piątek, 4 października 2024

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 7

 

Konie stąpały ostrożnie wśród zdradliwego leśnego podszytu. Podłoże gęsto porośnięte sięgającymi kolan paprociami skrywało głębokie rowy i dziury, na których nietrudno o złamanie nogi, dlatego też wierzchowce przemieszczały się irytująco wolno. Spuszczając łby, unikały nisko wiszących gałązek mogących nieprzyjemnie wplątać im się w grzywy lub boleśnie dźgnąć w oko.

Zwierzęta te były urodzonymi podróżnikami, czego nie można powiedzieć o białym elfie. Estalavanes, ledwo odchylając jedną gałąź, zaraz obrywał następną. Doprowadzony do ostateczności puścił wodze i oburącz osłaniał twarz przed zagrożeniem ze strony nieprzejednanych drzew. Na domiar złego pojawiły się wszechobecne moskity przyciągane zapachem spoconych koni. Nie zdarzyło się, by go ukąsiły, lecz już sama ich bzycząca obecność była niepomiernie uciążliwa.

Usiłując odwrócić uwagę od kolejnych niedogodności, Est w skupieniu obserwował otoczenie. Colonell prowadził, jak gdyby od początku wiedział, gdzie powinni się kierować. I rzeczywiście wiedział – bystry zwiadowca natychmiast wychwycił ślady świadczące o obecności ludzi w pobliżu. Albo przynajmniej jednego człowieka. Markotny Est dopiero teraz dostrzegł na pniach mijanych drzew powtarzające się nacięcia, jednoznacznie przywodzące na myśl dyskretne drogowskazy. Mieli niesamowite szczęście, choć raz tego dnia.

Esta ścisnęło w dołku, gdy popatrzył na okryte cętkowaną peleryną plecy jadącego przed nim mężczyzny. Wzrokiem prześlizgnął się na długi łuk przytroczony do siodła, a świadomość dodała swoje trzy tarcze, przywołując z pamięci widok przewieszonego przez pierś bandoliera z nożami do rzucania oraz paskudnych sztyletów na biodrach. Po dziś dzień nie zdawał sobie sprawy, że Col ukrywa niewielki nóż w cholewie buta. Ciekawe, gdzie jeszcze chował broń.

Zanim odnaleźli chatkę, Colonell zapytał go o ten gorzkawy posmak w ustach oraz pył wciąż drażniący nozdrza. Est nie wyjawił całej prawdy, ale wyjaśnił, że jest to uniwersalna antytoksyna połączona ze środkiem przeciwbólowym oraz pudrowym spoiwem, bez którego całość nie utrzymałaby się w jednym kawałku. Mężczyzna z uśmiechem stwierdził, że lepiej pozbyć się go tą stroną niż drugą, lecz nie mógł dojrzeć pełnego złośliwego samozadowolenia uśmiechu białoskórego farmaceuty. Est nie raczył wspomnieć, w jaki sposób organizm oczyści się z resztek antytoksyny, a własna niegodziwość poniekąd go rozbawiła.

Uśmieszek prędko spłynął z jego twarzy, zastąpiony zdumieniem na widok zabudowań rozpościerających się na horyzoncie. Niewielki kamienny budyneczek czasy świetności miał już dawno za sobą. Łatwo go przeoczyć, zaszył się bowiem za kordonem olbrzymich dębów o szerokich pniach, gęstwiną młodych liści osłaniających samotnię przed niechcianymi spojrzeniami przypadkowych wędrowców. Gdyby nie subtelne znaki, poszukiwania pustelni stałyby się problematyczne.

Est przechylił głowę, z zainteresowaniem przyglądając się sielankowej scenie wymalowanej w głębi puszczy. Po lewej stronie omszałego domku do słońca wyciągały liście zioła i warzywa posadzone na równych, zadbanych grządkach. Po prawej murowana przybudówka o otwartej furtce świeciła pustką. Nawet z takiej odległości widział wyraźnie, że od lat poza pająkami i myszami nikt w niej nie mieszkał. Nie zmieniało to jednak faktu, że sama chatka nie wyglądała na opuszczoną. Nadgryziona zębem czasu nadal mogła służyć jako schronienie przed wszelkim zagrożeniem. Zagrożeniem, którego Leos nijak nie uniknie.

Im bliżej się znajdowali, tym więcej szczegółów świadczących o obecności gospodarza zauważali. Est wszystkimi zmysłami otworzył się na odczuwanie i już po chwili pierwsze efekty wzbudziły u niego rosnącą konsternację. Trele ptaków były tu głośniejsze niż w pozostałych zakątkach lasu, a życie jakby kumulowało się w tym jednym miejscu, przyciągane nie wiedzieć czym. W cieniu jednego z dębów przemknął lis. Zaaferowane wiewiórki skakały z gałęzi na gałąź, podglądając przybyszów z bezpiecznej wysokości, zaś majestatyczny jeleń zlustrował ich łagodnymi brązowymi oczami, a następnie potężnymi susami pomknął dalej. Est w pełni niedorzeczności pomyślał, że wcale nie byłby zdziwiony, gdyby zza węgła wyszedł nagle jednorożec. Tymczasem poza zwyczajną leśną fauną nie było tu zupełnie nikogo.

Nikogo, nie licząc dwóch najemników o nieczystych zamiarach.

Jeźdźcy zsunęli się z siodeł i przywiązali konie do solidnie wykonanego płotu. Colonell gestem kazał chłopakowi stać na warcie, podczas gdy sam udał się na rekonesans.

Est rozglądał się bacznie, ale nic nie przykuło jego uwagi na dłużej. Znudzony głowił się, ile czasu może zajmować sprawdzenie budynku posiadającego raptem dwie izby oraz ganek, gdy nagle zwiadowca wyłonił się zza winkla i oszczędnym kiwnięciem dał znać, że teren czysty.

- Jest tylko jedno wejście - zaczął wymieniać, podchodząc do Esta i patrząc w tym samym kierunku co on. - Piwnicy albo nie ma, albo właz umieszczono wewnątrz budynku. W zasięgu wzroku nie ma również kopczyka piwnicznego. Okna szczelnie zamknięte, przesłonięte zasłonami. Ściany pozbawione tajnych przejść, podobnie ziemia wokół nich. Żadnego żywego inwentarza ani ludzi w okolicy.

- Skąd ta pewność? – dociekał Est.

Col mrugnął porozumiewawczo, wskazując jego długie uszy.

- Drżałyby na najcichszy obcy dźwięk.

Z takim argumentem chłopak nie mógł się spierać, bo istotnie tak było. Płatki jego uszu wpadały w drgania na każdy nieznany odgłos. Zmieszany złapał się za ucho, pocierając opuszkami ostro zakończony koniuszek.

Col wspiął się po trzech murszejących drewnianych schodkach prowadzących na ganek i lekko nacisnął klamkę, starając się nie hałasować. Skrzypiące niemożebnie drzwi uchyliły się, rozpraszając ciemności zalegające wewnątrz sieni. To by było na tyle działania z zaskoczenia.

Est ostatni raz obejrzał się na konie, a raczej kostur wetknięty w tuleję u siodła, i poszedł w ślad za Colem. Skrzywił się, słysząc kliknięcie zabezpieczeń sztyletów. Już przywoływał człowieka do rozsądku, bo przecież najpierw mieli pytać, a dopiero potem działać, kiedy przypomniał sobie, że przesłuchanie jest jego zadaniem. Westchnął ciężko, znów wykrzywiając usta w nieszczęśliwą podkowę.

Spojrzeli na siebie i wkroczyli do sieni, zamykając za sobą rozklekotane drzwi. Natychmiast uderzyła ich ostra woń ziół, wilgotny zaduch i coś jeszcze, czego obaj nie potrafili zidentyfikować. Gdy oczy Colonella przyzwyczajały się do panującego tu półmroku, Est przeszedł kilka niespiesznych kroków i w najlepsze rozglądał się po izbie mieszkalnej, w której czuł się bardziej swojsko niż we własnej sypialni.

W rzeczywistości domek był jedną dużą izbą mieszkalną. Mieściło się w nim kilka szafek, posłanie na klepisku - teraz zwinięte w rulon jak śpiwór - i palenisko na środku, tuż pod zadaszonym otworem wylotowym w powale. Półki wiszące na ścianach, niejednokrotnie jedna pod drugą, zdominowały całe wnętrze. Poustawiano na nich słoje różnych rozmiarów, a w ich sąsiedztwie leżały suszone grzyby, zbielałe kości i wielobarwne kamienie. Cienkie, nadgryzione przez mole zasłonki okrywały trzy okienka wpuszczające liche smugi rozszczepionego światła, w zupełności wystarczające badającemu pomieszczenie człowiekowi. Ramy zdobiły zazdrostki, wzdłuż których rozpięto na sznurkach kawałki wędzonego mięsa, owoców, grzybów i warzyw.

Colonell okrążył palenisko, obejmując słabym wzrokiem każdy obiekt znajdujący się na wyciągnięcie ręki.

- Firany w oknach? Leos przykłada wagę do babskich detali? Może mieszka z kobietą - odpowiedział sam sobie. - Lub też wiejskie baby tak go urządziły w podzięce za jego pracę.

Est z przyjemnością oglądał pokaźną kolekcję ziół rozłożonych do wysuszenia na blacie szafki. Nie odważył się ich dotykać, choć poszczególne rośliny widział po raz pierwszy, nie licząc rycin w księgach zielarskich. Zapewne są to występujące tylko na tych terenach odmiany pospolitych gatunków. Nigdzie jednak nie zauważył żadnej księgi ani notatek, a nie był na tyle bezczelny, by grzebać w prywatnych rzeczach zielarza. Nawet, jeżeli niebawem miał on umrzeć.

- Ciekawe dokąd się udał - zagadnął Est, przypatrując się pracy partnera. - To dziwne że szczelnie zamknął okna, a drzwi na klucz już nie.

- Drzwi nie mają zamka – poinformował go Col, otwierając szafki i wysuwając szuflady. Zaglądał do nich, lecz niczego nie ruszał. Szanował prywatność, zwłaszcza gdy nieproszony zjawiał się za progiem cudzego domu. Poza tym był najemnikiem, a nie włamywaczem. Interesował go cel, a nie wartość majątku.

- To zmienia postać rzeczy. - Est przeniósł spojrzenie na wiszący susz. Ile by dał, aby porozmawiać z tym człowiekiem o sposobach suszenia roślin oraz ucierania ich w moździerzu bez utraty cennych wartości.

Nagle jego uszy drgnęły, ostrzegając przed źródłem bliżej nieokreślonego odgłosu, jakby czyichś kroków, potrącanej wikliny oraz szelestu tkaniny. Ktokolwiek to był, był już blisko. I szedł w pośpiechu.

Poderwał głowę, odwracając się do zaalarmowanego jego zachowaniem Cola. Przykładając palec do ust, zwiadowca nakazał bezwzględną ciszę, jednocześnie podchodząc do ściany łączącej sionkę z izbą. Nie czynił najmniejszego szmeru na klepisku kamiennej konstrukcji będącej chatą tylko z nazwy.

Gospodarz wracał.

Est przysunął się do partnera. Niepewność mieszała się ze zdenerwowaniem, a serce kołatało, aż chłopak wystraszył się, że dudnienie w piersi słyszalne będzie za drzwiami, które właśnie zaskrzypiały przeraźliwie. Promienie słońca wpadły do środka, przeganiając cień czający się w przedsionku. Drobna postać nieśmiało zajrzała do wewnątrz. Dziewczę w chustce na włosach i z koszykiem zawieszonym w zgięciu łokcia odruchowo wytarło buty o szmatę ułożoną za progiem, po czym, nie zamykając za sobą drzwi, wślizgnęło się do sieni. Naturalny uśmiech kształtujący jej wargi zgasł, gdy w izbie zobaczyła dwóch mężczyzn w skórzanych zbrojach.

Trzeba przyznać, że wieśniaczka nie traciła czasu na zastanawianie się. Zadziałała, a była przy tym prędka jak łania i zwinna niczym łasica. Pchnęła przed siebie koszyk, rzucając się do panicznej ucieczki. Warzywa  i owoce rozsypały się po podłodze, utrudniając podjęcie pościgu, ale Colonell, łowca doskonały, żwawo skoczył za ofiarą. Est był tuż za nim i nie spiesząc się zanadto, oddał mu pole.

Uciekając, wiejska dziewka wrzeszczała, zakasując spódnicę i biegnąc co tchu wyboistą ścieżką. Była bez szans. Nie zdążyła odbiec daleko, gdy pochwyciły ją muskularne ramiona, zamykając w bezwzględnym potrzasku. Szorstka dłoń zasłoniła jej usta. Dziewczyna szarpała się żałośnie i wierzgała nogami w bezskutecznej próbie uwolnienia się. Nawet gryzła, lecz skórzana rękawica nie poddawała się jej zabiegom. I smakowała paskudnie.

Colonell odchylił głowę, unikając rzucającej się wściekle burzy miodowych loków, z których chustka zsunęła się na kamienistą ścieżkę prowadzącą do azylu Leosa. Obrócił się i taszcząc uciekinierkę w kierunku ciemnego budyneczku, zerknął wyczekująco na zbliżającego się powoli Esta. Na gest obleczonej w czarną rękawiczkę dłoni zatrzymał się, poprawiając chwyt na ciele ofiary.

Est nie był zadowolony z przebiegu spotkania, co dość jasno wyraził samym spojrzeniem oddanym partnerowi. Nabierając w płuca powietrza, stanął na wprost wyrywającej się i krzyczącej w dłoń wieśniaczki. Uniósł obie ręce, pokazując, że są puste. Nie mieli złych zamiarów, a przynajmniej nie względem niej.

- Już, spokojnie, nie chcemy cię skrzywdzić. - Jego łagodnym zapewnieniom przeczyły czubki długich kłów dostrzegalne między poruszającymi się wargami. Mimo to Est wejrzał głęboko w szafirowe oczy dziewczęcia, a dłoni świadczących o pokojowych zamiarach nie opuszczał ani na sekundę. – Udziel nam tylko kilku informacji, a nie stanie ci się żadna krzywda. Obiecuję.

Wieśniaczka oklapła w uścisku postawnego najemnika. Przestała też wydzierać się do rękawicy, a chmurny wzrok utkwiła w białym obliczu przemawiającego kojąco elfa. Jej ciemnoniebieskie tęczówki wywoływały skojarzenie oceanu tuż przed sztormem. Czaiło się w nich coś, czego Est w roztargnieniu nie spostrzegł - iskra mogąca spalić go żywcem.

- Zabierzmy ją stąd – mruknął Col. Czujnym okiem przeczesał las, dźwignął podejrzanie potulną dziewczynę wyżej i w dalszym ciągu zatykając jej usta, pomaszerował do pustelni. - Tutaj jesteśmy zbyt widoczni.

Dopiero gdy weszli do chatki, postawił ją na ziemi i pchnął z siłą, od której prawie upadła. Zaparł się o drzwi, skrzyżował ręce na piersi i nie spuszczał z niej groźnie przymrużonych oczu. Zignorował potępiające spojrzenie Esta odsłaniającego okna i wypełniającego izbę światłem. Zniecierpliwiony skinął na chłopaka, by zaczynał swoją część.

Est zacisnął szczęki, przygotowując się na najgorsze. W ciemnościach widział lepiej niż za dnia, ale towarzyszyło mu dwoje ludzi. Dziewczyna musiała wyraźnie widzieć jego twarz i sylwetkę, inaczej mogą darować sobie całe to „przesłuchanie”. Miał zdobyć jej zaufanie. Nie wiedział jeszcze, jak tego dokona, lecz pomysł kiełkował już w jego głowie. Sklecony naprędce wyrastał na całkiem przyzwoity plan działania.

Plan, który rozsierdzona, zapędzona w kozi róg panna miała za nic.

- Śmierdzicie Niedźwiedziami na kilometr! - wysyczała jadowicie. - Powinnam była wiedzieć, kiedy ujrzałam wasze konie, ten obrzydliwy symbol! - Po męsku splunęła na podłogę. - Przysłał was, tak?

Jej wybuch ogłupił Esta. Ponad ramieniem popatrzył na Cola, który uniósł brew. Nie takiej reakcji spodziewali się po przelękłej wieśniaczce.

Drobna, lekko przygarbiona dziewczyna zwijała dłonie w piąstki, mierząc wytatuowanego zwiadowcę wściekłym wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. Bała się, a jej nogi drżały, wprawiając w ruch gruby materiał spódnicy.

Est bezgłośnie przełknął ślinę i podszedł do dziewki, której poskręcane złociste pasemka przysłoniły piegowate policzki.

- Tak, szukamy kogoś – przyznał, odzyskując rezon. – I zależy nam na twojej dobrej woli oraz chęci współpracy. Sama zobacz, w przeciwieństwie do mojego przyjaciela nie jestem uzbrojony. - Rozłożył ręce, odsłaniając czarny skórzany pancerz oraz pas z sakiewkami i buteleczkami.

Omiotła go nerwowym spojrzeniem, zatrzymując je nieco dłużej na owiniętym wokół bioder zestawie aptekarskim. Nie miał broni. Naprawdę był bezbronny, nie licząc rąk oraz ewentualnego talentu magicznego. Wyprostowała się, odrobinę uspokojona, ale wciąż ostrożna. Spoglądała to na groźnego człowieka strzegącego drogi ucieczki, to na elfa…

Niezwykłego elfa. Skórę miał białą jak płatki rozkwitających śnieżyczek przebiśniegów. Idealne łuki brwi zawstydziłyby niejedną kobietę, a równie czarne włosy opadały w nieładzie na duże kocie oczy i niespotykanie długie uszy. Wyglądał, jakby wyssano z niego kolory, a jedynym żywym elementem były tęczówki nasycone jaskrawą zielenią listków pączkujących na drzewach. Zwierzęce kły zadawały kłam niewinnej naturze niespotykanego osobnika, jednocześnie wzbudzając niepokój i zaciekawienie.

Oczarowana dziewczyna zdołała zaledwie wyszeptać:

- Kim jesteś?

- Ach, przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Estalavanes, a to mój przyjaciel, Colonell. - Wskazał za siebie, utrzymując kontakt wzrokowy z wieśniaczką. - Poszukujemy czaromiota imieniem Leos. Powiedziano nam, że mieszka w porzuconej chacie w lesie, ale ta chata wcale nie wydaje się porzucona. – Ze skromnym uśmiechem rozejrzał się po pomieszczeniu, biorąc dziewczynę pod włos. - Znajduję tu niesamowite zbiory. Chciałbym posiadać niektóre z tutejszych okazów. Jak sądzisz, Leos wymieniłby się na coś z mojej kolekcji?

- Interesujesz się zielarstwem? - zapytała z wahaniem. Napięcie jej nie opuszczało, lecz z każdym kolejnym słowem dziwnego młodzieńca coraz szybciej traciła czujność. Zapomniała nawet o zwiadowcy nieustannie śledzącym ich poczynania.

Est musiał być cierpliwy i na tyle czarujący, by przekonać ją do siebie. Przychodziło mu to z dziwną łatwością, choć obawiał się, że z nerwów zaraz go zemdli.

- Zielarstwo i alchemia to moja pasja – potwierdził. - Ponadto jestem aptekarzem, asystentem samego Travisa Arnelta! - Mrugnął, podkreślając wielkość wymienionego autorytetu, po czym wskazał na jedną z półek, mimo uszu puszczając wymowne westchnięcie dobiegające od strony przyjaciela. - Ale tego kwiatu nie potrafię rozpoznać. To miejscowa roślina?

Wieśniaczka podążyła wzrokiem za urękawicznioną dłonią.

- O tak, rośnie tylko w tym lesie, przy konkretnych warunkach pogodowych. Jest bardzo wymagająca w pielęgnacji i wyjątkowo rzadka. - Urzeczona podeszła do wskazanego miejsca i delikatnie zdjęła roślinę, umyślnie lekceważąc bliskość podchodzącego białego elfa. - Nazywam ją Panią Puszczy. Nie wiem, jak nazwali ją botanicy, ale ma tak cudowne kwiaty, że klasyczna róża wypada przy niej blado.

Wyciągnęła ku niemu trzęsące się ręce, w których spoczywała jedna z najurokliwszych roślin, jakie dane mu było oglądać. Kwiat przypominał różę, lecz błękitne płatki miał dłuższe i kształtem podobne do kwiatostanu tulipana.

Zaintrygowany Est pochylił się i wsunął dłonie pod jej drobne palce, niemal ich dotykając. Żałował, że nie ma kilku takich roślin, by móc zbadać ich właściwości samodzielnie lub przy wsparciu skrupulatnego Travisa. Zerknął na zielarkę, a jego twarz przybrała w tym momencie najbardziej uwodzicielski wyraz, na jaki było go stać. Okazało się, że przy minimalnym wysiłku stać go na wiele.

Gdy ich spojrzenia się spotkały, niewinny rumieniec rozlał się po młodziutkiej twarzyczce, zatapiając bezlik piegów. Dziewczyna nie porywała urodą, ale była na tyle ładna, by miło było na nią popatrzeć.

Upomniało ich ostentacyjne chrząknięcie. Est wyobraził sobie, jak zniechęcony Colonell przewraca oczami i prawie parsknął śmiechem, rozzuchwalony własnym powodzeniem w negocjacjach. Zwiadowca miał w końcu dobry widok, by obserwować tę dwójkę młodzików pochłoniętych rozmową.

- Jest cudowna. Pani Puszczy. Nie ukrywam, że pierwszy raz ją widzę. - Gdy się odsuwał, niby przypadkowo musnął opuszkami wierzch jej dłoni, spoglądając ostatni raz na kwiat o błękitnych płatkach. Westchnął z tęsknotą. - Ileż bym dał, by móc odpowiednio się nią zająć w zaciszu mojej komnaty…

Głośne kaszlnięcie Cola zakrawało o krztuszenie się. Dopiero teraz do chłopaka dotarło, jak dwuznaczny wydźwięk niosły jego słowa. Zajrzał w twarz dziewczyny, nie mniej czerwoną niż jabłko na szafce obok niej. I jak dotychczas nie oczekiwał, że zdradzi im swoje imię, tak teraz nie chciał go słyszeć, tknięty paskudnie złym przeczuciem.

- Mówiłeś, że poszukujecie czaromiota imieniem Leos - powiedziała cienkim głosikiem, przyciskając kruszący się kwiat do piersi. - Właśnie mnie znaleźliście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz