sobota, 31 sierpnia 2024

 - Dlaczego wciąż tu jesteś? – Usłyszałam zza pleców. – Bezproduktywność ci nie służy.

Ten głos… Skrzywiłam się mimowolnie, ściągając brwi i odsłaniając zęby. Nie spodziewałam się go tu, nie teraz, nie w tym miejscu, MOIM miejscu.

- Idź stąd – syknęłam, nie otwierając oczu. – Nie powinno cię tu być. Zagłuszasz utwór.

Ale on nie odszedł. A ja nie musiałam patrzeć, by ujrzeć, jak z zaciekawieniem rozgląda się po kompletnie pustej przestrzeni, czarnej jak tylko można sobie wyobrazić i wybrzmiewającej tonami muzyki, której działaniu z przyjemnością się oddawałam.

- Tu nic nie ma.

- Ale ty nadal jesteś! – sarknęłam, tracąc cierpliwość. Ostatnio zbyt prędko ją traciłam, była jak piasek, który próbowałam schwycić rozcapierzonymi palcami. Jak czas, który nieubłaganie płynął, za nic mając świat, który przed sobą toczył i ludzi, których życie bezwzględnie wywracał.

Nie odezwał się, więc i ja milczałam, wczuwając się w wysokie dźwięki, zestrajając z żywym, aczkolwiek melancholijnym taktem, dając się porwać uskrzydlonej harmonii instrumentów i zmysłów…

Ciemność wokoło migotała opalizującymi rozbłyskami, gdy pchnięta inspiracją wyobraźnia w rytm muzyki przebijała się przez zbitą, lodową powierzchnię samotności, z delikatną gwałtownością wnikając w pustą głębię i subtelnie wypełniając ją porządkiem, ruchem, życiem i barwami. Jak kwiat słonecznika z przymkniętymi powiekami wpatrywałam się w płonące jaskrawym błękitem niebo, poskromione bladymi promieniami zalewającymi moją siedzącą sylwetkę. Wokół unosił się zapach dogasającego lata, słodki aromat spowijał rżyska po żniwach, rześka bryza napływała z oddalonego o pięć kroków stawu, w którego pełnym ruchliwego życia zwierciadle przeglądała się zgarbiona wierzba. Pożółkła trawa szeleściła wokoło i szemrała, głaskana parnym tchnieniem swawolnego zefiru, któremu nie dość było rozkoszy, by pieścić także pochylone ramiona smukłych brzóz i wdzięcznych olszy.

- Tu jest moje miejsce – powiedziałam, gdy umykające z ciasnego upięcia pasemka włosów połaskotały moje policzki. – Tu jestem sobą.

- Wszędzie jesteś sobą, bo kimże innym miałabyś być? – odpowiedział Wena stojący teraz po mojej lewej.

- Często o tym zapominam.

- Zatem będę stał na straży twej pamięci, by działała nieprzerwanie.

Zdobyłam się na słaby, zbędny uśmiech. Wena instynktownie wiedział, co we mnie siedzi. Był częścią mnie. Nierozerwalną. A ja byłam częścią świata, w którym z ochotą przebywałam. Zupełnie jak teraz.

- Dziękuję – wyszeptałam, otwierając oczy. I nagle spostrzegłam kogoś, kogo nie spodziewałam się tu ujrzeć. – Wena… - jęknęłam, wstając raptownie.

- Nie widzą nas – uspokoił mnie, choć jego głos nie wyrażał żadnych emocji. Typowo ludzkim gestem wskazał scenę rozgrywającą się pod starą, pełną uroku wierzbą. – Ale ty widzisz ich. Obserwuj. Zapamiętuj. Czuj. Bądź sobą. Bądź nimi. Stań się częścią wydarzeń. Tu jest twoje miejsce. To miejsce jest w tobie.

            Instrukcje Weny okazały się zbędne, bo oczarowana nie potrafiłam oderwać od nich oczu…

***

Długo zbierałam się, żeby cokolwiek napisać. Można powiedzieć, że zgorzkniałam, wycofałam się do swojego świata, zakopałam głęboko i nie wyściubiałam nosa, chyba że wymagało tego przetrwanie. Ale już jest lepiej. Upadłam, leżałam, a że nie było nikogo, kto pomógłby mi wstać, zebrałam siły i podniosłam się sama, jeszcze twardsza niż przedtem. To wcale nie jest dobre. Nie dajcie się nabrać na wszystkie te pochwały i peany dla społecznej samodzielności. Ludzie są istotami społecznymi, które - niestety - na przestrzeni stuleci straciły do siebie zaufanie, zgubiły się w rzeczywistości i zatraciły sens istnienia.

    Przez długi czas nie siadałam do Elegii z obawy, że fabuła pójdzie nie w tę stronę, w którą chciałabym. Esta i mnie łączy dość silna więź, bardzo często dzielimy emocje, a nie chcę, aby moje problemy przeniknęły do jego świata. Ale, jak już wspomniałam, jest lepiej. Powyższy tekst napisałam "od ręki" dla sprawdzenia, czy przypadkiem się nie wypaliłam. Naprawdę, obudziłam się dziś rano i nie potrafiłam sklecić żadnego sensownego opisu (mam w zwyczaju w myślach opisywać sobie różne wykonywane czynności czy rozwijać wątki, taka gimnastyka dla mózgu). Wpadłam w panikę. Najwyraźniej niepotrzebnie. A jednak cały czas trzyma się mnie lęk, że kiedyś stracę tę wyjątkowo cenną umiejętność. Że przestanę pisać, moja wyobraźnia wygaśnie i nic mi już nie zostanie...

    Na dniach powinnam wrzucić zredagowany piąty rozdział. Solidnie podniósł mnie na duchu!

    I dziękuję. Że jesteście. Że czytacie.

🎵 Timeless Journey - ComposerSquad 🎶

sobota, 17 sierpnia 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - rozdział 4 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW



Dowiedziawszy się, co jest celem zadania zleconego przez Złowieszczego Niedźwiedzia, Est postanawia wyjawić Colowi prawdę o tkwiącej w nim mocy. Niemniej przed chłopakiem wciąż długa droga do odkrycia prawdy o sobie samym.
    Nieoczekiwany prezent wprawia białego elfa w stan zbliżony euforii. Nie trwa on jednak długo, bo gdy w miłym sercu towarzystwie wyrusza na pierwsze zlecenie, nagle opadają go ścinające krew w żyłach wątpliwości. Nieszczęsny Est jeszcze nie ma pojęcia, jak bardzo skomplikuje ono jego przyszłość...


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 17d'8m'24r2t]




"Hubka i krzesiwo, przyjaciele każdego poszukiwacza przygód" było ulubionym powiedzonkiem mojego Mistrza Gry. W bardzo dosadny sposób lubił nam też wytykać brak owych przedmiotów... W powieści oddaję tym hołd każdemu, kto miał znaczący wpływ na moją twórczość, wyobraźnię oraz miłość do fantastyki!
    Specyficznie wyglądający pancerz przygotowany specjalnie dla Esta ma swoje uzasadnienie. Jak możecie pamiętać z pierwszej księgi, styl walki wpajany mu przez mistrza zakłada utrzymywanie przeciwnika na dystans, ogromną mobilność oraz lekkość ruchów. Biorąc pod uwagę jego fenomenalne zdolności regeneracyjne, półkirys, naramienniki, karwasze i osłony na uda w zupełności wystarczą. Wzmocniona skóra ma za zadanie częściowo chronić go przed zbłąkanymi pociskami i przypadkowymi cięciami ostrzy. Jak się to ma w praktyce? Przekonacie się za kilka rozdziałów! 🤍

P.S. Jak rany, dzień pakowania do wyjazdu wypruł mi flaki i utoczył krwi... znaczy potu 😵

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 4

 

Odnalezienie wytatuowanego zwiadowcy zajęło Estalavanesowi niespełna godzinę. Wyczerpany kluczeniem po wszystkich znanych mu miejscówkach dojrzał go przy drzwiach sali odpraw, opartego o ścianę i wydłubującego czubkiem sztyletu brud spod paznokci.

Stracony w ten sposób czas był karą za głupotę, gdyż poniewczasie przypomniał sobie, że w całym pożałowania godnym braku opamiętania nie spytał przyjaciela o punkt spotkania. Gdyby popytał wśród najemników, zapewne znalazłby go szybciej, ale sama myśl o zagadnięciu kogokolwiek przerażała bardziej niż wizja zwiadowcy odjeżdżającego bez niego.

Przestał się łajać dopiero w chwili, gdy dostrzegli się nawzajem, lecz w jego głowie rozbiła się kolejna wątpliwość: jak ma się teraz zachowywać w obecności Cola? I jak ma się zachowywać w jego obecności pośród reszty?

Krzywy uśmiech zawitał na ustach człowieka, który machnął ku niemu dłonią zaciśniętą na rękojeści długiego sztyletu o ząbkowanym ostrzu. Nic się nie zmieniło, wciąż jest jak dawniej. Musiał w to wierzyć. Było to nawet pocieszające na swój przykry sposób, ponieważ ostatnie wydarzenia wydawały się być tylko snem, wytworem imaginacji połączonej z wycieńczeniem organizmu.

Est odetchnął. Nieopanowane wyczekiwanie na smagłej twarzy rozbawiło go. Zdecydował się nie przeciągać momentu aż nadto i poinformował o akceptacji opiekuna. Miał się wykazać, posłużyć nabytymi umiejętnościami, nie dać się zabić i - co najważniejsze - nie pozwolić umrzeć partnerowi.

Radość i ulga malujące się na pokrytym połowicznym tatuażem obliczu były szczególnie wyraźne. Est nie wiedział czy to nowo wybudzone uczucia uwrażliwiły go na postrzeganie przyjaciela, czy też stało za tym coś innego, czego jeszcze nie rozpoznawał. Niemniej barwa głosu Cola brzmiała tak, jak zapamiętał, czyli ciepło i przyjaźnie.

- W każdej plotce jest ziarno prawdy, czyż nie, Esti? W koszarach gadają, że Zrzęda nie chce puścić swojego pupilka, by przypadkiem nie pobrudził sobie białych rączek. - Chociaż mówił to z rozbawieniem, niemałym na dodatek, Est czuł jak z policzków odpływa mu cała krew, a zimny pot zalewa skórę. - Żeby nie było, ja tak nie uważam. Wszelkie spekulacje ucinam czystym cięciem, ale wiesz, jak jest. Nie, czekaj, nie wiesz. Nie mieszkasz w koszarach. Chyba nie poprawiam sytuacji? Ha, wybacz.

Est zaśmiał się odrobinę zbyt nerwowo. Zaraz roześmiał się swobodniej, uspokojony myślą, że naprawdę wszystko jest po staremu. Śmiał się, bo tylko tak mógł odreagować napięcie i stres minionych dni.

- Jak rany, Col, czy mam im przynieść łeb smoka i powiesić w salach sypialnych, by w końcu mi odpuścili?

- Skąd wiedziałeś, że mamy ubić smoka? - Colonell spoważniał i perfekcyjnie odegrał szczere zaskoczenie. - Żartowałem! Spójrz na siebie! Twoje uszy jeszcze nigdy tak nisko nie opadły!

- Zastanowiłbyś się czasem, skończony durniu! - ofuknął go Est. - Smoki to nie najlepszy temat do podśmiechujek. Zwłaszcza teraz, kiedy są już dwa.

- A pewnie i więcej, o których jeszcze nie wiemy.

- Col…

- No już, Esti, oddychaj.

- Oddycham! - odetchnął ostentacyjnie, uciszając nieprzyzwoicie chichoczącego człowieka. - Czy byłbyś łaskaw powiedzieć wreszcie, co to za zadanie? I żadnych smoków!

- Chodźmy więc do ciebie, musisz się spakować. Im szybciej ruszymy, tym szybciej wykonamy zlecenie, a ty przywieziesz to swoje trofeum. O ile ci się uda. W międzyczasie powiem ci, w czym rzecz.

Nie tracąc humoru, wspólnie ruszyli w dół schodów, a potem rozjaśnionym pochodniami korytarzem prosto do wyjścia z Głównego Budynku. Do Esta jakby z opóźnieniem dotarł sens wypowiedzi Cola.

- Nie mieliśmy wyjechać jutro?

- Mieliśmy, tylko po co to przeciągać, skoro dziś też jest dzień? Ale odbiegliśmy od tematu. - Wystarczyło delikatne przymrużenie powiek, by dotychczas radosny uśmiech przeistoczył się w drapieżny grymas pozwijanych linii tatuażu. - Otóż mamy trzech dezerterów, których Niedźwiedź bardzo chce się pozbyć. Sam rozumiesz, nikt nie odchodzi z naszej wielkiej rodziny. No, przynajmniej nikt żywy. A oni są dobrzy. Jedni z lepszych ludzi, jakimi kiedykolwiek dysponowaliśmy. Z Brekiem dane mi było pracować, ale jakoś nie mogliśmy się dogadać. Uwielbiał zadawać ból, cieszyła go agonia. Druga to Viera, specjalistka od dwóch broni. Franca zachowywała się gorzej niż zdziczała suka. I na koniec: Leos. Nie znam go, podobno jest czaromiotem.

Col zamilkł, zatrzymując się w portalu rozgraniczającym wnętrze budynku i dziedziniec. Deszcz zacinał niemiłosiernie, a od wieży dzielił ich kawałek błotnistej drogi.

- Cholera, rozpadało się na dobre. Dokończymy pod następnym dachem – rzucił i z figlarnym błyskiem w oku runął w przód, wbijając się w kurtynę wody.

Nawykły do dzikich zrywów kompana Est pomknął w ślad za nim, bez problemu go doganiając. Jako pierwszy uderzył w drzwi wieży i szybko otworzył je na oścież. Człowiek z impetem wpadł za nim. Potykając się o pierwsze schody, Col o włos uniknął bolesnego upadku.

- W mordę, Esti, jak ty to robisz? Biegasz szybciej niż niejedna sarna! – wysapał. Rosnący wraz z podziwem uśmiech nie schodził z jego ust, kiedy przemoczeni i nieco zdyszani wspinali się po krętych, stromych stopniach prowadzących na piętra mieszkalne.

Dotarcie na czwartą kondygnację oraz przejście korytarzem do kwatery ucznia Maga nie zajęło im wiele czasu. Z nieskrywaną radością powitali trzaskający w kominku ogień, przy którym wysuszyć mogli ubrania. Chłopaka ucieszyło też, że służba zamknęła drzwi balkonowe, zapobiegając zalaniu miękkich futer wyłożonych na kamiennej posadzce. Wszechmocni raczyli wiedzieć, że przesiąknięte skóry potrafią cuchnąć...

Lampki oliwne zawieszone na ścianach były wygaszone i tylko dwie przy drzwiach subtelnie przepędzały mrok ulewnego popołudnia, nadając otoczeniu przytulnego charakteru. Estowi nie zależało na świetle, doskonale bowiem widział w ciemnościach, nawet tych nieprzeniknionych, lecz wyłącznie ono przeganiało koszmary nawiedzające go od czasu do czasu. Cienie nocy były przyjemne jedynie wówczas, gdy łagodziła je obecność ulubionego człowieka.

Est bezceremonialnie przysunął jeden z foteli do okratowania kominka i zaczął ściągać z siebie mokre ubrania z czarną rękawiczką włącznie. Pozostając w samej bieliźnie, o dziwo względnie suchej, kilkoma skrzętnymi ruchami rozwiesił rzeczy na oparciu i podłokietnikach, nie zważając na to, że odsłania się przed obserwującym go mężczyzną. W rzeczy samej, ostatnie miesiące odmieniły go pod paroma względami.

Col przeczesywał wilgotne włosy, zastanawiając się, co ze sobą począć. Nierzadko widywał Estiego w ręczniku opasującym biodra, ale to nie to samo, co widzieć go w samych majtkach w sypialni.

Sypialnia. Miejsce z definicji prywatne, intymne, przeznaczone do czynienia rzeczy, jakich powstydzić się można wśród opinii publicznej. Alkowa. Gniazdko miłości. Leże rozpusty… Cholera!

Wylewając na siebie mentalny kubeł lodowatej wody, potrząsnął głową i zaczął zdejmować ubrania, chociaż jego strój wymagał trochę więcej zaangażowania z racji długich rękawów, obcisłych nogawek oraz pasa ze sztyletami. Nie przestawał przy tym mówić, starając się zapomnieć o tym, co stawiało w stan gotowości konkretną część jego ciała.

- Wracając do dezerterów. Dwoje wojowników i czaromiot. Nie wiadomo czy współpracują, czy się rozeszli. Jeśli działają razem, to... Szlag by to! - Musiał usiąść w fotelu, inaczej nie był w stanie ściągnąć spodni. - Jeśli działają razem, to będziemy musieli się wycofać i spróbować ich rozdzielić, co może okazać się najtrudniejszą częścią zadania. Nikt nie wie, w czym specjalizuje się Leos. Prawdopodobnie jest czarodziejem, więc bez złożonej inkantacji oraz gestykulacji co najwyżej ponabija nam siniaki.

Uwolniony od wilgotnych i zimnych ubrań Colonell przeciągnął się w rozkosznym cieple ognia. Jego rozleniwiony umysł z satysfakcją zarejestrował fakt, iż prawie cała ich garderoba suszy się na dwóch umiejscowionych obok siebie fotelach. Mimochodem zerknął przez ramię na milczącego chłopaka, który z mozołem przekopywał komodę pełną czarnych ciuchów. Kształtna sylwetka Estiego oddziaływała na niego z nieodpartą siłą...

Dość już miał zajmowania się samym sobą. Potrzebował towarzystwa. Bliskiego towarzystwa. Pragnął ciepła pod sobą lub nad, dla niego gotów był zrobić wyjątek. Do cholery, gotów był na wszystko, byle to wspaniałe stworzenie należało do niego! A teraz mógł tylko patrzeć, choć pragnął odciągnąć go od pracy, na chwilę, chwileczkę...

I jak niby wytrzyma te kilka dni w asyście przeklętego, uwodzicielskiego elfa?! Aż gorąco mu się zrobiło, gdy zsuwał się w głąb fotela, byle więcej nie patrzeć. I nie było to gorąco oddawane przez niewielki płomień trzaskający za okratowaniem.

Est nie zwracał uwagi na dziwnie zachowującego się przyjaciela, chociaż na obrzeżach świadomości majaczył mu obraz jego skąpego odzienia. W pewnym stopniu był już przyzwyczajony do ludzkiej nagości w łaźniach, więc i teraz niewiele sobie z niej robił. Lecz sytuacja oraz towarzystwo podpowiadały jego wyobraźni całkiem barwne scenariusze… Nie żeby nie orientował się, jak to jest z kobietą. Rzecz jasna czysto teoretycznie, gdyż gadatliwi najemnicy z Twierdzy nader chętnie dzielili się szczegółami swojego pożycia z każdym, kto chciał tego słuchać. A także z tymi, którzy nie do końca chcieli, ale zostali zmuszeni przez niesprzyjające warunki. I mimo że sam z kobietą nie próbował szczęścia, miał o tym wyrobione jako takie pojęcie. Gorzej w przypadku dwóch mężczyzn. To była zupełna abstrakcja.

Kiedy wyrzucił wszystkie rzeczy z komody, zaświtał mu pewien pomysł. Szybko wciągnął przez mokrą głowę pierwszy lepszy wymiętoszony bezrękawnik, dołączając do kompletu równie czarne spodnie o szerokich nogawkach. Dopiero teraz mógł cieszyć się odzyskaną pewnością siebie, wcześniej osłabioną przez poczucie zażenowania połączone z niezręcznością. Bez wahania podszedł do Cola i stanął tuż obok jego fotela. Wystawił lewą rękę niebezpiecznie blisko skaczących jęzorów ognia, rozsiewając wokoło złociste refleksy drobnych ogniw.

- Chcę ci coś pokazać - wyszeptał.

- Nie to, o czym myślę, prawda? - mruknął z udawanym zawodem najemnik. Wyprostował się, śledząc nieznaczny ruch palców Estiego.

- Nie wiem, o czym myślisz, Col, ale na pewno nie o tym, co zaraz ujrzysz. Obiecaj, że nie powstrzymasz mnie, ani nikomu o tym nie powiesz.

Gdy otrzymał potwierdzenie, skoncentrował się na płomieniach. Wyciszył się i przysunął dłoń jeszcze bliżej, wsuwając ją między metalowe pręty. Kątem oka dostrzegł poruszenie Colonella. Mężczyzna walczył z własnymi reakcjami nakazującymi mu pilnować lekkomyślnego dzieciaka, a patrzenie, jak ten prosi się o poważne poparzenie, niczego mu nie ułatwiało.

Wtem jeden z pomarańczowych języków odciął się od reszty, pochłonął podsunięty artefakt i niczym wąż ruszył wzdłuż ramienia. Col znów się szarpnął, lecz jedno spojrzenie na skupioną twarz Estiego zatrzymało go w pół ruchu, wywołując uczucie paniki oraz niedowierzania. A także fascynacji.

Podekscytowany Est rozprostował prawą rękę, wyciągając ją ku przyjacielowi. Wężowy kształt rozedrganą woalką otoczył białą szyję i prześlizgnął się we wskazanym kierunku, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Owinął się wokół przedramienia oraz przegubu i formując klinowaty łeb, zawisł nad wnętrzem otwartej dłoni, wpatrując się w opadającego na fotel człowieka. Podłużna powłoka żywiołu mieniła się odcieniami przygaszonej żółci, bladego oranżu oraz wschodzącej czerwieni, migocząc w ciemnozielonych oczach oczarowanego zwiadowcy.

Lekki uśmiech rozświetlił twarz Esta, gdy obejrzał się na Cola. W tym niepowtarzalnym momencie przypominał on małego chłopca bez reszty pochłoniętego magiczną sztuczką, a nie dojrzałego mężczyznę będącego biegłym łowcą i doświadczonym najemnikiem.

Zaklinacz Żywiołów pozwolił ognistemu kształtowi trwać w niezmienionej formie jeszcze przez parę oddechów, po czym gwałtownie zacisnął prawą dłoń w pięść. Po zduszonym płomieniu pozostała zaledwie smużka bezwonnego dymu ulatująca spomiędzy palców. Zaprezentował ją oniemiałemu Colowi; skóra była nienaruszona, gładka i miękka, o wnętrzu poznaczonym naturalnymi liniami oraz zagięciami.

- Fenomenalne - wyszeptał Colonell. Mrugał przy tym, jakby nie do końca wierzył własnym oczom. Zaraz jednak nabożną ciszę zastąpił entuzjastyczny wybuch. - To prawda, co mówił o tobie Zrzęda! Twoja moc jest inna, wyjątkowa. Na Handlarza, ty cały jesteś wyjątkowy! Czy to znaczy, że potrafiłbyś jej użyć przeciwko naszym wrogom?

- Nie wiem - odparł bez zastanowienia Est.

Teraz, gdy Col zasugerował mu taką możliwość, z namysłem zapatrzył się w ogień kominka. Ten naturalny taniec płomieni nie tylko suszył jego włosy, ogrzewał ciało i wyciszał nadmiernie pobudzony umysł, ale też działał kojąco na zmysły i, co zaskakujące, miał ogromny wpływ na tkwiący w nim pierwotny element.

Est nie zużywał energii tajemnej podczas obcowania z żywiołem ognia i pewnego razu boleśnie się o tym przekonał, ignorując symptomy przesilenia energetycznego. Mag bardzo szybko musiał podjąć się odpowiednich działań, licząc, że lekcja ta nauczy roztargnionego podopiecznego nowej ostrożności w stosunku do wszelkich aspektów magii. W związku z tym nie można nazwać Esta pełnoprawnym czaromiotem, nie manifestował bowiem zaklętej w nim mocy na określony ich regułą sposób. Byłby to całkiem dogodny zbieg okoliczności, gdyby nie fakt, że nadal groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Bezustannie gromadził energię tajemną w ciele, które nie mogło jej ani przetworzyć, ani uwolnić. Nawet teraz esencja wzrastała, unosząc się wielobarwnymi smugami w granicach nieprzekraczających zdrowej normy.

Ulegający rozterkom chłopak skrzywił się, oszczędzając przyjacielowi zbędnych detali. Lęgły się w jego głowie pod postacią czarnych myśli, a nie był to dobry pomysł, by niepokoić Colonella tuż przed wyjazdem. Nie chciał obarczać go swoimi problemami. Zamiast tego powiedział:

- Nie wiem, czy będę w stanie coś zdziałać. Dotychczas tylko oswajałem się z nową mocą... Nawet mistrz nie potrafi mi pomóc, bo ostatni Zaklinacz Żywiołów przepadł stulecia temu wraz ze wszystkim, co świadczyło o jego istnieniu. Stał się kolejną umierającą w zapomnieniu legendą. A ja jestem jej... kontynuacją. Jak rany, nie wiem nawet, co o tym sądzić.

- Czyli wszyscy byli w błędzie, twierdząc, że nie będzie z ciebie żadnego pożytku! Wiedziałem!

Rozentuzjazmowany Col całkowicie zapomniał, jak musi wyglądać w nieskromnym bieliźnianym przyodziewku. Wstając z fotela, schwycił dłoń pociętą złotymi żyłkami artefaktu i przesunął po niej kciukiem w pieszczotliwym geście. Niezmiernie cieszył go fakt, że nie musi już powstrzymywać się przed okazywaniem uczuć w sposób, jaki był dla niego najbardziej naturalny. Tak jak cieszyła go myśl, że przeczucie go nie zawiodło.

Est uśmiechnął się niewyraźnie. Popis umiejętności dodał mu nieco animuszu, lecz ten ulotnił się szybko wraz z ugaszonym płomieniem, porzucając go na pastwę przeszywającego zwątpienia. Oczywiście że dobrze zrobił wtajemniczając Cola. Byli przecież przyjaciółmi, a już niebawem mieli stać się także braćmi najemnymi, gdy przyjdzie im tropić dezerterów. Zapowiadała się nie lada przygoda.

Splótł palce ze śniadymi palcami człowieka, łącząc je w tęsknym uścisku. Ich dłonie były tak bardzo różne... A może po prostu przygnębiony tym spostrzeżeniem na siłę doszukiwał się niuansów, które mogłyby przemówić mu do rozsądku i odesłać w niepamięć to, co dotychczas ich związało?

- Wszystko w porządku, Esti. Kocham cię bez względu na to kim jesteś i co umiesz - wyszeptał Colonell, zaglądając w szkliste skaleonie oczy. - I to, co do ciebie czuję, nie zmieniło się od początku naszej znajomości. Jest silniejsze, ale nie uległo przemianie. Zawsze będę u twego boku, dlatego proszę... ty też mnie nie zostawiaj.

Słowa miały moc. Wypowiedziane od serca, przesycone smutkiem i miłością zatrzymały tracącego kontrolę nad emocjami chłopaka na czas konieczny, by człowiek bez przeszkód zwieńczył swoją prośbę czułym pocałunkiem. Pocałunkiem oddanym z miłością równą rozpaczy.

Magia wyczerpała się w chwili, gdy Est stanowczo odsunął rozckliwionego partnera. Posłał mu przepraszające spojrzenie i uderzenie serca później znów grzebał w komodzie otoczonej stertą powywalanych ubrań.

- Jak rany, wstydu nie masz, żeby mówić tak krępujące rzeczy w… w samych majtkach.

Z nową energią wybierał ubrania najlepiej nadające się na wyjazd. Jedną ręką przekładał je ze stosu na stos, a drugą zawzięcie tarmosił końcówkę ucha, starając się wyzbyć onieśmielenia ludzką nagością, którą nagle zaczął zauważać. Wciąż czuł na skórze łaskotanie ciemnych włosków. Myślał, że będzie to dla niego obrzydliwy szczegół cechujący gatunek, którego niegdyś nienawidził, ale... nawet mu się podobały. Były krótkie, kędzierzawe, ciemne jak noc i porastały tylko grzbiety ramion, nogi oraz w umiarkowanym stopniu pierś, cienką strzałką przecinając brzuch w kierunku…

Zagryzając wargi, skonsternowany Est popatrzył na manekina odzianego w czarną skórzaną zbroję. Tego już było za wiele, by rozmyślał o takich rzeczach. Colonell to mężczyzna!

- Esti, wszystko dobrze?

Est w duchu modlił się, by Col nie podszedł teraz do niego. Mógłby dostrzec coś, czego nie powinien.

- Jak rany, tak, lepiej być nie może, Col. Przepraszam. Zamyśliłem się nad… - zaciął się, nie do końca pewny, co właściwie chciał powiedzieć. - Nad pancerzem.

Nie było to kłamstwem, a przynajmniej nie do końca. Nie miał go na sobie od dnia, w którym przymierzał jego ostateczną wersję dostarczoną osobiście przez Jana Kuśnierza. Przygotowana specjalnie dla białego elfa, osłaniająca najbardziej wrażliwe punkty i pozostawiająca jeszcze więcej na swobodne poruszanie się zbroja była wygodna i praktyczna, a nawet estetyczna. Dla Esta była szczytem najśmielszych fantazji. I, co cieszyło go najbardziej, nie była sygnowana emblematem Niedźwiedzi. Oznaczało to, że był nierozpoznawalny dla otoczenia. Zupełnie jak rozsiani po Khaldunie agenci, jednostki najlepsze z najlepszych.

Colonell zbliżył się do kukły. Oglądając matowe, czarne płaty muskał je palcami, wzbudzając w przyglądającym mu się chłopaku przyjemne dreszcze.

- Nigdy cię w nim nie widziałem – poskarżył się.

- Ostatni raz miałem go na sobie, gdy Jan Kuśnierz dopasowywał go do mojej postury - wyjaśnił pospiesznie Est. - Od tamtej pory ozdabia tę tu postać. - Zgarnął wybraną odzież i rzucił ją na posłane łóżko. Sięgnął w dół, by spod mebla wyjąć zrolowane woskowane sakwy oraz plecak. Szarpnięciem rozciągnął je na całą szerokość. - Podejrzewam, że pojedziemy konno?

- Owszem, dziś wieczorem stajnia będzie do naszej dyspozycji. Niech zgadnę… Gniada i srokaty?

Nie było to zamierzone, lecz tymi słowami człowiek wywołał uśmiech na sposępniałej twarzy elfa. Est kochał te zwierzęta. Potrafił obłaskawić nawet najbardziej dzikie i narowiste wierzchowce w czasie o połowę krótszym, niż najlepsi masztalerze Twierdzy. Nic dziwnego, że ucieszyła go wizja spędzenia miłych chwil w siodle, jednakże nie był aż tak niepoprawnym marzycielem. Nie będzie to krótka podróż.

Do jednej z toreb wrzucił małą stertę ubrań i dopchał ręcznikiem. Poszedł do regału po drugiej stronie łóżka, przejrzał jego zawartość i wziął zakorkowane buteleczki z etykietami na sznurku. Odłożył je na łóżko, po czym wrócił po następne. Zrobił tak kilka razy, aż skompletował to, czego potrzebował.

Col obserwował jego poczynania, w milczeniu podziwiając zwinne ruchy smukłej sylwetki ukrytej pod luźnym odzieniem. Z satysfakcją stwierdził, że było na co popatrzeć. A gdy Est wyjął z szuflady szafki nocnej czarny przeplatany pas z pętlami do zawieszenia flakoników i sakiewkami, sprowokował kolejną rozmowę.

- Czarny to twój kolor, Esti. Wspaniale kontrastuje z bielą skóry i uwydatnia niezwykłą barwę tęczówek.

Nie umiejąc przyjąć komplementu, speszony chłopak zerknął z wahaniem w stronę Cola siedzącego na podłokietniku fotela.

- Nie mogę ukryć nienaturalnie białej skóry, więc jest mi obojętne, jaki kolor noszę – wymamrotał. - Ale zgadzam się, czerń jakoś do mnie przylgnęła.

Po kolei wsuwał butelki w pętelki, jednocześnie sprawdzając ich zabezpieczenie. Kiedy były gotowe, z regału zdjął pudełko z surowego drewna. Wyjął z niego mieszki z suszonymi liśćmi i pudrowymi kulkami. Przełożył je starannie do sakiewek przy pasku.

- Nienaturalnie białej? - zdziwił się Col. - Dla mnie jest czymś naturalnym, jak chmury na niebie czy śnieg w zimie. Jesteś jedynym w swoim rodzaju przejawem życia. Cudem, a nie wynaturzeniem.

Śmiało wygłoszona opinia tak poruszyła Esta, że prawie upuścił pas z cenną zawartością. Musiał przerwać pracę, żeby odzyskać panowanie nad ciałem i myślami, które ruszyły na wyścigi z pozostawionym daleko w tyle rozsądkiem.

Nagle zrobiło mu się zimno i zapragnął, aby oczekujący reakcji człowiek oddał mu trochę własnego ciepła - więcej niż trochę. Przestał utrzymywać kontakt z rzeczywistością i dryfował gdzieś na skraju jaźni, przegrywając z własnymi pragnieniami...

Otrzeźwiony chłodnym powiewem, który wraz z rześkim zapachem deszczu wpadał przez wąskie szczeliny w okiennicach, natychmiast powrócił do pakowania niezbędnych rzeczy, gorączkowo krążąc po całej komnacie.

Z szuflady toaletki wyjął mydło łojowe oraz słoiczek z maścią, która, podobnie jak butelki, posiadała pokrytą kanciastym pismem etykietkę. Zapakował wszystko do drugiej wiązanej torby. Hubka i krzesiwo, przyjaciele każdego poszukiwacza przygód, powędrowały w ślad za nimi.

Zajęty zbieraniem przedmiotów nawet nie spostrzegł, że Colonell ubrał koszulkę, na wpół wysuszoną bluzę i przeklinał zesztywniałe od wody spodnie. Gdy w pełni ubrany podszedł do drzwi, wspólnie ustalili, że z nadejściem wieczornej warty spotkają się pod salą odpraw. Col powiadomi Złowieszczego Niedźwiedzia o ich rychłym odjeździe, natomiast Est postanowił spożytkować pozostały mu czas na założenie zbroi zaprojektowanej specjalnie dla niego.

Wreszcie Est został sam w ciepłym półmroku sypialni. Zaczął ściągać z manekina wierzchnie elementy, z namaszczeniem układając je na blacie komody. Zrzucił z siebie wymiętą odzież i zaczął ubierać pancerz zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami.

W pierwszej kolejności wdział czarne obcisłe spodnie z cienkiej skórki oraz podobną koszulkę ze stójką i bez rękawów. Dzięki temu zbroja nie będzie go obcierała ani odparzała. Wyprężył się, gdy wrażenie dyskomfortu przejęło go w całości. Nienawidził przylegających ubrań, a złośliwa wyobraźnia co rusz kąsała poczuciem skrępowania ruchów, co nie do końca było prawdą. Luźna odzież tylko by mu wadziła.

Odwracając uwagę od pierwszej niedogodności, rozejrzał się za następną. Jego wzrok padł na rzucone przy drzwiach buty. Znoszone, z wysokimi cholewami, były ulubionym elementem jego codziennego stroju. Okute metalowymi płytami noski czyniły z nich obuwie solidne i wytrzymałe, natomiast znajomy ciężar nieco osłodził gorycz niewygody, o której zapomniał, wiążąc je wprawnie i zapinając klamry pod kolanami. Dokładne sznurowanie ich zajmowało nieco czasu, lecz była to niska cena za komfort i praktyczność. Znakomicie nadawały się zarówno do jazdy konnej, jak i pieszej wędrówki.

Tupiąc, by dopasować buciory, zawrócił do komody. Płaty wzmocnionej i farbowanej na czarno skóry nachodziły na siebie naprzemiennie. Łączone metalowymi nitami, matowymi i czarnymi jak reszta ekwipunku, tworzyły całkiem zgrabny półkirys pozbawiony ozdób. Szerszy w barkach, zwężający się na żebrach skutecznie osłaniał klatkę piersiową oraz łopatki, nie uciskając ani nie uwierając. Gdyby nie bezrękawnik, brzuch byłby odsłonięty. Był to celowy zabieg zmyślnego rzemieślnika, zapewniał bowiem ogromną mobilność w trakcie walki, co dla Esta było priorytetem.

Zaciągnął ostatnie paski, wetknął luźne końce w ciasne szlufki uprzęży i odetchnął pełną piersią, z satysfakcją przyjmując współpracę głębokiej czerni z najczystszą bielą. Jakby nosił na sobie drugą skórę. Niesamowite uczucie.

Segmentowe naramienniki z wysokim kołnierzem chroniącym kark i boki szyi zakrywały barki noszącego. Przymocowane do napierśnika paskami i sprzączkami komponowały się z całością, ale przede wszystkim były ruchome, dzięki czemu zostawiały zdumiewająco duże pole manewru. Est unosił ręce, rozciągał się, wykonywał pojedyncze uderzenia i wprost nie mógł wyjść z podziwu dla kunsztu mistrza rzemieślniczego. To była magia w fizycznej postaci!

Z rosnącym uśmiechem naciągnął na przedramiona karwasze z regulowanym obwodem. Kończące się tuż przy łokciu, miękkie, aczkolwiek wytrzymałe, ukazywały biel skóry na wewnętrznej części. Nieodzowna czarna rękawiczka zasłoniła bransoletę na lewej dłoni, podczas gdy prawa była odkryta.

Całości dopełnił szeroki pas oraz skórzane nogawice na udach.

Est z podnieceniem okrążył komnatę. Wykonał serię standardowych ataków, uników, przewrotów oraz osłon, podczas których pancerz ani razu nie zawadził, idealnie dopasowując się do gwałtownych zrywów. Euforia sięgnęła apogeum, gdy przejrzał się w lustrze toaletki. Matowa czerń nieśmiało odbijała blask ognia, jak gdyby nie chcąc zostać dostrzeżoną. Z uśmiechem obnażającym kły Est oglądał się z każdej strony, zachwycony dziełem rzemieślnika z Adeili. Taka zbroja musiała być kosztowna. Mimo braku zdobień wykonano ją znacznie solidniej niż pospolite pancerze tropicieli i strzelców z Twierdzy. Ponadto wyróżniała się jak czarnopiór pośród szarudłów. Przygotowana na specjalne zamówienie nijak nie przypominała tych, w jakie wyposażeni byli najemnicy.

Ludzie będą gadali, to na pewno. A teraz biały elf, Zaklinacz Żywiołów, da im prawdziwy powód do plotkowania!

Materiałowy pas z miksturami i proszkami opasał wzdłuż skórzanej przepaski, wsuwając luźne końce w metalowe obręcze. Przezornie skontrolował, czy węzeł trzyma, a następnie chwycił pelerynę naznaczoną niejedną podróżą.

Zapał Esta przygasł, kiedy przeszłość napłynęła chłodną, trzeźwiącą falą. Peleryna mistrza. Pierwsza rzecz, jaką bezinteresownie otrzymał od człowieka. Pamiętał niezrozumiałe uczucie towarzyszące chwili, gdy ciepło materiału opadło na jego smaganą deszczem i wiatrem głowę, spowite w zapach, jakiego nigdy nie zapomni. Tak jak nie zapomni czarnookiego mężczyzny, który wykonał pierwszy krok na drodze pojednania wycofanego elfa ze znienawidzonymi ludźmi. Pojednania elfa z samym sobą.

To było rok temu. Zaledwie rok. A teraz znów szykował się do drogi, lecz tym razem bez wsparcia troskliwego i wymagającego opiekuna.

W niedorzecznie tęsknym odruchu wtulił nos w zwiniętą pelerynę, nie wyczuł jednak niczego poza zapachem otoczenia. Woń mistrza już dawno ulotniła się z przedmiotu, pozostawiając jedynie wytarty w pamięci ślad. Nie popadając w nostalgię, wygładził pelerynę i zarzucił na ramiona, zapinając srebrną broszę przy kołnierzu, nie bacząc na wiszące luźno troki. Ułożył niepasujący do jego uszu kaptur i zgarnął torby, by z bólem serca wreszcie opuścić to miejsce. Być może na zawsze.

Obładowany zostawił za sobą bałagan i kwaterę, z którą wiązał mnóstwo dobrych wspomnień. Jeszcze przed momentem szczęście przejmowało go we władanie, a teraz popadł w kolejną skrajność, ponurą i mroczną jak nachodzące go przeczucia.

Idąc korytarzem minął dwóch młodych czarodziejów w czerwonych tunikach, znanych mu wyłącznie z widzenia, a może w ogóle nieznanych. Pozdrowił ich oszczędnym skinieniem, zatopiony we własnym świecie. Zignorował zdumione spojrzenia, jakie za nim posyłali, kiedy znikał za zakrętem stromych schodów. Podobnie było, gdy z postawionym kapturem przebiegał przez dziedziniec. Podłużne płatki poziomych uszu niewygodnie zginały się pod ciężkim od wody materiałem. Czarny pancerz przyciągał uwagę nie gorzej niż wypchane po brzegi torby, z których woskowanego materiału spływały solidne strugi wody. I jak jeszcze do niedawna Est umarłby od nadmiaru atencji, tak teraz nawet nie zdawał sobie sprawy z wrażenia, jakie wywołuje pośród najemników. Miał jasny cel i ku niemu dążył, wspinając się po schodach największego gmachu warowni.

Zmokły Colonell czekał na partnera w absolutnej ciszy. Ciemnobrązowy kirys z wyprawionej skóry pokryty maskującymi żłobieniami nie prezentował się tak zjawiskowo jak Esta, lecz wciąż chronił tors oraz ramiona człowieka przed zagrożeniami czyhającymi poza murami Twierdzy. W przeciwieństwie do elfa, ludzki zwiadowca założył ciemnozieloną, rozciętą po bokach tunikę, której rękawy, kaptur oraz luźne poły wystawały zza skórzanych osłon. Pojedynczy naramiennik na lewym barku łączył się z zarękawiem i rękawicą strzelecką bez trzech palców. Zielona peleryna w brązowe cętki ukrywała bandolier z nożami do rzucania oraz przysłaniała sztylety zablokowane w pochwach u bioder.

Coś jednak nie pasowało do całości. Col nie miał przy sobie długiego łuku. Ani kołczanu wypełnionego strzałami zdolnymi uśmiercić olbrzymiego odyńca. Miał za to plecak przewieszony przez ramię. I głupią minę.

Wytatuowany mężczyzna gapił się na białego elfa, który z kocią gracją przemierzał oświetlony pochodniami, rozedrgany cieniami korytarz, oburącz ściągając mokry kaptur. Col nie przyznał tego na głos, ale Esti wyglądał tak pociągająco, że szkoda byłoby to wszystko z niego zdzierać.

- Jak rany, Col, jeśli będziesz się tak na mnie gapił, to ci szczęka odpadnie. I zamknij ją lepiej. Wyglądasz mało inteligentnie.

- Gapienie się z definicji jest mało inteligentne, Esti – skwitował, gdy chłopak zbliżył się do niego. - Jeszcze nie wybiła warta, ale możemy wejść. Stary już przyszedł.

Do tej pory Est miał wątpliwą przyjemność dwukrotnego spotkania Złowieszczego Niedźwiedzia i wcale nie spieszyło mu się, aby ujrzeć go ponownie. Szczególnie, że ich wzajemna nienawiść z każdą audiencją drastycznie wzrastała, grożąc nieprzewidzianym biegiem wydarzeń. Nie mógł jednak przeciągać tego w nieskończoność, toteż biorąc głęboki wdech, skinął tylko głową, wbijając wzrok w czubki ubłoconych butów.

Ciepłe palce dotknęły jego chłodnego policzka. Czuły gest zaskoczył go, lecz też dodał mu otuchy. Podobnie jak uczynił to łagodny uśmiech odbity w oczach człowieka.

Byli gotowi. I wspólnie przestąpili próg sali odpraw.

Przestronne pomieszczenie z wysokimi oknami wychodzącymi na zachód przez większą część dnia kryło się w miękkim półcieniu, przez co nierzadko paliły się tu pochodnie, przenikając lekką atmosferę ciężkim zapachem dymu. Jedyną widoczną ozdobą była wisząca na przeciwległej ścianie pożółkła mapa w solidnej drewnianej oprawie, zapewne przestarzała i pamiętająca czasy świetności tuż po Wojnie Bogów. Chłodna sala pozbawiona była mebli za wyjątkiem olbrzymiego stołu ustawionego w centralnej części oraz stojącego nieco za nim masywnego fotela na podwyższeniu, aktualnie zajmowanego przez pana i władcę tego miejsca.

Złowieszczy Niedźwiedź nigdy nie przebywał w towarzystwie strażników. Olbrzymi wojownik sam doskonale potrafił się o siebie zatroszczyć, a potrzebę otaczania się wartownikami uznawał za szlachecką naleciałość godną słabych i tchórzliwych. Jego jedynym osobistym przybocznym był potężny miecz dwuręczny, z którym się nie rozstawał.

Jak Colonell ze sztyletami, przemknęło przez głowę niespokojnego elfa.

Nie zabrakło tu także Maga, którego obecność nie zaskakiwała. Natomiast dwójkę najemników mocno zaintrygował trzymany w żylastych dłoniach starca kostur, którym ten podpierał się jakby dla zachowania równowagi. Hebanowy gładki kij na obu końcach okuty był stalą lśniącą odbitym światłem pochodni

Zatrzymując się przed podwyższeniem, Colonell stanął w lekkim rozkroku, pochylił głowę i sztywnym ruchem uderzył się w pierś na wysokości serca. Est ograniczył się do zgięcia karku, unikając wściekle łypiących na niego oczu. Myśl o pięknej broni odeszła w niepamięć pod naporem dotykającej go paniki.

- Starczy tych formalności, przejdźmy wreszcie do rzeczy - niski, pozbawiony wszelkich oznak sympatii bas poniósł się po sali, odbijając groźnym echem od ścian oraz stropu.

Est spod czarnych brwi przyglądał się grubiańskiemu mężczyźnie. Przywódca najemników wśród żołnierzy nazywany był Złowieszczym Niedźwiedziem, a to za sprawą ogromnych rozmiarów, legendarnej siły oraz dzikiego usposobienia. Na polach bitew zyskał sławę mężnego wojownika po mistrzowsku posługującego się mieczem wielkości dorosłego mężczyzny. W Twierdzy uważano go za zwierzchnika surowego, nieprzejednanego i konsekwentnego, dla wrogów zaś był cholernym draniem trudnym do zabicia. Odziany w stalowy kirys oraz futra niczym barbarzyńca, z krótko przystrzyżoną brodą i grzywą bujnych, ciemnobrązowych włosów rzeczywiście wyglądał jak niedźwiedź. Niedźwiedź, którego nieugiętość objawiała się na wiele brutalnych sposobów.

- Trzech głupców postanowiło opuścić szeregi kompanii. Dezerterzy! - Usta ogromnego mężczyzny skrzywiła odraza. - Nie ma tajemnicy w tym, co chcę, byście uczynili. Nie dbam o sposób, w jaki rozwiążecie ten problem, o ile nie wyjdą z tego żywi. Interesuje mnie jedynie ich broń. Jest warta więcej, niż oni. Czy to dla was zrozumiałe?

Colonell potwierdził zdawkowym ruchem głowy. Niedźwiedź spojrzał na białego elfa.

Est starał się nie spoglądać w oblicze przywódcy, ale pewien szczegół nie dawał mu spokoju. On i Colonell mieli cechy wspólne, byli do siebie zatrważająco podobni - ten sam kolor oczu, włosów oraz skóry. Pożałował, że zajął miejsce po lewej, bo barwnik pokrywający połowę smagłej twarzy partnera maskował przystojne rysy, utrudniając porównanie. Podobnie rzecz miała się z gęstym zarostem przywódcy, teraz elegancko przyciętym.

Do porządku przywołał go podszyty kpiną grom z jasnego nieba, aż rozkojarzony drgnął niezauważalnie.

- A cóż to, Magu? Twój pupilek wreszcie dojrzał na tyle, aby spuścić go z łańcucha?

Stary doradca nie przejął się złośliwością zwierzchnika. Opuścił swoje zwyczajowe stanowisko po prawicy przywódcy i pokonując kilka stopni, dołączył do młodych najemników, opierając się na kiju jak schorowany staruszek.

- Zdaję sobie sprawę z komeraży docierających do twych uszu, mości Niedźwiedziu – odparł cierpliwie - muszę cię jednak poprawić. Nikogo nie spuszczam z łańcucha.

Dobrotliwy uśmiech zagościł na pomarszczonej twarzy Maga, kiedy spojrzał na podopiecznego. Położył dłoń na czarnym opancerzonym barku w geście wyrażającym dumę. Est ani drgnął, z wdzięcznością przyjmując napływające od człowieka emocje przepojone troską i ciepłem.

Nie wypuszczając ramienia ucznia z uścisku, Mag obrócił się do cynicznego Złowieszczego Niedźwiedzia.

- Estalavanes jest gotów dowieść swej przydatności i wartości, dlatego zgodziłem się, by towarzyszył zwiadowcy Colonellowi. Jest lojalnym przyjacielem, oddanym sojusznikiem i, jak się jeszcze okaże, niebezpiecznym przeciwnikiem - oświadczył z przekonaniem mającym podbudować osłabione morale ucznia.

Przywódca pochylił się do przodu, chcąc lepiej przyjrzeć się chłopakowi.

- Aż żal mnie ogarnia na myśl, że nie ujrzę, jaki to z niego niebezpieczny przeciwnik! – zaśmiał się szyderczo. - Ale nie widzę przeciwwskazań by dowiódł, że szkolenie go nie było stratą czasu i funduszy.

Ogromny człowiek przez chwilę zastanawiał się nad dalszymi słowami. Nie mogąc ich znaleźć, wstał z prowizorycznego tronu, złapał rękojeść potężnego miecza i wolnym, ociężałym krokiem zszedł z podwyższenia. Był jak niedźwiedź budzący się z zimowego snu; nie do końca świadomy otaczającego go świata, ruszający na krwawe łowy. Przystanął naprzeciwko wysokiego zwiadowcy, którego przerastał o kudłatą głowę. Oderwawszy do swego paska podzwaniający mieszek, przekazał go do rąk wytypowanego najemnika.

Niepożądana bliskość masywnego mężczyzny wzbudzała w Eście najniższe instynkty, od panicznego lęku poczynając, na palącej nienawiści kończąc. Chciał się odsunąć, ale histeria pospołu z furią wbiły go w ciosane kamienie posadzki, unieruchamiając i zmuszając do znoszenia ciężkiego, odpychającego odoru niedźwiedzich futer. Zresztą oddech tego człowieka nie był lepszy.

- Skończyliśmy – warknął Złowieszczy Niedźwiedź, zerkając z ukosa na kurczącego się w sobie elfa i stojącego przy nim Maga. - Ruszajcie. I nie ważcie się zawieść moich oczekiwań. Choć w waszym wypadku śmierć może nadejść z obu kierunków.

Colonell usunął się przywódcy z drogi.

Mag odczekał, aż drzwi zamkną się z hukiem za Złowieszczym Niedźwiedziem i dopiero wtedy puścił ucznia. Stając na wprost niego, wyciągnął przed siebie kostur, który specjalnie z tej okazji odszukał pośród reliktów własnej przeszłości. Solidny, gładki kij z drewna hurmy hebanowej nie wyglądał na swój wiek, czego nie można było powiedzieć o jego posiadaczu. Najwyższy czas, aby świetnie wyważona i wytrzymała broń znalazła nowego właściciela.

Zachęcony łagodnym wyrazem błyszczących onyksów Est zacisnął palce wokół ciepłego drzewca. Drżał. Albo to broń drżała w jego ręce, czego nie umiał jednoznacznie określić. Przechodzące na ciało uczucie mrowienia wprawiło go w osłupienie.

Kostur nasycono magią.

Pewny swojego wyboru Mag poluzował chwyt, przekazując cały ciężar odpowiedzialności godnemu następcy i odstąpił krok w tył, pozwalając mu zapoznać się z przedmiotem.

Mrowienie ustało, teraz zastąpione dziwnym poczuciem kotłującej się w jego wnętrzu energii. Jak gdyby jego esencja zareagowała na nieokreśloną moc kostura. I zaakceptowała ją. To niepojęte doznanie zmroziło krew w żyłach Esta, ale także przyspieszyło rytm serca. Nie był w stanie wydusić z siebie najprostszego podziękowania, tylko ważył kij w dłoniach i oglądał go ze wszystkich stron, choć z każdej wydawał się niemal identyczny. Chciał go wypróbować, lecz z usłyszeniem pieśni bitewnej będzie musiał poczekać na odpowiedni moment. Chłopięce podniecenie aż roznosiło go od środka.

- Mistrzu, jestem… To jest… On… - zaciął się, z rozchylonymi ustami wpatrując w ledwie dostrzegalne czarne słoje. - Co to za magia?

- Musisz sam to odkryć, chłopcze. Uznaj to za dodatkowe zadanie. - Odsunąwszy się, Mag ustąpił miejsca zaciekawionemu Colonellowi. - Od siebie powiem, że hebanowy kostur oddziałuje na energię użytkownika, wiążąc się z nią. To wyłącznie teoria. Legenda. Nie było mi dane zweryfikować jej prawdziwości, a jak dotąd nie spotkałem nikogo, kto zasługiwałby na tak cenny dar. Jak dotąd – podkreślił.

Zwierzęce kły błysnęły w szczerym uśmiechu.

- Dziękuję z całego serca, mistrzu… Z taką bronią musi nam się udać!

- Ty sam jesteś bronią, Estalavanesie. - Starzec stuknął sękatym palcem w przysłonięte niesforną grzywką czoło młodego elfa. - A to więcej, niż mają inni. Jesteś istotą nocy kroczącą za dnia i obie te pory są twoimi sprzymierzeńcami. Bądź świadom tej przewagi i zrób z niej użytek. A teraz ruszajcie, nim zmierzch zastanie was na trakcie. Śmiało, chłopcze, zobaczymy się już wkrótce.

- A czy… Moja esencja chyba przekroczy granicę zanim wrócimy do Twierdzy, więc czy… czy mógłbyś...

Col nie rozumiał skąd ta nagła zmiana w zachowaniu Estiego. Nie, żeby nie przywykł do chwiejności jego nastrojów, ale to skrępowanie udzielało się nawet jemu.

Sytuacja szybko się wyklarowała, gdy doradca Niedźwiedzia z ojcowskim uśmiechem podał uczniowi dłoń. Zakłopotany Est przyzwolił zgrabiałym palcom objąć własne. Nic się nie wydarzyło. Mistrz i jego uczeń w dziwny sposób trzymali się za ręce, trwając w bezruchu.

Dla zwiadowcy była to dość intymna scena i aż głupio mu było w tym uczestniczyć, lecz taktyczny odwrót nie wchodził w grę. Zerknął więc niepewnie na zachłystującego się powietrzem Estiego, który w obronnym odruchu przyciągnął dłoń do piersi. Skołowany Col zwrócił się do Maga i sam omal zakrztusił się śliną, kiedy napotkał spojrzenie starego mnicha, zagubione i mętne jak po nadużyciu alkoholu.

- Czy wy…? Co tu się stało?

- Mistrz musi regularnie pobierać ode mnie moc - wytłumaczył cicho Est. – Moja energia tajemna łączy się z jego energią fizyczną, pochłania ją i wygasa. To trochę tak, jak gdyby podpalić kawałek pergaminu. Ogień pożera go, po czym oba znikają, zostawiając po sobie dym. I popiół.

Sędziwy człowiek zmuszony był podeprzeć się na ramieniu ucznia, inaczej straciłby grunt pod nogami. Zakręciło mu się w głowie tak potężnie, że nawet nie ryzykował podnoszenia wzroku. Potrzebował chwili, by odzyskać względną przytomność. A i ona nie gwarantowała lepszego samopoczucia.

- A ja nie mógłbym tego zrobić? - Colonell wyraził wątpliwości ściągnięciem brwi. - Jestem młody.

- To nie od wieku zależy, młodzieńcze - wychrypiał Mag, prostując się na niezbyt imponującą wysokość. Ciężko łapał dech. - Esencja Estalavanesa nie opuszcza jego ciała. Trzeba ją stamtąd wydostać. Siłą. Co nie jest przyjemne dla żadnego z nas. Nie potrafi jej także dobrowolnie przekazać. A trzeba mieć na uwadze jej poziom. Inaczej energia tajemna rozerwie go na strzępy. Wraz z bliskim otoczeniem.

Est uśmiechnął się smutno i przepraszająco zarazem.

- To jest jak klątwa, Col. Nie ma innego sposobu.

- Więc co w sytuacji, kiedy nasze zadanie się wydłuży? – Colonell obrócił się do Maga. - Nie wierzę, że nie pomyślałeś o tym, zanim zgodziłeś się wysłać go ze mną!

- Pozostanie nam zanoszenie modłów, aby do tego nie doszło.

- Magu, my mamy opuścić Twierdzę na stałe. Na stałe!

- Jeszcze nie teraz, Colonellu, jeszcze na to czas. - Mnich odepchnął się od podpory, jaką był dla niego uczeń, i ostrym spojrzeniem przywołał do porządku rozsierdzonego wychowanka. Po momencie jego słabości nie było już śladu. - Teraz macie do wykonania zadanie. Macie cel, który powinniście osiągnąć bez oglądania się na okoliczności.

Col spokorniał, lecz nie przeprosił, przekonany o słuszności swojego zdenerwowania.

- Ruszajcie, chłopcy. Wiele zostało już powiedziane, a jeszcze więcej czeka was wysiłku i pracy.

Usłuchali. Pożegnali się z doradcą i niemrawo opuścili salę odpraw, a Est, wykorzystując ostatni moment, jeszcze raz obejrzał się na samotnego starca. Pojedyncze skinienie mistrza dodało mu odwagi.

Osłabiony poborem mocy Mag odprowadził ich wzrokiem. Nie miał przeczuć, a żaden nieoczekiwany przebłysk nie zmącił jego myśli. I tylko jedna z nich, urokliwie pocieszna, zdołała przebić się ponad resztę. Żegnał właśnie dwóch podopiecznych i mimo że obu traktował z równą sympatią, tak wyłącznie do jednego z nich żywił ojcowskie uczucia.

***

Pełen kałuż dziedziniec opustoszał, gdy w wieczornej szarudze mieszkańcy warowni udawali się do swoich kwater lub wyznaczonych zadań. Para uzbrojonych najemników pozornie niczym nie różniła się od reszty i dopiero dłuższa obserwacja ujawniała ich realną tożsamość: człowiek z tatuażem oraz biały elf. Ci ostatni ludzie, których mogli jeszcze tu dojrzeć, byli zbyt zajęci, by interesować się wyjezdnymi.

Deszcz skończył padać i zrobiło się parno. Strzępiasta mgła unosząca się znad błota oblepiała wszystko dokoła. W drodze do kuchni Colonell nie odezwał się ani słowem, co było do niego raczej niepodobne, choć miało swoje początki w niedawnej utarczce z Magiem. Na dodatek wyraz jego twarzy był niepokojąco poważny. Niestety Est nie zwrócił uwagi na jego zasępienie. Skupiony na kosturze nie wykazywał chęci przerywania ciszy, która w żadnym wypadku mu nie doskwierała. Sam miał sporo do przemyślenia.

Z kuchni zabrali świeżą porcję podpłomyków, suszone mięso i kilka jabłek, po dwa bukłaki świeżej wody oraz trochę miodowych ciastek, które Est tak uwielbiał. Zapasy będą uzupełniać na bieżąco. Kolacje postanowili jadać w gospodach, w których się zatrzymają, ewentualnie polując na drobną zwierzynę w pobliskich lasach.

Stajnie znajdowały się nieopodal kuchni, toteż nie musieli wędrować daleko w pomału zapadającym zmroku. Niecierpliwa Gniada podrzucała łbem w oczekiwaniu na jeźdźca. Do jej siodła przytroczony był już długi łuk i kołczan ze strzałami o zielonych pierzyskach. Est sprawnie osiodłał łaciatego ogiera, mocując do siodła torby i plecak. Nie do końca wiedział, co począć z kosturem, ale rezolutny Col przyniósł tubus owinięty skórzanymi paskami i pomógł go przytroczyć do siodła. Co prawda drewniana tuleja obita miękką skórką była przeznaczona na sztandary, lecz w przypadku kija bojowego sprawdziła się wyśmienicie.

Wyprowadzając konie ze stajni, skierowali się ku rozwartej paszczy ogromnej bramy. Est ostatnim spojrzeniem omiótł wnętrze skąpanej w czerwieni zachodzącego słońca Twierdzy Niedźwiedzi. Błotniste kałuże skojarzyły mu się z zanieczyszczonymi wybroczynami na martwym ciele. Gorące wilgotne powietrze zastygło pośmiertnym tchnieniem, niezmącone najmniejszym podmuchem.

Wspiął się na siodło i moszcząc wygodnie na siedzisku, dotknął swojej nowej broni spoczywającej w tulei przy siodle. Magia wibrowała, pobudzając jego własną i wprawiając ją w ekstatyczny taniec. Poddając się temu wrażeniu czuł wyłącznie spokój.

Lecz spokój ten nie trwał długo.

Żelazne zęby uniesionej brony zostały kilkadziesiąt metrów za nimi. Było już za późno na odwrót, a rażony piorunem świadomości Est uzmysłowił sobie nagle, że przyjdzie mu pozbawić życia trójkę ludzi. A przecież nigdy nikogo nie zabił. I wątpił, czy w ogóle będzie umiał to zrobić.

Dwóch jeźdźców przemierzało rozmokłe błonie pod czujnym okiem wieczornej warty spacerującej po skrywających się w gęstniejącej mgle murach. Colonell nadal milczał, wkraczając na trakt wiodący ku najbliższemu miastu, które zrozpaczony Est miał poznać z najgorszej strony.