obserwator. Oblizał sine wargi długim, czerwonym językiem. Spojrzeniem zielono-żółtych oczu uspokoił leżące wokoło zwierzęta poruszone jego niskim, syczącym głosem. - Podchody ludzi z warowni drażnią mnie niepomiernie, bycie zwierzyną łowną zaczyna mnie już nużyć, gdyż droczą się z moimi napiętymi do granic możliwości instynktami. Nie znają ciebie, Panie, nie znają także mnie, więc nas ze sobą nie powiążą - tłumaczył szybko, czując wzrastające ciśnienie w czaszce. - Wybacz mi zuchwałość, lecz zaczynam tracić cierpliwość w stosunku do tych słabych miękkoskórców. Zastój, w którym tkwię, jest dla mnie udręką. Powłoka, w której utknąłem, jest karą za przewiny, jakich się nie dopuściłem.

- Twoje utyskiwania są niczym innym jak narzekaniem znudzonego dziecka, Obserwatorze! – wybuchnął Pan, omal rozdzierając mózg podwładnego.

Obserwator podparł czoło dłońmi, jakby mogło to ulżyć jego męczarniom. Runo leśne zachrzęściło pod jego ciężarem, gdy zmieniał pozycję, ocierając wysłużonym płaszczem o szorstką korę. Warczał gardłowo, znosząc ból nie do wytrzymania, a znajdująca się najbliżej para wilków błyskawicznie poderwała się na nogi, wypatrując niebezpieczeństwa.

- Postawiono mnie w sytuacji bez wyjścia, między młotem a kowadłem i jedyne, co w tej chwili mogę czynić, to obserwować w oczekiwaniu na cios z jednej bądź drugiej strony! Nie napadniesz na Twierdzę Niedźwiedzi, gdyż będzie to zapalenie ognia sygnałowego! Nie zaatakuję Zakonu Paladynów bez uprzedniego przygotowania! Nie mogę czekać, a jednak zmuszony jestem to robić, Obserwatorze! Więc daruj mi swego skomlenia, głupcze, albowiem tylko mnie rozsierdzisz!

Nie zdołał wymamrotać błagania o wybaczenie. Z jego skroni i szyi spływał pot. Ciężki oddech dławił gardło, a walka z bólem odebrała resztę rozumu. Z całej siły uderzył potylicą w drzewo, aż zadrżał pień, szeleszcząc liśćmi. Chciał rozłupać czaszkę, wyciągnąć z niej katującą świadomość obecność, ale byłby to daremny trud.

- Niemniej oddam ci sprawiedliwość, jako że masz pewną rację, mój miły Obserwatorze. Nie dopuściłeś się przewiny względem mnie…

Ból wyparował równie prędko jak furia w mentalnym przekazie Pana. Słodki, delikatny głos wzmógł jednak torsje, będąc o wiele gorszym niż całe zło, jakie zrodziła ta wypaczona kraina. Ów łagodny, świergoczący ton był kwintesencją podłości. Obserwator przeczuwał, że zatęskni jeszcze za bólem i złością.

- Owszem, wystawiam twą cierpliwość na ciężką próbę, wiedz jednak, że im większe wyzwanie, tym wspanialsza nagroda…

Coś zsunęło się z jego chłodnego policzka w stronę odsłoniętej szyi, aż nękany majakami zacisnął powieki, byle nie widzieć tego, co mógł ujrzeć w skrajnym oszołomieniu. Pana nie było w promieniu tysiąca kilometrów, a jednak czuł go zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Moc tak straszliwa, że robiło mu się niedobrze na najdrobniejszy przejaw jej manifestacji: rozkoszy, która w ułamku sekundy mogła go zniszczyć.

- Niebawem połączymy esencje i dotrzemy tam, gdzie moja władza jest absolutna…

Nierzeczywista dłoń wsunęła się pod kołnierz płaszcza, zatrzymując na szerokiej płycie ze szczerego złota. Musnęła szmaragd pyszniący się pośrodku kolii, wielki jak pięść, i ześlizgnęła po fasetach na jej dolny kraniec, podzwaniając łezkami gagatów oraz szlifowanych rubinów. Pomknęła w dół po nagim torsie, wywołując odrażająco prymitywną satysfakcję; wydobywała bowiem z krtani Obserwatora nieprzyzwoicie paskudny odgłos, oddziałując na podświadomość i pomijając pośpiesznie stawiane bariery.

- Nasycisz swój głód śmierci, ugasisz pragnienie krwi i żądzę mordu. Ale pamiętaj…

Zmysłowy pomruk mający na celu uśpienie czujności sprawiał nie mniejszą przyjemność niż efemeryczny dotyk na toczonej dreszczami skórze. Obserwator orientował się, że tak oto Pan w przywołuje nieposłusznych podwładnych do porządku, a mimo to nie potrafił się opamiętać.

- Jeden zły ruch, a po tobie i twojej Barwie zostanie wyłącznie wspomnienie!!!

Agonalny ryk rozorał gardło Obserwatora, płosząc ptactwo nocne i zwierzęta w zasięgu jego głosu. Wilki zerwały się w popłochu i rozbiegły na wszystkie strony, kładąc po sobie uszy, byle jak najdalej od nieludzkiego wrzasku wypalanego energią ciała.

Jedno uderzenie serca wystarczyło, by duchowa ekstaza przeistoczyła się w cielesną katorgę.

Bezwładne ciało upadło na bok, z suchym szmerem wzburzając poszycie. Dusił się. Jaskrawożółte oczy pulsowały słabym blaskiem, kiedy dłonie uciskały wilgotne skronie, pazurzaste palce wplatając w rozwianą grzywę czarnych włosów. Przygryzł sobie język. Rdzawa gęsta krew wypełniła mu usta, wypływając prawym kącikiem. Wypluł ją, gdy jaźń wróciła do niego z tymczasowego wygnania.

Znów był sam.

I zapragnął umrzeć.

***

- Esti? W końcu cię znalazłem… Hej, zaczekaj!

Estalavanes nigdy jeszcze nie widział tak gorączkowego wyrazu na wytatuowanej twarzy Colonella. Dostrzegli siebie nawzajem na dwóch przeciwnych krańcach dziedzińca i młody zwiadowca natychmiast ruszył ku elfowi, pragnąc upewnić się, że nie ma powodu do niepokoju. Niestety powód był, na co wskazywała postawa milczącego chłopaka.

- Jak się trzymasz? – wypytywał Col. - Wszystko w porządku? Słyszałem już od Zrzędy, że… Esti, co się dzieje?

Chłopak wycofał się, utrzymując dystans między sobą a zdyszanym mężczyzną. Nie widzieli się od wyjazdu Colonella i Est bał się, że gdy tylko wspomnienia odżyją, jego naprędce sklecony świat ponownie legnie w gruzach i już nigdy go nie odbuduje. Nie chciał tego powtarzać. Lękał się skrajnych odczuć, jakie niosły ze sobą wybudzone emocje.

Powinni byli nigdy nie nawiązywać bliskiej relacji.

- Esti, nie rób tego…

Przewidując najgorsze, Col z rozpaczą zwiesił ramiona. Pełnego żalu spojrzenia nie odrywał od spuszczonych oczu przyjaciela. Chciał go zmusić, by uniósł wzrok, popatrzył na niego tymi skośnymi kocimi ślepiami za którymi tak tęsknił. Chciał ujrzeć, że przecież nic się nie zmieniło, a przynajmniej nie na gorsze. Ale nie mógł go zmusić do niczego. To, co powiedział Zrzęda, nawet w połowie nie oddawało stanu faktycznego w jakim zastał Estiego.

- Kurwa, nie było mnie ledwie trójdzień, a cały ten…! Przepraszam, jestem zdenerwowany, nie uważam na język. – Col próbował wzrokiem zaczepić się jakiegokolwiek punktu na horyzoncie, byle dać mu nieco swobody, aby na nowo przywyknął do jego obecności. Pocierał przy tym kark z przykrym poczuciem bezradności, a palce świerzbiły go tak mocno, że ukoić je mógł wyłącznie chłód gładkiej bieli. - Esti?

- Jest dobrze, Col – odpowiedział Est na wydechu, bez przekonania, cicho i jakby z przymusu. - Naprawdę.

- Wyglądasz... blado.

Wymowne spojrzenie, jakim poczęstował go dzieciak, starczyło, by lekko uniósł lewy kącik ust.

- Wreszcie na mnie popatrzyłeś, Esti. Nie wyobrażasz sobie, ile na to czekałem.

- Col, to nie… Jak rany, wracaj do swoich zajęć. Ja też mam… rzeczy do zrobienia. I wcale nie jestem blady, tylko biały… Zawsze mam taki kolor skóry, on się nie zmienia bez względu na to, co… co czuję.

- Mylisz się, potrafię poznać twój nastrój po kolorze. – Colonell zbliżył się do niego, lecz jego dwa kroki wprzód były trzema w tył Estiego. - Aż tak się na mnie gniewasz? Przysięgam, że cię nie dotknę, będę miał ręce przy sobie, na widoku, dobrze? Sądziłem, że po ostatnim... – zamilkł, przełykając ślinę. - Esti, w czym rzecz?

- Żyję. Po prostu żyję. Co miałoby się stać? - rzucił Est na odczepnego, przymykając oczy. - Dopiero dociera do mnie, że… że nie powinienem opuszczać murów Twierdzy.

Nie chciał patrzeć. Nie chciał widzieć troski. Nie chciał pokazać, jak bardzo brakowało mu towarzystwa zuchwałego łowcy, jak bardzo był samotny, oderwany od rzeczywistości, pozbawiony kawałka siebie samego, najważniejszego elementu wchodzącego w skład jego filaru bezpieczeństwa. Nie chciał wyznać, jak bardzo było mu żal ich wspólnych wycieczek, nieprzypadkowego dotyku, krzywego śmiechu i czystego głosu, którym śpiewał lub nucił gdy byli we dwóch. Gdy siedzieli oparci plecami o plecy, gdy czuł szeroką podporę z miękkim kapturem, na której nie raz zdarzyło mu się zbyt długo przytrzymać głowę…

W momencie, gdy mistrz przedstawił swoje nieodwołalne stanowisko w kwestii ograniczenia swobody poruszania się ucznia, świat Esta zawalił się, grzebiąc go pod ciężkimi gruzami skrytych tęsknot oraz niespełnionych pragnień. Nie wsiądzie na grzbiet srokatego konia, nie ujrzy zachodu słońca za antracytowymi murami, a co okazało się najtrudniejsze do przełknięcia, nie będzie już mógł przebywać z Colem z dala od reszty najemnej społeczności. Wszystko przez nieszczęsną moc przejmującą jego ciało, magię, o którą nigdy nie prosił, a której nawet nie wykorzysta, przez stworzenie z koszmarów warujące nocami pod Twierdzą, czekające nie wiadomo na co i przez to, że był beznadziejnym beztalenciem, niebędącym w stanie o siebie zadbać.

- Esti...

Col nie wiedział, co powiedzieć. Niezaprzeczalnie stary doradca działał dla dobra swojego ucznia, a mimo to wydawało się, że zamknięcie w Twierdzy jest czynem okrutnym na podobieństwo podcięcia lotek ozdobnego ptaka. Cóż z tego, że ma wspaniałe skrzydła, skoro nigdzie nie poleci? Esti kochał konie i zawsze w ich towarzystwie rosło prawdopodobieństwo że się uśmiechnie, że spojrzy nań z błyskiem żywej zieleni w oku, a w siodle radził sobie lepiej niż niejeden wprawny jeździec. No i zwierzęta wprost go uwielbiały. Zrzęda odebrał mu tę ostatnią przyjemność, ograbił go z jedynej radości, jaką w życiu miał. Okrucieństwo. Okrucieństwo czynione w imieniu wyższego dobra. Niezbędne, co doskonale Col rozumiał, ale wciąż okrucieństwo.

Serce mu pękało, a lodowaty wiatr żalu sięgał za kołnierz bluzy, przymuszając śniadą dłoń do zasłonięcia karku. Nie tak wyobrażał sobie powitanie po kilkudniowej rozłące, lecz co mógł zrobić? Co on jeden mógł zrobić przeciw temu, co działo się dokoła? Rozpacz Estiego nie powinna mu się udzielać, nieważne jak silna i namacalna była.

Pojedyncza kropla uderzyła go w ramię, plamiąc ciemnozielony materiał. Za nią podążyła kolejna i jeszcze jedna, rozpoczynając serię krótkich mżawek, które od zeszłej nocy przechodziły jedna za drugą, strasząc ulewą i nielichą burzą. Było parno, gorąco i deszczowo, szło zatem na coś poważnego. Colonell łypnął na niebo, marszcząc brwi. Pojedyncze chmury nie zwiastowały zmiany, ale tak już było ze wszystkim: zmiany przychodziły nagle, znienacka, jak potworny huragan.

Zmiany. Czy to, co stało się z Estim, to faktycznie postępująca zmiana, czy też regres, powrót do tego, co było na długo przedtem? Po jego zachowaniu wnioskować można, że zalękniony cofnął się na znajomy teren. Zamknął się w sobie, niebezpiecznie pogłębiając melancholię.

Est postąpił w tył jakby w obawie, że Col wykona ruch, przed którym nie zdoła uciec ani się obronić. Jednak kurczowo zaciśnięte pięści, drżące i wbijające paznokcie w ciało oraz skórkę rękawiczki, zdradziły jego prawdziwe uczucia.

- Wybacz, pójdę już – wyszeptał. – Nie wracajmy do tego, proszę. Powinniśmy to…

Nie dokończył, gardło bowiem odmówiło posłuszeństwa, gdy umierał wraz z niewypowiedzianymi słowami. Zacisnął zęby i obracając się na pięcie, odszedł w stronę kryjówki ze studnią, by zniknąć wśród gęstych krzewów, tuż za węgłem Głównego Budynku.

Colonell nie poszedł za nim. Zrozumiał przekaz i choć nie przyjmował go do wiadomości, to posłuchał. Patrzył za elfem tęskniąc do uśmiechu odsłaniającego kły, do wzroku zdradzającego żartobliwą irytację, do skrępowanego „jak rany”, do dotyku, który poczuł na sobie tylko raz i momentalnie, zachłannie zapragnął go więcej. Kochał tego dzieciaka do szaleństwa. Sam siebie krzywdził, a mimo to nie mógł przestać, bo właśnie tego uczucia szukał, świadomego spełnienia. A kiedy wreszcie mógł po nie sięgnąć, coś stawało mu na przeszkodzie, zmuszając do zwiększenia wysiłków. I tak miał ogromne szczęście, bo przecież każdy czegoś szuka, lecz nie każdy dostaje szansę, by to znaleźć. On znalazł.

By nie sterczeć jak głupiec w przejściu pomiędzy budynkami, poszedł w stronę jadalni, choć zapewne nie przełknie teraz ani kęsa, nieważne jak apetycznego śniadania by mu nie podsuwali pod nos. Skóra na karku paliła, podrażniony naskórek szczypał pod chłodnymi kropelkami rzęsiście padającego deszczu, gdy ponure myśli do szczętu zaprzątały mu umysł. Robiło się duszno i wytatuowany łowca nie rozróżniał czy to własne odczucia mieszają mu w głowie, czy też pogoda zapowiadała odmianę od skrajnych upałów.

Ciekawe czy miodowe ciasteczka mu smakowały… - pomyślał z nostalgicznym uśmiechem. Zaraz się zasępił wspominając zdanie, którego białe usta nie były w stanie wypowiedzieć: Powinniśmy to… zakończyć.

Tego Esti nie odważył się wymówić na głos. Świadczyło to, że przynajmniej jedna z jego cech charakteru nie uległa zmianie; chłopak wciąż starał się ukrywać uczucia, z którymi sobie nie radził. Zupełnie jakby zamiatanie ich pod dywan rozwiązywało sprawę. Tylko patrzeć kiedy wyrżnie na pysk, potykając się o problemy, które z taką lubością rozmnażał. Patologiczny masochista. Cudownie nieporadny, rozkosznie nieśmiały, kusząco pokorny, ale wciąż masochista.

Chcąc czy nie, Col musiał przyznać, że podniecało go niezrównoważenie, które coraz częściej wyczuwał w tym dzieciaku. Pod jego wpływem myśli przeistaczały się w wyuzdane fantazje, bezwstydne pragnienia, którym nieprędko da upust. Być może nigdy, bo chociaż Esti przesyłał jednoznaczne sygnały, to wciąż trwał w swoim upartym postanowieniu trzymania przyjaciela na dystans. A przyjaciel ten cały czas uważał, że to nie jest próba zachowania rezerwy emocjonalnej, lecz usilne staranie zabicia rodzących się uczuć, które prędzej zabiją jego.

Wchodząc do dusznego, przesiąkniętego zapachem smażeniny pomieszczenia, Colonell przesunął dłonią po wilgotnych brązowych włosach, zaczesując dłuższe pasma na lewą stronę. Losowo wybrał stół i usiadł na koślawym krześle, nieprzejęty pustym blatem. Nie był głodny. Przyszedł tu, bo nogi same go poniosły, niepomne wielotorowych przemyśleń.

W związku z magiczną zapaścią Estiego oraz niewyjaśnioną tożsamością leśnego widma, chłopak ma zakaz opuszczania Twierdzy. Niewykluczone, że to z jego obecnością wiążą się ostatnie incydenty. Działań Zakonu Paladynów wzmacniającego garnizony na północy oraz w śródlądzie, powracających stadnie wilków, obcej prezencji w puszczy oraz nasilających się wizji Maga nie można było zaliczyć do wydarzeń zwykłych i codziennych. Zarazem mogło to być dziełem absurdalnego przypadku - po prostu dzieciak pojawił się w Twierdzy, gdy wszystko zaczęło się dziać w bliżej nieokreślonej kolejności chronologicznej. A może nie, skoro Mag przyjął go na ucznia, co już samo w sobie było niesłychane? Col nigdy nie wątpił w interpretacje wychowawcy, w fenomenalny zmysł odkrywania tajemnic i szybkiego łączenia faktów, które jego młodej percepcji zdarzało się przeoczyć. Nie podważał także przebłysków oraz potęgi, która je zsyłała. Bezwarunkowo ufał Magowi i milczał, kiedy tego od niego wymagano, lecz teraz intrygowało go, jaki związek z nimi ma biały elf. Albo raczej jaki związek one mają z nim. No i co z tą rękawiczką?

- Col.

Zamyślony zwiadowca strzelił oczami w kierunku, z którego dochodził znajomo brzmiący głos. Rudowłosy imperialny elf opierał się dłońmi o blat i lekko pochylony, spoglądał nań z góry.

- Chciałem porozmawiać jak za dawnych czasów – poprosił Velren. - Mogę się przysiąść?

Colonell obrzucił elfa spojrzeniem tak ostrym, że śmiało konkurowało ze sztyletami spoczywającymi w pochwach.

- Skąd w ogóle pomysł, że chciałbym z tobą rozmawiać? – odwarknął. - Prawie go zabiłeś.

Wyszczypana miedziana brew uniosła się, marszcząc ironią wysokie czoło.

- Ale żyje i ma się dobrze? Szkoda.

- Nie zmienia to faktu, że intencjonalnie pogoniłeś mu konia. I skłamałeś twierdząc, że sam się znarowił.

Velren wzruszył ramionami, aż zaszeleścił materiał atłasowej tuniki.

- Nie musisz ze mną rozmawiać. Wystarczy że wysłuchasz, co mam do powiedzenia.

Krzyżując ręce na piersi, Col zsunął się nieco z oparcia, przybierając lekceważącą pozę. Pozostawał jednak czujny wobec sadowiącego się naprzeciwko nieproszonego gościa.

- Naprawdę wystarczy, że cię wysłucham?

- Nowy narybek zaabsorbował cię do nieprzytomności - mruknął Velren, wyrzutem zbywając jego cynizm. – I zapominasz o innych, ważniejszych sprawach.

- Aktualnie rzeczony narybek jest dla mnie sprawą priorytetową, więc jeśli zamierzasz obgadywać Estiego, to chyba poszukam lepszego miejsca do siedzenia… - Colonell zamierzał wstać, kiedy długie złociste palce uczepiły się rękawa ciemnozielonej bluzy, zatrzymując go. Velren poluzował chwyt, a wyraz jego wiecznie zniechęconego oblicza zelżał na chwilę dostatecznie długą, by człowiek zrozumiał powagę sytuacji. Westchnął i poprawiwszy się na twardym siedzisku, ponownie skupił na rozmówcy. - Skończ chrzanić i przejdź do sedna, Vel.

- Nie zamierzam nikogo obgadywać! - Przyszły agent pokręcił energicznie głową. Długie pasma jedwabistych włosów rozsypały się wokół jego smukłej sylwetki. Był cholernie atrakcyjny, lecz Col znał go tak dobrze, że odechciewało mu się już od samego patrzenia na niego. - I chociaż ten białas odebrał mi przyjaciół oraz status, tak wiem, że nie jest rozsądne mówienie o nim przy tobie czy Zrzędzie. To bezcelowe, nie podzielacie mojego zdania.

- Esti niczego ci nie odebrał, bo sam tracisz to swoją impertynencją - zaprzeczył smagły najemnik. - Nie widziałem też, by w ogóle chciał się z kimkolwiek przyjaźnić, dlatego nie ogarniam twoich wydumanych teorii. Jeśli to sobie wyjaśniliśmy, to streszczaj się wreszcie, nie mam czasu.

- Siedziałeś tu sam jak palec. Zdawało mi się że czekasz, aż ktoś zagada.

- Wiesz? Nie lubię tego wyrażenia, bo samotny palec kojarzy mi się tylko z jednym. - Bezpardonowo zaprezentował elfowi najdłuższy z palców prawej ręki w mało uprzejmym geście. - Poza tym chcę być sam, a stołówka jest lepsza niż tłoczne koszary. Dowiem się wreszcie czego chcesz?

- Widzę, że ciekawość nie daje ci spokoju – sarknął urażony elf. - No więc dobrze. Mały ptaszek kazał przekazać, że frunie na południe.

- Znowu on… Siadłeś na nim, co? - wycedził Col, prostując się na krześle. - Sprawia ci to przyjemność?

- Nie, po prostu spełniam ostatnią wolę konającego. A stwierdzenie, że na nim „siadłem”, jest obrzydliwie dwuznaczne - dodał ciszej, robiąc pełną niesmaku minę i bawiąc się pojedynczym pasemkiem rudych włosów.

Ludzki zwiadowca odetchnął, uciekając wzrokiem w kierunku okien, za którymi szalała ulewa. Nie podobał mu się kierunek, w którym zmierzał trajkoczący Vel.

- Doskonale się z tym kryjesz, Col, powinienem ci pogratulować talentu aktorskiego. - Velren uśmiechnął się tak słodko, że aż zemdliło zerkającego nań wilkiem człowieka. - Gdybym nie spotkał tego małego ptaszka, nigdy bym się nie domyślił. Musi mu bardzo na tobie zależeć, skoro wysyła tak zawoalowane przesłania przez pośredników.

Colonell przestał zgrywać nieprzystępnego twardziela, bo nie miało to już najmniejszego sensu. Sekret wyszedł na jaw. Zniechęcony wpatrywał się w siedzącego na wprost imperialnego elfa, który oddawał spojrzenie z tym dziwnym wyrazem goszczącym na pięknej twarzy o ostrych, arystokratycznych rysach. Nie była to wyższość. Bliżej temu było do współczucia. Nie, to niemożliwe, przecież Velren nie posiadał żadnej cechy osobowości uchodzącej za empatię.

- To tobie podejrzanie zależy, by z ochotą spełniać jego prośby. Masz w tym cel - zauważył Col. - Jaki?

- Ranisz mnie, Colonellu. - Velren z udawanym rozczarowaniem przyłożył dłoń do okrytej szkarłatną tkaniną piersi. - Mam cel? Jestem filantropem z natury, więc czy mógłbym przejść obojętnie obok konającego z miłości człowieka?

Col stracił cierpliwość.

- Teraz pierdolisz jak potłuczony, Vel. Jeszcze byś go dobił i zaczekał, aż się wykrwawi! Wyrachowana menda z ciebie, na dodatek zapatrzona w czubek własnego nosa zadartego jak kiecka kurwy. Przejdź więc do rzeczy, bo rzygać mi się chce od tej farsy w twoim wykonaniu! – Rozjuszony wyrzucał z siebie słowa z prędkością i skutecznością idealnie wycelowanych strzał, a jego dłonie same podążyły w kierunku skrytych w pochwach ostrzy. - Chcesz wszystkim wygadać, że posuwam facetów? Śmiało! Licz się jednak z konsekwencjami, które ty poniesiesz, a nie ja. Bo jak sądzisz, kto wyjdzie cało z tego starcia? Jakiś elf? Czy jeden z najlepszych ludzi Niedźwiedzia?

Dla podkreślenia ostrych słów, jeden z najlepszych ludzi Niedźwiedzia pstryknął zabezpieczeniami sztyletów zawsze obecnych przy obu biodrach. Jako jedyny posiadał pozwolenie przywódcy na noszenie broni w stanie spoczynku, był to wyznacznik jego pozycji i poniekąd wyróżnienie. Mógł ich użyć, mógł nawet zabić, a co stałoby się potem, było łatwe do przewidzenia. I nie wróżyło świetlanej przyszłości tym, którzy świadczyliby na niekorzyść wytatuowanego tropiciela. Nikt jednak się tym nie przejmował. Col nigdy nie nadużywał swoich przywilejów, zachowując się jak na prostego najemnika przystało; mieszkał w koszarach, nie obnosił się i nie przechwalał, czym zaskarbił sobie lojalność najemnej braci, a cechy takie jak sumienność, wyrozumiałość oraz wesołość działały z pożytkiem dla niego. Nie to co mniejszość Velreńska ze swoją wiecznie nadętą aparycją. Ten to potrafił człowieka wkurwić. Nic dziwnego, że Lydrian tak ochoczo brał z nim przydziały.

Velren fuknął gniewnie, kapitulując i wracając na bezpieczny teren.

- Proszę bardzo, Col! Bury udaje się na południe w trybie natychmiastowym, a jak wiadomo, dzieją się tam niestworzone rzeczy. - Pomarańczowe oczy elfa zwęziły się groźnie. - Chyba przypuszczał, że pojedziesz z nim. Albo za nim.

- I dlaczego miałby to mówić akurat tobie?

- Bo w zamian za przysługi sprzedał mi kilka cennych informacji, ot co! - Velren pstryknął palcami, na powrót stając się zimnym, aroganckim imperialnym elfem o krótkich ostrych uszach, zupełnie niepodobnych do uszu białego elfa. - Nie powiem, ma dar. Będzie znakomitym informatorem i wieszczę mu sukces, gdziekolwiek Niedźwiedź go wysłał. Ostro się targował z nożem przy gardle… Żartuję, nie naciąłem go! - Vel wybuchnął śmiechem, widząc rozchylające się ciemne wargi. – Zdumiewające, że to mogłeś być ty, Col. To ty mogłeś jechać na południe, może nawet trafić do Stolicy i pławić się w jej splendorze!

Jakby młody zwiadowca w ogóle chciał wracać na południe, o czym Velren przecież nie wiedział. Szczególnie teraz, kiedy Domy Szlacheckie walczyły między sobą o cholerne strzępki lasów. Roszcząc sobie prawa do ziem leżących odłogiem wykrwawiały swoich ludzi, najmując coraz to więcej mieczy z całego Khaldunu. I na co to komu? Żeby przesunąć granicznik o piędź ziemi? Colonell nie marzył o byciu najemnikiem. Jego obecne położenie było splotem postępujących po sobie zbiegów okoliczności, z którego już do końca swych dni nie wybrnie. Przyjmując funkcję agenta mógł stąd uciec, osiedlić się z dala od Starego i Zrzędy, poszukać sobie kogoś na dłużej, ale teraz sam przekreślił te plany. Szansa nadarzająca się raz w życiu minęła, zostawiając po sobie kontrastowy cień pełzający po dnie umysłu oraz posmak następstw podjętych w afekcie decyzji. Tutaj było jego miejsce. Miejsce pod gwiazdami, w które często patrzył, wylegując się w nocnej samotni na szczycie wieży ogniowej. Miejsce wśród swoich, z którymi dzielił trudy, pił, bawił się i zabijał. Miejsce, w którym znalazł to, czego szukał.

Podjął słuszną decyzję. Zerwał z przeszłością, choć ta jeszcze nie raz wróci do niego z impetem zdolnym wycisnąć chęci jak powietrze z płuc.

- Nie pojadę do Stolicy, Vel. Jestem psem Niedźwiedzia, więc pójdę tam, gdzie pozwoli mi ręka trzymająca łańcuch. - Wstał, ze skrzypieniem odsuwając drewniane krzesło. Powiódł wzrokiem po sali zapełniającej się ludźmi, a wyglądał przy tym, jakby nie rozpoznawał znajomego otoczenia. Koncentrując się na elfie, rzucił mu ostatnie ostrzeżenie. - I odpierdol się wreszcie od Estiego. Nie lubię gnębić słabszych, ale dla ciebie zrobię wyjątek.

Odepchnąwszy się od blatu, Colonell  oddalił się w kierunku wyjścia. Odpowiedział po drodze na kilka pozdrowień i przystanął przy jednym ze stołów, gdzie zasiadali zwiadowcy, teraz przemoczeni do suchej nitki.

Velren nawet się za nim nie obejrzał. Układał sobie w myślach wszystko, co powiedział człowiek, przy okazji snując plan całkowitego pozbycia się niechcianej konkurencji.

***

Est siedział na twardych deskach sali ćwiczeń. W pozycji medytacyjnej odnajdywał się coraz lepiej; tkwił w kompletnym bezruchu i czasem tylko jego twarz przecinała błądząca emocja, zaraz wygładzona przez umykający w głąb cienia umysł. Otulająca go ciemność była wyłącznie wytworem wyobraźni, projekcją pomagającą mu utrzymać stan kontrolowanego snu. Oddane we władanie bezwarunkowości ciało wciąż było podatne na bodźce zewnętrzne, lecz nie istniało już nic, co mogłoby przekazać je do ośrodka przetwarzania.

Od momentu wyjazdu Cola Est każdą wolną chwilę spędzał na forsownych treningach oraz intensywnej regeneracji. Obowiązki, posiłki oraz drzemki szczelnie wypełniały mu dzień od świtu do zmierzchu, a sam był tylko nocą, w swoim łóżku, gdzie skrywał przed światem prawdziwe oblicze oraz uczucia, na które nie starczyło już czasu. Płakał, wylewał smutki i żale, obcował z niechcianymi emocjami oraz poznawał je, równocześnie będąc daleko poza zasięgiem definiujących je słów. Cierpiał w samotności, bo na własne życzenie zamykał się w sobie, w jedynym bezpiecznym miejscu jakie znał. Tęsknił, marzył, doświadczał i prowadził wewnętrzne dialogi, byle uciec od uciążliwej rzeczywistości, ciężkiego życia znów wyzutego z koloru.

Col wrócił. I odnalazł go, choć Est wcale o to nie prosił. Zawsze go znajdzie. Wszędzie. Zawsze będzie u jego boku, tak jak obiecał. Dlaczego więc zaakceptowanie takiego stanu rzeczy nie było możliwe? Bo nie zasługiwał na to? Bo nie było to prawdopodobne, by ktokolwiek poczuł do niego to, co Col? Prawdą jednak było, iż biorące go we władanie uczucia stały się zbyt trudne do poskromienia, zaś emocje im towarzyszące przytłaczały go, dusiły i pozbawiały rozsądku. Gdyby pozwolił im otwarcie działać, niechybnie by go zabiły. A na to pozwolić nie mógł, choć wizja śmierci kusiła niepomiernie…

Jakże byłoby to wygodne - nie obciążać innych swoją słabością. Koniec strachu i samotności. Mógłby zaniechać marnych prób usilnej asymilacji… Ale przecież musiał żyć. Mistrz powtarzał, że każde życie jest cenne, a raz straconego nic nie odzyska. Zresztą jako kompletny tchórz nie potrafiłby popełnić samobójstwa. Ze swoim ślepym szczęściem zostałby co najwyżej kaleką. A tego by nie zniósł.

Mag twierdził, że żyje nie obiektywnym, autentycznym obrazem siebie samego, lecz wykreowaną przez otoczenie wizją swojej osoby, zafałszowaną niespełnionymi oczekiwaniami oraz subiektywnymi ocenami, krzywdzącymi i niesprawiedliwymi, z łatwością przebijającymi się przez obronę kruchej psychiki. Dlaczego zatem wszystko było dla niego tak skomplikowane? Dlaczego zrozumienie wymagało tak wiele wysiłku i energii, skoro powinno być czynnością instynktowną? Jakby nie należał do tego świata. Jakby musiał nauczyć się więcej niż krótkowieczni ludzie. A może właśnie w tym problem? W związku z krótką linią życia ludzie uczyli się szybciej? Skąd jednak mógł wiedzieć, ile sam będzie żył?

- ...vanesie?

Ktoś go wołał. Na dodatek pełnym imieniem.

- Tak, mistrzu? - odparł pytaniem, wybudzając się z kontemplacji. Powoli rozchylił powieki, przystosowując czuły wzrok do powracających bodźców i doznań.

Mag przyglądał mu się ze stanowiska naprzeciwko. Czarne badawcze oczy z uwagą studiowały białą twarz.

- Doprawdy, coraz trudniej cię dobudzić, chłopcze – pochwalił go. - Opanowanie nowych umiejętności przychodzi ci z oporem, aczkolwiek gdy już pojmiesz podstawy, bardzo szybko rozwijasz je do zadowalającego poziomu.

- Dziękuję, mistrzu. - Est skłonił głowę, poruszając barkami dla rozgrzania zastanych mięśni pleców oraz karku. - Następnym razem postaram się zareagować znacznie szybciej. Zadowalający to wciąż stopień niżej od tego, w który mierzę.

- Nie wątpię w to. Jesteś ambitnym i zdolnym uczniem, Estalavanesie, jednak uważam, iż nie powinieneś nadwyrężać sił w wyścigu o doświadczenie, które i tak przyjdzie z czasem.

Nauczyciel z przyjemnością przyjmował nieoczekiwane zaangażowanie ucznia, jako że jego inicjatywa zwiastował fenomenalny skok rozwojowy. Być może na przestrzeni tygodnia chłopak będzie w stanie rozpocząć pełen trening bojowy z walką kosturem włącznie, ale Mag był na tyle przezorny, by węszyć rychłe załamanie, pęknięcie na wyboistej drodze ku doskonałości i dojrzałości. Miało to swoją cenę, którą w tym przypadku zapłacił Estalavanes, poświęcając swoje pragnienia i potrzeby. Odkąd usłyszał, że nie będzie mógł opuścić Twierdzy, stał się apatyczny i bezwolny. Ponownie zamknął się w więzieniu umysłu, z dala od wszystkich i wszystkiego, co go rozpraszało oraz odciągało od narzuconych sobie celów. Stał się niewiarygodnie pokornym uczniem, pilnie wykonującym powierzone mu obowiązki, lecz zabrakło w nim tego charakterystycznego chłopięcego entuzjazmu oraz serca, które w nie wkładał. Jak gdyby chciał, by dotykający go czas przyspieszył, by dni mijały jeden za drugim w ciągłym rytmie, niezmiennie i bez ekscesów przemieniały się w tygodnie, miesiące, lata. Z pominięciem jego samego, umierającego wewnątrz, oddającego wyłącznie pustą powłokę na publiczną egzekucję wymogów oraz oczekiwań.

W tym czasie Estalavanes stał się także bardziej uległy i podatny na wpływy swoich autorytetów. Mentor mógł bez przeszkód wpoić mu dowolne poglądy, nawet te błędne i wykluczające się, a chłopak bez słowa sprzeciwu przyjąłby je za własne. To było znacznie gorsze niż dotychczasowe obawy Maga. Niestety, dopóki nie otrzyma informacji od rycerza-dowódcy potwierdzającej pochwycenie tajemniczego obserwatora, nie mógł pozwolić, by Est choćby otarł się o niebezpieczeństwo. Ryzyko było ogromne. Nie sposób ocenić, jak wielkie szkody uczyniłoby to jedno niedopatrzenie. Sędziwy mnich nie był typem osoby chowającej ucznia pod kloszem, jednakże w tak bezprecedensowej sytuacji nie zaryzykuje życiem ich jedynej nadziei, kwitnącej w oczach, lecz więdnącej w duszy. Chłopiec musiał to przetrwać i nawet jeśli nie rozumiał, czego wynikiem był zakaz opuszczania Twierdzy, to wiedział, że nie jest to jedynie kaprys opiekuna. Przyjdzie czas, kiedy sam się tego dowie. Spojrzy na problem z innej perspektywy i zrozumie, że była to decyzja podyktowana koniecznością.

- Skoro już wyciszenie mamy za sobą, najwyższy czas przejść do ćwiczeń, mój chłopcze.

Mag bez podpierania się wstał z twardej podłogi. Rozprostował ramiona i rozpoczął rozgrzewkę, przypatrując się młodemu uczniowi. Estalavanes wiernie naśladował jego ruchy, a nie było w nich nic z bezmyślnej powtarzalności, gdyż zdawał sobie sprawę z funkcjonowania własnego ciała, z działania pojedynczych mięśni napinających się i rozciągających tuż pod nieskazitelną skórą.

Mag wyprostował się, sygnalizując koniec pierwszej partii ćwiczeń.

- Liczę, iż upadków nie musimy w najbliższym czasie powtarzać, zarówno kontrolowanych, jak i niekontrolowanych, prawda?

Odpowiedziało mu pojedyncze, powolne skinienie. I chłód wyzierający z posępnego oblicza o drapieżnie zielonych oczach.

- Zatem przewroty - obwieścił mistrz, przygotowując się do zajęć praktycznych. - Na początku te zależne od twojego ciała oraz świadomości. Później przejdziemy do niezależnych, odruchowych, będących wynikiem reakcji na wykonaną akcję. Przewroty umożliwiają ucieczkę, uniknięcie ataku lub przeszkody. Łagodzą upadek. Nierzadko też stosowane przy podejściu do nieświadomego przeciwnika zapewniają efektywne działanie w parterze, raptowne i zaskakujące. - Starzec wycofał się w kierunku najbliższej wyłożonej boazerią ściany. - Na polu bitwy ważne jest śledzenie obszaru wokół siebie, nad oraz pod sobą. Co zastanawiające, uczestnicy rzadko spoglądają pod nogi, skupiając wzrok na wysokości oczu. Hełmy znacząco utrudniają im kontrolę nieba oraz ziemi. Gwałtowne zrywy wymagające zaangażowania wszystkich mięśni, perfekcyjnego ich zsynchronizowania oraz świadomości następujących po sobie ruchów ułatwią ci wyprowadzenie ataku lub uniknięcie napaści. Wyczucie czasu, zgranie się z przeciwnikiem, pozwala na spektakularne ucieczki mogące wytrącić oponenta z równowagi i zakłócić jego koncentrację.

Mag po raz ostatni zmierzył Esta od stóp po głowę, po czym rzucając się do przodu, zgrabnie przekoziołkował po deskach. Zatrzymał się tuż przy zdumionym lekkością jego ruchów elfie i bez podnoszenia się, podciął go podbiciem bosej stopy.

Chłopak runął jak długi nie pojmując, co go trafiło. Padając płasko na brzuch, zdołał uchronić twarz przed zderzeniem z posadzką, w wyuczonym odruchu asekurując się dłońmi i zwinnie przetaczając poza zasięg atakującego człowieka. Dopiero pod przeciwległą ścianą poderwał się do przysiadu. Natychmiast przyjął pozycję wyjściową. Kalkulował chłodno, że gdyby teraz zaszarżował, impet w połączeniu z ciężarem ciała oraz siłą mięśni powaliłby stabilnie zapartego przeciwnika, przełamał obronę tarczą lub staranował przeszkodę. Był jak kociak, któremu rzucono motek włóczki. Ta zwodnicza zabawa przeradzała się w drobną potyczkę drapieżcy z ofiarą.

- Bardzo dobrze, Estalavanesie. Widzę, że przyswoiłeś sobie wczorajszą lekcję. Jeszcze do niej wrócimy, utrwalając ją w pojedynkach ćwiczebnych.

Mag nie skracał dzielącej ich odległości. Stał pewnie na lekko rozstawionych nogach, unosząc dłoń w zachęcającym geście. Est już dawno przekonał się, że łysy staruszek ma w sobie wigor i gibkość młodego kocura przeciągającego się na płocie. Ocenianie go po wyglądzie było zgubne, toteż już na samym początku wpoił sobie, by nikogo nie przeceniać.

- Twoja kolej, chłopcze, spróbuj mnie przewrócić. Wyskok, zgięcie karku chroniące głowę, wyczucie odległości, hamowanie i uderzenie wychodzące ze stabilnej pozycji, dokładnie wymierzone. Daję ci na to trzy sekundy.

Podejmując wyzwanie, Est prychnął bez cienia rozbawienia. Z góry zakładał, że pierwsza próba skończy się niepowodzeniem, ale odepchnął niepewność i zapanował nad ciałem, oddając je instynktownemu działaniu. Serce tłukło w piersi, pompując krew do zastygłych w oczekiwaniu kończyn. Ekscytował się jak nigdy przedtem. Trening praktyczny wyzwalał w nim dzikie emocje i pierwotne instynkty, sprawiając dziwną przyjemność.

Pobudzony umysł liczył dystans, zaś skóra pod cienkim bezrękawnikiem swędziała, napięta na mięśniach wyczekujących sygnału. Gotując się do ataku, bezwiednie kontrolował oddech, każdy wdech oraz wydech unoszący pierś, odzywający się żywym dudnieniem głęboko w jego wnętrzu. Bez ostrzeżenia rzucił się przed siebie, zmieniając w rozmyty biało-czarny pocisk mknący wprost na stojącego samotnie człowieka. Rozłożył się płasko na deskach podłogi niczym olbrzymi pająk, gotów posłać mistrza na łopatki i… pomylił się w obliczeniach. Maga nie było w miejscu, w którym udało mu się zatrzymać. Nie, to nie była pomyłka. Est znalazł się dokładnie tam, gdzie powinien, a brak celu oznaczać mógł tylko jedno.

Podeszwa stopy dotknęła pleców chłopaka i pchnęła, dociskając zirytowanego niepowodzeniem ucznia do szorstkiego drewna. Est szarpnął, próbując się wyswobodzić, lecz Mag naparł mocniej, wyciskając dech z płuc leżącego. Splatając ręce na piersi, pochylił się nad elfem, który łypnął ku niemu spod nieprzyjaźnie ściągniętych brwi. Ta nagła, dotąd nieobecna złość zaniepokoiła go.

- Czyżbyś się nie spodziewał, chłopcze, iż z łatwością uniknę twojej próby?

Est zaprzestał bezsensownej szamotaniny. To nieprawdopodobne, przecież mistrz przytrzymywał go wyłącznie stopą! Jedną!

- Sam przewrót był dobry, Estalavanesie, idealnie wymierzony, jednakowoż nie powinieneś reagować zaskoczeniem na brak celu. Nikt na polu bitwy nie będzie czekał, aż do niego przyjdziesz. Podobnie jak nikt nie przepuści szansy zabicia skołowanego przeciwnika. Nigdy nie będziesz miał na tyle krzepy, by pokonać opancerzonych wojowników w otwartej, bezpośredniej walce. Wykorzystaj swoje atuty w inny sposób: kontroluj otoczenie, atakuj z zaskoczenia, wprowadzaj chaos i zamieszanie, a potem czerp z niego garściami, nie pozwalając się dotknąć. Uciekaj, gdy zachodzi taka konieczność. Uderzaj, gdy nastaje możliwość.

Mentor przycisnął plecy ucznia, kończąc pierwszą rundę.

Zwyciężony chłopak skoczył na nogi tuż po tym, jak niewzruszony nauczyciel go wyminął. Otrzepując bezrękawnik, zlustrował żylastą, umięśnioną sylwetkę leciwego mężczyzny, doszukując się w nim śladów mocy tajemnej, którą niewątpliwie musiał się posługiwać. Pomijając sam nieprzyjemny dotyk, wyrywanie się powinno go przewrócić albo chociaż nim zachwiać, a ten nic nie robił sobie z młodej siły sprowadzonej do parteru.

- Wszystko rozchodzi się o równowagę, środek ciężkości, mój uczniu - mruknął Mag, odczytując emocje z jego zaciętej twarzy. - Nie trzeba używać siły, zważywszy, że można obrócić na swoją korzyść siłę oponenta.

Est wciąż czuł na plecach chłodny, wywołujący panikę dotyk, który przyszpilił go do ziemi, wystawiając na łaskę przeciwnika. I wcale mu się to nie podobało. Podczas bitwy byłoby już po nim. Sam obraz malujący się w jego wyobraźni zadziałał skuteczniej, niż gdyby ujrzał taką scenę w rzeczywistości.

Wtem zaświtała mu myśl i wyrwała bez zastanowienia:

- Mistrzu, podziel się ze mną swoimi sekretami! – poprosił żarliwie. - Naucz mnie, jak obezwładnić przeciwnika jednym ruchem. Jak sprawić, by jego życie znalazło się w moich rękach. I jak pozbawić go nadziei na ocalenie.

Obca nuta w głosie Esta zmusiła Maga do zatrzymania się i spojrzenia na niego z nieco szerszej niż dotychczas perspektywy. Czyżby szkolenie bojowe wzbudziło w tym chłopcu najpodlejsze instynkty? Czy właśnie objawiał się w nim urodzony zabójca? Jeśli tak, to Mag stąpał po cienkim lodzie - jeden zły ruch i utopi się, ciągnąc za sobą na dno nadzieję na lepsze jutro.

- Chłopcze -  zaczął ostrożnie - to nie jest coś, czego można nauczyć się z suchej teorii, tak działa intuicja. Oczywiście nauczę cię, które punkty na ciele człowieka są nazywane krytycznymi, jednak ta wiedza musi poczekać do momentu, aż przyswoisz podstawy samoobrony i uzmysłowisz sobie, że zabijanie jest ostatecznością, a nie środkiem do celu.

Est zamrugał, nie w porę zauważając, że popełnił karygodny błąd. Napoczęty temat bywał zapalnikiem dłuższych wykładów dotyczących egzystencji, zabijania oraz darowania życia.

- Przepraszam, mistrzu, nie chciałem, by tak to zabrzmiało. Nie chcę nikim rządzić, nie chcę władzy nad życiem, tylko… Jak rany, przepraszam, sam nie wiem czego chciałem.

Mag podszedł do niego. Z niespotykanym połączeniem troski i stanowczości zajrzał mu w oczy, nakłaniając go do odwzajemnienia spojrzenia.

- Estalavanesie, podejmujesz wielki trud starając się kroczyć szlakiem, który przetarłem lata temu. To prawda, że łatwiej odebrać przeciwnikowi życie aniżeli je darować, ale zaufaj mi, wyrzuty sumienia wraz z wątpliwościami niejednego już kosztowały utratę poczytalności. Widok agonii drugiej osoby wypala w pamięci trwały ślad, odbiera nam kawałek tego, co nazywamy człowieczeństwem. A widok śmierci osoby, którą to my pozbawiamy życia, niszczy nas samych. Darując je, wykazujesz się dojrzałością i odwagą, a przede wszystkim szacunkiem wobec istnienia. Na próżno szukać tych cech w otaczającym nas świecie. Zastanów się nad tym. Czy chciałbyś, aby czyjeś życie w twoich rękach straciło na wartości, czy jednak na niej zyskało?

- Naprawdę nie chciałem zabrzmieć jak żądne krwi zwierzę - jęknął zrozpaczony swoją lekkomyślnością Est, tarmosząc ucho. - Nie chcę zabijać, mistrzu, podzielam twój pogląd, nawet w stosunku do ludzi. Ja… Jak rany. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Nagle ujrzałem w tobie przeciwnika, a nie nauczyciela.

- Zwierzęta mają w sobie na tyle empatii, by nie zabijać bez potrzeby. Wyłącznie bestie satysfakcjonuje przelewanie krwi. Ty nie jesteś ani zwierzęciem, ani bestią, Estalavanesie, wiem o tym. – Powolny ruch poprowadził dłoń mistrza prosto na bark dorównującego mu wzrostem ucznia. Dotyk był ciepły i mocny jak sam człowiek, wyzbyty tej czułej, intymnej nuty, jaką przejawiał Colonell. - Twoje serce bije łagodnym rytmem, chłopcze. Twoja wrażliwość nie pozwoliłaby ci krzywdzić słabszych, natomiast silniejszych lękasz się wyłącznie z braku pewności siebie. Lecz to się zmieni, kiedy zrozumiesz, ile sam jesteś wart i ile od ciebie zależy. Otworzysz się wówczas, obudzisz w sobie uczucia i emocje, które tak bardzo pragniesz teraz ukryć. Nie zabijaj ich, mój uczniu. Poznaj je lepiej, a wszystko ułoży się w sposób, jaki uznasz za najlepszy.

Est zerknął kątem oka na sękatą dłoń mistrza. I pomyśleć, że ta jedna ręka mogła zadać śmierć na mnóstwo sposobów. I że jego własne dłonie także będą kiedyś odbierać życie. Lub je darować. Tak wielka odpowiedzialność przerażała.

Odetchnął, wypuszczając z siebie przesycone zmartwieniem powietrze.

- Mistrzu, chcę się nauczyć, jak nie czynić krzywdy innym. Sam byłem krzywdzony, jednak wiem, że nie tędy droga. Nie chcę być taki jak ludzie, którzy mnie zranili. - W dużych oczach Esta czaił się smutek minionych dni, ale tym, co wyzierało z pełnią mocy, była zagrzebana w ruinach zdolność współodczuwania, bezinteresowna chęć niesienia pomocy wszędzie tam, gdzie akurat była potrzebna. - Chcę posiąść twoją wiedzę i umiejętności, by przeciwstawiać się okrucieństwu oraz brutalności. Chciałbym też umieć obronić siebie samego, swoją wrażliwą naturę, którą z własnej głupoty starałem się wyrzucić zamiast pielęgnować.

- A czy masz w sobie siłę, by podjąć się dalszych wyzwań? - ton Maga stał się cichszy, wręcz ceremonialny. Jak gdyby nie rozmawiał ze swoim uczniem, lecz przyjmował przysięgę z ust młodego wojownika. Onyksowe oczy nabrały przenikliwości nieprzejednanego sędziego.

- Tak… chyba tak, mistrzu.

- Taka odpowiedź mnie nie zadowala, Estalavanesie, ale być może nie zrozumiałeś pytania. Zadam je ponownie, lecz więcej nie powtórzę. - Twarde palce ścisnęły szczupły bark ucznia, który zadrżał mimowolnie, czując, jak jego serce i dusza poddawane są rozstrzygającej próbie. - Czy masz odwagę sprostać swym pragnieniom, marzeniom, a nade wszystko dążeniom?

To było to, czego zagubiony chłopak potrzebował: uderzenie skierowane nie w stronę ciała, lecz niestabilnej psychiki. Wyraźnie zaznaczony cel, jaskrawy na ciemnym tle doczesnego życia. To, czego pragnął i co dawałoby mu satysfakcję, to bycie potrzebnym.

Kocie wejrzenie nabrało mocy dotychczas skrytej na samym dnie ciemnej otchłani. Było jej tam więcej, na pewno.

- Tak, mistrzu. Mam dość siły, by sprostać wszystkiemu, co przyniesie przyszłość! - Mimowolnie zacisnął pięści, a doznanie rozpływającej się ekscytacji podobne było uwalnianej podczas ćwiczeń adrenalinie. Oddech spłycił się, źrenice rozszerzyły, a lekkie wibracje wprawiły go w nieznaczne drżenie, subtelne upojenie. – Przekaż mi wiedzę, jaką zgromadziłeś przez lata. Pozwól mi godnie cię naśladować. Chcę kontynuować twoje dzieło.

Druga dłoń spoczęła na wolnym ramieniu Esta, a ucisk nasilił się w znaczącym stopniu.

- Dobrze, Estalavanesie. Nie trać zapału, który teraz tobą zawładnął. Pozwól, aby jego ogień zahartował twoją wolę, a zajdziesz dalej niż ja. Tymczasem wróćmy do pracy. Wiele jej jeszcze przed nami, a do obiadu coraz mniej czasu.

Puścił ucznia i zamaszystym gestem polecił, by wznowili przerwane zajęcia.

Est podjął się ich z nową energią.

***

Woda była zimna, choć już nie tak bardzo, jak zawsze na początku kąpieli. Kredowobiała skóra w końcu przyzwyczajała się do niskiej temperatury, a mimo to Est wszelkie zabiegi pielęgnacyjne ograniczał do minimum, ponieważ przesiadywanie w lodowatej wodzie wypełniającej drewnianą balię ani mu nie służyło, ani nie dawało przyjemności. Oczywiście brał pod uwagę realia tego miejsca, a już sam fakt, że czarodzieje zwani piromantami potrafili podgrzać wodę przed wejściem do niej, wydawał się jak najbardziej sensowny. Magowie użytkowi i hydromanci zapewne korzystali z łaźni podziemnych - nic nie stało na przeszkodzie, by odwiedzać je tak często, jak sobie tego życzyli. Bo nie mieli oporów. Est i owszem. Sama myśl, że miałby paradować pośród nagich ludzi, budziła w nim wstręt, pomijając zażenowanie własnym nieatrakcyjnym ciałem oraz niechęć do socjalizowania się z otoczeniem. Już wolał kisić się w chłodzie. Przynajmniej z dala od ciekawskich, oceniających spojrzeń i niewybrednych komentarzy.

            Pocierając ramię łojowym mydłem rozmyślał nad tym co zrobi, gdy nadejdą jesienne chłody. Póki trwało lato, zimne kąpiele były całkiem znośne, szczególnie po intensywnych ćwiczeniach przegrzewających ciało. Zwykł wtedy tuż przed kolacją oporządzać się w zamkniętej na klucz łaźni w Wieży Czarodziejów, odnawiając zużytą energię i zmywając pot wymagających treningów. Chłodna woda rozbudzała jego zmęczony umysł przed wizytami w pracowni alchemicznej Travisa. Zmywała z niego uporczywe myśli, jak gdyby świadomość przestawiała się na inne tematy, nie tracąc czasu na bzdury, gdy trzeba było zatroszczyć się o regulację temperatury wychłodzonego ciała.

Est zanurzył się w wodzie po sam nos, oczyszczając ciało z ohydnie śliskiego specyfiku, który pod wpływem zimna nie chciał odejść od skóry. Jesień będzie problemem, ale chyba najgorsza okaże się zima, gdy woda zacznie zamarzać. Zupełnie nie pojmował, dlaczego nie pociągnięto rur z podziemnych gorących źródeł, tylko bezpośrednio z lodowatego ujęcia zaopatrującego warownię. Magowie może i potrafili poradzić sobie z tym niemałym kłopotem, ale co mieli robić pozostali? Ach, no tak. Pójść do łaźni. Po co przekopywać pół Twierdzy, skoro można po prostu dokądś pójść i skorzystać na miejscu?

Wychodził na odludka, którym był w istocie. I wcale nie zamierzał tego stanu rzeczy zmieniać. Było dobrze. Poradzi sobie. Musi.

Najpierw jednak musi poradzić sobie z koszmarnym mydłem, inaczej nigdzie nie pójdzie i niczego nie zrobi. Nawet jeśli kolacja mogła zaczekać, to wolał nie testować granic cierpliwości mistrza po raz kolejny.