Odnalezienie wytatuowanego zwiadowcy
zajęło Estalavanesowi niespełna godzinę. Wyczerpany kluczeniem po wszystkich
znanych mu miejscówkach dojrzał go przy drzwiach sali odpraw, opartego o ścianę
i wydłubującego czubkiem sztyletu brud spod paznokci.
Stracony
w ten sposób czas był karą za głupotę, gdyż poniewczasie przypomniał sobie, że
w całym pożałowania godnym braku opamiętania nie spytał przyjaciela o punkt
spotkania. Gdyby popytał wśród najemników, zapewne znalazłby go szybciej, ale
sama myśl o zagadnięciu kogokolwiek przerażała bardziej niż wizja zwiadowcy
odjeżdżającego bez niego.
Przestał
się łajać dopiero w chwili, gdy dostrzegli się nawzajem, lecz w jego głowie
rozbiła się kolejna wątpliwość: jak ma się teraz zachowywać w obecności Cola? I
jak ma się zachowywać w jego obecności pośród reszty?
Krzywy
uśmiech zawitał na ustach człowieka, który machnął ku niemu dłonią zaciśniętą
na rękojeści długiego sztyletu o ząbkowanym ostrzu. Nic się nie zmieniło, wciąż
jest jak dawniej. Musiał w to wierzyć. Było to nawet pocieszające na swój
przykry sposób, ponieważ ostatnie wydarzenia wydawały się być tylko snem,
wytworem imaginacji połączonej z wycieńczeniem organizmu.
Est
odetchnął. Nieopanowane wyczekiwanie na smagłej twarzy rozbawiło go. Zdecydował
się nie przeciągać momentu aż nadto i poinformował o akceptacji opiekuna. Miał
się wykazać, posłużyć nabytymi umiejętnościami, nie dać się zabić i - co
najważniejsze - nie pozwolić umrzeć partnerowi.
Radość
i ulga malujące się na pokrytym połowicznym tatuażem obliczu były szczególnie
wyraźne. Est nie wiedział czy to nowo wybudzone uczucia uwrażliwiły go na
postrzeganie przyjaciela, czy też stało za tym coś innego, czego jeszcze nie
rozpoznawał. Niemniej barwa głosu Cola brzmiała tak, jak zapamiętał, czyli
ciepło i przyjaźnie.
-
W każdej plotce jest ziarno prawdy, czyż nie, Esti? W koszarach gadają, że
Zrzęda nie chce puścić swojego pupilka, by przypadkiem nie pobrudził sobie
białych rączek. - Chociaż mówił to z rozbawieniem, niemałym na dodatek, Est
czuł jak z policzków odpływa mu cała krew, a zimny pot zalewa skórę. - Żeby nie
było, ja tak nie uważam. Wszelkie spekulacje ucinam czystym cięciem, ale wiesz,
jak jest. Nie, czekaj, nie wiesz. Nie mieszkasz w koszarach. Chyba nie
poprawiam sytuacji? Ha, wybacz.
Est
zaśmiał się odrobinę zbyt nerwowo. Zaraz roześmiał się swobodniej, uspokojony
myślą, że naprawdę wszystko jest po staremu. Śmiał się, bo tylko tak mógł
odreagować napięcie i stres minionych dni.
-
Jak rany, Col, czy mam im przynieść łeb smoka i powiesić w salach sypialnych,
by w końcu mi odpuścili?
-
Skąd wiedziałeś, że mamy ubić smoka? - Colonell spoważniał i perfekcyjnie
odegrał szczere zaskoczenie. - Żartowałem! Spójrz na siebie! Twoje uszy jeszcze
nigdy tak nisko nie opadły!
-
Zastanowiłbyś się czasem, skończony durniu! - ofuknął go Est. - Smoki to nie
najlepszy temat do podśmiechujek. Zwłaszcza teraz, kiedy są już dwa.
-
A pewnie i więcej, o których jeszcze nie wiemy.
-
Col…
-
No już, Esti, oddychaj.
-
Oddycham! - odetchnął ostentacyjnie, uciszając nieprzyzwoicie chichoczącego
człowieka. - Czy byłbyś łaskaw powiedzieć wreszcie, co to za zadanie? I żadnych
smoków!
-
Chodźmy więc do ciebie, musisz się spakować. Im szybciej ruszymy, tym szybciej
wykonamy zlecenie, a ty przywieziesz to swoje trofeum. O ile ci się uda. W
międzyczasie powiem ci, w czym rzecz.
Nie
tracąc humoru, wspólnie ruszyli w dół schodów, a potem rozjaśnionym pochodniami
korytarzem prosto do wyjścia z Głównego Budynku. Do Esta jakby z opóźnieniem
dotarł sens wypowiedzi Cola.
-
Nie mieliśmy wyjechać jutro?
-
Mieliśmy, tylko po co to przeciągać, skoro dziś też jest dzień? Ale odbiegliśmy
od tematu. - Wystarczyło delikatne przymrużenie powiek, by dotychczas radosny
uśmiech przeistoczył się w drapieżny grymas pozwijanych linii tatuażu. - Otóż
mamy trzech dezerterów, których Niedźwiedź bardzo chce się pozbyć. Sam
rozumiesz, nikt nie odchodzi z naszej wielkiej rodziny. No, przynajmniej nikt
żywy. A oni są dobrzy. Jedni z lepszych ludzi, jakimi kiedykolwiek
dysponowaliśmy. Z Brekiem dane mi było pracować, ale jakoś nie mogliśmy się
dogadać. Uwielbiał zadawać ból, cieszyła go agonia. Druga to Viera,
specjalistka od dwóch broni. Franca zachowywała się gorzej niż zdziczała suka.
I na koniec: Leos. Nie znam go, podobno jest czaromiotem.
Col
zamilkł, zatrzymując się w portalu rozgraniczającym wnętrze budynku i
dziedziniec. Deszcz zacinał niemiłosiernie, a od wieży dzielił ich kawałek
błotnistej drogi.
-
Cholera, rozpadało się na dobre. Dokończymy pod następnym dachem – rzucił i z
figlarnym błyskiem w oku runął w przód, wbijając się w kurtynę wody.
Nawykły
do dzikich zrywów kompana Est pomknął w ślad za nim, bez problemu go
doganiając. Jako pierwszy uderzył w drzwi wieży i szybko otworzył je na oścież.
Człowiek z impetem wpadł za nim. Potykając się o pierwsze schody, Col o włos
uniknął bolesnego upadku.
-
W mordę, Esti, jak ty to robisz? Biegasz szybciej niż niejedna sarna! –
wysapał. Rosnący wraz z podziwem uśmiech nie schodził z jego ust, kiedy
przemoczeni i nieco zdyszani wspinali się po krętych, stromych stopniach
prowadzących na piętra mieszkalne.
Dotarcie
na czwartą kondygnację oraz przejście korytarzem do kwatery ucznia Maga nie
zajęło im wiele czasu. Z nieskrywaną radością powitali trzaskający w kominku
ogień, przy którym wysuszyć mogli ubrania. Chłopaka ucieszyło też, że służba
zamknęła drzwi balkonowe, zapobiegając zalaniu miękkich futer wyłożonych na
kamiennej posadzce. Wszechmocni raczyli wiedzieć, że przesiąknięte skóry
potrafią cuchnąć...
Lampki
oliwne zawieszone na ścianach były wygaszone i tylko dwie przy drzwiach
subtelnie przepędzały mrok ulewnego popołudnia, nadając otoczeniu przytulnego
charakteru. Estowi nie zależało na świetle, doskonale bowiem widział w
ciemnościach, nawet tych nieprzeniknionych, lecz wyłącznie ono przeganiało
koszmary nawiedzające go od czasu do czasu. Cienie nocy były przyjemne jedynie
wówczas, gdy łagodziła je obecność ulubionego człowieka.
Est
bezceremonialnie przysunął jeden z foteli do okratowania kominka i zaczął
ściągać z siebie mokre ubrania z czarną rękawiczką włącznie. Pozostając w samej
bieliźnie, o dziwo względnie suchej, kilkoma skrzętnymi ruchami rozwiesił
rzeczy na oparciu i podłokietnikach, nie zważając na to, że odsłania się przed
obserwującym go mężczyzną. W rzeczy samej, ostatnie miesiące odmieniły go pod
paroma względami.
Col
przeczesywał wilgotne włosy, zastanawiając się, co ze sobą począć. Nierzadko
widywał Estiego w ręczniku opasującym biodra, ale to nie to samo, co widzieć go
w samych majtkach w sypialni.
Sypialnia.
Miejsce z definicji prywatne, intymne, przeznaczone do czynienia rzeczy, jakich
powstydzić się można wśród opinii publicznej. Alkowa. Gniazdko miłości. Leże
rozpusty… Cholera!
Wylewając
na siebie mentalny kubeł lodowatej wody, potrząsnął głową i zaczął zdejmować
ubrania, chociaż jego strój wymagał trochę więcej zaangażowania z racji długich
rękawów, obcisłych nogawek oraz pasa ze sztyletami. Nie przestawał przy tym
mówić, starając się zapomnieć o tym, co stawiało w stan gotowości konkretną
część jego ciała.
-
Wracając do dezerterów. Dwoje wojowników i czaromiot. Nie wiadomo czy
współpracują, czy się rozeszli. Jeśli działają razem, to... Szlag by to! -
Musiał usiąść w fotelu, inaczej nie był w stanie ściągnąć spodni. - Jeśli
działają razem, to będziemy musieli się wycofać i spróbować ich rozdzielić, co
może okazać się najtrudniejszą częścią zadania. Nikt nie wie, w czym
specjalizuje się Leos. Prawdopodobnie jest czarodziejem, więc bez złożonej
inkantacji oraz gestykulacji co najwyżej ponabija nam siniaki.
Uwolniony
od wilgotnych i zimnych ubrań Colonell przeciągnął się w rozkosznym cieple
ognia. Jego rozleniwiony umysł z satysfakcją zarejestrował fakt, iż prawie cała
ich garderoba suszy się na dwóch umiejscowionych obok siebie fotelach.
Mimochodem zerknął przez ramię na milczącego chłopaka, który z mozołem
przekopywał komodę pełną czarnych ciuchów. Kształtna sylwetka Estiego
oddziaływała na niego z nieodpartą siłą...
Dość
już miał zajmowania się samym sobą. Potrzebował towarzystwa. Bliskiego
towarzystwa. Pragnął ciepła pod sobą lub nad, dla niego gotów był zrobić
wyjątek. Do cholery, gotów był na wszystko, byle to wspaniałe stworzenie
należało do niego! A teraz mógł tylko patrzeć, choć pragnął odciągnąć go od
pracy, na chwilę, chwileczkę...
I
jak niby wytrzyma te kilka dni w asyście przeklętego, uwodzicielskiego elfa?!
Aż gorąco mu się zrobiło, gdy zsuwał się w głąb fotela, byle więcej nie
patrzeć. I nie było to gorąco oddawane przez niewielki płomień trzaskający za
okratowaniem.
Est
nie zwracał uwagi na dziwnie zachowującego się przyjaciela, chociaż na
obrzeżach świadomości majaczył mu obraz jego skąpego odzienia. W pewnym stopniu
był już przyzwyczajony do ludzkiej nagości w łaźniach, więc i teraz niewiele
sobie z niej robił. Lecz sytuacja oraz towarzystwo podpowiadały jego wyobraźni
całkiem barwne scenariusze… Nie żeby nie orientował się, jak to jest z kobietą.
Rzecz jasna czysto teoretycznie, gdyż gadatliwi najemnicy z Twierdzy nader
chętnie dzielili się szczegółami swojego pożycia z każdym, kto chciał tego
słuchać. A także z tymi, którzy nie do końca chcieli, ale zostali zmuszeni przez
niesprzyjające warunki. I mimo że sam z kobietą nie próbował szczęścia, miał o
tym wyrobione jako takie pojęcie. Gorzej w przypadku dwóch mężczyzn. To była
zupełna abstrakcja.
Kiedy
wyrzucił wszystkie rzeczy z komody, zaświtał mu pewien pomysł. Szybko wciągnął
przez mokrą głowę pierwszy lepszy wymiętoszony bezrękawnik, dołączając do
kompletu równie czarne spodnie o szerokich nogawkach. Dopiero teraz mógł
cieszyć się odzyskaną pewnością siebie, wcześniej osłabioną przez poczucie
zażenowania połączone z niezręcznością. Bez wahania podszedł do Cola i stanął
tuż obok jego fotela. Wystawił lewą rękę niebezpiecznie blisko skaczących
jęzorów ognia, rozsiewając wokoło złociste refleksy drobnych ogniw.
-
Chcę ci coś pokazać - wyszeptał.
-
Nie to, o czym myślę, prawda? - mruknął z udawanym zawodem najemnik.
Wyprostował się, śledząc nieznaczny ruch palców Estiego.
-
Nie wiem, o czym myślisz, Col, ale na pewno nie o tym, co zaraz ujrzysz.
Obiecaj, że nie powstrzymasz mnie, ani nikomu o tym nie powiesz.
Gdy
otrzymał potwierdzenie, skoncentrował się na płomieniach. Wyciszył się i
przysunął dłoń jeszcze bliżej, wsuwając ją między metalowe pręty. Kątem oka
dostrzegł poruszenie Colonella. Mężczyzna walczył z własnymi reakcjami
nakazującymi mu pilnować lekkomyślnego dzieciaka, a patrzenie, jak ten prosi
się o poważne poparzenie, niczego mu nie ułatwiało.
Wtem
jeden z pomarańczowych języków odciął się od reszty, pochłonął podsunięty
artefakt i niczym wąż ruszył wzdłuż ramienia. Col znów się szarpnął, lecz jedno
spojrzenie na skupioną twarz Estiego zatrzymało go w pół ruchu, wywołując
uczucie paniki oraz niedowierzania. A także fascynacji.
Podekscytowany
Est rozprostował prawą rękę, wyciągając ją ku przyjacielowi. Wężowy kształt
rozedrganą woalką otoczył białą szyję i prześlizgnął się we wskazanym kierunku,
nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Owinął się wokół przedramienia oraz przegubu i
formując klinowaty łeb, zawisł nad wnętrzem otwartej dłoni, wpatrując się w
opadającego na fotel człowieka. Podłużna powłoka żywiołu mieniła się odcieniami
przygaszonej żółci, bladego oranżu oraz wschodzącej czerwieni, migocząc w
ciemnozielonych oczach oczarowanego zwiadowcy.
Lekki
uśmiech rozświetlił twarz Esta, gdy obejrzał się na Cola. W tym niepowtarzalnym
momencie przypominał on małego chłopca bez reszty pochłoniętego magiczną
sztuczką, a nie dojrzałego mężczyznę będącego biegłym łowcą i doświadczonym
najemnikiem.
Zaklinacz
Żywiołów pozwolił ognistemu kształtowi trwać w niezmienionej formie jeszcze
przez parę oddechów, po czym gwałtownie zacisnął prawą dłoń w pięść. Po
zduszonym płomieniu pozostała zaledwie smużka bezwonnego dymu ulatująca
spomiędzy palców. Zaprezentował ją oniemiałemu Colowi; skóra była nienaruszona,
gładka i miękka, o wnętrzu poznaczonym naturalnymi liniami oraz zagięciami.
-
Fenomenalne - wyszeptał Colonell. Mrugał przy tym, jakby nie do końca wierzył
własnym oczom. Zaraz jednak nabożną ciszę zastąpił entuzjastyczny wybuch. - To
prawda, co mówił o tobie Zrzęda! Twoja moc jest inna, wyjątkowa. Na Handlarza,
ty cały jesteś wyjątkowy! Czy to znaczy, że potrafiłbyś jej użyć przeciwko
naszym wrogom?
-
Nie wiem - odparł bez zastanowienia Est.
Teraz,
gdy Col zasugerował mu taką możliwość, z namysłem zapatrzył się w ogień
kominka. Ten naturalny taniec płomieni nie tylko suszył jego włosy, ogrzewał
ciało i wyciszał nadmiernie pobudzony umysł, ale też działał kojąco na zmysły
i, co zaskakujące, miał ogromny wpływ na tkwiący w nim pierwotny element.
Est
nie zużywał energii tajemnej podczas obcowania z żywiołem ognia i pewnego razu
boleśnie się o tym przekonał, ignorując symptomy przesilenia energetycznego.
Mag bardzo szybko musiał podjąć się odpowiednich działań, licząc, że lekcja ta
nauczy roztargnionego podopiecznego nowej ostrożności w stosunku do wszelkich
aspektów magii. W związku z tym nie można nazwać Esta pełnoprawnym czaromiotem,
nie manifestował bowiem zaklętej w nim mocy na określony ich regułą sposób.
Byłby to całkiem dogodny zbieg okoliczności, gdyby nie fakt, że nadal groziło
mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Bezustannie gromadził energię tajemną w ciele,
które nie mogło jej ani przetworzyć, ani uwolnić. Nawet teraz esencja
wzrastała, unosząc się wielobarwnymi smugami w granicach nieprzekraczających
zdrowej normy.
Ulegający
rozterkom chłopak skrzywił się, oszczędzając przyjacielowi zbędnych detali.
Lęgły się w jego głowie pod postacią czarnych myśli, a nie był to dobry pomysł,
by niepokoić Colonella tuż przed wyjazdem. Nie chciał obarczać go swoimi
problemami. Zamiast tego powiedział:
-
Nie wiem, czy będę w stanie coś zdziałać. Dotychczas tylko oswajałem się z nową
mocą... Nawet mistrz nie potrafi mi pomóc, bo ostatni Zaklinacz Żywiołów
przepadł stulecia temu wraz ze wszystkim, co świadczyło o jego istnieniu. Stał
się kolejną umierającą w zapomnieniu legendą. A ja jestem jej... kontynuacją.
Jak rany, nie wiem nawet, co o tym sądzić.
-
Czyli wszyscy byli w błędzie, twierdząc, że nie będzie z ciebie żadnego
pożytku! Wiedziałem!
Rozentuzjazmowany
Col całkowicie zapomniał, jak musi wyglądać w nieskromnym bieliźnianym
przyodziewku. Wstając z fotela, schwycił dłoń pociętą złotymi żyłkami artefaktu
i przesunął po niej kciukiem w pieszczotliwym geście. Niezmiernie cieszył go
fakt, że nie musi już powstrzymywać się przed okazywaniem uczuć w sposób, jaki
był dla niego najbardziej naturalny. Tak jak cieszyła go myśl, że przeczucie go
nie zawiodło.
Est
uśmiechnął się niewyraźnie. Popis umiejętności dodał mu nieco animuszu, lecz
ten ulotnił się szybko wraz z ugaszonym płomieniem, porzucając go na pastwę
przeszywającego zwątpienia. Oczywiście że dobrze zrobił wtajemniczając Cola.
Byli przecież przyjaciółmi, a już niebawem mieli stać się także braćmi
najemnymi, gdy przyjdzie im tropić dezerterów. Zapowiadała się nie lada
przygoda.
Splótł
palce ze śniadymi palcami człowieka, łącząc je w tęsknym uścisku. Ich dłonie
były tak bardzo różne... A może po prostu przygnębiony tym spostrzeżeniem na
siłę doszukiwał się niuansów, które mogłyby przemówić mu do rozsądku i odesłać
w niepamięć to, co dotychczas ich związało?
-
Wszystko w porządku, Esti. Kocham cię bez względu na to kim jesteś i co umiesz
- wyszeptał Colonell, zaglądając w szkliste skaleonie oczy. - I to, co do
ciebie czuję, nie zmieniło się od początku naszej znajomości. Jest silniejsze,
ale nie uległo przemianie. Zawsze będę u twego boku, dlatego proszę... ty też
mnie nie zostawiaj.
Słowa
miały moc. Wypowiedziane od serca, przesycone smutkiem i miłością zatrzymały
tracącego kontrolę nad emocjami chłopaka na czas konieczny, by człowiek bez
przeszkód zwieńczył swoją prośbę czułym pocałunkiem. Pocałunkiem oddanym z
miłością równą rozpaczy.
Magia
wyczerpała się w chwili, gdy Est stanowczo odsunął rozckliwionego partnera.
Posłał mu przepraszające spojrzenie i uderzenie serca później znów grzebał w
komodzie otoczonej stertą powywalanych ubrań.
-
Jak rany, wstydu nie masz, żeby mówić tak krępujące rzeczy w… w samych
majtkach.
Z
nową energią wybierał ubrania najlepiej nadające się na wyjazd. Jedną ręką
przekładał je ze stosu na stos, a drugą zawzięcie tarmosił końcówkę ucha,
starając się wyzbyć onieśmielenia ludzką nagością, którą nagle zaczął zauważać.
Wciąż czuł na skórze łaskotanie ciemnych włosków. Myślał, że będzie to dla
niego obrzydliwy szczegół cechujący gatunek, którego niegdyś nienawidził,
ale... nawet mu się podobały. Były krótkie, kędzierzawe, ciemne jak noc i
porastały tylko grzbiety ramion, nogi oraz w umiarkowanym stopniu pierś, cienką
strzałką przecinając brzuch w kierunku…
Zagryzając
wargi, skonsternowany Est popatrzył na manekina odzianego w czarną skórzaną
zbroję. Tego już było za wiele, by rozmyślał o takich rzeczach. Colonell to
mężczyzna!
-
Esti, wszystko dobrze?
Est
w duchu modlił się, by Col nie podszedł teraz do niego. Mógłby dostrzec coś,
czego nie powinien.
-
Jak rany, tak, lepiej być nie może, Col. Przepraszam. Zamyśliłem się nad… -
zaciął się, nie do końca pewny, co właściwie chciał powiedzieć. - Nad
pancerzem.
Nie
było to kłamstwem, a przynajmniej nie do końca. Nie miał go na sobie od dnia, w
którym przymierzał jego ostateczną wersję dostarczoną osobiście przez Jana
Kuśnierza. Przygotowana specjalnie dla białego elfa, osłaniająca najbardziej
wrażliwe punkty i pozostawiająca jeszcze więcej na swobodne poruszanie się
zbroja była wygodna i praktyczna, a nawet estetyczna. Dla Esta była szczytem
najśmielszych fantazji. I, co cieszyło go najbardziej, nie była sygnowana
emblematem Niedźwiedzi. Oznaczało to, że był nierozpoznawalny dla otoczenia.
Zupełnie jak rozsiani po Khaldunie agenci, jednostki najlepsze z najlepszych.
Colonell
zbliżył się do kukły. Oglądając matowe, czarne płaty muskał je palcami,
wzbudzając w przyglądającym mu się chłopaku przyjemne dreszcze.
-
Nigdy cię w nim nie widziałem – poskarżył się.
-
Ostatni raz miałem go na sobie, gdy Jan Kuśnierz dopasowywał go do mojej
postury - wyjaśnił pospiesznie Est. - Od tamtej pory ozdabia tę tu postać. -
Zgarnął wybraną odzież i rzucił ją na posłane łóżko. Sięgnął w dół, by spod
mebla wyjąć zrolowane woskowane sakwy oraz plecak. Szarpnięciem rozciągnął je
na całą szerokość. - Podejrzewam, że pojedziemy konno?
-
Owszem, dziś wieczorem stajnia będzie do naszej dyspozycji. Niech zgadnę…
Gniada i srokaty?
Nie
było to zamierzone, lecz tymi słowami człowiek wywołał uśmiech na sposępniałej
twarzy elfa. Est kochał te zwierzęta. Potrafił obłaskawić nawet najbardziej
dzikie i narowiste wierzchowce w czasie o połowę krótszym, niż najlepsi
masztalerze Twierdzy. Nic dziwnego, że ucieszyła go wizja spędzenia miłych
chwil w siodle, jednakże nie był aż tak niepoprawnym marzycielem. Nie będzie to
krótka podróż.
Do
jednej z toreb wrzucił małą stertę ubrań i dopchał ręcznikiem. Poszedł do
regału po drugiej stronie łóżka, przejrzał jego zawartość i wziął zakorkowane
buteleczki z etykietami na sznurku. Odłożył je na łóżko, po czym wrócił po
następne. Zrobił tak kilka razy, aż skompletował to, czego potrzebował.
Col
obserwował jego poczynania, w milczeniu podziwiając zwinne ruchy smukłej
sylwetki ukrytej pod luźnym odzieniem. Z satysfakcją stwierdził, że było na co
popatrzeć. A gdy Est wyjął z szuflady szafki nocnej czarny przeplatany pas z
pętlami do zawieszenia flakoników i sakiewkami, sprowokował kolejną rozmowę.
-
Czarny to twój kolor, Esti. Wspaniale kontrastuje z bielą skóry i uwydatnia
niezwykłą barwę tęczówek.
Nie
umiejąc przyjąć komplementu, speszony chłopak zerknął z wahaniem w stronę Cola
siedzącego na podłokietniku fotela.
-
Nie mogę ukryć nienaturalnie białej skóry, więc jest mi obojętne, jaki kolor
noszę – wymamrotał. - Ale zgadzam się, czerń jakoś do mnie przylgnęła.
Po
kolei wsuwał butelki w pętelki, jednocześnie sprawdzając ich zabezpieczenie.
Kiedy były gotowe, z regału zdjął pudełko z surowego drewna. Wyjął z niego
mieszki z suszonymi liśćmi i pudrowymi kulkami. Przełożył je starannie do
sakiewek przy pasku.
-
Nienaturalnie białej? - zdziwił się Col. - Dla mnie jest czymś naturalnym, jak
chmury na niebie czy śnieg w zimie. Jesteś jedynym w swoim rodzaju przejawem
życia. Cudem, a nie wynaturzeniem.
Śmiało
wygłoszona opinia tak poruszyła Esta, że prawie upuścił pas z cenną
zawartością. Musiał przerwać pracę, żeby odzyskać panowanie nad ciałem i
myślami, które ruszyły na wyścigi z pozostawionym daleko w tyle rozsądkiem.
Nagle
zrobiło mu się zimno i zapragnął, aby oczekujący reakcji człowiek oddał mu
trochę własnego ciepła - więcej niż trochę. Przestał utrzymywać kontakt z
rzeczywistością i dryfował gdzieś na skraju jaźni, przegrywając z własnymi
pragnieniami...
Otrzeźwiony
chłodnym powiewem, który wraz z rześkim zapachem deszczu wpadał przez wąskie
szczeliny w okiennicach, natychmiast powrócił do pakowania niezbędnych rzeczy,
gorączkowo krążąc po całej komnacie.
Z
szuflady toaletki wyjął mydło łojowe oraz słoiczek z maścią, która, podobnie
jak butelki, posiadała pokrytą kanciastym pismem etykietkę. Zapakował wszystko
do drugiej wiązanej torby. Hubka i krzesiwo, przyjaciele każdego poszukiwacza
przygód, powędrowały w ślad za nimi.
Zajęty
zbieraniem przedmiotów nawet nie spostrzegł, że Colonell ubrał koszulkę, na
wpół wysuszoną bluzę i przeklinał zesztywniałe od wody spodnie. Gdy w pełni
ubrany podszedł do drzwi, wspólnie ustalili, że z nadejściem wieczornej warty
spotkają się pod salą odpraw. Col powiadomi Złowieszczego Niedźwiedzia o ich
rychłym odjeździe, natomiast Est postanowił spożytkować pozostały mu czas na
założenie zbroi zaprojektowanej specjalnie dla niego.
Wreszcie
Est został sam w ciepłym półmroku sypialni. Zaczął ściągać z manekina
wierzchnie elementy, z namaszczeniem układając je na blacie komody. Zrzucił z
siebie wymiętą odzież i zaczął ubierać pancerz zgodnie z zapamiętanymi
wskazówkami.
W
pierwszej kolejności wdział czarne obcisłe spodnie z cienkiej skórki oraz
podobną koszulkę ze stójką i bez rękawów. Dzięki temu zbroja nie będzie go
obcierała ani odparzała. Wyprężył się, gdy wrażenie dyskomfortu przejęło go w
całości. Nienawidził przylegających ubrań, a złośliwa wyobraźnia co rusz kąsała
poczuciem skrępowania ruchów, co nie do końca było prawdą. Luźna odzież tylko
by mu wadziła.
Odwracając
uwagę od pierwszej niedogodności, rozejrzał się za następną. Jego wzrok padł na
rzucone przy drzwiach buty. Znoszone, z wysokimi cholewami, były ulubionym
elementem jego codziennego stroju. Okute metalowymi płytami noski czyniły z
nich obuwie solidne i wytrzymałe, natomiast znajomy ciężar nieco osłodził
gorycz niewygody, o której zapomniał, wiążąc je wprawnie i zapinając klamry pod
kolanami. Dokładne sznurowanie ich zajmowało nieco czasu, lecz była to niska
cena za komfort i praktyczność. Znakomicie nadawały się zarówno do jazdy
konnej, jak i pieszej wędrówki.
Tupiąc,
by dopasować buciory, zawrócił do komody. Płaty wzmocnionej i farbowanej na
czarno skóry nachodziły na siebie naprzemiennie. Łączone metalowymi nitami,
matowymi i czarnymi jak reszta ekwipunku, tworzyły całkiem zgrabny półkirys
pozbawiony ozdób. Szerszy w barkach, zwężający się na żebrach skutecznie
osłaniał klatkę piersiową oraz łopatki, nie uciskając ani nie uwierając. Gdyby
nie bezrękawnik, brzuch byłby odsłonięty. Był to celowy zabieg zmyślnego
rzemieślnika, zapewniał bowiem ogromną mobilność w trakcie walki, co dla Esta było
priorytetem.
Zaciągnął
ostatnie paski, wetknął luźne końce w ciasne szlufki uprzęży i odetchnął pełną
piersią, z satysfakcją przyjmując współpracę głębokiej czerni z najczystszą
bielą. Jakby nosił na sobie drugą skórę. Niesamowite uczucie.
Segmentowe
naramienniki z wysokim kołnierzem chroniącym kark i boki szyi zakrywały barki
noszącego. Przymocowane do napierśnika paskami i sprzączkami komponowały się z
całością, ale przede wszystkim były ruchome, dzięki czemu zostawiały
zdumiewająco duże pole manewru. Est unosił ręce, rozciągał się, wykonywał
pojedyncze uderzenia i wprost nie mógł wyjść z podziwu dla kunsztu mistrza
rzemieślniczego. To była magia w fizycznej postaci!
Z
rosnącym uśmiechem naciągnął na przedramiona karwasze z regulowanym obwodem.
Kończące się tuż przy łokciu, miękkie, aczkolwiek wytrzymałe, ukazywały biel
skóry na wewnętrznej części. Nieodzowna czarna rękawiczka zasłoniła bransoletę
na lewej dłoni, podczas gdy prawa była odkryta.
Całości
dopełnił szeroki pas oraz skórzane nogawice na udach.
Est
z podnieceniem okrążył komnatę. Wykonał serię standardowych ataków, uników,
przewrotów oraz osłon, podczas których pancerz ani razu nie zawadził, idealnie
dopasowując się do gwałtownych zrywów. Euforia sięgnęła apogeum, gdy przejrzał
się w lustrze toaletki. Matowa czerń nieśmiało odbijała blask ognia, jak gdyby
nie chcąc zostać dostrzeżoną. Z uśmiechem obnażającym kły Est oglądał się z
każdej strony, zachwycony dziełem rzemieślnika z Adeili. Taka zbroja musiała
być kosztowna. Mimo braku zdobień wykonano ją znacznie solidniej niż pospolite
pancerze tropicieli i strzelców z Twierdzy. Ponadto wyróżniała się jak
czarnopiór pośród szarudłów. Przygotowana na specjalne zamówienie nijak nie
przypominała tych, w jakie wyposażeni byli najemnicy.
Ludzie
będą gadali, to na pewno. A teraz biały elf, Zaklinacz Żywiołów, da im
prawdziwy powód do plotkowania!
Materiałowy
pas z miksturami i proszkami opasał wzdłuż skórzanej przepaski, wsuwając luźne
końce w metalowe obręcze. Przezornie skontrolował, czy węzeł trzyma, a
następnie chwycił pelerynę naznaczoną niejedną podróżą.
Zapał
Esta przygasł, kiedy przeszłość napłynęła chłodną, trzeźwiącą falą. Peleryna
mistrza. Pierwsza rzecz, jaką bezinteresownie otrzymał od człowieka. Pamiętał
niezrozumiałe uczucie towarzyszące chwili, gdy ciepło materiału opadło na jego
smaganą deszczem i wiatrem głowę, spowite w zapach, jakiego nigdy nie zapomni.
Tak jak nie zapomni czarnookiego mężczyzny, który wykonał pierwszy krok na
drodze pojednania wycofanego elfa ze znienawidzonymi ludźmi. Pojednania elfa z
samym sobą.
To
było rok temu. Zaledwie rok. A teraz znów szykował się do drogi, lecz tym razem
bez wsparcia troskliwego i wymagającego opiekuna.
W
niedorzecznie tęsknym odruchu wtulił nos w zwiniętą pelerynę, nie wyczuł jednak
niczego poza zapachem otoczenia. Woń mistrza już dawno ulotniła się z
przedmiotu, pozostawiając jedynie wytarty w pamięci ślad. Nie popadając w
nostalgię, wygładził pelerynę i zarzucił na ramiona, zapinając srebrną broszę
przy kołnierzu, nie bacząc na wiszące luźno troki. Ułożył niepasujący do jego
uszu kaptur i zgarnął torby, by z bólem serca wreszcie opuścić to miejsce. Być
może na zawsze.
Obładowany
zostawił za sobą bałagan i kwaterę, z którą wiązał mnóstwo dobrych wspomnień.
Jeszcze przed momentem szczęście przejmowało go we władanie, a teraz popadł w
kolejną skrajność, ponurą i mroczną jak nachodzące go przeczucia.
Idąc
korytarzem minął dwóch młodych czarodziejów w czerwonych tunikach, znanych mu
wyłącznie z widzenia, a może w ogóle nieznanych. Pozdrowił ich oszczędnym
skinieniem, zatopiony we własnym świecie. Zignorował zdumione spojrzenia, jakie
za nim posyłali, kiedy znikał za zakrętem stromych schodów. Podobnie było, gdy
z postawionym kapturem przebiegał przez dziedziniec. Podłużne płatki poziomych
uszu niewygodnie zginały się pod ciężkim od wody materiałem. Czarny pancerz
przyciągał uwagę nie gorzej niż wypchane po brzegi torby, z których woskowanego
materiału spływały solidne strugi wody. I jak jeszcze do niedawna Est umarłby
od nadmiaru atencji, tak teraz nawet nie zdawał sobie sprawy z wrażenia, jakie
wywołuje pośród najemników. Miał jasny cel i ku niemu dążył, wspinając się po
schodach największego gmachu warowni.
Zmokły
Colonell czekał na partnera w absolutnej ciszy. Ciemnobrązowy kirys z
wyprawionej skóry pokryty maskującymi żłobieniami nie prezentował się tak
zjawiskowo jak Esta, lecz wciąż chronił tors oraz ramiona człowieka przed
zagrożeniami czyhającymi poza murami Twierdzy. W przeciwieństwie do elfa,
ludzki zwiadowca założył ciemnozieloną, rozciętą po bokach tunikę, której
rękawy, kaptur oraz luźne poły wystawały zza skórzanych osłon. Pojedynczy
naramiennik na lewym barku łączył się z zarękawiem i rękawicą strzelecką bez
trzech palców. Zielona peleryna w brązowe cętki ukrywała bandolier z nożami do
rzucania oraz przysłaniała sztylety zablokowane w pochwach u bioder.
Coś
jednak nie pasowało do całości. Col nie miał przy sobie długiego łuku. Ani
kołczanu wypełnionego strzałami zdolnymi uśmiercić olbrzymiego odyńca. Miał za
to plecak przewieszony przez ramię. I głupią minę.
Wytatuowany
mężczyzna gapił się na białego elfa, który z kocią gracją przemierzał
oświetlony pochodniami, rozedrgany cieniami korytarz, oburącz ściągając mokry
kaptur. Col nie przyznał tego na głos, ale Esti wyglądał tak pociągająco, że
szkoda byłoby to wszystko z niego zdzierać.
-
Jak rany, Col, jeśli będziesz się tak na mnie gapił, to ci szczęka odpadnie. I
zamknij ją lepiej. Wyglądasz mało inteligentnie.
-
Gapienie się z definicji jest mało inteligentne, Esti – skwitował, gdy chłopak
zbliżył się do niego. - Jeszcze nie wybiła warta, ale możemy wejść. Stary już
przyszedł.
Do
tej pory Est miał wątpliwą przyjemność dwukrotnego spotkania Złowieszczego
Niedźwiedzia i wcale nie spieszyło mu się, aby ujrzeć go ponownie. Szczególnie,
że ich wzajemna nienawiść z każdą audiencją drastycznie wzrastała, grożąc
nieprzewidzianym biegiem wydarzeń. Nie mógł jednak przeciągać tego w
nieskończoność, toteż biorąc głęboki wdech, skinął tylko głową, wbijając wzrok
w czubki ubłoconych butów.
Ciepłe
palce dotknęły jego chłodnego policzka. Czuły gest zaskoczył go, lecz też dodał
mu otuchy. Podobnie jak uczynił to łagodny uśmiech odbity w oczach człowieka.
Byli
gotowi. I wspólnie przestąpili próg sali odpraw.
Przestronne
pomieszczenie z wysokimi oknami wychodzącymi na zachód przez większą część dnia
kryło się w miękkim półcieniu, przez co nierzadko paliły się tu pochodnie,
przenikając lekką atmosferę ciężkim zapachem dymu. Jedyną widoczną ozdobą była
wisząca na przeciwległej ścianie pożółkła mapa w solidnej drewnianej oprawie,
zapewne przestarzała i pamiętająca czasy świetności tuż po Wojnie Bogów.
Chłodna sala pozbawiona była mebli za wyjątkiem olbrzymiego stołu ustawionego w
centralnej części oraz stojącego nieco za nim masywnego fotela na podwyższeniu,
aktualnie zajmowanego przez pana i władcę tego miejsca.
Złowieszczy
Niedźwiedź nigdy nie przebywał w towarzystwie strażników. Olbrzymi wojownik sam
doskonale potrafił się o siebie zatroszczyć, a potrzebę otaczania się
wartownikami uznawał za szlachecką naleciałość godną słabych i tchórzliwych.
Jego jedynym osobistym przybocznym był potężny miecz dwuręczny, z którym się
nie rozstawał.
Jak Colonell ze sztyletami, przemknęło przez głowę
niespokojnego elfa.
Nie
zabrakło tu także Maga, którego obecność nie zaskakiwała. Natomiast dwójkę
najemników mocno zaintrygował trzymany w żylastych dłoniach starca kostur,
którym ten podpierał się jakby dla zachowania równowagi. Hebanowy gładki kij na
obu końcach okuty był stalą lśniącą odbitym światłem pochodni
Zatrzymując
się przed podwyższeniem, Colonell stanął w lekkim rozkroku, pochylił głowę i
sztywnym ruchem uderzył się w pierś na wysokości serca. Est ograniczył się do
zgięcia karku, unikając wściekle łypiących na niego oczu. Myśl o pięknej broni
odeszła w niepamięć pod naporem dotykającej go paniki.
-
Starczy tych formalności, przejdźmy wreszcie do rzeczy - niski, pozbawiony
wszelkich oznak sympatii bas poniósł się po sali, odbijając groźnym echem od
ścian oraz stropu.
Est
spod czarnych brwi przyglądał się grubiańskiemu mężczyźnie. Przywódca
najemników wśród żołnierzy nazywany był Złowieszczym Niedźwiedziem, a to za
sprawą ogromnych rozmiarów, legendarnej siły oraz dzikiego usposobienia. Na
polach bitew zyskał sławę mężnego wojownika po mistrzowsku posługującego się
mieczem wielkości dorosłego mężczyzny. W Twierdzy uważano go za zwierzchnika
surowego, nieprzejednanego i konsekwentnego, dla wrogów zaś był cholernym
draniem trudnym do zabicia. Odziany w stalowy kirys oraz futra niczym
barbarzyńca, z krótko przystrzyżoną brodą i grzywą bujnych, ciemnobrązowych
włosów rzeczywiście wyglądał jak niedźwiedź. Niedźwiedź, którego nieugiętość
objawiała się na wiele brutalnych sposobów.
-
Trzech głupców postanowiło opuścić szeregi kompanii. Dezerterzy! - Usta
ogromnego mężczyzny skrzywiła odraza. - Nie ma tajemnicy w tym, co chcę, byście
uczynili. Nie dbam o sposób, w jaki rozwiążecie ten problem, o ile nie wyjdą z
tego żywi. Interesuje mnie jedynie ich broń. Jest warta więcej, niż oni. Czy to
dla was zrozumiałe?
Colonell
potwierdził zdawkowym ruchem głowy. Niedźwiedź spojrzał na białego elfa.
Est
starał się nie spoglądać w oblicze przywódcy, ale pewien szczegół nie dawał mu
spokoju. On i Colonell mieli cechy wspólne, byli do siebie zatrważająco podobni
- ten sam kolor oczu, włosów oraz skóry. Pożałował, że zajął miejsce po lewej,
bo barwnik pokrywający połowę smagłej twarzy partnera maskował przystojne rysy,
utrudniając porównanie. Podobnie rzecz miała się z gęstym zarostem przywódcy,
teraz elegancko przyciętym.
Do
porządku przywołał go podszyty kpiną grom z jasnego nieba, aż rozkojarzony
drgnął niezauważalnie.
-
A cóż to, Magu? Twój pupilek wreszcie dojrzał na tyle, aby spuścić go z
łańcucha?
Stary
doradca nie przejął się złośliwością zwierzchnika. Opuścił swoje zwyczajowe
stanowisko po prawicy przywódcy i pokonując kilka stopni, dołączył do młodych
najemników, opierając się na kiju jak schorowany staruszek.
-
Zdaję sobie sprawę z komeraży docierających do twych uszu, mości Niedźwiedziu –
odparł cierpliwie - muszę cię jednak poprawić. Nikogo nie spuszczam z łańcucha.
Dobrotliwy
uśmiech zagościł na pomarszczonej twarzy Maga, kiedy spojrzał na podopiecznego.
Położył dłoń na czarnym opancerzonym barku w geście wyrażającym dumę. Est ani
drgnął, z wdzięcznością przyjmując napływające od człowieka emocje przepojone
troską i ciepłem.
Nie
wypuszczając ramienia ucznia z uścisku, Mag obrócił się do cynicznego
Złowieszczego Niedźwiedzia.
-
Estalavanes jest gotów dowieść swej przydatności i wartości, dlatego zgodziłem
się, by towarzyszył zwiadowcy Colonellowi. Jest lojalnym przyjacielem, oddanym
sojusznikiem i, jak się jeszcze okaże, niebezpiecznym przeciwnikiem -
oświadczył z przekonaniem mającym podbudować osłabione morale ucznia.
Przywódca
pochylił się do przodu, chcąc lepiej przyjrzeć się chłopakowi.
-
Aż żal mnie ogarnia na myśl, że nie ujrzę, jaki to z niego niebezpieczny
przeciwnik! – zaśmiał się szyderczo. - Ale nie widzę przeciwwskazań by dowiódł,
że szkolenie go nie było stratą czasu i funduszy.
Ogromny
człowiek przez chwilę zastanawiał się nad dalszymi słowami. Nie mogąc ich
znaleźć, wstał z prowizorycznego tronu, złapał rękojeść potężnego miecza i
wolnym, ociężałym krokiem zszedł z podwyższenia. Był jak niedźwiedź budzący się
z zimowego snu; nie do końca świadomy otaczającego go świata, ruszający na
krwawe łowy. Przystanął naprzeciwko wysokiego zwiadowcy, którego przerastał o
kudłatą głowę. Oderwawszy do swego paska podzwaniający mieszek, przekazał go do
rąk wytypowanego najemnika.
Niepożądana
bliskość masywnego mężczyzny wzbudzała w Eście najniższe instynkty, od
panicznego lęku poczynając, na palącej nienawiści kończąc. Chciał się odsunąć,
ale histeria pospołu z furią wbiły go w ciosane kamienie posadzki,
unieruchamiając i zmuszając do znoszenia ciężkiego, odpychającego odoru
niedźwiedzich futer. Zresztą oddech tego człowieka nie był lepszy.
-
Skończyliśmy – warknął Złowieszczy Niedźwiedź, zerkając z ukosa na kurczącego
się w sobie elfa i stojącego przy nim Maga. - Ruszajcie. I nie ważcie się
zawieść moich oczekiwań. Choć w waszym wypadku śmierć może nadejść z obu
kierunków.
Colonell
usunął się przywódcy z drogi.
Mag
odczekał, aż drzwi zamkną się z hukiem za Złowieszczym Niedźwiedziem i dopiero
wtedy puścił ucznia. Stając na wprost niego, wyciągnął przed siebie kostur,
który specjalnie z tej okazji odszukał pośród reliktów własnej przeszłości.
Solidny, gładki kij z drewna hurmy hebanowej nie wyglądał na swój wiek, czego
nie można było powiedzieć o jego posiadaczu. Najwyższy czas, aby świetnie
wyważona i wytrzymała broń znalazła nowego właściciela.
Zachęcony
łagodnym wyrazem błyszczących onyksów Est zacisnął palce wokół ciepłego
drzewca. Drżał. Albo to broń drżała w jego ręce, czego nie umiał jednoznacznie
określić. Przechodzące na ciało uczucie mrowienia wprawiło go w osłupienie.
Kostur
nasycono magią.
Pewny
swojego wyboru Mag poluzował chwyt, przekazując cały ciężar odpowiedzialności
godnemu następcy i odstąpił krok w tył, pozwalając mu zapoznać się z
przedmiotem.
Mrowienie
ustało, teraz zastąpione dziwnym poczuciem kotłującej się w jego wnętrzu
energii. Jak gdyby jego esencja zareagowała na nieokreśloną moc kostura. I
zaakceptowała ją. To niepojęte doznanie zmroziło krew w żyłach Esta, ale także
przyspieszyło rytm serca. Nie był w stanie wydusić z siebie najprostszego
podziękowania, tylko ważył kij w dłoniach i oglądał go ze wszystkich stron,
choć z każdej wydawał się niemal identyczny. Chciał go wypróbować, lecz z
usłyszeniem pieśni bitewnej będzie musiał poczekać na odpowiedni moment.
Chłopięce podniecenie aż roznosiło go od środka.
-
Mistrzu, jestem… To jest… On… - zaciął się, z rozchylonymi ustami wpatrując w
ledwie dostrzegalne czarne słoje. - Co to za magia?
-
Musisz sam to odkryć, chłopcze. Uznaj to za dodatkowe zadanie. - Odsunąwszy
się, Mag ustąpił miejsca zaciekawionemu Colonellowi. - Od siebie powiem, że
hebanowy kostur oddziałuje na energię użytkownika, wiążąc się z nią. To
wyłącznie teoria. Legenda. Nie było mi dane zweryfikować jej prawdziwości, a
jak dotąd nie spotkałem nikogo, kto zasługiwałby na tak cenny dar. Jak dotąd –
podkreślił.
Zwierzęce
kły błysnęły w szczerym uśmiechu.
-
Dziękuję z całego serca, mistrzu… Z taką bronią musi nam się udać!
-
Ty sam jesteś bronią, Estalavanesie. - Starzec stuknął sękatym palcem w
przysłonięte niesforną grzywką czoło młodego elfa. - A to więcej, niż mają
inni. Jesteś istotą nocy kroczącą za dnia i obie te pory są twoimi
sprzymierzeńcami. Bądź świadom tej przewagi i zrób z niej użytek. A teraz
ruszajcie, nim zmierzch zastanie was na trakcie. Śmiało, chłopcze, zobaczymy
się już wkrótce.
-
A czy… Moja esencja chyba przekroczy granicę zanim wrócimy do Twierdzy, więc
czy… czy mógłbyś...
Col
nie rozumiał skąd ta nagła zmiana w zachowaniu Estiego. Nie, żeby nie przywykł
do chwiejności jego nastrojów, ale to skrępowanie udzielało się nawet jemu.
Sytuacja
szybko się wyklarowała, gdy doradca Niedźwiedzia z ojcowskim uśmiechem podał
uczniowi dłoń. Zakłopotany Est przyzwolił zgrabiałym palcom objąć własne. Nic
się nie wydarzyło. Mistrz i jego uczeń w dziwny sposób trzymali się za ręce,
trwając w bezruchu.
Dla
zwiadowcy była to dość intymna scena i aż głupio mu było w tym uczestniczyć,
lecz taktyczny odwrót nie wchodził w grę. Zerknął więc niepewnie na
zachłystującego się powietrzem Estiego, który w obronnym odruchu przyciągnął
dłoń do piersi. Skołowany Col zwrócił się do Maga i sam omal zakrztusił się
śliną, kiedy napotkał spojrzenie starego mnicha, zagubione i mętne jak po
nadużyciu alkoholu.
-
Czy wy…? Co tu się stało?
-
Mistrz musi regularnie pobierać ode mnie moc - wytłumaczył cicho Est. – Moja
energia tajemna łączy się z jego energią fizyczną, pochłania ją i wygasa. To
trochę tak, jak gdyby podpalić kawałek pergaminu. Ogień pożera go, po czym oba
znikają, zostawiając po sobie dym. I popiół.
Sędziwy
człowiek zmuszony był podeprzeć się na ramieniu ucznia, inaczej straciłby grunt
pod nogami. Zakręciło mu się w głowie tak potężnie, że nawet nie ryzykował
podnoszenia wzroku. Potrzebował chwili, by odzyskać względną przytomność. A i
ona nie gwarantowała lepszego samopoczucia.
-
A ja nie mógłbym tego zrobić? - Colonell wyraził wątpliwości ściągnięciem brwi.
- Jestem młody.
-
To nie od wieku zależy, młodzieńcze - wychrypiał Mag, prostując się na niezbyt
imponującą wysokość. Ciężko łapał dech. - Esencja Estalavanesa nie opuszcza
jego ciała. Trzeba ją stamtąd wydostać. Siłą. Co nie jest przyjemne dla żadnego
z nas. Nie potrafi jej także dobrowolnie przekazać. A trzeba mieć na uwadze jej
poziom. Inaczej energia tajemna rozerwie go na strzępy. Wraz z bliskim
otoczeniem.
Est
uśmiechnął się smutno i przepraszająco zarazem.
-
To jest jak klątwa, Col. Nie ma innego sposobu.
-
Więc co w sytuacji, kiedy nasze zadanie się wydłuży? – Colonell obrócił się do
Maga. - Nie wierzę, że nie pomyślałeś o tym, zanim zgodziłeś się wysłać go ze
mną!
-
Pozostanie nam zanoszenie modłów, aby do tego nie doszło.
-
Magu, my mamy opuścić Twierdzę na stałe. Na stałe!
-
Jeszcze nie teraz, Colonellu, jeszcze na to czas. - Mnich odepchnął się od
podpory, jaką był dla niego uczeń, i ostrym spojrzeniem przywołał do porządku
rozsierdzonego wychowanka. Po momencie jego słabości nie było już śladu. -
Teraz macie do wykonania zadanie. Macie cel, który powinniście osiągnąć bez
oglądania się na okoliczności.
Col
spokorniał, lecz nie przeprosił, przekonany o słuszności swojego zdenerwowania.
-
Ruszajcie, chłopcy. Wiele zostało już powiedziane, a jeszcze więcej czeka was
wysiłku i pracy.
Usłuchali.
Pożegnali się z doradcą i niemrawo opuścili salę odpraw, a Est, wykorzystując
ostatni moment, jeszcze raz obejrzał się na samotnego starca. Pojedyncze
skinienie mistrza dodało mu odwagi.
Osłabiony
poborem mocy Mag odprowadził ich wzrokiem. Nie miał przeczuć, a żaden
nieoczekiwany przebłysk nie zmącił jego myśli. I tylko jedna z nich, urokliwie
pocieszna, zdołała przebić się ponad resztę. Żegnał właśnie dwóch podopiecznych
i mimo że obu traktował z równą sympatią, tak wyłącznie do jednego z nich żywił
ojcowskie uczucia.
***
Pełen kałuż dziedziniec opustoszał,
gdy w wieczornej szarudze mieszkańcy warowni udawali się do swoich kwater lub
wyznaczonych zadań. Para uzbrojonych najemników pozornie niczym nie różniła się
od reszty i dopiero dłuższa obserwacja ujawniała ich realną tożsamość: człowiek
z tatuażem oraz biały elf. Ci ostatni ludzie, których mogli jeszcze tu dojrzeć,
byli zbyt zajęci, by interesować się wyjezdnymi.
Deszcz
skończył padać i zrobiło się parno. Strzępiasta mgła unosząca się znad błota
oblepiała wszystko dokoła. W drodze do kuchni Colonell nie odezwał się ani
słowem, co było do niego raczej niepodobne, choć miało swoje początki w
niedawnej utarczce z Magiem. Na dodatek wyraz jego twarzy był niepokojąco
poważny. Niestety Est nie zwrócił uwagi na jego zasępienie. Skupiony na
kosturze nie wykazywał chęci przerywania ciszy, która w żadnym wypadku mu nie
doskwierała. Sam miał sporo do przemyślenia.
Z
kuchni zabrali świeżą porcję podpłomyków, suszone mięso i kilka jabłek, po dwa
bukłaki świeżej wody oraz trochę miodowych ciastek, które Est tak uwielbiał.
Zapasy będą uzupełniać na bieżąco. Kolacje postanowili jadać w gospodach, w
których się zatrzymają, ewentualnie polując na drobną zwierzynę w pobliskich
lasach.
Stajnie
znajdowały się nieopodal kuchni, toteż nie musieli wędrować daleko w pomału
zapadającym zmroku. Niecierpliwa Gniada podrzucała łbem w oczekiwaniu na
jeźdźca. Do jej siodła przytroczony był już długi łuk i kołczan ze strzałami o
zielonych pierzyskach. Est sprawnie osiodłał łaciatego ogiera, mocując do
siodła torby i plecak. Nie do końca wiedział, co począć z kosturem, ale
rezolutny Col przyniósł tubus owinięty skórzanymi paskami i pomógł go
przytroczyć do siodła. Co prawda drewniana tuleja obita miękką skórką była
przeznaczona na sztandary, lecz w przypadku kija bojowego sprawdziła się
wyśmienicie.
Wyprowadzając
konie ze stajni, skierowali się ku rozwartej paszczy ogromnej bramy. Est
ostatnim spojrzeniem omiótł wnętrze skąpanej w czerwieni zachodzącego słońca
Twierdzy Niedźwiedzi. Błotniste kałuże skojarzyły mu się z zanieczyszczonymi
wybroczynami na martwym ciele. Gorące wilgotne powietrze zastygło pośmiertnym
tchnieniem, niezmącone najmniejszym podmuchem.
Wspiął
się na siodło i moszcząc wygodnie na siedzisku, dotknął swojej nowej broni
spoczywającej w tulei przy siodle. Magia wibrowała, pobudzając jego własną i
wprawiając ją w ekstatyczny taniec. Poddając się temu wrażeniu czuł wyłącznie
spokój.
Lecz
spokój ten nie trwał długo.
Żelazne
zęby uniesionej brony zostały kilkadziesiąt metrów za nimi. Było już za późno
na odwrót, a rażony piorunem świadomości Est uzmysłowił sobie nagle, że
przyjdzie mu pozbawić życia trójkę ludzi. A przecież nigdy nikogo nie zabił. I
wątpił, czy w ogóle będzie umiał to zrobić.
Dwóch
jeźdźców przemierzało rozmokłe błonie pod czujnym okiem wieczornej warty
spacerującej po skrywających się w gęstniejącej mgle murach. Colonell nadal
milczał, wkraczając na trakt wiodący ku najbliższemu miastu, które zrozpaczony
Est miał poznać z najgorszej strony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz