niedziela, 27 października 2024
35 level!
piątek, 18 października 2024
~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 8 ~~
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Zaklinacz Żywiołów - rozdział 8
Doznawszy niemałego wstrząsu,
Estalavanes w skrajnym osłupieniu wpatrywał się w twarz młodej dziewczyny. Nie
potrafił oceniać ludzkiego wieku po samym wyglądzie, ale nawet dla niego była
stanowczo zbyt młoda, by aspirować do miana dezertera Leosa. Rumieniec zniknął
z jej delikatnego oblicza, odsłaniając liczne piegi rozsiane po nosie i
gładkich policzkach. Rozszerzone źrenice okolone tęczówką koloru burzowego
nieba hardo oddawały spojrzenie elfa, który przyznać musiał, że nie mogły one
należeć do prostej wieśniaczki. Coś było na rzeczy. Albo raczej coś nie pasowało
do całości.
„Mówiłeś, że poszukujecie czaromiota imieniem
Leos. Właśnie mnie znaleźliście”.
Nie
mogła być tym, za kogo się podawała! Była zwykłą dziewczyną! Może podopieczną
Leosa? Albo przyszła ze sprawunkami czy podzięką za pomoc? Niemożliwe, by była
tym, kogo przybyli spacyfikować. Zabić.
Ani
się obejrzał, kiedy nie mniej zaskoczony Colonell stanął przy nim.
-
Mag Leos zdezerterował z Kompanii Najemnej Niedźwiedzi - powiedział,
przyglądając się dziewczynie. Jego również nie przekonały słowa samozwańczej
Leos. - No i nie jesteś mężczyzną. Mam o
tym pewne pojęcie.
Oszołomiony
Est nie śmiał pytać, skąd ta pewność, choć domyślał się, że miało to związek z
niedawną łapanką.
-
Jak młoda dziewczyna, zielarka, może być groźnym magiem? – niedowierzał,
wtórując partnerowi. - Chyba że nie zdradzasz nam wszystkiego. Próbujesz go
chronić? Czy też podszywając się pod niego zamierzałaś mnie podejść?
Dziewczyna
na kilka uderzeń serca utkwiła wzrok w sztyletach u pasa najemnika i cofając
się pospiesznie, posłała błagalne spojrzenie białemu elfowi. Roślina w jej rękach
ukruszyła się nieco, gdy lękliwie przyciskała ją do piersi.
-
Pod nikogo się nie podszywam, to ja jestem Leos! - broniła się rozpaczliwie. -
Nikomu nic nie zrobiłam! A on… ten cały Niedźwiedź… - Rozległo się kliknięcie,
gdy mężczyzna z tatuażem odbezpieczył jeden ze sztyletów. - Co chcecie mi
zrobić?
Est
natychmiast się ocknął, słysząc charakterystyczny odgłos niesiony zaduchem
izby. Złapał spoczywającą na rękojeści dłoń człowieka i dociskając ją do
pochwy, uniemożliwił wysunięcie ostrza choćby o milimetr.
-
Nie, Col, nie będę w tym uczestniczył - oświadczył z całą stanowczością, na
jaką było go stać. - Nie pozwolę ci jej zabić. Nawet jeśli mówi prawdę i jest
naszym celem.
-
Musimy dostarczyć Niedźwiedziowi chociaż ten jeden dowód - warknął
nieprzejednany Colonell. - Nie możemy aż tak spierdolić tego zadania, bo to my
skończymy skróceni o głowę!
Łowca
nie przestawał obserwować ofiary skulonej przy szafce pod przeciwległą ścianą.
Dziewczyna drgnęła niespokojnie, aż zagrzechotała zawartość komódki. Est wciąż ściskał
jego rękę, naciskając nań, gdy usiłował wydostać broń. Col odepchnął go i
wyszarpnął klingę. Zręcznie zmienił chwyt na rękojeści, postępując krok ku Leos.
-
Do reszty ci odbiło! - wrzasnął Est i obszedł palenisko, by stanąć pomiędzy
przyjacielem a zielarką. Pochwycił jego szerokie ramiona i zaparł się stopami,
za wszelką cenę starając się go powstrzymać.
Cierpliwość
Cola wyczerpała się. Wyrwał się i obrócił w taki sposób, że obaj stali teraz bokiem
do dziewczyny, zupełnie nieświadomi, co dzieje się po jej stronie.
Leos
upuściła cenną roślinę. Rozsunęła dłonie, jak gdyby trzymała w nich kulisty
przedmiot i z wyczuciem głaskała powietrze, muskając powierzchnię nurtu płynnie
poruszającymi się palcami. Szeptała przy tym śpiewnie w języku, którego żaden z
dwóch najemników nie rozumiał, aczkolwiek dla Esta brzmiał on znajomo.
Paskudnie znajomo… Inkantacja! Formowanie płomienia. Widział to kiedyś w
Twierdzy, nocą, gdy czarodzieje zwani piromantami podpalili stos pogrzebowy.
Naraz
trzasnęła iskra i oślepiający błysk z cichym buchnięciem opuścił przestrzeń
magiczną dziewczyny.
-
Nie, Leos!
W
odruchu obronnym Est przyciągnął do siebie zaskoczonego zwiadowcę i wyrzucił
wprzód dłoń w rękawiczce. Niewielka kula ognia wycelowana w człowieka zetknęła
się z białymi palcami.
Reakcja
była natychmiastowa.
Pochłaniający
esencję otoczenia płomień rozwinął się niby wąż i spowił ich obu wirującym
pierścieniem to opadając, to wzlatując ponownie. Ocaleni stali nieruchomo w
kręgu rozpędzonego, rozrastającego się żywiołu i oglądali to widowisko z
niemałym zdumieniem. Ogień wirował, nie czyniąc nikomu ani niczemu żadnej
szkody.
Mimo
pomarańczowych wstęg co rusz pojawiających się na wysokości oczu, twarz Colonella
była blada, gdy uzmysłowił sobie, co właśnie się wydarzyło. Leos rzeczywiście
była czarodziejką i doprowadzona do ostateczności ryzykowała spaleniem
wszystkiego, co posiadała, byle tylko nie dać się zabić. Est uratował mu skórę
przed potwornym poparzeniem, o ile nie bolesną śmiercią.
Zdruzgotana
piromantka padła na kolana. Zasłaniając usta drżącą dłonią, patrzyła na scenę
przed sobą niczego nie rozumiejąc. Znalazła się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Biały elf okazał się czarownikiem! Ale nie była to defensywna
manifestacja mocy tajemnej. To nie była żadna manifestacja, bo przecież
wyczułaby załamanie nurtu w izbie. On przejął jej zaklęcie. Nie
słyszała, by wypowiadał słowa. Nie wykonał żadnego gestu poza rozprostowaniem
ręki. To wyszło z niego. Jej energia uczyniła to, co rozkazał!
Est
przełknął ślinę, gorączkowo zastanawiając się nad tym, czego właśnie dokonał.
Albo raczej nad tym, co powinien zrobić w dalszej kolejności. Pojęcia nie miał,
jak mu się to udało, lecz skutecznie zatrzymał ciśnięty w nich ogień. Ponadto
wykorzystał go, podporządkowując i przygotowując do ponownego użycia. Nie
myślał, wyłącznie działał, chcąc ochronić partnera i powstrzymać nieuniknione.
I powstrzymał je.
Biorąc
drżący, uspokajający wdech, wypuścił ramię kompana i stanął przodem do
dziewczyny. Obręcz ognia posłusznie rozstąpiła się przed nim, a gdy uniósł lewą
dłoń wnętrzem do góry, kurtyna płomieni rozszczepiła się na mniejsze języki i
pomknęła ku niej niczym żywe, głodne pieszczot stworzenie. Żywioł zwinnie
przepływał między jego palcami, jakby była to najprzedniejsza zabawa.
Podjąwszy
decyzję, Est zakończył wreszcie te popisy, zamykając rozbestwione ogniki w
pięści. Pomału ruszył w kierunku przerażonej Leos i przyklęknął naprzeciwko
niej.
-
Wybacz, ale nie lubię, kiedy grozi się moim przyjaciołom – ostrzegł ją na
przyszłość. - Tak jak nie lubię przemocy.
Ze
słabym uśmiechem wzniósł pięść i rozchylił palce. Wewnątrz tańczył maleńki
ognik, zaledwie krztyna tego, co posłała przeciwko intruzom. Est dmuchnął weń,
a ciepły powiew owionął twarz Leos, mierzwiąc burzę niesfornych loków.
-
Oddaję to, co twoje – szepnął, podnosząc się z miejsca. Nie obawiając się
zagrożenia, jakie stanowiła, niespiesznie wrócił do Cola, obok którego bez sił
zwalił się na klepisko.
Leos
dotknęła ciepłego jeszcze policzka, czując jak cała zużyta moc powraca do niej
poprzez skórę. Z nabożnym lękiem popatrzyła na swoje roztrzęsione dłonie, a
następnie na dziwnego elfa. Nie wstając z kolan, wpatrywała się w niego jak w
objawienie Wszechmocnego. A gdy otworzyła usta, wydobył się z nich zachrypnięty
głos.
-
Wydawało mi się, że znam każdy rodzaj magii, jednak pierwszy raz w życiu widzę
coś takiego.
Siedzący
na ziemi Est nie odpowiedział dziewczynie. Zadarł tylko brodę, spoglądając
niepewnie na Cola. Cera mężczyzny nabrała już ciepłego, muśniętego słońcem
koloru, zacierając kontury płowiejącego malunku.
-
Nie musimy jej zabijać, prawda? - poprosił. - Zabierzmy ją ze sobą. Potem
będziemy się martwić.
Colonell
cały czas czujnie śledził każdy ruch kulącej się Leos, choć nie zapowiadało
się, by znów chciała korzystać z czarodziejskich sztuczek. Niemniej przezornie
brał pod uwagę wszelkie możliwości. Z drugiej jednak strony, mając Estiego, nie
musiał przejmować się żadnymi manifestacjami czy tam przejawami magii. A
przynajmniej nie tej destrukcyjnej, opartej na żywiołach.
-
Dzieciaku, zdajesz sobie sprawę, że przywódca straci ją, gdy tylko przekroczymy
próg sali audiencyjnej? Co to za różnica, kiedy umrze?
-
Nie straci, o ile mam coś do powiedzenia. A raczej mistrz. - Est zwiesił głowę
i ukrył ją pomiędzy kolanami. – Sztukmistrz Sneser mógłby ocenić jej potencjał.
Licho wie, czym podpadła Niedźwiedziowi, ale jestem przekonany, że Mag nie
pozwoliłby jej skrzywdzić.
Zwiadowca
przykucnął i przyłożył wystające ze strzeleckiej rękawicy palce do chłodnej
bieli karku.
-
Nie przeceniasz aby możliwości Zrzędy? Stary potrafi być nieobliczalny.
Chłopak
podniósł głowę i zupełnie nie zważając na obecność Leos, połasił się do silnej ręki.
-
To nie ja go przeceniam, tylko ty nie doceniasz.
-
Obyś miał rację, Esti.
Smagły
mężczyzna wyprostował się, posłał dziewczynie ostatnie złowrogie spojrzenie i
wyszedł, akceptując pomysł przyjaciela. Est natomiast gapił się na czubki
swoich zakurzonych butów i myślami błądził zupełnie gdzie indziej, usiłując
wyprzedzić bieg zdarzeń, przewidzieć wszystkie możliwe konsekwencje wyboru.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że każdy los jest lepszy od bezsensownej
śmierci.
Odzyskawszy
poczucie rzeczywistości, przysunął się trochę do dziewczyny, tak aby siedzieć na
wprost niej.
-
Leos - zaczął powoli - powiedz mi, proszę, dlaczego uciekłaś z kompanii
Niedźwiedzi?
Zielarka
zajrzała w zielone kocie oczy, po czym skupiła wzrok na swoich dłoniach,
przebierając nerwowo palcami i opuszkami uciskając płytki paznokci. Ten elf był
znacznie bardziej niebezpieczny niż jego uzbrojony w sztylety i noże towarzysz.
-
Nie uciekłam, bo nigdy do niej nie należałam.
Est
zamrugał, tracąc orientację w sytuacji. To wszystko było o tyle dziwne, że od
początku nie było wiadomo, gdzie leży prawda. I czy w ogóle istniała. Ach,
istniała. Leos to czaromiot. Bez względu na płeć.
-
Obwołano cię dezerterem… A to oznacza, że musiałaś należeć do najemnych. I
rozpoznałaś sygnaturę na siodłach. Wiejska dziewczyna raczej nie zna takich
szczegółów. O czym mi nie mówisz?
-
Wydaje mi się, że to Niedźwiedź nie powiedział wam wszystkiego.
Burzowe
niebo spotkało zieleń młodej trawy. Uderzył piorun, rozchodząc się grzmotem w
głowach siedzącej na ziemi dwójki.
Est
otrząsnął się szybko.
-
W porządku. To bez znaczenia. Ważniejsze jest to, czy… Moment.
Dźwignąwszy
się z klepiska, dokładnie otrzepał spodnie, potarł o siebie dłońmi, by pozbyć
się z nich kurzu i pyłu, po czym odchrząknął teatralnie w pięść. Z szerokim
uśmiechem odsłaniającym kły wyciągnął rękę do wciąż klęczącej czarodziejki.
-
Ważniejsze jest to, czy zechciałabyś udać ze mną, z nami - poprawił się - do
Twierdzy Niedźwiedzi. Uważam, że jestem w stanie uchronić cię przed egzekucją i
wiem, że gdybyśmy nie wypełnili powierzonego nam zadania, Złowieszczy
Niedźwiedź nasłałby na ciebie następnych zabójców. Podejrzewam, że nie byliby
to litościwi ludzie.
Leos
patrzyła na niego z niedowierzaniem. Niezrażony jej uzasadnioną nieufnością Est
ciągnął dalej, gestem zachęcając dziewczynę do współpracy.
-
Rozumiem, że dla ciebie oznacza to porzucenie wszystkiego, co do tej pory
osiągnęłaś, ale obiecuję ci, że otrzymasz wszystko co niezbędne do
kontynuowania pracy. Kto wie, może pewnego dnia razem wybierzemy się do puszczy
w poszukiwaniu tych pięknych kwiatów, które mi dziś pokazałaś?
Łypnęła
na dłoń bez rękawiczki. W jej oczach nadal brakowało przekonania.
-
Przysięgam, Leos, że póki żyję, nikt nie wyrządzi ci krzywdy.
Drżące,
ciepłe palce otoczyły jego własne, chłodne i białe. Pociągnął Leos do góry i w
nagłym, nieprawdopodobnym przypływie współczucia przygarnął ją do siebie, tuląc
opiekuńczo. Nikt poza Colonellem i Magiem nie mógł go dotknąć, tymczasem
pierwsza lepsza dziewczyna wypłakiwała mu strach w ramię. Ludzka kobieta, młoda
i rozkwitająca. Z bliska wyjątkowo intensywnie czuł jej odurzający zapach,
słodko-gorzki, przepełniony strachem oraz żalem. Zupełnie inny niż Cola czy
mistrza.
Gdy
uświadomił sobie, co wyczynia, było już za późno, a uszy swędziały
niemiłosiernie. Jego sprytna manipulacja tym razem poszła za daleko.
Leos
przestała szlochać. Odsunął ją od siebie i zajrzał w jej szkliste oczy.
Poprosił, by się spakowała i dał jej chwilę na ostudzenie emocji. Odszedł w
stronę sieni i otwartych na oścież drzwi, które starannie za sobą zatrzasnął.
On sam potrzebował czasu, by zdusić burzę wzbierającą mu pod czaszką. Powinien
znaleźć Cola. I to jak najszybciej.
Zwiadowca
stał oparty o ścianę chałupki z rękami skrzyżowanymi na piersi i podciągniętą
nogą. W napięciu obserwował okolicę, jakby spodziewał się całego oddziału
paladynów przeczesującego las w pogoni za mordercami.
Est
zatrzymał się koło niego, ciężko wzdychając. Wreszcie opuścił gardę. Oparł się
plecami o ścianę i przymknął szczypiące powieki.
Śpiew
ptaków oraz szmer liści były wspaniałą muzyką, jedyną, jakiej pragnął teraz
słuchać. Przyroda zawsze działała kojąco na jego zszargane nerwy, aż ogarnęła
go nieprzemożna ochota, by zostać tutaj, trwać w tej sielance i zapomnieć o
wszystkim, co się wydarzyło od momentu opuszczenia Twierdzy...
-
Nie przestajesz mnie zadziwiać, dzieciaku - odezwał się Col niskim, mruczącym
głosem, który zawsze działał na Esta w jednakowo pobudzający sposób. - Z takimi
umiejętnościami niejedna kobieta bez wahania zadarłaby przed tobą kieckę.
-
Jak rany, jesteś obrzydliwy. - Mina chłopaka skwaśniała. Zmuszony był otworzyć
oczy, inaczej niedorzeczne wyobrażenia przytępiłyby mu umysł. - Nie chcę, by
zadzierały przede mną kiecki.
Zaciekawiony
Col obrócił się do niego przodem i podparł przedramieniem o kamienną ścianę.
-
Uważasz, że kobieta i mężczyzna razem to coś obrzydliwego?
-
Uważam, że ja i kobieta razem to coś obrzydliwego.
-
A ty i mężczyzna razem?
-
Też.
Kiedy
nastąpiła pełna konsternacji cisza, Est z rozbawieniem zerknął spod brwi na
strapionego mężczyznę.
-
Ale ty i ja to zupełnie inna bajka.
Col
przybliżył twarz do ucha elfa. Jego zmysłowy ton rozszedł się dreszczem po
białej skórze.
-
Całkiem sprawnie ją uwodziłeś, dzieciaku. Z premedytacją. Zrobiłem się
zazdrosny.
Est
wybuchł tak donośnym śmiechem, że zapewne słychać go było w odległości wielu
kilometrów. Śmiał się, a łzy ulgi spływały mu po policzkach, żłobiąc linie
pośród drobinek kurzu. Śmiał się śmiechem tak szczerym i zaraźliwym, że stojący
tuż przy nim Col nie potrafił się powstrzymać. Śmiali się obaj, odreagowując
wszystkie trudy, wszystkie cierpienia, wszystkie złe chwile, jakie wspólnie
przeżyli. Est nie był sobą. Albo właśnie w tej jednej chwili był sobą bardziej,
niż kiedykolwiek przedtem.
Kiedy
się opanował i spojrzał w wytatuowaną twarz, roześmiał się na nowo. Długo nie
potrafił przestać, nawet gdy rozbolał go brzuch. Dopiero po kilku głębszych
oddechach zdołał ochłonąć na tyle, by otrzeć policzki z łez. Zaczepił Colonella
roziskrzonym wzrokiem.
Oczy
spotkały się, a wargi rozchyliły, gotowe przyjąć całą tłumioną namiętność…
Odskoczyli
od siebie, gdy drzwi z przeraźliwym skrzypieniem otwarły się i z chatki wyszła
młoda kobieta, której nie rozpoznali. Leos porzuciła przyodziewek wieśniaczki
na rzecz bogatego podróżnego odzienia. Najwyraźniej nie była prostaczką, na
jaką kreowała się w odosobnieniu, gdyż stanęła przed nimi panna o długich
miodowych puklach upiętych w niesforny koński ogon. Przylegający do sylwetki
strój, jaki można spotkać u magów na dworach możnowładców, subtelnie podkreślał
kształty szczupłego, rozwijającego się ciała. Zdobiony gorset z długimi
rękawami idealnie pasował do ciemnego błękitu tęczówek czarodziejki, a luźne poły
wychodzące spod stanu sięgały kolan zarówno z przodu, jak i z tyłu. Obcisłe
bryczesy w nieco ciemniejszym odcieniu oraz wysokie lśniące buty dopełniły
eleganckiej kreacji, diametralnie odmieniając wygląd rzekomej dezerterki.
Z
wiejskiej dziewczyny Leos przeistoczyła się w magicznie uzdolnioną, szlachetnie
urodzoną panienkę. W ręce trzymała inkrustowaną laskę zakończoną srebrnymi pnączami
oplatającymi niebieski kryształ o wielu fasetach. W drugiej natomiast dzierżyła
cały swój dobytek w postaci jednej małej torby, która odbyła zdecydowanie więcej
podróży, niż jej właścicielka miała lat. Opuchnięte powieki i zaczerwieniony
piegowaty nos świadczyły, że niedawno płakała, lecz była już na tyle opanowana,
by stanąć z dumnie uniesionym czołem.
-
Tylko się nie zakochaj - burknął Col i odszedł w kierunku koni, mijając
dziewczynę, jakby jej tam wcale nie było.
Est
obrzucił go zgorszonym spojrzeniem.
-
Idź wyłysiej, durniu!
Jeszcze
chwilę przyglądał się spod ściągniętych brwi, jak Col odwiązuje wodze od
sztachety płotu, gdy Leos zbliżyła się niego i podążyła za jego wzrokiem.
-
Dobrze się dogadujecie – zauważyła.
-
Tak - odparł zamyślony Est. - Chyba tak. Gotowa do drogi?
Pociągnęła
nosem. Nie płakała, lecz kostur ściskała tak mocno, że zbielały jej kłykcie.
-
Nie mam konia – oznajmiła.
Chłopak
popatrzył na nią z góry i z rosnącym uśmiechem wskazał jej przestępujące z nogi
na nogę wierzchowce. Podeszli do zwierząt, które z ciekawością kierowały łby w
stronę młodej kobiety. Col podał wodze ogiera Estowi, zwinnie wspiął się na
siodło Gniadej i umościł w nim, szykując do długiej drogi powrotnej. Równocześnie
starał się nie zwracać uwagi na uporczywe wiercenie w trzewiach.
Est
pomógł wsiąść czarodziejce na grzbiet łagodnego Srokatego i przymocował jej
torbę przy własnych. Usiadł tuż za nią, biorąc wodze i zamykając ją między
ramionami. Leos pochyliła delikatnie barki. Nie odważyła się odwrócić, za jedyne
oparcie mając ułożoną na udach laskę. Człowiek wyjeżdżający na dróżkę chrząknął
parokrotnie, ale białoskóry elf potraktował tę aluzję z wesołością.
Nie
ujechali kilometra, gdy wsparta ręką na przednim łęku Leos odezwała się cicho
do swojego obrońcy.
-
Czy to było burczenie?
Brwi
Esta wygięły się pytająco. Oderwał wzrok od cętkowanych pleców Cola, spoglądając
w dół na pasażerkę.
-
Jesteśmy w lesie - zaczął z błyskiem w oku. – Ściemnia się, więc to chyba
normalne, że wilki ruszają na polowanie, burcząc do siebie.
-
Twój brzuch - wymamrotała dziewczyna, podejrzewając, że Est natrąca się z niej.
- Burczał.
-
Aaach, to! - Chłopak uśmiechnął się i nagle spoważniał. - Nie, chyba nie.
Wprawiony
w szampański nastój zabawiał się tą głupiutką wymianą zdań. Wnosiła ona coś
świeżego do tej męczącej podróży i zamierzał z tego skorzystać. Pozwalała mu
nie myśleć o innych rzeczach. Gorszych. Skomplikowanych.
-
Jadłeś coś ostatnio?
-
Trochę stresu i nerwów, dziękuję. - Znów ten niepokojący uśmiech błyszczący
kłami. - Były nawet smaczne. Okraszone nutą rozpaczy i smutku, ale w zdrowej
diecie bardzo pożądane. W niewielkiej ilości, rzecz jasna. Jak słodkości.
Dziewczyna
z dziwnym wyrazem obróciła się w siodle i spojrzała na niego. Po krótkiej
obserwacji zawołała do jadącego z przodu najemnika.
-
Co mu się stało? Przed chwilą zachowywał się inaczej.
Odpowiedziało
jej obojętne wzruszenie ramion.
Zwróciła
się do Esta, zupełnie nie pojmując zmiany, jaka zaszła w nich obu.
-
Czy on zawsze jest taki obcesowy?
Est
poruszył barkami, idealnie naśladując Cola. Parsknął śmiechem, słysząc bezsilne
warknięcie siedzącej przed nim dziewczyny.
***
Wiszący wysoko na niebie księżyc w
niezmiennym towarzystwie gwiazd wyznaczał podróżnym drogę. Zimne światło
upiornymi plamami kładło się na wszystkim, co napotkało na swej drodze, a w
szczególności na obliczu i dłoniach jadącego elfa. Odsłonięta biała skóra
pochłaniała blask, w oczach dwójki ludzi upodabniając go do nocnej zjawy. Szczęśliwie
dla nich, na bezkresnej przestrzeni było dostatecznie jasno, by nie kłopotali się
dodatkowym źródłem światła.
Gdy
zatrzymali się na odpoczynek, Colonell postanowił spróbować sił z nocnym
polowaniem, lecz Leos powstrzymała go i wyjęła z torby wystarczającą ilość
prowiantu, by nieco zaspokoić głód trzech osób. Przynajmniej do następnego
postoju. Nie mieli czasu ani możliwości, by zakupić niezbędne rzeczy w mieście,
więc będą raczyć się tym, co oferowała im matka natura. Przynajmniej konie nie
musiały martwić się o posiłek i kiedy tylko zostały oporządzone, czarodziejka
rozpaliła niewielkie ognisko bardziej dla odstraszenia drapieżników, aniżeli
dla światła czy ciepła.
Col
objął pierwszą wartę i rozsiadł się wygodnie z dala od płomieni, stając się
prawie niewidocznym pod narzuconą na plecy oraz włosy cętkowaną peleryną. Najedzony
Est przymknął powieki, układając się na trawie. Ze zwiniętą peleryną i rękami
pod głową wsłuchiwał się w cichy szmer drzew przecinany natarczywym cykaniem i
bzyczeniem owadów. Leos przysiadła się do niego i podkurczając kolana pod brodę,
wpatrzyła się w ogień.
-
Co to za magia, której użyłeś? – zagaiła cichutko. - Jak udało ci się przejąć
moje zaklęcie i oddać zużytą energię tajemną?
Zarumieniła
się, a może był to efekt ognia tańczącego wśród cieni na jej piegowatej twarzy.
Est
otworzył oczy. Przyglądając się rozmigotanemu antracytowemu niebu zauważył, że
dzisiejszej nocy było ciemnoszarym filcem, na którym przypadkowo rozsypano mąkę
i w ramach zadośćuczynienia dorzucono iskrzące diamenty.
-
Rzecz w tym – powiedział wreszcie - że to nie jest magia. Nie używam
zgromadzonej w ciele esencji i tak naprawdę nie kontroluję żadnego zaklęcia. To
tkwi w żywiołach. Albo we mnie samym. - Zastanowił się, jak ubrać w słowa
niepoukładane myśli. - To trochę tak, jakby ktoś poszczuł mnie wściekłym psem,
a ja bym tego psa przemienił w potulnego pupila. Potulnego pupila, który na
jedno moje skinienie rzuciłby się do gardła właścicielowi. Albo przyniósł mu
patyk do zabawy.
-
Czyli jednak kontrolujesz.
-
Może tak to wygląda, ale nie do końca jest prawdą.
Zapatrzył
się na bladą tarczę księżyca, z pozoru nieruchomą, otoczoną leniwie sunącymi
obłokami i wierną świtą niezliczonych gwiazd.
-
Leos, czy ludzie pragnący wykonywać rozkazy są kontrolowani, czy nadal
pozostają posłuszni własnej woli? Czy jeżeli ktoś powie ci, że masz zjeść
jabłko, a ty zjesz je, bo naszła cię na nie chęć, to ulegasz kontroli, czy
działasz w zgodzie z samą sobą?
-
To dość niejednoznaczne porównanie – poskarżyła się, marszcząc jasne brwi. -
Czy niewolnicy z Sal Aldahad mogliby się zgodzić z twoim tokiem rozumowania?
Wchodzili
na kontrowersyjny temat, lecz dla nawykłego do takich dyskusji Esta nie było w
tym nic niewłaściwego.
-
Niewolnik nie ma prawa posiadać wolnej woli, jest w pełni zależny od kaprysów
swego pana. Natomiast służący świadomie poddaje się kontroli. - Mrugnął,
słysząc samego siebie nieświadomie przyznającego rozmówczyni rację. - Czekaj,
bardzo źle to brzmi. Jak rany, zaczęliśmy od żywiołów i magii, a zeszliśmy na
dziwne tematy.
Uniósł
się na łokciach. Ciepłe powietrze napływające od trzaskającego ogniska pieściło
jego policzki, a nocne widzenie częściowo utraciło swoją przygnębiająco
monochromatyczną moc.
-
Dziwne - kontynuowała dziewczyna - bo zakładasz, że żywioły mają wolę? Czy
dziwne, bo próbujesz uciec od myśli, że kogokolwiek lub cokolwiek kontrolujesz?
Wzdrygnął
się. Leos trafiła w samo sedno. Zaakceptował i przyswoił sobie ideę współpracy,
symbiozy z żywiołami, ponieważ wydawała się najlepiej do niego pasować.
-
Przepraszam, nie chciałam żeby to tak zabrzmiało – dodała speszona, patrząc w
punkt przed sobą. - Po prostu jesteś dobrym człowiekiem. Elfem. Masz życzliwe
serce. Nie wydajesz się być kimś, kto chciałby sprawować nad kimkolwiek władzę.
Nawet nad psem.
-
Chciałbym być choć odrobinę tak dobry jak sądzisz, Leos. Choć odrobinę. -
Zmęczony uśmiech na sekundę przeciął jego twarz. - Powinienem się położyć. W
nocy będę zmieniał Cola na warcie. Dobranoc, Leos.
Wstał,
chwycił poduszkę zrobioną z peleryny mistrza i oddalił od ognia na tyle, by
ciepła łuna nie zakłócała mu odpoczynku. I na tyle, by Leos za nim nie podążyła.
Zamknął oczy z nadzieją, że będzie miał połowę nocy na przemyślenie
wszystkiego, co właśnie usłyszał.
I
niemal od razu odpłynął w sen bez snów.
***
Nocą Colonell nie próżnował. Gdy
pozostała dwójka wypoczywała, on zrobił użytek z posiadanych materiałów i
skonstruował proste pułapki na zające. Podczas obchodu rozstawił je w pobliżu
gęstych krzaków i drzew, wysypał resztki warzyw oraz owoców, jakie Leos zabrała
ze swoich zbiorów, a których nie dojedli na kolację, po czym wrócił na miejsce.
W ten sposób rano mieli dwa zające czekające na patroszenie.
Z
nastaniem świtu dziewczyna bez specjalnej zachęty wzmocniła ledwie tlący się
ogień, a niewyspany Est przygotował prowizoryczny drewniany rożen i doprawił
mięso ziołami z sakiewek. Pierwszą oskórowaną, wypatroszoną przez Cola tuszkę
nadział i zawiesił nad ogniskiem, by ładnie się opiekła. Drugiego zająca łowca podzielił
na porcje, planując potrawkę na kolację.
Est
zawijał właśnie resztki mięsa w kawałek suchego materiału, gdy Colonell padł
ciężko tuż obok niego. Mężczyzna nie wyglądał zdrowo. Na dodatek trzymał się za
brzuch. Chłopak powściągnął złośliwy uśmieszek. Ugryzł się w język, by nie
powiedzieć, że właśnie tą stroną organizm oczyścił się z antytoksyny. I bez
cienia wątpliwości nie było to przyjemne doświadczenie.
Leos
wróciła ze skórzanymi szawłokami napełnionymi wodą i lekko wilgotnymi włosami.
Col wciąż mierzył ją wzrokiem, gdy nie patrzyła. Est dostrzegał w tym
nieufność, aniżeli typowo męską reakcję na atrakcyjne dziewczę. Prychnął,
kolejny raz tłumiąc śmiech i odniósł cenny pakunek do juków osiodłanych zawczasu
koni.
Teraz
zwiadowca nie spuszczał oka z wesolutkiego elfa.
-
Podziel się tym, co cię tak bawi, Esti - warknął zaczepnie. - Chętnie się
pośmieję.
-
Przykro mi, Col, nie mam lusterka - oddał złośliwość Est i pośpieszył dokończyć
obowiązki.
Umęczony
łowca pokręcił głową, choć lekko wygięte wargi wskazywały na jego rozbawienie.
Skoro humory dopisywały, powinni ruszać w dalszą drogę. O ile będzie w stanie
wysiedzieć w siodle po tym, co go spotkało.
***
Ruszyli konno szlakiem, którym
jeszcze niedawno zmierzali do Adeili. Podróż dłużyła się bezlitośnie, ale nie
mogli wymagać od obciążonego dwójką pasażerów ogiera szybszego biegu.
Wierzchowiec nie był tym faktem szczególnie przejęty. Dotrzymywał kroku gniadej
towarzyszce i od czasu do czasu potrząsał łbem, by odgonić natrętne muchy.
Droga
mijała spokojnie. Czasem przerywana krótką rozmową, w dużej mierze jednak
spędzona w gęstniejącym od niewypowiedzianych myśli milczeniu. Ciężkie chmury
zbierały się na horyzoncie strasząc rychłą ulewą, by zaraz rozwiać się od gwałtownych
podmuchów wiatru wiejącego ku północy. Na razie nie zapowiadało się na
załamanie pogody, a chłodny wietrzyk był mile widziany w trakcie jazdy w pełnym
uzbrojeniu. Słońce szóstego miesiąca srogo przygrzewało, nie szczędząc nikogo.
Znudzona
monotonią prostej drogi Leos popatrywała na czarny kostur wsunięty w tuleję
przy siodle. Miał około dwóch metrów długości, prezentował się zwyczajnie, a
już na pewno nie tak imponująco jak ten na jej kolanach. Zdobiona szafirem
laska zaczynała irytować ją swoim ciężarem.
-
Po co ci kij? - zagadnęła elfa. Dotknęła gładkiego hebanowego drewna i natychmiast
cofnęła dłoń, łapiąc się za palce i sycząc jak oparzona. - Co to było?!
Est
sam chciałby to wiedzieć. Kiedy mistrz przekazywał mu okuty stalą kostur,
chłopak poczuł jedynie lekkie mrowienie. Cokolwiek Leos poczuła, mrowieniem
nazwać tego nie mógł.
-
Przepraszam za niego. Nie lubi być dotykany - odparł beztrosko, zerkając
ukradkiem na plecy Cola.
Zwiadowca
wysforował się nieco do przodu, ponieważ trakt przechodził w wąską dróżkę.
Zmuszeni byli jechać jeden za drugim, co Estowi poniekąd przeszkadzało. Chciał
widzieć twarz partnera. Chciał z nim zostać. Sam.
Niedowierzanie
w głosie Leos ściągnęło go na ziemię.
-
Przepraszasz za niego? To przecież kawałek drewna z nałożonym nań zaklęciem.
-
Tak jak ten? - ruchem podbródka wskazał laskę na jej kolanach. - To, że mój przypomina
kij od miotły, nie znaczy jeszcze, że jest mniej groźny niż kij od miotły z
fikuśnymi zdobieniami.
Zganiona
czarodziejka jakby zapadła się w sobie.
-
Przepraszam, zachowałam się nieuprzejmie.
-
Nie ma sprawy. To tylko kij od miotły.
Est
kątem oka dojrzał nieznaczne drżenie barków Cola. Uśmiechnął się od ucha do
ucha, bezwiednie odsłaniając zęby.
-
Masz dziwne poczucie humoru. - Leos spróbowała przekierować temat na osobę
rozmówcy. Niestety w ten sposób tylko się pogrążyła.
-
Tak dziwne jak uszy? – Est dla przykładu pociągnął się za jedno. - A może kły?
Albo oczy? Wiem, że oczy mam bardzo dziwne. Na mój gust zbyt kolorowe. Odcinają
się od całości.
Jadący
na przedzie łowca parsknął, wytrącając dziewczynę z równowagi.
-
Tak was to bawi?! – denerwowała się.
Roześmiany
Colonell obrócił się do Esta.
-
Tak! – krzyknął zadziornie.
-
Nie! - odbił piłeczkę Est.
-
MOŻE! - odpowiedzieli równocześnie i roześmiali się jak dzieciaki.
Sfrustrowana
dziewczyna nie otworzyła ust aż do wieczornego postoju.
***
Podczas gotowania potrawki z zająca
Est w skupieniu wysłuchiwał planu Cola. Zakładał on, że gdyby ruszyli po
kolacji, w Twierdzy byliby mniej więcej kilka godzin przed świtem. To był dobry
czas, szczególnie że pogoda robiła się niepewna. Mieliby chwilę wytchnienia w
swoich kwaterach i nieco wypoczęci zdaliby raport przywódcy. No i zjedliby coś
lepszego niż przyrządzoną naprędce potrawkę, nie żeby Esti nie był zdolnym
kucharzem...
Choć
bardzo się starał, Col nie uchylił się przed kuksańcem urażonego kucharza.
Kiedy
pojawiła się Leos, obaj przedstawili jej propozycję, na którą przystała
niechętnie, wynikało z niej bowiem, że szybciej stawi się przed obliczem
mężczyzny, którego przysięgała nigdy więcej nie oglądać. Wierzyła jednak, że Est
dotrzyma złożonej obietnicy.
Jednomyślnie
zadecydowali o zarwaniu nocy i po kolacji ruszyli w drogę.
***
Aura stała się nieprzyjemna, gdy w
środku nocy wiatr zmienił kierunek. Ciężki i zimny nadciągał z północy,
uderzając w jeźdźców oraz ich konie z coraz większą zawziętością. Chmury
szczelnie przesłoniły niebo, a w panujących ciemnościach wyłącznie latarnie
zawieszone przy siodłach rozświetlały podróżnym drogę, chybotliwie rozpędzając
cienie. Ale i one mogły się zerwać, targane wściekłymi porywami. Na ubitej
drodze nietrudno było je rozbić.
Est
oddał pelerynę czarodziejce, która przyjęła ją z podziękowaniem. Zapach deszczu
stawał się wyraźniejszy i chłopak czuł przybierające na sile tchnienie popychające
jego zgarbioną w siodle sylwetkę. Zaprzestał poprawiania nachodzącej na powieki
grzywy, gdy spadły pierwsze krople deszczu, nieśmiało badające grunt, w pełni
gotowe na rychły desant. Pogoda pogarszała się nieubłaganie, a on nie mógł
zrobić nic, by na otwartym terenie uniknąć zmoknięcia i zmarznięcia.
Wtem
wiatr przycichł, szumiąc na skraju słyszalności, zaś bębnienie deszczu o
skórzany pancerz momentalnie ustało. Jak gdyby ktoś osłonił go przed dokuczliwymi
skutkami nieprzychylnej natury. I nie tylko jego. Podróżników otaczała kopuła
wirującego powietrza, na dystans utrzymująca zimny wicher oraz rozsrożoną tą
nieoczekiwaną przeszkodą ulewę. Grube krople waliły o świszczącą barierę,
nieszkodliwie rozmywając się pośród ciepłych prądów tworzących krąg o promieniu
niespełna trzech metrów. Konie zarżały nerwowo. Światło lamp nie słabło już z
każdym szarpnięciem, kołysało się teraz łagodnie w rytm kroków zaniepokojonych
zwierząt.
Colonell
rozejrzał się, zmieszany tą nagłą odmianą i spostrzegł, jak Est z
niedowierzaniem wpatruje się w swoje dłonie. Już wiedział, komu należały się za
to wyrazy uznania.
-
Już to mówiłem, Esti, ale powiem jeszcze raz: twoje umiejętności są cholernie
przydatne.
-
Niesamowite! - Leos rozglądała się na boki, ściągając kaptur. Niesione wiatrem
liście i źdźbła trawy śmigały na krawędzi pola widzenia. - Jak to zrobiłeś?
-
Ja… Jak rany, nie mam pojęcia! - wykrzyknął Est zgodnie z prawdą. - Pożaliłem
się w myślach na swoją bezradność, a tu… Naprawdę, nie żartuję! - tłumaczył
się, widząc zwątpienie siedzącej przed nim dziewczyny. - A przynajmniej nie
teraz.
-
Czyli poskarżyłeś się na wiatr i on przestał na nas wiać? - Nuta zdziwienia w
jej głosie punktowała tę niedorzeczność. - Ot tak cię posłuchał, powstrzymując
też deszcz?
-
To… Chyba można to tak ująć, że żywioł powietrza rozpatrzył moją skargę… - Było
to mętne wyjaśnienie, lecz ostatecznie nie miało większego znaczenia, liczył
się bowiem efekt, jaki nieświadomie osiągnął. - Tylko proszę, Leos, niech to
pozostanie między nami.
Rozentuzjazmowana
dziewczyna zdawała się go nie słuchać. Próbowała przeniknąć wzrokiem okrążające
ich masy ciepłego powietrza, ale próżny był jej trud. Chmury szczelnie
przysłaniały księżyc i gwiazdy, wicher porywał drobne kamyki oraz patyki
znajdujące się na drodze wierzchowców, a ściana deszczu nie pozwoliła przedostać
się blaskowi ich latarenek dalej niż metr poza granicę elementarnej zasłony.
W
końcu przypomniała sobie o prośbie Esta.
-
Dlaczego się z tym kryjesz? To wspaniała moc! Mógłbyś z jej pomocą dokonać
wiele dobrego.
-
Albo wiele złego - westchnął przeciągle. - Podli ludzie chcieliby wykorzystać
takie umiejętności, wykorzystać mnie. Czasem największy dar jest jednocześnie
największym przekleństwem.
Col spojrzał z troską na jadącego z tyłu przyjaciela.
- Zgadzam się. I Mag także by się z tobą zgodził, Esti.
Uśmiech
wdzięczności przemknął przez twarz zmęczonego elfa. Chłopak znów obejrzał dłonie,
chociaż wiedział, że prócz nienaturalnego koloru skóry oraz sfatygowanej
rękawiczki nie ma w nich nic specjalnego. Nawet złota bransoleta ukryta pod
czarną skórką nie miała tu większego udziału. To było w nim.
-
Opowiem mu wszystko po powrocie – obiecał Est. - Najlepiej po kolacji.
Lekkie
skrzywienie białych warg przeszło w tęskny wyraz, gdy wspomniał opiekuna.
Jestem istotą nocy kroczącą za dnia,
bronią samą w sobie
- pomyślał. Absurd. Ale co w moim życiu
nie jest absurdalne?
Nie
minęło wiele czasu, gdy deszcz wzmógł się, bez ustanku usiłując przebić
otaczającą jeźdźców osłonę. Leos stwierdziła, że jest to zjawisko o wiele
piękniejsze niż magiczna tarcza więżąca maga w bańce stworzonej z czystej mocy
tajemnej. Dla Esta stworzenie takiej bańki wydawało się czymś wspaniałym, a Col
tylko mruknął, bez ekscytacji kwitując ich zachwyty, i pokręcił głową, rad, że
przynajmniej nie zmokną.
Resztę
drogi przebyli względnie komfortowo, jednak gdy docierali w zasięg wzroku
wartowników z Twierdzy, Est ze smutkiem oświadczył, że będzie zmuszony nieco
ich przemoczyć, żeby nikt nie nabrał podejrzeń. I tak oto ostatni odcinek
przejechali pod zimnym, zacinającym deszczem, smagani nieustępliwym wietrzyskiem
i wszystkim, co ze sobą niosło. Marzyli o dachu nad głową, suchych ubraniach
oraz ciepłych łóżkach, lecz marzenia pozostały tylko marzeniami, bo kiedy
zbliżyli się do bram, okazały się zamknięte.
wtorek, 15 października 2024
Żyję!
piątek, 4 października 2024
~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 7 ~~
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW



