Ironizował,
gdy jeszcze niedawno wyrażał swe najczarniejsze myśli dotyczące trwania w
pozornym stanie bezczynności. Wówczas nie zamierzał spędzać w tym lesie więcej
czasu niż było to konieczne, lecz na jego nieszczęście okazało się to wręcz
wymagane. Pan tego żądał. A wściekły Pan był ostatnim, z którym Obserwator
chciałby wdać się w polemikę. Nawet na odległość reprezentował zagrożenie
wykraczające poza skalę ludzkiego pojmowania, a i ta zostanie wkrótce
przekroczona co najmniej kilkukrotnie.
Nie było już odwrotu.
Nieuchronność majaczących na horyzoncie
wydarzeń odłożyła się na bladym ciele dreszczem podniecenia. Przymykając
błyszczące w ciemności oczy, przycupnięty przy szerokim pniu Obserwator
całkowicie zdał się na strzegących go małych braci i siostry.
Wilki warowały tuż obok, ostrożne w
obliczu zagrażającej im ludzkiej otoki. Strzygły niespokojnie uszami, a ich
jasne ślepia strzelały na boki, z uwagą śledząc wszelki ruch w polu widzenia.
Najczęściej jednak zerkały na olbrzymią sylwetkę dwunoga zaakceptowanego przez
parę alfa - najszybciej bowiem wyczuwał on zagrożenie i za każdym razem
odciągał je, chroniąc szczenięta przed ogniem oraz ostrymi metalowymi pazurami.
Pachniał siłą. Pachniał bezpieczeństwem. Pachniał zupełnie jak one. Był
członkiem watahy, chociaż nie miał ogona, sierść porastała wyłącznie jego głowę
i poruszał się na tylnych łapach.
Obserwatora zalała fala rozmaitych,
niejednokrotnie sprzecznych emocji. Poprzez nawiązane z wilkami porozumienie
współodczuwał to, czego doświadczały one i widział świat takim, jakim widziała
go czworonożna brać. Ludzcy zwiadowcy z Twierdzy noc w noc dokazywali
nieznośnie i niewiele brakowało, by kilkukrotnie przekroczyli niepisaną barierę
nocnego obserwatora, zdemaskowali go i poznali jego naturę skrzętnie ukrywaną
przez ostatnie miesiące. Szczególnie ten jeden osobnik, Malowany Pies, który
nęcił go swoim zapachem i drażnił świadomość, doprowadzając do szaleństwa samą
napastliwą obecnością. Pragnął jego krwi. Pragnął przeciągać jego agonię, aż
miękkie ciało porwie się na strzępy. Wytatuowany złodziej był mu solą w oku i
gdyby nie wyraźne konsekwencje płynące z niesubordynacji, zmiażdżyłby mu
czerep, kiedy to przeklęty ludzki samiec przydybał go w gęstwinie. Jednakże
było w nim coś, co wzbudzało niepokój. Człowieka otaczała aura śmiałości i ta
intensywna, doskonale znana wrażliwemu węchowi woń, która kazała mu trzymać się
z daleka. Ostrzegawczy sygnał esencji poszukiwanego.
Obserwator wzdrygnął się, gdy czyjaś
złowroga obecność napłynęła do jego umysłu niby mącący zmysły opar.
- Obserwatorze… - głęboki syk
zmroził mu duszę. Powoli rozchylił powieki spodziewając się, że ujrzy przed
sobą znajomy kształt Pana tak dokładnie, jak słyszał jego tonący w gniewie
głos. Nic bardziej mylnego, lecz nie mniej przez to śmiercionośnego. - Zakon
uszczelnił obronę na północy Estarionu. Adeila i Asvill stały się teraz
stabilnymi fortecami tej bandy obleczonych w stal marionetek arcypaladyna.
Swoimi czynami zdradzają, iż ta część śródlądu ma dla nich większe znaczenie
niż oszalałe południe skąpane we krwi. - Rozległo się westchnienie, po
którym nie sposób było poznać czy należało do Obserwatora, czy też rozjuszonego
Pana. - Chaos, obłęd i fanatyzm panujące na południu nam służą, acz dręczy
mnie myśl, że wróg zreflektował się, gdzie szukać. To zastanawiające. Czy coś
ci wiadomo, mój miły Obserwatorze? Skąd mogą wiedzieć, że to północ jest tym
konkretnym miejscem?
Sugestia była tak potężna, że twarz
Obserwatora wykrzywiła się bólem. Metamagiczne razy były po stokroć gorsze
aniżeli te fizyczne, które na jego ciele obeszłyby się bez sińca. W psychice
pozostawiały niezatarty ślad w postaci niemożliwych do usunięcia blizn.
Pan podejrzewał go o zdradę? Cóż, byłby
skrajnym głupcem, gdyby komukolwiek zaufał, szczególnie istocie, której
przyszłość zależała wyłącznie od kaprysu „sprzymierzeńca”. Zwiadowcy z Twierdzy
widzieli jego zarys w ciemności, ale nie zdołaliby powiązać go z Panem,
nieznaną, niedostrzegalną mocą. Nikt nie wiedział, że Pan się przebudził. Nikt
prócz władcy Estarionu, który od pierwszego dnia bezskutecznie starał się
śledzić jego posunięcia.
- Nie mogą wiedzieć, Panie, mogą wyłącznie
zakładać – zapewnił Obserwator. Oblizał sine wargi długim, czerwonym językiem.
Spojrzeniem zielono-żółtych oczu uspokoił leżące wokoło zwierzęta poruszone
jego niskim, syczącym głosem. - Podchody ludzi z warowni drażnią mnie
niepomiernie, bycie zwierzyną łowną zaczyna mnie już nużyć, gdyż droczą się z
moimi napiętymi do granic możliwości instynktami. Nie znają ciebie, Panie, nie
znają także mnie, więc nas ze sobą nie powiążą - tłumaczył szybko, czując
wzrastające ciśnienie w czaszce. - Wybacz mi zuchwałość, lecz zaczynam tracić
cierpliwość w stosunku do tych słabych miękkoskórców. Zastój, w którym tkwię,
jest dla mnie udręką. Powłoka, w której utknąłem, jest karą za przewiny, jakich
się nie dopuściłem.
- Twoje utyskiwania są niczym innym jak
narzekaniem znudzonego dziecka, Obserwatorze! – wybuchnął Pan, omal
rozdzierając mózg podwładnego.
Obserwator podparł czoło dłońmi, jakby
mogło to ulżyć jego męczarniom. Runo leśne zachrzęściło pod jego ciężarem, gdy
zmieniał pozycję, ocierając wysłużonym płaszczem o szorstką korę. Warczał
gardłowo, znosząc ból nie do wytrzymania, a znajdująca się najbliżej para
wilków błyskawicznie poderwała się na nogi, wypatrując niebezpieczeństwa.
- Postawiono mnie w sytuacji bez
wyjścia, między młotem a kowadłem i jedyne, co w tej chwili mogę czynić, to
obserwować w oczekiwaniu na cios z jednej bądź drugiej strony! Nie napadniesz
na Twierdzę Niedźwiedzi, gdyż będzie to zapalenie ognia sygnałowego! Nie
zaatakuję Zakonu Paladynów bez uprzedniego przygotowania! Nie mogę czekać, a
jednak zmuszony jestem to robić, Obserwatorze! Więc daruj mi swego skomlenia,
głupcze, albowiem tylko mnie rozsierdzisz!
Nie zdołał wymamrotać błagania o
wybaczenie. Z jego skroni i szyi spływał pot. Ciężki oddech dławił gardło, a
walka z bólem odebrała resztę rozumu. Z całej siły uderzył potylicą w drzewo,
aż zadrżał pień, szeleszcząc liśćmi. Chciał rozłupać czaszkę, wyciągnąć z niej
katującą świadomość obecność, ale byłby to daremny trud.
- Niemniej oddam ci sprawiedliwość,
jako że masz pewną rację, mój miły Obserwatorze. Nie dopuściłeś się przewiny
względem mnie…
Ból wyparował równie prędko jak furia w
mentalnym przekazie Pana. Słodki, delikatny głos wzmógł jednak torsje, będąc o
wiele gorszym niż całe zło, jakie zrodziła ta wypaczona kraina. Ów łagodny,
świergoczący ton był kwintesencją podłości. Obserwator przeczuwał, że zatęskni
jeszcze za bólem i złością.
- Owszem, wystawiam twą cierpliwość na
ciężką próbę, wiedz jednak, że im większe wyzwanie, tym wspanialsza nagroda…
Coś zsunęło się z jego chłodnego policzka
w stronę odsłoniętej szyi, aż nękany majakami zacisnął powieki, byle nie
widzieć tego, co mógł ujrzeć w skrajnym oszołomieniu. Pana nie było w promieniu
tysiąca kilometrów, a jednak czuł go zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Moc
tak straszliwa, że robiło mu się niedobrze na najdrobniejszy przejaw jej
manifestacji: rozkoszy, która w ułamku sekundy mogła go zniszczyć.
- Niebawem połączymy esencje i dotrzemy
tam, gdzie moja władza jest absolutna…
Nierzeczywista dłoń wsunęła się pod
kołnierz płaszcza, zatrzymując na szerokiej płycie ze szczerego złota. Musnęła
szmaragd pyszniący się pośrodku kolii, wielki jak pięść, i ześlizgnęła po
fasetach na jej dolny kraniec, podzwaniając łezkami gagatów oraz szlifowanych
rubinów. Pomknęła w dół po nagim torsie, wywołując odrażająco prymitywną
satysfakcję; wydobywała bowiem z krtani Obserwatora nieprzyzwoicie paskudny
odgłos, oddziałując na podświadomość i pomijając pośpiesznie stawiane bariery.
- Nasycisz swój głód śmierci, ugasisz
pragnienie krwi i żądzę mordu. Ale pamiętaj…
Zmysłowy pomruk mający na celu uśpienie
czujności sprawiał nie mniejszą przyjemność niż efemeryczny dotyk na toczonej
dreszczami skórze. Obserwator orientował się, że tak oto Pan w przywołuje
nieposłusznych podwładnych do porządku, a mimo to nie potrafił się opamiętać.
- Jeden zły ruch, a po tobie i twojej
Barwie zostanie wyłącznie wspomnienie!!!
Agonalny ryk rozorał gardło Obserwatora,
płosząc ptactwo nocne i zwierzęta w zasięgu jego głosu. Wilki zerwały się w
popłochu i rozbiegły na wszystkie strony, kładąc po sobie uszy, byle jak
najdalej od nieludzkiego wrzasku wypalanego energią ciała.
Jedno uderzenie serca wystarczyło, by
duchowa ekstaza przeistoczyła się w cielesną katorgę.
Bezwładne ciało upadło na bok, z suchym
szmerem wzburzając poszycie. Dusił się. Jaskrawożółte oczy pulsowały słabym
blaskiem, kiedy dłonie uciskały wilgotne skronie, pazurzaste palce wplatając w
rozwianą grzywę czarnych włosów. Przygryzł sobie język. Rdzawa gęsta krew
wypełniła mu usta, wypływając prawym kącikiem. Wypluł ją, gdy jaźń wróciła do
niego z tymczasowego wygnania.
Znów był sam.
I zapragnął umrzeć.
***
-
Esti? W końcu cię znalazłem… Hej, zaczekaj!
Estalavanes nigdy jeszcze nie widział tak
gorączkowego wyrazu na wytatuowanej twarzy Colonella. Dostrzegli siebie
nawzajem na dwóch przeciwnych krańcach dziedzińca i młody zwiadowca natychmiast
ruszył ku elfowi, pragnąc upewnić się, że nie ma powodu do niepokoju. Niestety
powód był, na co wskazywała postawa milczącego chłopaka.
- Jak się trzymasz? – wypytywał Col. -
Wszystko w porządku? Słyszałem już od Zrzędy, że… Esti, co się dzieje?
Chłopak wycofał się, utrzymując dystans
między sobą a zdyszanym mężczyzną. Nie widzieli się od wyjazdu Colonella i Est
bał się, że gdy tylko wspomnienia odżyją, jego naprędce sklecony świat ponownie
legnie w gruzach i już nigdy go nie odbuduje. Nie chciał tego powtarzać. Lękał
się skrajnych odczuć, jakie niosły ze sobą wybudzone emocje.
Powinni byli nigdy nie nawiązywać bliskiej
relacji.
- Esti, nie rób tego…
Przewidując najgorsze, Col z rozpaczą
zwiesił ramiona. Pełnego żalu spojrzenia nie odrywał od spuszczonych oczu
przyjaciela. Chciał go zmusić, by uniósł wzrok, popatrzył na niego tymi
skośnymi kocimi ślepiami za którymi tak tęsknił. Chciał ujrzeć, że przecież nic
się nie zmieniło, a przynajmniej nie na gorsze. Ale nie mógł go zmusić do
niczego. To, co powiedział Zrzęda, nawet w połowie nie oddawało stanu
faktycznego w jakim zastał Estiego.
- Kurwa, nie było mnie ledwie trójdzień, a
cały ten…! Przepraszam, jestem zdenerwowany, nie uważam na język. – Col
próbował wzrokiem zaczepić się jakiegokolwiek punktu na horyzoncie, byle dać mu
nieco swobody, aby na nowo przywyknął do jego obecności. Pocierał przy tym kark
z przykrym poczuciem bezradności, a palce świerzbiły go tak mocno, że ukoić je
mógł wyłącznie chłód gładkiej bieli. - Esti?
- Jest dobrze, Col – odpowiedział Est na
wydechu, bez przekonania, cicho i jakby z przymusu. - Naprawdę.
- Wyglądasz... blado.
Wymowne spojrzenie, jakim poczęstował go
dzieciak, starczyło, by lekko uniósł lewy kącik ust.
- Wreszcie na mnie popatrzyłeś, Esti. Nie
wyobrażasz sobie, ile na to czekałem.
- Col, to nie… Jak rany, wracaj do swoich
zajęć. Ja też mam… rzeczy do zrobienia. I wcale nie jestem blady, tylko biały…
Zawsze mam taki kolor skóry, on się nie zmienia bez względu na to, co… co
czuję.
- Mylisz się, potrafię poznać twój nastrój
po kolorze. – Colonell zbliżył się do niego, lecz jego dwa kroki wprzód były
trzema w tył Estiego. - Aż tak się na mnie gniewasz? Przysięgam, że cię nie
dotknę, będę miał ręce przy sobie, na widoku, dobrze? Sądziłem, że po
ostatnim... – zamilkł, przełykając ślinę. - Esti, w czym rzecz?
- Żyję. Po prostu żyję. Co miałoby się
stać? - rzucił Est na odczepnego, przymykając oczy. - Dopiero dociera do mnie,
że… że nie powinienem opuszczać murów Twierdzy.
Nie chciał patrzeć. Nie chciał widzieć
troski. Nie chciał pokazać, jak bardzo brakowało mu towarzystwa zuchwałego
łowcy, jak bardzo był samotny, oderwany od rzeczywistości, pozbawiony kawałka
siebie samego, najważniejszego elementu wchodzącego w skład jego filaru
bezpieczeństwa. Nie chciał wyznać, jak bardzo było mu żal ich wspólnych
wycieczek, nieprzypadkowego dotyku, krzywego śmiechu i czystego głosu, którym
śpiewał lub nucił gdy byli we dwóch. Gdy siedzieli oparci plecami o plecy, gdy
czuł szeroką podporę z miękkim kapturem, na której nie raz zdarzyło mu się zbyt
długo przytrzymać głowę…
W momencie, gdy mistrz przedstawił swoje
nieodwołalne stanowisko w kwestii ograniczenia swobody poruszania się ucznia,
świat Esta zawalił się, grzebiąc go pod ciężkimi gruzami skrytych tęsknot oraz
niespełnionych pragnień. Nie wsiądzie na grzbiet srokatego konia, nie ujrzy
zachodu słońca za antracytowymi murami, a co okazało się najtrudniejsze do
przełknięcia, nie będzie już mógł przebywać z Colem z dala od reszty najemnej
społeczności. Wszystko przez nieszczęsną moc przejmującą jego ciało, magię, o
którą nigdy nie prosił, a której nawet nie wykorzysta, przez stworzenie z
koszmarów warujące nocami pod Twierdzą, czekające nie wiadomo na co i przez to,
że był beznadziejnym beztalenciem, niebędącym w stanie o siebie zadbać.
- Esti...
Col nie wiedział, co powiedzieć. Niezaprzeczalnie
stary doradca działał dla dobra swojego ucznia, a mimo to wydawało się, że
zamknięcie w Twierdzy jest czynem okrutnym na podobieństwo podcięcia lotek
ozdobnego ptaka. Cóż z tego, że ma wspaniałe skrzydła, skoro nigdzie nie
poleci? Esti kochał konie i zawsze w ich towarzystwie rosło prawdopodobieństwo
że się uśmiechnie, że spojrzy nań z błyskiem żywej zieleni w oku, a w siodle
radził sobie lepiej niż niejeden wprawny jeździec. No i zwierzęta wprost go
uwielbiały. Zrzęda odebrał mu tę ostatnią przyjemność, ograbił go z jedynej
radości, jaką w życiu miał. Okrucieństwo. Okrucieństwo czynione w imieniu
wyższego dobra. Niezbędne, co doskonale Col rozumiał, ale wciąż okrucieństwo.
Serce mu pękało, a lodowaty wiatr żalu
sięgał za kołnierz bluzy, przymuszając śniadą dłoń do zasłonięcia karku. Nie
tak wyobrażał sobie powitanie po kilkudniowej rozłące, lecz co mógł zrobić? Co
on jeden mógł zrobić przeciw temu, co działo się dokoła? Rozpacz Estiego nie
powinna mu się udzielać, nieważne jak silna i namacalna była.
Pojedyncza kropla uderzyła go w ramię,
plamiąc ciemnozielony materiał. Za nią podążyła kolejna i jeszcze jedna,
rozpoczynając serię krótkich mżawek, które od zeszłej nocy przechodziły jedna
za drugą, strasząc ulewą i nielichą burzą. Było parno, gorąco i deszczowo, szło
zatem na coś poważnego. Colonell łypnął na niebo, marszcząc brwi. Pojedyncze
chmury nie zwiastowały zmiany, ale tak już było ze wszystkim: zmiany
przychodziły nagle, znienacka, jak potworny huragan.
Zmiany. Czy to, co stało się z Estim, to
faktycznie postępująca zmiana, czy też regres, powrót do tego, co było na długo
przedtem? Po jego zachowaniu wnioskować można, że zalękniony cofnął się na
znajomy teren. Zamknął się w sobie, niebezpiecznie pogłębiając melancholię.
Est postąpił w tył jakby w obawie, że Col
wykona ruch, przed którym nie zdoła uciec ani się obronić. Jednak kurczowo
zaciśnięte pięści, drżące i wbijające paznokcie w ciało oraz skórkę rękawiczki,
zdradziły jego prawdziwe uczucia.
- Wybacz, pójdę już – wyszeptał. – Nie
wracajmy do tego, proszę. Powinniśmy to…
Nie dokończył, gardło bowiem odmówiło
posłuszeństwa, gdy umierał wraz z niewypowiedzianymi słowami. Zacisnął zęby i
obracając się na pięcie, odszedł w stronę kryjówki ze studnią, by zniknąć wśród
gęstych krzewów, tuż za węgłem Głównego Budynku.
Colonell nie poszedł za nim. Zrozumiał
przekaz i choć nie przyjmował go do wiadomości, to posłuchał. Patrzył za elfem
tęskniąc do uśmiechu odsłaniającego kły, do wzroku zdradzającego żartobliwą
irytację, do skrępowanego „jak rany”, do dotyku, który poczuł na sobie tylko
raz i momentalnie, zachłannie zapragnął go więcej. Kochał tego dzieciaka do
szaleństwa. Sam siebie krzywdził, a mimo to nie mógł przestać, bo właśnie tego
uczucia szukał, świadomego spełnienia. A kiedy wreszcie mógł po nie sięgnąć,
coś stawało mu na przeszkodzie, zmuszając do zwiększenia wysiłków. I tak miał
ogromne szczęście, bo przecież każdy czegoś szuka, lecz nie każdy dostaje
szansę, by to znaleźć. On znalazł.
By nie sterczeć jak głupiec w przejściu
pomiędzy budynkami, poszedł w stronę jadalni, choć zapewne nie przełknie teraz
ani kęsa, nieważne jak apetycznego śniadania by mu nie podsuwali pod nos. Skóra
na karku paliła, podrażniony naskórek szczypał pod chłodnymi kropelkami
rzęsiście padającego deszczu, gdy ponure myśli do szczętu zaprzątały mu umysł.
Robiło się duszno i wytatuowany łowca nie rozróżniał czy to własne odczucia
mieszają mu w głowie, czy też pogoda zapowiadała odmianę od skrajnych upałów.
Ciekawe czy miodowe ciasteczka mu
smakowały… - pomyślał z nostalgicznym uśmiechem. Zaraz się
zasępił wspominając zdanie, którego białe usta nie były w stanie wypowiedzieć:
Powinniśmy to… zakończyć.
Tego Esti nie odważył się wymówić na głos.
Świadczyło to, że przynajmniej jedna z jego cech charakteru nie uległa zmianie;
chłopak wciąż starał się ukrywać uczucia, z którymi sobie nie radził. Zupełnie
jakby zamiatanie ich pod dywan rozwiązywało sprawę. Tylko patrzeć kiedy wyrżnie
na pysk, potykając się o problemy, które z taką lubością rozmnażał.
Patologiczny masochista. Cudownie nieporadny, rozkosznie nieśmiały, kusząco
pokorny, ale wciąż masochista.
Chcąc czy nie, Col musiał przyznać, że
podniecało go niezrównoważenie, które coraz częściej wyczuwał w tym dzieciaku.
Pod jego wpływem myśli przeistaczały się w wyuzdane fantazje, bezwstydne
pragnienia, którym nieprędko da upust. Być może nigdy, bo chociaż Esti
przesyłał jednoznaczne sygnały, to wciąż trwał w swoim upartym postanowieniu
trzymania przyjaciela na dystans. A przyjaciel ten cały czas uważał, że to nie
jest próba zachowania rezerwy emocjonalnej, lecz usilne staranie zabicia
rodzących się uczuć, które prędzej zabiją jego.
Wchodząc do dusznego, przesiąkniętego
zapachem smażeniny pomieszczenia, Colonell przesunął dłonią po wilgotnych
brązowych włosach, zaczesując dłuższe pasma na lewą stronę. Losowo wybrał stół
i usiadł na koślawym krześle, nieprzejęty pustym blatem. Nie był głodny.
Przyszedł tu, bo nogi same go poniosły, niepomne wielotorowych przemyśleń.
W związku z magiczną zapaścią Estiego oraz
niewyjaśnioną tożsamością leśnego widma, chłopak ma zakaz opuszczania Twierdzy.
Niewykluczone, że to z jego obecnością wiążą się ostatnie incydenty. Działań
Zakonu Paladynów wzmacniającego garnizony na północy oraz w śródlądzie,
powracających stadnie wilków, obcej prezencji w puszczy oraz nasilających się
wizji Maga nie można było zaliczyć do wydarzeń zwykłych i codziennych. Zarazem
mogło to być dziełem absurdalnego przypadku - po prostu dzieciak pojawił się w Twierdzy,
gdy wszystko zaczęło się dziać w bliżej nieokreślonej kolejności
chronologicznej. A może nie, skoro Mag przyjął go na ucznia, co już samo w
sobie było niesłychane? Col nigdy nie wątpił w interpretacje wychowawcy, w
fenomenalny zmysł odkrywania tajemnic i szybkiego łączenia faktów, które jego
młodej percepcji zdarzało się przeoczyć. Nie podważał także przebłysków oraz
potęgi, która je zsyłała. Bezwarunkowo ufał Magowi i milczał, kiedy tego od
niego wymagano, lecz teraz intrygowało go, jaki związek z nimi ma biały elf.
Albo raczej jaki związek one mają z nim. No i co z tą rękawiczką?
- Col.
Zamyślony zwiadowca strzelił oczami w
kierunku, z którego dochodził znajomo brzmiący głos. Rudowłosy imperialny elf
opierał się dłońmi o blat i lekko pochylony, spoglądał nań z góry.
- Chciałem porozmawiać jak za dawnych
czasów – poprosił Velren. - Mogę się przysiąść?
Colonell obrzucił elfa spojrzeniem tak
ostrym, że śmiało konkurowało ze sztyletami spoczywającymi w pochwach.
- Skąd w ogóle pomysł, że chciałbym z tobą
rozmawiać? – odwarknął. - Prawie go zabiłeś.
Wyszczypana miedziana brew uniosła się,
marszcząc ironią wysokie czoło.
- Ale żyje i ma się dobrze? Szkoda.
- Nie zmienia to faktu, że intencjonalnie
pogoniłeś mu konia. I skłamałeś twierdząc, że sam się znarowił.
Velren wzruszył ramionami, aż zaszeleścił
materiał atłasowej tuniki.
- Nie musisz ze mną rozmawiać. Wystarczy
że wysłuchasz, co mam do powiedzenia.
Krzyżując ręce na piersi, Col zsunął się
nieco z oparcia, przybierając lekceważącą pozę. Pozostawał jednak czujny wobec
sadowiącego się naprzeciwko nieproszonego gościa.
- Naprawdę wystarczy, że cię wysłucham?
- Nowy narybek zaabsorbował cię do
nieprzytomności - mruknął Velren, wyrzutem zbywając jego cynizm. – I zapominasz
o innych, ważniejszych sprawach.
- Aktualnie rzeczony narybek jest dla mnie
sprawą priorytetową, więc jeśli zamierzasz obgadywać Estiego, to chyba poszukam
lepszego miejsca do siedzenia… - Colonell zamierzał wstać, kiedy długie
złociste palce uczepiły się rękawa ciemnozielonej bluzy, zatrzymując go. Velren
poluzował chwyt, a wyraz jego wiecznie zniechęconego oblicza zelżał na chwilę
dostatecznie długą, by człowiek zrozumiał powagę sytuacji. Westchnął i
poprawiwszy się na twardym siedzisku, ponownie skupił na rozmówcy. - Skończ
chrzanić i przejdź do sedna, Vel.
- Nie zamierzam nikogo obgadywać! -
Przyszły agent pokręcił energicznie głową. Długie pasma jedwabistych włosów
rozsypały się wokół jego smukłej sylwetki. Był cholernie atrakcyjny, lecz Col
znał go tak dobrze, że odechciewało mu się już od samego patrzenia na niego. -
I chociaż ten białas odebrał mi przyjaciół oraz status, tak wiem, że nie jest
rozsądne mówienie o nim przy tobie czy Zrzędzie. To bezcelowe, nie podzielacie
mojego zdania.
- Esti niczego ci nie odebrał, bo sam
tracisz to swoją impertynencją - zaprzeczył smagły najemnik. - Nie widziałem
też, by w ogóle chciał się z kimkolwiek przyjaźnić, dlatego nie ogarniam twoich
wydumanych teorii. Jeśli to sobie wyjaśniliśmy, to streszczaj się wreszcie, nie
mam czasu.
- Siedziałeś tu sam jak palec. Zdawało mi
się że czekasz, aż ktoś zagada.
- Wiesz? Nie lubię tego wyrażenia, bo
samotny palec kojarzy mi się tylko z jednym. - Bezpardonowo zaprezentował
elfowi najdłuższy z palców prawej ręki w mało uprzejmym geście. - Poza tym chcę
być sam, a stołówka jest lepsza niż tłoczne koszary. Dowiem się wreszcie czego
chcesz?
- Widzę, że ciekawość nie daje ci spokoju
– sarknął urażony elf. - No więc dobrze. Mały ptaszek kazał przekazać, że
frunie na południe.
- Znowu on… Siadłeś na nim, co? - wycedził
Col, prostując się na krześle. - Sprawia ci to przyjemność?
- Nie, po prostu spełniam ostatnią wolę
konającego. A stwierdzenie, że na nim „siadłem”, jest obrzydliwie dwuznaczne -
dodał ciszej, robiąc pełną niesmaku minę i bawiąc się pojedynczym pasemkiem
rudych włosów.
Ludzki zwiadowca odetchnął, uciekając
wzrokiem w kierunku okien, za którymi szalała ulewa. Nie podobał mu się
kierunek, w którym zmierzał trajkoczący Vel.
- Doskonale się z tym kryjesz, Col,
powinienem ci pogratulować talentu aktorskiego. - Velren uśmiechnął się tak
słodko, że aż zemdliło zerkającego nań wilkiem człowieka. - Gdybym nie spotkał
tego małego ptaszka, nigdy bym się nie domyślił. Musi mu bardzo na tobie
zależeć, skoro wysyła tak zawoalowane przesłania przez pośredników.
Colonell przestał zgrywać nieprzystępnego
twardziela, bo nie miało to już najmniejszego sensu. Sekret wyszedł na jaw.
Zniechęcony wpatrywał się w siedzącego na wprost imperialnego elfa, który
oddawał spojrzenie z tym dziwnym wyrazem goszczącym na pięknej twarzy o
ostrych, arystokratycznych rysach. Nie była to wyższość. Bliżej temu było do
współczucia. Nie, to niemożliwe, przecież Velren nie posiadał żadnej cechy
osobowości uchodzącej za empatię.
- To tobie podejrzanie zależy, by z ochotą
spełniać jego prośby. Masz w tym cel - zauważył Col. - Jaki?
- Ranisz mnie, Colonellu. - Velren z
udawanym rozczarowaniem przyłożył dłoń do okrytej szkarłatną tkaniną piersi. -
Mam cel? Jestem filantropem z natury, więc czy mógłbym przejść obojętnie obok
konającego z miłości człowieka?
Col stracił cierpliwość.
- Teraz pierdolisz jak potłuczony, Vel.
Jeszcze byś go dobił i zaczekał, aż się wykrwawi! Wyrachowana menda z ciebie,
na dodatek zapatrzona w czubek własnego nosa zadartego jak kiecka kurwy.
Przejdź więc do rzeczy, bo rzygać mi się chce od tej farsy w twoim wykonaniu! –
Rozjuszony wyrzucał z siebie słowa z prędkością i skutecznością idealnie
wycelowanych strzał, a jego dłonie same podążyły w kierunku skrytych w pochwach
ostrzy. - Chcesz wszystkim wygadać, że posuwam facetów? Śmiało! Licz się jednak
z konsekwencjami, które ty poniesiesz, a nie ja. Bo jak sądzisz, kto wyjdzie
cało z tego starcia? Jakiś elf? Czy jeden z najlepszych ludzi
Niedźwiedzia?
Dla podkreślenia ostrych słów, jeden z
najlepszych ludzi Niedźwiedzia pstryknął zabezpieczeniami sztyletów zawsze
obecnych przy obu biodrach. Jako jedyny posiadał pozwolenie przywódcy na
noszenie broni w stanie spoczynku, był to wyznacznik jego pozycji i poniekąd
wyróżnienie. Mógł ich użyć, mógł nawet zabić, a co stałoby się potem, było
łatwe do przewidzenia. I nie wróżyło świetlanej przyszłości tym, którzy
świadczyliby na niekorzyść wytatuowanego tropiciela. Nikt jednak się tym nie
przejmował. Col nigdy nie nadużywał swoich przywilejów, zachowując się jak na
prostego najemnika przystało; mieszkał w koszarach, nie obnosił się i nie
przechwalał, czym zaskarbił sobie lojalność najemnej braci, a cechy takie jak
sumienność, wyrozumiałość oraz wesołość działały z pożytkiem dla niego. Nie to
co mniejszość Velreńska ze swoją wiecznie nadętą aparycją. Ten to potrafił
człowieka wkurwić. Nic dziwnego, że Lydrian tak ochoczo brał z nim przydziały.
Velren fuknął gniewnie, kapitulując i
wracając na bezpieczny teren.
- Proszę bardzo, Col! Bury udaje się na
południe w trybie natychmiastowym, a jak wiadomo, dzieją się tam niestworzone
rzeczy. - Pomarańczowe oczy elfa zwęziły się groźnie. - Chyba przypuszczał, że
pojedziesz z nim. Albo za nim.
- I dlaczego miałby to mówić akurat tobie?
- Bo w zamian za przysługi sprzedał mi
kilka cennych informacji, ot co! - Velren pstryknął palcami, na powrót stając
się zimnym, aroganckim imperialnym elfem o krótkich ostrych uszach, zupełnie
niepodobnych do uszu białego elfa. - Nie powiem, ma dar. Będzie znakomitym
informatorem i wieszczę mu sukces, gdziekolwiek Niedźwiedź go wysłał. Ostro się
targował z nożem przy gardle… Żartuję, nie naciąłem go! - Vel wybuchnął
śmiechem, widząc rozchylające się ciemne wargi. – Zdumiewające, że to mogłeś
być ty, Col. To ty mogłeś jechać na południe, może nawet trafić do Stolicy i
pławić się w jej splendorze!
Jakby młody zwiadowca w ogóle chciał
wracać na południe, o czym Velren przecież nie wiedział. Szczególnie teraz,
kiedy Domy Szlacheckie walczyły między sobą o cholerne strzępki lasów. Roszcząc
sobie prawa do ziem leżących odłogiem wykrwawiały swoich ludzi, najmując coraz
to więcej mieczy z całego Khaldunu. I na co to komu? Żeby przesunąć granicznik
o piędź ziemi? Colonell nie marzył o byciu najemnikiem. Jego obecne położenie
było splotem postępujących po sobie zbiegów okoliczności, z którego już do końca
swych dni nie wybrnie. Przyjmując funkcję agenta mógł stąd uciec, osiedlić się
z dala od Starego i Zrzędy, poszukać sobie kogoś na dłużej, ale teraz sam
przekreślił te plany. Szansa nadarzająca się raz w życiu minęła, zostawiając po
sobie kontrastowy cień pełzający po dnie umysłu oraz posmak następstw podjętych
w afekcie decyzji. Tutaj było jego miejsce. Miejsce pod gwiazdami, w które
często patrzył, wylegując się w nocnej samotni na szczycie wieży ogniowej.
Miejsce wśród swoich, z którymi dzielił trudy, pił, bawił się i zabijał.
Miejsce, w którym znalazł to, czego szukał.
Podjął słuszną decyzję. Zerwał z
przeszłością, choć ta jeszcze nie raz wróci do niego z impetem zdolnym wycisnąć
chęci jak powietrze z płuc.
- Nie pojadę do Stolicy, Vel. Jestem psem
Niedźwiedzia, więc pójdę tam, gdzie pozwoli mi ręka trzymająca łańcuch. -
Wstał, ze skrzypieniem odsuwając drewniane krzesło. Powiódł wzrokiem po sali
zapełniającej się ludźmi, a wyglądał przy tym, jakby nie rozpoznawał znajomego
otoczenia. Koncentrując się na elfie, rzucił mu ostatnie ostrzeżenie. - I
odpierdol się wreszcie od Estiego. Nie lubię gnębić słabszych, ale dla ciebie
zrobię wyjątek.
Odepchnąwszy się od blatu, Colonell oddalił się w kierunku wyjścia. Odpowiedział
po drodze na kilka pozdrowień i przystanął przy jednym ze stołów, gdzie
zasiadali zwiadowcy, teraz przemoczeni do suchej nitki.
Velren nawet się za nim nie obejrzał.
Układał sobie w myślach wszystko, co powiedział człowiek, przy okazji snując
plan całkowitego pozbycia się niechcianej konkurencji.
***
Est
siedział na twardych deskach sali ćwiczeń. W pozycji medytacyjnej odnajdywał
się coraz lepiej; tkwił w kompletnym bezruchu i czasem tylko jego twarz
przecinała błądząca emocja, zaraz wygładzona przez umykający w głąb cienia
umysł. Otulająca go ciemność była wyłącznie wytworem wyobraźni, projekcją
pomagającą mu utrzymać stan kontrolowanego snu. Oddane we władanie
bezwarunkowości ciało wciąż było podatne na bodźce zewnętrzne, lecz nie
istniało już nic, co mogłoby przekazać je do ośrodka przetwarzania.
Od momentu wyjazdu Cola Est każdą wolną
chwilę spędzał na forsownych treningach oraz intensywnej regeneracji.
Obowiązki, posiłki oraz drzemki szczelnie wypełniały mu dzień od świtu do
zmierzchu, a sam był tylko nocą, w swoim łóżku, gdzie skrywał przed światem
prawdziwe oblicze oraz uczucia, na które nie starczyło już czasu. Płakał,
wylewał smutki i żale, obcował z niechcianymi emocjami oraz poznawał je,
równocześnie będąc daleko poza zasięgiem definiujących je słów. Cierpiał w
samotności, bo na własne życzenie zamykał się w sobie, w jedynym bezpiecznym
miejscu jakie znał. Tęsknił, marzył, doświadczał i prowadził wewnętrzne
dialogi, byle uciec od uciążliwej rzeczywistości, ciężkiego życia znów wyzutego
z koloru.
Col wrócił. I odnalazł go, choć Est wcale
o to nie prosił. Zawsze go znajdzie. Wszędzie. Zawsze będzie u jego boku, tak
jak obiecał. Dlaczego więc zaakceptowanie takiego stanu rzeczy nie było
możliwe? Bo nie zasługiwał na to? Bo nie było to prawdopodobne, by ktokolwiek
poczuł do niego to, co Col? Prawdą jednak było, iż biorące go we władanie
uczucia stały się zbyt trudne do poskromienia, zaś emocje im towarzyszące
przytłaczały go, dusiły i pozbawiały rozsądku. Gdyby pozwolił im otwarcie
działać, niechybnie by go zabiły. A na to pozwolić nie mógł, choć wizja śmierci
kusiła niepomiernie…
Jakże byłoby to wygodne - nie obciążać
innych swoją słabością. Koniec strachu i samotności. Mógłby zaniechać marnych
prób usilnej asymilacji… Ale przecież musiał żyć. Mistrz powtarzał, że każde
życie jest cenne, a raz straconego nic nie odzyska. Zresztą jako kompletny
tchórz nie potrafiłby popełnić samobójstwa. Ze swoim ślepym szczęściem zostałby
co najwyżej kaleką. A tego by nie zniósł.
Mag twierdził, że żyje nie obiektywnym,
autentycznym obrazem siebie samego, lecz wykreowaną przez otoczenie wizją
swojej osoby, zafałszowaną niespełnionymi oczekiwaniami oraz subiektywnymi
ocenami, krzywdzącymi i niesprawiedliwymi, z łatwością przebijającymi się przez
obronę kruchej psychiki. Dlaczego zatem wszystko było dla niego tak
skomplikowane? Dlaczego zrozumienie wymagało tak wiele wysiłku i energii, skoro
powinno być czynnością instynktowną? Jakby nie należał do tego świata. Jakby
musiał nauczyć się więcej niż krótkowieczni ludzie. A może właśnie w tym
problem? W związku z krótką linią życia ludzie uczyli się szybciej? Skąd jednak
mógł wiedzieć, ile sam będzie żył?
- ...vanesie?
Ktoś go wołał. Na dodatek pełnym imieniem.
- Tak, mistrzu? - odparł pytaniem,
wybudzając się z kontemplacji. Powoli rozchylił powieki, przystosowując czuły
wzrok do powracających bodźców i doznań.
Mag przyglądał mu się ze stanowiska
naprzeciwko. Czarne badawcze oczy z uwagą studiowały białą twarz.
- Doprawdy, coraz trudniej cię dobudzić,
chłopcze – pochwalił go. - Opanowanie nowych umiejętności przychodzi ci z
oporem, aczkolwiek gdy już pojmiesz podstawy, bardzo szybko rozwijasz je do
zadowalającego poziomu.
- Dziękuję, mistrzu. - Est skłonił głowę,
poruszając barkami dla rozgrzania zastanych mięśni pleców oraz karku. -
Następnym razem postaram się zareagować znacznie szybciej. Zadowalający to
wciąż stopień niżej od tego, w który mierzę.
- Nie wątpię w to. Jesteś ambitnym i
zdolnym uczniem, Estalavanesie, jednak uważam, iż nie powinieneś nadwyrężać sił
w wyścigu o doświadczenie, które i tak przyjdzie z czasem.
Nauczyciel z przyjemnością przyjmował
nieoczekiwane zaangażowanie ucznia, jako że jego inicjatywa zwiastował
fenomenalny skok rozwojowy. Być może na przestrzeni tygodnia chłopak będzie w
stanie rozpocząć pełen trening bojowy z walką kosturem włącznie, ale Mag był na
tyle przezorny, by węszyć rychłe załamanie, pęknięcie na wyboistej drodze ku
doskonałości i dojrzałości. Miało to swoją cenę, którą w tym przypadku zapłacił
Estalavanes, poświęcając swoje pragnienia i potrzeby. Odkąd usłyszał, że nie
będzie mógł opuścić Twierdzy, stał się apatyczny i bezwolny. Ponownie zamknął
się w więzieniu umysłu, z dala od wszystkich i wszystkiego, co go rozpraszało
oraz odciągało od narzuconych sobie celów. Stał się niewiarygodnie pokornym
uczniem, pilnie wykonującym powierzone mu obowiązki, lecz zabrakło w nim tego
charakterystycznego chłopięcego entuzjazmu oraz serca, które w nie wkładał. Jak
gdyby chciał, by dotykający go czas przyspieszył, by dni mijały jeden za drugim
w ciągłym rytmie, niezmiennie i bez ekscesów przemieniały się w tygodnie,
miesiące, lata. Z pominięciem jego samego, umierającego wewnątrz, oddającego
wyłącznie pustą powłokę na publiczną egzekucję wymogów oraz oczekiwań.
W tym czasie Estalavanes stał się także
bardziej uległy i podatny na wpływy swoich autorytetów. Mentor mógł bez
przeszkód wpoić mu dowolne poglądy, nawet te błędne i wykluczające się, a
chłopak bez słowa sprzeciwu przyjąłby je za własne. To było znacznie gorsze niż
dotychczasowe obawy Maga. Niestety, dopóki nie otrzyma informacji od
rycerza-dowódcy potwierdzającej pochwycenie tajemniczego obserwatora, nie mógł
pozwolić, by Est choćby otarł się o niebezpieczeństwo. Ryzyko było ogromne. Nie
sposób ocenić, jak wielkie szkody uczyniłoby to jedno niedopatrzenie. Sędziwy
mnich nie był typem osoby chowającej ucznia pod kloszem, jednakże w tak
bezprecedensowej sytuacji nie zaryzykuje życiem ich jedynej nadziei, kwitnącej
w oczach, lecz więdnącej w duszy. Chłopiec musiał to przetrwać i nawet jeśli
nie rozumiał, czego wynikiem był zakaz opuszczania Twierdzy, to wiedział, że
nie jest to jedynie kaprys opiekuna. Przyjdzie czas, kiedy sam się tego dowie.
Spojrzy na problem z innej perspektywy i zrozumie, że była to decyzja
podyktowana koniecznością.
- Skoro już wyciszenie mamy za sobą,
najwyższy czas przejść do ćwiczeń, mój chłopcze.
Mag bez podpierania się wstał z twardej
podłogi. Rozprostował ramiona i rozpoczął rozgrzewkę, przypatrując się młodemu
uczniowi. Estalavanes wiernie naśladował jego ruchy, a nie było w nich nic z
bezmyślnej powtarzalności, gdyż zdawał sobie sprawę z funkcjonowania własnego
ciała, z działania pojedynczych mięśni napinających się i rozciągających tuż
pod nieskazitelną skórą.
Mag wyprostował się, sygnalizując koniec
pierwszej partii ćwiczeń.
- Liczę, iż upadków nie musimy w
najbliższym czasie powtarzać, zarówno kontrolowanych, jak i niekontrolowanych,
prawda?
Odpowiedziało mu pojedyncze, powolne
skinienie. I chłód wyzierający z posępnego oblicza o drapieżnie zielonych
oczach.
- Zatem przewroty - obwieścił mistrz,
przygotowując się do zajęć praktycznych. - Na początku te zależne od twojego
ciała oraz świadomości. Później przejdziemy do niezależnych, odruchowych,
będących wynikiem reakcji na wykonaną akcję. Przewroty umożliwiają ucieczkę,
uniknięcie ataku lub przeszkody. Łagodzą upadek. Nierzadko też stosowane przy
podejściu do nieświadomego przeciwnika zapewniają efektywne działanie w
parterze, raptowne i zaskakujące. - Starzec wycofał się w kierunku najbliższej
wyłożonej boazerią ściany. - Na polu bitwy ważne jest śledzenie obszaru wokół
siebie, nad oraz pod sobą. Co zastanawiające, uczestnicy rzadko spoglądają pod
nogi, skupiając wzrok na wysokości oczu. Hełmy znacząco utrudniają im kontrolę
nieba oraz ziemi. Gwałtowne zrywy wymagające zaangażowania wszystkich mięśni,
perfekcyjnego ich zsynchronizowania oraz świadomości następujących po sobie
ruchów ułatwią ci wyprowadzenie ataku lub uniknięcie napaści. Wyczucie czasu,
zgranie się z przeciwnikiem, pozwala na spektakularne ucieczki mogące wytrącić
oponenta z równowagi i zakłócić jego koncentrację.
Mag po raz ostatni zmierzył Esta od stóp
po głowę, po czym rzucając się do przodu, zgrabnie przekoziołkował po deskach.
Zatrzymał się tuż przy zdumionym lekkością jego ruchów elfie i bez podnoszenia
się, podciął go podbiciem bosej stopy.
Chłopak runął jak długi nie pojmując, co
go trafiło. Padając płasko na brzuch, zdołał uchronić twarz przed zderzeniem z
posadzką, w wyuczonym odruchu asekurując się dłońmi i zwinnie przetaczając poza
zasięg atakującego człowieka. Dopiero pod przeciwległą ścianą poderwał się do
przysiadu. Natychmiast przyjął pozycję wyjściową. Kalkulował chłodno, że gdyby
teraz zaszarżował, impet w połączeniu z ciężarem ciała oraz siłą mięśni
powaliłby stabilnie zapartego przeciwnika, przełamał obronę tarczą lub staranował
przeszkodę. Był jak kociak, któremu rzucono motek włóczki. Ta zwodnicza zabawa
przeradzała się w drobną potyczkę drapieżcy z ofiarą.
- Bardzo dobrze, Estalavanesie. Widzę, że
przyswoiłeś sobie wczorajszą lekcję. Jeszcze do niej wrócimy, utrwalając ją w
pojedynkach ćwiczebnych.
Mag nie skracał dzielącej ich odległości.
Stał pewnie na lekko rozstawionych nogach, unosząc dłoń w zachęcającym geście.
Est już dawno przekonał się, że łysy staruszek ma w sobie wigor i gibkość
młodego kocura przeciągającego się na płocie. Ocenianie go po wyglądzie było
zgubne, toteż już na samym początku wpoił sobie, by nikogo nie przeceniać.
- Twoja kolej, chłopcze, spróbuj mnie
przewrócić. Wyskok, zgięcie karku chroniące głowę, wyczucie odległości,
hamowanie i uderzenie wychodzące ze stabilnej pozycji, dokładnie wymierzone.
Daję ci na to trzy sekundy.
Podejmując wyzwanie, Est prychnął bez
cienia rozbawienia. Z góry zakładał, że pierwsza próba skończy się
niepowodzeniem, ale odepchnął niepewność i zapanował nad ciałem, oddając je
instynktownemu działaniu. Serce tłukło w piersi, pompując krew do zastygłych w
oczekiwaniu kończyn. Ekscytował się jak nigdy przedtem. Trening praktyczny
wyzwalał w nim dzikie emocje i pierwotne instynkty, sprawiając dziwną
przyjemność.
Pobudzony umysł liczył dystans, zaś skóra
pod cienkim bezrękawnikiem swędziała, napięta na mięśniach wyczekujących
sygnału. Gotując się do ataku, bezwiednie kontrolował oddech, każdy wdech oraz
wydech unoszący pierś, odzywający się żywym dudnieniem głęboko w jego wnętrzu.
Bez ostrzeżenia rzucił się przed siebie, zmieniając w rozmyty biało-czarny
pocisk mknący wprost na stojącego samotnie człowieka. Rozłożył się płasko na
deskach podłogi niczym olbrzymi pająk, gotów posłać mistrza na łopatki i…
pomylił się w obliczeniach. Maga nie było w miejscu, w którym udało mu się
zatrzymać. Nie, to nie była pomyłka. Est znalazł się dokładnie tam, gdzie
powinien, a brak celu oznaczać mógł tylko jedno.
Podeszwa stopy dotknęła pleców chłopaka i
pchnęła, dociskając zirytowanego niepowodzeniem ucznia do szorstkiego drewna.
Est szarpnął, próbując się wyswobodzić, lecz Mag naparł mocniej, wyciskając
dech z płuc leżącego. Splatając ręce na piersi, pochylił się nad elfem, który
łypnął ku niemu spod nieprzyjaźnie ściągniętych brwi. Ta nagła, dotąd nieobecna
złość zaniepokoiła go.
- Czyżbyś się nie spodziewał, chłopcze, iż
z łatwością uniknę twojej próby?
Est zaprzestał bezsensownej szamotaniny.
To nieprawdopodobne, przecież mistrz przytrzymywał go wyłącznie stopą! Jedną!
- Sam przewrót był dobry, Estalavanesie,
idealnie wymierzony, jednakowoż nie powinieneś reagować zaskoczeniem na brak
celu. Nikt na polu bitwy nie będzie czekał, aż do niego przyjdziesz. Podobnie
jak nikt nie przepuści szansy zabicia skołowanego przeciwnika. Nigdy nie
będziesz miał na tyle krzepy, by pokonać opancerzonych wojowników w otwartej,
bezpośredniej walce. Wykorzystaj swoje atuty w inny sposób: kontroluj
otoczenie, atakuj z zaskoczenia, wprowadzaj chaos i zamieszanie, a potem czerp
z niego garściami, nie pozwalając się dotknąć. Uciekaj, gdy zachodzi taka
konieczność. Uderzaj, gdy nastaje możliwość.
Mentor przycisnął plecy ucznia, kończąc
pierwszą rundę.
Zwyciężony chłopak skoczył na nogi tuż po
tym, jak niewzruszony nauczyciel go wyminął. Otrzepując bezrękawnik, zlustrował
żylastą, umięśnioną sylwetkę leciwego mężczyzny, doszukując się w nim śladów
mocy tajemnej, którą niewątpliwie musiał się posługiwać. Pomijając sam
nieprzyjemny dotyk, wyrywanie się powinno go przewrócić albo chociaż nim
zachwiać, a ten nic nie robił sobie z młodej siły sprowadzonej do parteru.
- Wszystko rozchodzi się o równowagę,
środek ciężkości, mój uczniu - mruknął Mag, odczytując emocje z jego zaciętej
twarzy. - Nie trzeba używać siły, zważywszy, że można obrócić na swoją korzyść
siłę oponenta.
Est wciąż czuł na plecach chłodny,
wywołujący panikę dotyk, który przyszpilił go do ziemi, wystawiając na łaskę
przeciwnika. I wcale mu się to nie podobało. Podczas bitwy byłoby już po nim.
Sam obraz malujący się w jego wyobraźni zadziałał skuteczniej, niż gdyby ujrzał
taką scenę w rzeczywistości.
Wtem zaświtała mu myśl i wyrwała bez
zastanowienia:
- Mistrzu, podziel się ze mną swoimi
sekretami! – poprosił żarliwie. - Naucz mnie, jak obezwładnić przeciwnika
jednym ruchem. Jak sprawić, by jego życie znalazło się w moich rękach. I jak
pozbawić go nadziei na ocalenie.
Obca nuta w głosie Esta zmusiła Maga do
zatrzymania się i spojrzenia na niego z nieco szerszej niż dotychczas
perspektywy. Czyżby szkolenie bojowe wzbudziło w tym chłopcu najpodlejsze
instynkty? Czy właśnie objawiał się w nim urodzony zabójca? Jeśli tak, to Mag
stąpał po cienkim lodzie - jeden zły ruch i utopi się, ciągnąc za sobą na dno
nadzieję na lepsze jutro.
- Chłopcze - zaczął ostrożnie - to
nie jest coś, czego można nauczyć się z suchej teorii, tak działa intuicja.
Oczywiście nauczę cię, które punkty na ciele człowieka są nazywane krytycznymi,
jednak ta wiedza musi poczekać do momentu, aż przyswoisz podstawy samoobrony i
uzmysłowisz sobie, że zabijanie jest ostatecznością, a nie środkiem do celu.
Est zamrugał, nie w porę zauważając, że
popełnił karygodny błąd. Napoczęty temat bywał zapalnikiem dłuższych wykładów
dotyczących egzystencji, zabijania oraz darowania życia.
- Przepraszam, mistrzu, nie chciałem, by
tak to zabrzmiało. Nie chcę nikim rządzić, nie chcę władzy nad życiem, tylko…
Jak rany, przepraszam, sam nie wiem czego chciałem.
Mag podszedł do niego. Z niespotykanym
połączeniem troski i stanowczości zajrzał mu w oczy, nakłaniając go do
odwzajemnienia spojrzenia.
- Estalavanesie, podejmujesz wielki trud
starając się kroczyć szlakiem, który przetarłem lata temu. To prawda, że
łatwiej odebrać przeciwnikowi życie aniżeli je darować, ale zaufaj mi, wyrzuty
sumienia wraz z wątpliwościami niejednego już kosztowały utratę poczytalności.
Widok agonii drugiej osoby wypala w pamięci trwały ślad, odbiera nam kawałek
tego, co nazywamy człowieczeństwem. A widok śmierci osoby, którą to my
pozbawiamy życia, niszczy nas samych. Darując je, wykazujesz się dojrzałością i
odwagą, a przede wszystkim szacunkiem wobec istnienia. Na próżno szukać tych
cech w otaczającym nas świecie. Zastanów się nad tym. Czy chciałbyś, aby czyjeś
życie w twoich rękach straciło na wartości, czy jednak na niej zyskało?
- Naprawdę nie chciałem zabrzmieć jak
żądne krwi zwierzę - jęknął zrozpaczony swoją lekkomyślnością Est, tarmosząc
ucho. - Nie chcę zabijać, mistrzu, podzielam twój pogląd, nawet w stosunku do
ludzi. Ja… Jak rany. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Nagle ujrzałem w tobie
przeciwnika, a nie nauczyciela.
- Zwierzęta mają w sobie na tyle empatii,
by nie zabijać bez potrzeby. Wyłącznie bestie satysfakcjonuje przelewanie krwi.
Ty nie jesteś ani zwierzęciem, ani bestią, Estalavanesie, wiem o tym. – Powolny
ruch poprowadził dłoń mistrza prosto na bark dorównującego mu wzrostem ucznia.
Dotyk był ciepły i mocny jak sam człowiek, wyzbyty tej czułej, intymnej nuty,
jaką przejawiał Colonell. - Twoje serce bije łagodnym rytmem, chłopcze. Twoja
wrażliwość nie pozwoliłaby ci krzywdzić słabszych, natomiast silniejszych lękasz
się wyłącznie z braku pewności siebie. Lecz to się zmieni, kiedy zrozumiesz,
ile sam jesteś wart i ile od ciebie zależy. Otworzysz się wówczas, obudzisz w
sobie uczucia i emocje, które tak bardzo pragniesz teraz ukryć. Nie zabijaj
ich, mój uczniu. Poznaj je lepiej, a wszystko ułoży się w sposób, jaki uznasz
za najlepszy.
Est zerknął kątem oka na sękatą dłoń
mistrza. I pomyśleć, że ta jedna ręka mogła zadać śmierć na mnóstwo sposobów. I
że jego własne dłonie także będą kiedyś odbierać życie. Lub je darować. Tak
wielka odpowiedzialność przerażała.
Odetchnął, wypuszczając z siebie
przesycone zmartwieniem powietrze.
- Mistrzu, chcę się nauczyć, jak nie
czynić krzywdy innym. Sam byłem krzywdzony, jednak wiem, że nie tędy droga. Nie
chcę być taki jak ludzie, którzy mnie zranili. - W dużych oczach Esta czaił się
smutek minionych dni, ale tym, co wyzierało z pełnią mocy, była zagrzebana w
ruinach zdolność współodczuwania, bezinteresowna chęć niesienia pomocy wszędzie
tam, gdzie akurat była potrzebna. - Chcę posiąść twoją wiedzę i umiejętności,
by przeciwstawiać się okrucieństwu oraz brutalności. Chciałbym też umieć obronić
siebie samego, swoją wrażliwą naturę, którą z własnej głupoty starałem się
wyrzucić zamiast pielęgnować.
- A czy masz w sobie siłę, by podjąć się
dalszych wyzwań? - ton Maga stał się cichszy, wręcz ceremonialny. Jak gdyby nie
rozmawiał ze swoim uczniem, lecz przyjmował przysięgę z ust młodego wojownika.
Onyksowe oczy nabrały przenikliwości nieprzejednanego sędziego.
- Tak… chyba tak, mistrzu.
- Taka odpowiedź mnie nie zadowala, Estalavanesie,
ale być może nie zrozumiałeś pytania. Zadam je ponownie, lecz więcej nie
powtórzę. - Twarde palce ścisnęły szczupły bark ucznia, który zadrżał
mimowolnie, czując, jak jego serce i dusza poddawane są rozstrzygającej próbie.
- Czy masz odwagę sprostać swym pragnieniom, marzeniom, a nade wszystko
dążeniom?
To było to, czego zagubiony chłopak
potrzebował: uderzenie skierowane nie w stronę ciała, lecz niestabilnej
psychiki. Wyraźnie zaznaczony cel, jaskrawy na ciemnym tle doczesnego życia.
To, czego pragnął i co dawałoby mu satysfakcję, to bycie potrzebnym.
Kocie wejrzenie nabrało mocy dotychczas
skrytej na samym dnie ciemnej otchłani. Było jej tam więcej, na pewno.
- Tak, mistrzu. Mam dość siły, by sprostać
wszystkiemu, co przyniesie przyszłość! - Mimowolnie zacisnął pięści, a doznanie
rozpływającej się ekscytacji podobne było uwalnianej podczas ćwiczeń
adrenalinie. Oddech spłycił się, źrenice rozszerzyły, a lekkie wibracje
wprawiły go w nieznaczne drżenie, subtelne upojenie. – Przekaż mi wiedzę, jaką
zgromadziłeś przez lata. Pozwól mi godnie cię naśladować. Chcę kontynuować
twoje dzieło.
Druga dłoń spoczęła na wolnym ramieniu
Esta, a ucisk nasilił się w znaczącym stopniu.
- Dobrze, Estalavanesie. Nie trać zapału,
który teraz tobą zawładnął. Pozwól, aby jego ogień zahartował twoją wolę, a
zajdziesz dalej niż ja. Tymczasem wróćmy do pracy. Wiele jej jeszcze przed
nami, a do obiadu coraz mniej czasu.
Puścił ucznia i zamaszystym gestem
polecił, by wznowili przerwane zajęcia.
Est podjął się ich z nową energią.
***
Woda
była zimna, choć już nie tak bardzo, jak zawsze na początku kąpieli.
Kredowobiała skóra w końcu przyzwyczajała się do niskiej temperatury, a mimo to
Est wszelkie zabiegi pielęgnacyjne ograniczał do minimum, ponieważ
przesiadywanie w lodowatej wodzie wypełniającej drewnianą balię ani mu nie
służyło, ani nie dawało przyjemności. Oczywiście brał pod uwagę realia tego
miejsca, a już sam fakt, że czarodzieje zwani piromantami potrafili podgrzać
wodę przed wejściem do niej, wydawał się jak najbardziej sensowny. Magowie
użytkowi i hydromanci zapewne korzystali z łaźni podziemnych - nic nie stało na
przeszkodzie, by odwiedzać je tak często, jak sobie tego życzyli. Bo nie mieli
oporów. Est i owszem. Sama myśl, że miałby paradować pośród nagich ludzi,
budziła w nim wstręt, pomijając zażenowanie własnym nieatrakcyjnym ciałem oraz
niechęć do socjalizowania się z otoczeniem. Już wolał kisić się w chłodzie.
Przynajmniej z dala od ciekawskich, oceniających spojrzeń i niewybrednych
komentarzy.
Pocierając ramię łojowym mydłem
rozmyślał nad tym co zrobi, gdy nadejdą jesienne chłody. Póki trwało lato,
zimne kąpiele były całkiem znośne, szczególnie po intensywnych ćwiczeniach
przegrzewających ciało. Zwykł wtedy tuż przed kolacją oporządzać się w zamkniętej
na klucz łaźni w Wieży Czarodziejów, odnawiając zużytą energię i zmywając pot
wymagających treningów. Chłodna woda rozbudzała jego zmęczony umysł przed
wizytami w pracowni alchemicznej Travisa. Zmywała z niego uporczywe myśli, jak
gdyby świadomość przestawiała się na inne tematy, nie tracąc czasu na bzdury,
gdy trzeba było zatroszczyć się o regulację temperatury wychłodzonego ciała.
Est zanurzył się w wodzie po sam nos,
oczyszczając ciało z ohydnie śliskiego specyfiku, który pod wpływem zimna nie
chciał odejść od skóry. Jesień będzie problemem, ale chyba najgorsza okaże się
zima, gdy woda zacznie zamarzać. Zupełnie nie pojmował, dlaczego nie
pociągnięto rur z podziemnych gorących źródeł, tylko bezpośrednio z lodowatego
ujęcia zaopatrującego warownię. Magowie może i potrafili poradzić sobie z tym
niemałym kłopotem, ale co mieli robić pozostali? Ach, no tak. Pójść do łaźni.
Po co przekopywać pół Twierdzy, skoro można po prostu dokądś pójść i skorzystać
na miejscu?
Wychodził na odludka, którym był w
istocie. I wcale nie zamierzał tego stanu rzeczy zmieniać. Było dobrze. Poradzi
sobie. Musi.
Najpierw jednak musi poradzić sobie z
koszmarnym mydłem, inaczej nigdzie nie pójdzie i niczego nie zrobi. Nawet jeśli
kolacja mogła zaczekać, to wolał nie testować granic cierpliwości mistrza po
raz kolejny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz