Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Konie stąpały ostrożnie wśród
zdradliwego leśnego podszytu. Podłoże gęsto porośnięte sięgającymi kolan paprociami
skrywało głębokie rowy i dziury, na których nietrudno o złamanie nogi, dlatego
też wierzchowce przemieszczały się irytująco wolno. Spuszczając łby, unikały
nisko wiszących gałązek mogących nieprzyjemnie wplątać im się w grzywy lub
boleśnie dźgnąć w oko.
Zwierzęta
te były urodzonymi podróżnikami, czego nie można powiedzieć o białym elfie.
Estalavanes, ledwo odchylając jedną gałąź, zaraz obrywał następną. Doprowadzony
do ostateczności puścił wodze i oburącz osłaniał twarz przed zagrożeniem ze
strony nieprzejednanych drzew. Na domiar złego pojawiły się wszechobecne
moskity przyciągane zapachem spoconych koni. Nie zdarzyło się, by go ukąsiły,
lecz już sama ich bzycząca obecność była niepomiernie uciążliwa.
Usiłując
odwrócić uwagę od kolejnych niedogodności, Est w skupieniu obserwował
otoczenie. Colonell prowadził, jak gdyby od początku wiedział, gdzie powinni
się kierować. I rzeczywiście wiedział – bystry zwiadowca natychmiast wychwycił
ślady świadczące o obecności ludzi w pobliżu. Albo przynajmniej jednego
człowieka. Markotny Est dopiero teraz dostrzegł na pniach mijanych drzew
powtarzające się nacięcia, jednoznacznie przywodzące na myśl dyskretne
drogowskazy. Mieli niesamowite szczęście, choć raz tego dnia.
Esta
ścisnęło w dołku, gdy popatrzył na okryte cętkowaną peleryną plecy jadącego
przed nim mężczyzny. Wzrokiem prześlizgnął się na długi łuk przytroczony do
siodła, a świadomość dodała swoje trzy tarcze, przywołując z pamięci widok
przewieszonego przez pierś bandoliera z nożami do rzucania oraz paskudnych
sztyletów na biodrach. Po dziś dzień nie zdawał sobie sprawy, że Col ukrywa
niewielki nóż w cholewie buta. Ciekawe, gdzie jeszcze chował broń.
Zanim
odnaleźli chatkę, Colonell zapytał go o ten gorzkawy posmak w ustach oraz pył
wciąż drażniący nozdrza. Est nie wyjawił całej prawdy, ale wyjaśnił, że jest to
uniwersalna antytoksyna połączona ze środkiem przeciwbólowym oraz pudrowym
spoiwem, bez którego całość nie utrzymałaby się w jednym kawałku. Mężczyzna z
uśmiechem stwierdził, że lepiej pozbyć się go tą stroną niż drugą, lecz nie
mógł dojrzeć pełnego złośliwego samozadowolenia uśmiechu białoskórego
farmaceuty. Est nie raczył wspomnieć, w jaki sposób organizm oczyści się z
resztek antytoksyny, a własna niegodziwość poniekąd go rozbawiła.
Uśmieszek
prędko spłynął z jego twarzy, zastąpiony zdumieniem na widok zabudowań
rozpościerających się na horyzoncie. Niewielki kamienny budyneczek czasy
świetności miał już dawno za sobą. Łatwo go przeoczyć, zaszył się bowiem za
kordonem olbrzymich dębów o szerokich pniach, gęstwiną młodych liści
osłaniających samotnię przed niechcianymi spojrzeniami przypadkowych wędrowców.
Gdyby nie subtelne znaki, poszukiwania pustelni stałyby się problematyczne.
Est
przechylił głowę, z zainteresowaniem przyglądając się sielankowej scenie
wymalowanej w głębi puszczy. Po lewej stronie omszałego domku do słońca
wyciągały liście zioła i warzywa posadzone na równych, zadbanych grządkach. Po
prawej murowana przybudówka o otwartej furtce świeciła pustką. Nawet z takiej
odległości widział wyraźnie, że od lat poza pająkami i myszami nikt w niej nie
mieszkał. Nie zmieniało to jednak faktu, że sama chatka nie wyglądała na
opuszczoną. Nadgryziona zębem czasu nadal mogła służyć jako schronienie przed
wszelkim zagrożeniem. Zagrożeniem, którego Leos nijak nie uniknie.
Im
bliżej się znajdowali, tym więcej szczegółów świadczących o obecności
gospodarza zauważali. Est wszystkimi zmysłami otworzył się na odczuwanie i już
po chwili pierwsze efekty wzbudziły u niego rosnącą konsternację. Trele ptaków
były tu głośniejsze niż w pozostałych zakątkach lasu, a życie jakby kumulowało
się w tym jednym miejscu, przyciągane nie wiedzieć czym. W cieniu jednego z
dębów przemknął lis. Zaaferowane wiewiórki skakały z gałęzi na gałąź,
podglądając przybyszów z bezpiecznej wysokości, zaś majestatyczny jeleń
zlustrował ich łagodnymi brązowymi oczami, a następnie potężnymi susami pomknął
dalej. Est w pełni niedorzeczności pomyślał, że wcale nie byłby zdziwiony,
gdyby zza węgła wyszedł nagle jednorożec. Tymczasem poza zwyczajną leśną fauną
nie było tu zupełnie nikogo.
Nikogo,
nie licząc dwóch najemników o nieczystych zamiarach.
Jeźdźcy
zsunęli się z siodeł i przywiązali konie do solidnie wykonanego płotu. Colonell
gestem kazał chłopakowi stać na warcie, podczas gdy sam udał się na rekonesans.
Est
rozglądał się bacznie, ale nic nie przykuło jego uwagi na dłużej. Znudzony
głowił się, ile czasu może zajmować sprawdzenie budynku posiadającego raptem
dwie izby oraz ganek, gdy nagle zwiadowca wyłonił się zza winkla i oszczędnym
kiwnięciem dał znać, że teren czysty.
-
Jest tylko jedno wejście - zaczął wymieniać, podchodząc do Esta i patrząc w tym
samym kierunku co on. - Piwnicy albo nie ma, albo właz umieszczono wewnątrz
budynku. W zasięgu wzroku nie ma również kopczyka piwnicznego. Okna szczelnie
zamknięte, przesłonięte zasłonami. Ściany pozbawione tajnych przejść, podobnie
ziemia wokół nich. Żadnego żywego inwentarza ani ludzi w okolicy.
-
Skąd ta pewność? – dociekał Est.
Col
mrugnął porozumiewawczo, wskazując jego długie uszy.
- Drżałyby na najcichszy obcy dźwięk.
Z
takim argumentem chłopak nie mógł się spierać, bo istotnie tak było. Płatki
jego uszu wpadały w drgania na każdy nieznany odgłos. Zmieszany złapał się za
ucho, pocierając opuszkami ostro zakończony koniuszek.
Col
wspiął się po trzech murszejących drewnianych schodkach prowadzących na ganek i
lekko nacisnął klamkę, starając się nie hałasować. Skrzypiące niemożebnie drzwi
uchyliły się, rozpraszając ciemności zalegające wewnątrz sieni. To by było na
tyle działania z zaskoczenia.
Est
ostatni raz obejrzał się na konie, a raczej kostur wetknięty w tuleję u siodła,
i poszedł w ślad za Colem. Skrzywił się, słysząc kliknięcie zabezpieczeń
sztyletów. Już przywoływał człowieka do rozsądku, bo przecież najpierw mieli
pytać, a dopiero potem działać, kiedy przypomniał sobie, że przesłuchanie jest
jego zadaniem. Westchnął ciężko, znów wykrzywiając usta w nieszczęśliwą
podkowę.
Spojrzeli
na siebie i wkroczyli do sieni, zamykając za sobą rozklekotane drzwi.
Natychmiast uderzyła ich ostra woń ziół, wilgotny zaduch i coś jeszcze, czego
obaj nie potrafili zidentyfikować. Gdy oczy Colonella przyzwyczajały się do
panującego tu półmroku, Est przeszedł kilka niespiesznych kroków i w najlepsze
rozglądał się po izbie mieszkalnej, w której czuł się bardziej swojsko niż we
własnej sypialni.
W
rzeczywistości domek był jedną dużą izbą mieszkalną. Mieściło się w nim kilka
szafek, posłanie na klepisku - teraz zwinięte w rulon jak śpiwór - i palenisko
na środku, tuż pod zadaszonym otworem wylotowym w powale. Półki wiszące na
ścianach, niejednokrotnie jedna pod drugą, zdominowały całe wnętrze.
Poustawiano na nich słoje różnych rozmiarów, a w ich sąsiedztwie leżały suszone
grzyby, zbielałe kości i wielobarwne kamienie. Cienkie, nadgryzione przez mole
zasłonki okrywały trzy okienka wpuszczające liche smugi rozszczepionego
światła, w zupełności wystarczające badającemu pomieszczenie człowiekowi. Ramy
zdobiły zazdrostki, wzdłuż których rozpięto na sznurkach kawałki wędzonego
mięsa, owoców, grzybów i warzyw.
Colonell
okrążył palenisko, obejmując słabym wzrokiem każdy obiekt znajdujący się na
wyciągnięcie ręki.
-
Firany w oknach? Leos przykłada wagę do babskich detali? Może mieszka z kobietą
- odpowiedział sam sobie. - Lub też wiejskie baby tak go urządziły w podzięce
za jego pracę.
Est
z przyjemnością oglądał pokaźną kolekcję ziół rozłożonych do wysuszenia na
blacie szafki. Nie odważył się ich dotykać, choć poszczególne rośliny widział
po raz pierwszy, nie licząc rycin w księgach zielarskich. Zapewne są to
występujące tylko na tych terenach odmiany pospolitych gatunków. Nigdzie jednak
nie zauważył żadnej księgi ani notatek, a nie był na tyle bezczelny, by grzebać
w prywatnych rzeczach zielarza. Nawet, jeżeli niebawem miał on umrzeć.
-
Ciekawe dokąd się udał - zagadnął Est, przypatrując się pracy partnera. - To
dziwne że szczelnie zamknął okna, a drzwi na klucz już nie.
-
Drzwi nie mają zamka – poinformował go Col, otwierając szafki i wysuwając
szuflady. Zaglądał do nich, lecz niczego nie ruszał. Szanował prywatność,
zwłaszcza gdy nieproszony zjawiał się za progiem cudzego domu. Poza tym był
najemnikiem, a nie włamywaczem. Interesował go cel, a nie wartość majątku.
-
To zmienia postać rzeczy. - Est przeniósł spojrzenie na wiszący susz. Ile by
dał, aby porozmawiać z tym człowiekiem o sposobach suszenia roślin oraz
ucierania ich w moździerzu bez utraty cennych wartości.
Nagle
jego uszy drgnęły, ostrzegając przed źródłem bliżej nieokreślonego odgłosu,
jakby czyichś kroków, potrącanej wikliny oraz szelestu tkaniny. Ktokolwiek to
był, był już blisko. I szedł w pośpiechu.
Poderwał
głowę, odwracając się do zaalarmowanego jego zachowaniem Cola. Przykładając
palec do ust, zwiadowca nakazał bezwzględną ciszę, jednocześnie podchodząc do
ściany łączącej sionkę z izbą. Nie czynił najmniejszego szmeru na klepisku
kamiennej konstrukcji będącej chatą tylko z nazwy.
Gospodarz
wracał.
Est
przysunął się do partnera. Niepewność mieszała się ze zdenerwowaniem, a serce
kołatało, aż chłopak wystraszył się, że dudnienie w piersi słyszalne będzie za
drzwiami, które właśnie zaskrzypiały przeraźliwie. Promienie słońca wpadły do
środka, przeganiając cień czający się w przedsionku. Drobna postać nieśmiało
zajrzała do wewnątrz. Dziewczę w chustce na włosach i z koszykiem zawieszonym w
zgięciu łokcia odruchowo wytarło buty o szmatę ułożoną za progiem, po czym, nie
zamykając za sobą drzwi, wślizgnęło się do sieni. Naturalny uśmiech
kształtujący jej wargi zgasł, gdy w izbie zobaczyła dwóch mężczyzn w skórzanych
zbrojach.
Trzeba
przyznać, że wieśniaczka nie traciła czasu na zastanawianie się. Zadziałała, a
była przy tym prędka jak łania i zwinna niczym łasica. Pchnęła przed siebie
koszyk, rzucając się do panicznej ucieczki. Warzywa i owoce rozsypały się po podłodze,
utrudniając podjęcie pościgu, ale Colonell, łowca doskonały, żwawo skoczył za
ofiarą. Est był tuż za nim i nie spiesząc się zanadto, oddał mu pole.
Uciekając,
wiejska dziewka wrzeszczała, zakasując spódnicę i biegnąc co tchu wyboistą
ścieżką. Była bez szans. Nie zdążyła odbiec daleko, gdy pochwyciły ją
muskularne ramiona, zamykając w bezwzględnym potrzasku. Szorstka dłoń zasłoniła
jej usta. Dziewczyna szarpała się żałośnie i wierzgała nogami w bezskutecznej
próbie uwolnienia się. Nawet gryzła, lecz skórzana rękawica nie poddawała się
jej zabiegom. I smakowała paskudnie.
Colonell
odchylił głowę, unikając rzucającej się wściekle burzy miodowych loków, z
których chustka zsunęła się na kamienistą ścieżkę prowadzącą do azylu Leosa.
Obrócił się i taszcząc uciekinierkę w kierunku ciemnego budyneczku, zerknął
wyczekująco na zbliżającego się powoli Esta. Na gest obleczonej w czarną
rękawiczkę dłoni zatrzymał się, poprawiając chwyt na ciele ofiary.
Est
nie był zadowolony z przebiegu spotkania, co dość jasno wyraził samym
spojrzeniem oddanym partnerowi. Nabierając w płuca powietrza, stanął na wprost
wyrywającej się i krzyczącej w dłoń wieśniaczki. Uniósł obie ręce, pokazując,
że są puste. Nie mieli złych zamiarów, a przynajmniej nie względem niej.
-
Już, spokojnie, nie chcemy cię skrzywdzić. - Jego łagodnym zapewnieniom
przeczyły czubki długich kłów dostrzegalne między poruszającymi się wargami.
Mimo to Est wejrzał głęboko w szafirowe oczy dziewczęcia, a dłoni świadczących
o pokojowych zamiarach nie opuszczał ani na sekundę. – Udziel nam tylko kilku
informacji, a nie stanie ci się żadna krzywda. Obiecuję.
Wieśniaczka
oklapła w uścisku postawnego najemnika. Przestała też wydzierać się do
rękawicy, a chmurny wzrok utkwiła w białym obliczu przemawiającego kojąco elfa.
Jej ciemnoniebieskie tęczówki wywoływały skojarzenie oceanu tuż przed sztormem.
Czaiło się w nich coś, czego Est w roztargnieniu nie spostrzegł - iskra mogąca
spalić go żywcem.
-
Zabierzmy ją stąd – mruknął Col. Czujnym okiem przeczesał las, dźwignął
podejrzanie potulną dziewczynę wyżej i w dalszym ciągu zatykając jej usta,
pomaszerował do pustelni. - Tutaj jesteśmy zbyt widoczni.
Dopiero
gdy weszli do chatki, postawił ją na ziemi i pchnął z siłą, od której prawie
upadła. Zaparł się o drzwi, skrzyżował ręce na piersi i nie spuszczał z niej
groźnie przymrużonych oczu. Zignorował potępiające spojrzenie Esta
odsłaniającego okna i wypełniającego izbę światłem. Zniecierpliwiony skinął na
chłopaka, by zaczynał swoją część.
Est
zacisnął szczęki, przygotowując się na najgorsze. W ciemnościach widział lepiej
niż za dnia, ale towarzyszyło mu dwoje ludzi. Dziewczyna musiała wyraźnie
widzieć jego twarz i sylwetkę, inaczej mogą darować sobie całe to
„przesłuchanie”. Miał zdobyć jej zaufanie. Nie wiedział jeszcze, jak tego
dokona, lecz pomysł kiełkował już w jego głowie. Sklecony naprędce wyrastał na
całkiem przyzwoity plan działania.
Plan,
który rozsierdzona, zapędzona w kozi róg panna miała za nic.
-
Śmierdzicie Niedźwiedziami na kilometr! - wysyczała jadowicie. - Powinnam była
wiedzieć, kiedy ujrzałam wasze konie, ten obrzydliwy symbol! - Po męsku
splunęła na podłogę. - Przysłał was, tak?
Jej
wybuch ogłupił Esta. Ponad ramieniem popatrzył na Cola, który uniósł brew. Nie
takiej reakcji spodziewali się po przelękłej wieśniaczce.
Drobna,
lekko przygarbiona dziewczyna zwijała dłonie w piąstki, mierząc wytatuowanego
zwiadowcę wściekłym wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. Bała się, a jej nogi
drżały, wprawiając w ruch gruby materiał spódnicy.
Est
bezgłośnie przełknął ślinę i podszedł do dziewki, której poskręcane złociste
pasemka przysłoniły piegowate policzki.
-
Tak, szukamy kogoś – przyznał, odzyskując rezon. – I zależy nam na twojej
dobrej woli oraz chęci współpracy. Sama zobacz, w przeciwieństwie do mojego
przyjaciela nie jestem uzbrojony. - Rozłożył ręce, odsłaniając czarny skórzany
pancerz oraz pas z sakiewkami i buteleczkami.
Omiotła
go nerwowym spojrzeniem, zatrzymując je nieco dłużej na owiniętym wokół bioder
zestawie aptekarskim. Nie miał broni. Naprawdę był bezbronny, nie licząc rąk
oraz ewentualnego talentu magicznego. Wyprostowała się, odrobinę uspokojona,
ale wciąż ostrożna. Spoglądała to na groźnego człowieka strzegącego drogi
ucieczki, to na elfa…
Niezwykłego
elfa. Skórę miał białą jak płatki rozkwitających śnieżyczek przebiśniegów.
Idealne łuki brwi zawstydziłyby niejedną kobietę, a równie czarne włosy opadały
w nieładzie na duże kocie oczy i niespotykanie długie uszy. Wyglądał, jakby
wyssano z niego kolory, a jedynym żywym elementem były tęczówki nasycone
jaskrawą zielenią listków pączkujących na drzewach. Zwierzęce kły zadawały kłam
niewinnej naturze niespotykanego osobnika, jednocześnie wzbudzając niepokój i
zaciekawienie.
Oczarowana
dziewczyna zdołała zaledwie wyszeptać:
-
Kim jesteś?
-
Ach, przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Estalavanes, a to mój
przyjaciel, Colonell. - Wskazał za siebie, utrzymując kontakt wzrokowy z
wieśniaczką. - Poszukujemy czaromiota imieniem Leos. Powiedziano nam, że
mieszka w porzuconej chacie w lesie, ale ta chata wcale nie wydaje się
porzucona. – Ze skromnym uśmiechem rozejrzał się po pomieszczeniu, biorąc
dziewczynę pod włos. - Znajduję tu niesamowite zbiory. Chciałbym posiadać
niektóre z tutejszych okazów. Jak sądzisz, Leos wymieniłby się na coś z mojej
kolekcji?
-
Interesujesz się zielarstwem? - zapytała z wahaniem. Napięcie jej nie
opuszczało, lecz z każdym kolejnym słowem dziwnego młodzieńca coraz szybciej
traciła czujność. Zapomniała nawet o zwiadowcy nieustannie śledzącym ich
poczynania.
Est
musiał być cierpliwy i na tyle czarujący, by przekonać ją do siebie.
Przychodziło mu to z dziwną łatwością, choć obawiał się, że z nerwów zaraz go
zemdli.
-
Zielarstwo i alchemia to moja pasja – potwierdził. - Ponadto jestem aptekarzem,
asystentem samego Travisa Arnelta! - Mrugnął, podkreślając wielkość
wymienionego autorytetu, po czym wskazał na jedną z półek, mimo uszu puszczając
wymowne westchnięcie dobiegające od strony przyjaciela. - Ale tego kwiatu nie
potrafię rozpoznać. To miejscowa roślina?
Wieśniaczka
podążyła wzrokiem za urękawicznioną dłonią.
-
O tak, rośnie tylko w tym lesie, przy konkretnych warunkach pogodowych. Jest
bardzo wymagająca w pielęgnacji i wyjątkowo rzadka. - Urzeczona podeszła do
wskazanego miejsca i delikatnie zdjęła roślinę, umyślnie lekceważąc bliskość
podchodzącego białego elfa. - Nazywam ją Panią Puszczy. Nie wiem, jak nazwali
ją botanicy, ale ma tak cudowne kwiaty, że klasyczna róża wypada przy niej
blado.
Wyciągnęła
ku niemu trzęsące się ręce, w których spoczywała jedna z najurokliwszych
roślin, jakie dane mu było oglądać. Kwiat przypominał różę, lecz błękitne
płatki miał dłuższe i kształtem podobne do kwiatostanu tulipana.
Zaintrygowany
Est pochylił się i wsunął dłonie pod jej drobne palce, niemal ich dotykając.
Żałował, że nie ma kilku takich roślin, by móc zbadać ich właściwości
samodzielnie lub przy wsparciu skrupulatnego Travisa. Zerknął na zielarkę, a
jego twarz przybrała w tym momencie najbardziej uwodzicielski wyraz, na jaki
było go stać. Okazało się, że przy minimalnym wysiłku stać go na wiele.
Gdy
ich spojrzenia się spotkały, niewinny rumieniec rozlał się po młodziutkiej
twarzyczce, zatapiając bezlik piegów. Dziewczyna nie porywała urodą, ale była
na tyle ładna, by miło było na nią popatrzeć.
Upomniało
ich ostentacyjne chrząknięcie. Est wyobraził sobie, jak zniechęcony Colonell
przewraca oczami i prawie parsknął śmiechem, rozzuchwalony własnym powodzeniem
w negocjacjach. Zwiadowca miał w końcu dobry widok, by obserwować tę dwójkę
młodzików pochłoniętych rozmową.
-
Jest cudowna. Pani Puszczy. Nie ukrywam, że pierwszy raz ją widzę. - Gdy się odsuwał,
niby przypadkowo musnął opuszkami wierzch jej dłoni, spoglądając ostatni raz na
kwiat o błękitnych płatkach. Westchnął z tęsknotą. - Ileż bym dał, by móc
odpowiednio się nią zająć w zaciszu mojej komnaty…
Głośne
kaszlnięcie Cola zakrawało o krztuszenie się. Dopiero teraz do chłopaka
dotarło, jak dwuznaczny wydźwięk niosły jego słowa. Zajrzał w twarz dziewczyny,
nie mniej czerwoną niż jabłko na szafce obok niej. I jak dotychczas nie
oczekiwał, że zdradzi im swoje imię, tak teraz nie chciał go słyszeć, tknięty
paskudnie złym przeczuciem.
-
Mówiłeś, że poszukujecie czaromiota imieniem Leos - powiedziała cienkim
głosikiem, przyciskając kruszący się kwiat do piersi. - Właśnie mnie
znaleźliście.