Kopyta z mocą tłukły popękaną ziemię
traktu. Pochylony nad spoconym końskim karkiem i lekko uniesiony w siodle
Estalavanes usiłował choć trochę odciążyć spienionego wierzchowca. Młody rumak
o puszystych szczotkach pęcinowych oraz lśniącej czernią sierści był silny i krewki,
cwałował niestrudzenie i tylko tuman kurzu wzbijał się za nim, z wolna
rozwiewany przez ciepły wiatr.
Zmierzchało
już, jednakże biały elf wciąż miał wiele kilometrów do przebycia. W duchu
bezustannie poganiał rumaka panikując, że nie zdąży z ostrzeżeniem. Był głodny,
lecz nie starczyło mu czasu, by cokolwiek zjeść. Chciało mu się pić, ale nękały
go ważniejsze sprawy niż pragnienie duszące gardło. Musiał wkrótce zwolnić,
żeby nie zajeździć zwierzęcia, choć nic nie wskazywało, by koń potrzebował
odpoczynku. Aż wreszcie, z bólem serca, Est zadecydował o chwili postoju. Poprowadził
rumaka ku dzielącym połacie lasu łąkom i nim ten się zatrzymał, zwinnie zsunął
się z siodła. Koń bez zbędnej zachęty zaczął szczypać soczystą trawę, zmiatając
ogonem gzy czepiające się jego błyszczących od potu, wstrząsanych dreszczami
boków.
Wieczór
był ciepły i świerszcze koncertowały w najlepsze. Est nie zdjął siodła ani
juków z grzbietu zwierzęcia, planując wznowić podróż, gdy ogier odzyska nieco
sił. Położył się z zamiarem ucięcia sobie drzemki, lecz sen nie nadchodził.
Nachodziły go za to myśli o sir Aarimie. Po czyjej jest stronie? Zgodził się wspomóc
roszczeniowych możnych i jednocześnie wypuścił współwinnego morderstwa elfa.
Czy naprawdę był tak szlachetny, czy tylko na takiego pozował? Nie wyglądał na
człowieka, który zwaśniłby dwie frakcje i czekał, aby dobić osłabionego
zwycięzcę. Nie wyglądał w ogóle na człowieka. Miał posągowe rysy, jakimi w
sztuce oddawano Wszechmocnych.
Est
doszedł do wniosku, że chyba za krótko żył na tym świecie i za mało widział,
skoro pierwszy poznany paladyn wydał mu się niespotykanie dziwny. A jeśli oni
tacy już byli? Nie, miał styczność z przedstawicielami Zakonu i żaden inny
rycerz nie wywołał w nim tak skrajnych emocji jak ten jeden zjawiskowy osobnik.
Na tyle zjawiskowy, by trącić wrażliwą strunę jego duszy - wątpliwości w
stosunku do wszystkiego, co robił. Znalazł podatny grunt i zasiał w nim ziarno
niepewności. Nie, to ziarno od zawsze tam tkwiło, a on rzucił na nie swój blask,
obnażając skryte w ciemnościach istnienie.
Biały
elf żył niepewnością i brakiem poczucia własnej wartości. Bał się wszystkiego i
wszystkich. I przez cały ten czas chodziło właśnie o egoizm, który, broniąc
siebie samego, nazywał troską o innych. W rzeczywistości nigdy o nikogo nie dbał.
Tak jak mawiał mistrz, powinien pielęgnować te kruche przyjaźnie, które z
trudem zawarł, wzmacniać je. A on bezmyślnie zniszczył je ucieczką z Twierdzy.
Colonell go znienawidzi. Leos się od niego odwróci. A mistrz… Mistrz przyjmie
go z powrotem, lecz będzie rozczarowany, a to gorsze niż odrzucenie. Na każdym
kroku próbował udowadniać jaki jest dojrzały i godny pokładanego w nim zaufania,
ale wciąż odkrywał w sobie tego samolubnego dzieciaka, którym był. Uchylającego
się od odpowiedzialności i zgrywającego skrzywdzonego chłopca, pogrążającego
się w domniemanej krzywdzie i niesprawiedliwości. Brak pewności siebie, wiary
we własne umiejętności czy lęk przed odtrąceniem po prostu ukrył za maską
sympatycznego naiwniaka, który każdemu służy pomocą nie patrząc na siebie.
Perfekcyjny manipulant, jak trafnie zaopiniował Velren. Aż poczuł odrazę do
siebie samego… A przecież powinien być dumny ze swoich talentów, ze swego
legendarnego dziedzictwa. Przecież jest odpowiedzialny! To ludzie wiecznie
wszystkiego od niego wymagają. W porównaniu z nim oni są bezwartościowymi
pionkami, które można dowolnie wykorzystać!
Nie,
to nie jego myśli! To nie on! Spotkanie z rycerzem-dowódcą obudziło w nim ten
drugi głos odzywający się w najmniej spodziewanych momentach, gdy wątpił lub
wahał się. Gdy stał na skraju przepaści i patrzył w otchłań. A Głos czaił się
tam w głębinie i wyciągał plugawe szpony, by porwać go w odmęty szaleństwa.
Potwór. Półsmok.
Est
uszczypnął się w policzek, potrząsnął rozwianą czupryną i zerwał się z trawy.
Wieczór gładko przeszedł w noc. Jeżeli Niedźwiedzie miały przygotować się do
starcia, to musiał już ruszać. Jeszcze trochę, a popadnie w obłęd, z którego
może się nie wydostać. Potrzebuje kogoś, kto będzie miał na niego oko. Kto zada
śmiertelny cios, jeśli nic innego nie pomoże.
Czas dorosnąć, Estalavanesie, i
wziąć sprawy w swoje ręce. Przestań patrzeć na przeszłość i żyj tak, jak gdyby
koniec miał nadejść już jutro.
Jakby
słyszał mistrza. Zresztą nie ma co się dziwić - w końcu był i jest, ale czy
nadal będzie jego uczniem?
***
Zbliżało się południe, gdy
wgryzający się w ostatni sucharek Est wjechał kłusem na ścieżkę wiodącą pod
bramy Twierdzy. Wycieńczony prawie tak samo jak jego koń trzymał się w siodle
prosto, dzielnie znosząc niemal całą dobę bez przyzwoitego pożywienia oraz snu.
Pojutrze nastąpi atak. Nie miał pojęcia o jakiej porze, niemniej miał pewność,
że sir Aarim go nie oszukał.
Na
zachmurzonym horyzoncie zamajaczyły pierwsze wysokie wieże ogniowe. Na ich
widok serce podeszło mu do gardła. Zapragnął skakać i płakać z radości, na
szczęście miał w sobie na tyle wstydu, by siedzieć cicho na obitym przez siodło
tyłku. W przejrzystym powietrzu wartownicy zauważyli go na długo nim przeciął
błonia i podjechał pod zamkniętą bramę. Odczekał podniesienie żelaznej brony
oraz uchylenie jednego z dwóch wielkich skrzydeł, gdyż drzwiczki rewizyjne były
zbyt małe, by pomieścić rosłego ogiera. Cała Twierdza dowiedziała się o jego
powrocie obwieszczonym szczękiem prastarego metalu i przenikliwym zgrzytem
ogromnych zawiasów. Mógł pożegnać marzenie o skromnym przekroczeniu progu
warowni i utrzymaniu ciekawskich gapiów na dystans. Już niemal słyszał
detonację plotek oraz domysłów dotyczących jego dwudniowej absencji. Pojechał
rozprawić się z grasantami na rozkaz przywódcy i z podkulonym ogonem wrócił w
pielesze Twierdzy, zbyt wystraszony, by wypełnić zadanie. Gdzie był? Co robił?
Dezerter. Zdrajca!
Unikając
kontaktu wzrokowego z najemnikami, powiódł zgrzanego rumaka do stajni. Był u
siebie, lecz wcale nie czuł się bezpieczny. Zsiadł, odwiązał torby oraz kostur,
a wodze oddał stajennemu. Młodzik nadgarstkiem potarł nos, obiecując zająć się
zmęczonym zwierzęciem. Nie zdawał się poruszony faktem, że naprzeciw niego stoi
zdrajca. Bo jeszcze o tym nie wiedział.
Poprawiając
tobołki, Est rozejrzał się ukradkiem. Na dziedzińcu panował ruch jak co dzień.
Mieszkańcy bez pośpiechu i do znudzenia wykonywali swe obowiązki. Nikt nie
patrzył na niego wilkiem, nie padła też komenda pochwycenia dezertera.
Niektórzy wręcz ostentacyjnie go pozdrawiali, rozważając rozpoczęcie rozmowy.
Czyżby zwiadowcy niczego nie wypatrzyli? A przodownik? Gdzie w takim razie
stacjonuje armia możnych? Czy szlachcice byli tak nierozgarnięci, by najeżdżać niezdobytą
fortyfikację z ledwie dwoma tysiącami żołnierzy? Musieli dysponować solidnymi
machinami oblężniczymi, by podejmować się tak ryzykownego przedsięwzięcia. Jak
zamierzali je przetransportować przez bujną puszczę? Wyrąbią sobie drogę? Nawet
Zakon Paladynów nie posiada takiej mocy, by magią obalić potężne mury czarnej
warowni. A jeśli posiada...?
Nie
miał sił głowić się nad tym, więc od razu pomaszerował do Głównego Budynku.
Poczuwał się do odpowiedzialności jako najemnik, toteż nie szukał doradcy
Złowieszczego Niedźwiedzia. Odnalazł za to tyczkowatego szambelana i przekazał,
że chce natychmiast zobaczyć się ze Złowieszczym Niedźwiedziem. Siwiejący
mężczyzna popatrzył na niego karcąco i wymamrotał, że Zaklinacza Żywiołów
oczekiwano w sali audiencyjnej już od kilku godzin.
Teraz
przyszła kolej Esta, by obrzucić człowieka ekspresyjnym zdumieniem. Lodowa kula
zastąpiła mu żołądek, gdy w oszołomieniu podziękował i objuczony jak muł, podparty
na kiju udał się we wskazane miejsce.
***
Tyrd Niedźwiedziogrzywy i jego
doradca spierali się o coś zawzięcie. Praktycznie nie dostrzegli podchodzącego do
podwyższenia białego elfa. Est pierwszy raz widział, by mistrz był wzburzony i
widok ten szalenie go zaniepokoił. Zatrzymując się w stosownej odległości od
tronu, przez kilka uderzeń serca przyglądał się zwaśnionym mężczyznom. A
konkretnie temu jednemu, którego biała broda znacznie się przerzedziła pod jego
nieobecność. Wciąż nie wierzył, że to z winy przebłysków Mag w zatrważającym
tempie traci zdrowie.
Zbierając
się na odwagę zwiesił głowę, podciągnął zsuwający się z ramienia plecak i
stuknął metalowym okuciem kostura w okrytą czerwonym dywanem posadzkę. Głuche
echo odbiło się od ścian, gdy w milczeniu wyczekiwał reakcji.
-
No proszę, Magu, czyż to nie nasz mały zbieg? - Pyszałkowatość Niedźwiedzia
zdążyła już obrosnąć w legendę. Zjadliwy ton dotknął Esta, który ani drgnął,
walcząc z narastającym lękiem. - Przyznaj, biały szczurku, jesteś dezerterem
czy nie?
Dziki
uśmiech był nieprzyjemny, na szczęście chłopak nie musiał patrzeć na zarośniętą
gębę przywódcy. Wolał pozorować potulność i pokorę, bo przynajmniej wtedy nie
zbierało mu się na wymioty. Popatrywał jednak spod czarnej grzywy na mistrza. Ściągnięte
gniewem brwi wyraźnie odznaczały się na ogorzałej, pomiętej wiekiem twarzy.
Est
przełknął ślinę, uwalniając się od gorzkiego posmaku niechęci doprawionej
nienawiścią.
-
Nie, przywódco, nie jestem dezerterem - zaprzeczył cicho, nie podnosząc głowy.
- Przynoszę wieści z Adeili. Ostrzeżenie przed wrogą armią, która przybędzie
pojutrze.
-
I że niby skąd to wiesz? - wycedził Niedźwiedź, nie tracąc nic z cynizmu. - Moi
najlepsi zwiadowcy niczego nie wykryli, zaś tobie przyszło to z niezwykłą
łatwością. Co za niedorzeczna wymówka! Nikt nie zdobędzie mojej Twierdzy, nie
ma takiej siły! Ktokolwiek porywa się na tak jawną głupotę, jest skończonym pomyleńcem!
Esta
zalewała żółć, gdy słuchał tego człowieka. Gardził nim aż cierpła mu skóra, a
palce świerzbiły. Wzmocnił chwyt na coraz cieplejszym kosturze.
Spójrz mu w oczy - szeptała jaźń. To czuowiec. Tylko czuowiec. Jest nikim!
Przymknął
powieki, nie stosując się do zaczepek Głosu prawiącego mu banały. Uparcie ich do
siebie nie dopuszczał. Zgoda, to człowiek - pospolity, wyzbyty szerszej
perspektywy, jak inni ograniczony własnym egotyzmem, zepsuty i krótkowzroczny…
Nie, nie wszyscy tacy byli. Nie powinien przyszywać łatek ogółowi wyłącznie
dlatego, że kilku z nich zachowywało się w tak karygodny, destruktywny sposób.
Nie chciał stać się taki jak oni, zarozumiały i arogancki. Aczkolwiek za wzór
obrał sobie jednego spośród ludzi, który spoglądał na niego ze zrozumieniem, a w
chwilach największego zwątpienia przywracał wiarę w ludzkość.
Stary
doradca ostatni raz zmierzył przywódcę kompanii nieprzejednanym wejrzeniem, po
czym ostrożnie zszedł z podestu, by zająć miejsce u boku podopiecznego.
-
Złowieszczy Niedźwiedziu, mój uczeń nie ma powodów, by kłamać w tak ważkich kwestiach.
Ciepła,
drżąca dłoń oparła się na czarnych segmentach naramiennika. Est z bólem serca
przyjął emocjonalną wibrację niosącą się wzdłuż barku. Naszła go nieprzeparta
chęć nakrycia suchych, pomarszczonych palców starca swoimi, długimi i pełnymi
życia. Powstrzymał się jednak, poprzestając na pojedynczym zerknięciu w
kierunku mentora. Może i Mag nie wyglądał zdrowo, za to nie stracił nic z płonącego
w nim żywo wigoru.
Niedźwiedź
rozparł się wygodniej na tronie, mierząc z góry dwójkę podwładnych. Prawa ręka nieprzerwanie
gładziła głowicę potężnego miecza, połyskującą w smugach wpadającego przez okna
słońca.
Czarne
oczy mistrza porozumiewawczo spoczęły na Eście. Chłopaka zmroziło kiedy pojął,
że Mag od samego początku wiedział o wszystkim, a mimo to postanowił się za nim
wstawić. Jakby cała ta ucieczka nie była dziełem przypadku, a perfekcyjnie
zaplanowanym działaniem, jakiego nieświadomie się podjął. Ta wizja go przeraziła,
oznaczało to bowiem, że został wmanewrowany. Nie wiedział jednak przez kogo.
Albo przez co. I w jakim celu.
Troskliwy,
niemal rodzicielski ton rozległ się tuż przy długim uchu, przywołując
wstrząśniętego ucznia do porządku.
-
Czy byłbyś tak dobry, mój chłopcze, i rzucił więcej światła na sprawę, z którą
przybywasz?
Est
uniósł wzrok. Wpatrywał się w mistrza, poszukując jakichkolwiek wskazówek, lecz
jedyne co dojrzał, to obraz rozpaczy. Sieć zmarszczek zgęstniała, brużdżąc
twarz mnicha jak przegniły owoc. Białe brwi wciąż były krzaczaste, ale broda
wyliniała. I tylko te oczy… te młode, objawiające potężną wolę onyksy
sprzeciwiały się skurczonej postaci starego człowieka. Est nie mógł pozbyć się
wrażenia, że jego rejterada dołożyła do tego swoje trzy tarcze.
-
Niespełna dwa tysiące zaciężnych żołnierzy odpowiedziało na wezwanie
zjednoczonych arystokratów, Unii Możnych – zaczął Est, nie zaszczycając Niedźwiedzia
pojedynczym spojrzeniem. Bynajmniej nie traktował go jak powietrza, bo bez
powietrza nie da się żyć, a bez tego barbarzyńcy ludziom żyłoby się lepiej. -
Ponadto uzyskali wsparcie oddziału paladynów. Z rycerzem-dowódcą na czele -
dodał dobitnie.
Tron
zatrzeszczał, gdy potężna sylwetka wojownika poderwała się z siedziska.
-
Ha! I może jeszcze dowódca piewców pokoju z Adeili osobiście ci to powiedział?!
Pchnięty
wewnętrznym impulsem Est obrócił pozbawioną wyrazu twarz w stronę adwersarza.
-
Owszem. Sir Aarim z rodu Asmodeuszy potwierdził swe stanowisko.
Dziki
grymas zelżał pod naciskiem wątpliwości. Obelżywość Złowieszczego Niedźwiedzia była
już tylko usilnie utrzymywaną opryskliwością.
-
Od kiedy to królewski szczeniak dowodzi garnizonem w Adeili? I po co tam
pojechałeś? Za kogo się uważasz, by samodzielnie wybywać do miasta
garnizonowego i spotykać z rycerzem-dowódcą? Śmierdzisz przeniewierstwem na
kilometr!
-
Na moje polecenie, Złowieszczy Niedźwiedziu - wtrącił Mag. - Jak już nadmieniałem
wielokrotnie tego dn…
-
Milcz, starcze! - huknął Niedźwiedź, szczerząc zębiska. - No dalej, szczurze.
Przestań się tak we mnie wgapiać i mów! Samą prawdę!
Zatem
tak mistrz chciał to rozegrać. Fortelem.
Est
otrząsnął się, wziął głęboki, uspokajający wdech i nie odrywając wzroku od brodatego
zwierzęcego oblicza wyjaśnił, że na polecenie mistrza wyprawił się do Adeili
zaczerpnąć języka u ludzi, z którymi nawiązał kontakt w trakcie poprzedniego zlecenia.
Zrządzeniem losu jego kłamstwa były tak gładkie, że język ślizgał się
wypowiadając kolejne słowa. Nie uciekając się do dalszych łgarstw opisał
spotkanie z lordem Halavarem, przebieg podróży, podczas której dowiedział się o
armii, oraz samą audiencję u królewskiego potomka. Nie wdawał się jednak w
szczegóły. Były nieistotne. Przynajmniej dla przywódcy.
Złowieszczy
Niedźwiedź górował, przeszywając elfa ciemnozielonymi oczami. Wściekle
skrzywiony miotał się wewnątrz siebie samego, niezdolny tknąć go choćby palcem.
Właśnie odebrano mu możliwość wykonania wyroku na otwarcie wzgardzonym stworzeniu.
Ten wyliniały lis znów go przechytrzył!
-
Pierdoleni rycerze - warknął, oddając harde spojrzenie Esta. - Niepełny
dwudzień na mobilizację, powiadasz… - Drapiąc podbródek, łypnął na sztywno wyprostowanego
doradcę. - Magu, w porze obiadowej widzę ciebie i przodownika w moim salonie. I
co tu jeszcze robicie?! Zabierajcie się stąd, obaj! Mam serdecznie dość towarzystwa
tego twojego białego szczura. Jest jak czarnopiór, przynosi tylko złe wieści!
Mag
pokłonił się i ściskając bark ucznia pociągnął go w tył, do wyjścia z sali
audiencyjnej. Posłuszny mistrzowi chłopak nawet nie pożegnał przywódcy. Odwrócił
się doń plecami i ostatnim, co usłyszał, była ciężko zwalająca się na siedzisko
masa mięśni i futer. Oraz chrobot ostrza drapiącego kamienną posadzkę
podwyższenia.
Po
raz drugi uniknął ścięcia. Lecz co się odwlecze, to nie uciecze, do trzech razy
sztuka. O ile ktoś nie ubiegnie Niedźwiedzia. Niechciana myśl przemknęła przez opustoszałą
głowę Esta jak budzące grozę wyobrażenie obojętnych złotych oczu. Odwaga
uchodziła z niego jak energia fizyczna. Był wyczerpany i teraz, gdy pierwszy
szok minął, zaczął odczuwać skutki długiej, forsownej jazdy. Niestety nie dane
mu było odpocząć, ponieważ prowadzący go mistrz pochylił się ku niemu.
-
Jednak postawiłeś na ucieczkę, Estalavanesie. - W jego tembrze nie dało się wyczuć
reprymendy ani zawodu. Brzmiał zwyczajnie, jak gdyby wybryk niesfornego
podopiecznego niczego nie zmienił. – Przypuszczałem, że prędzej czy później to
nastąpi. Aczkolwiek cieszę się, że postanowiłeś wrócić i opowiedzieć o swej
przygodzie. Być może tym nieprzemyślanym czynem ocalisz mnóstwo istnień.
Skrzypnęły
zawiasy. W nozdrza wychodzącego na korytarz Esta uderzył ciężki odór pochodni,
aż w głowie mu się zakręciło. Albo była to wina opadających zeń emocji. Lub
ulgi? Zdążył się w tym pogubić.
-
Przypuszczałeś, że ucieknę, mistrzu?
Ucisk
na ramieniu zelżał, gdy idący przy młodym uczniu Mag cofnął dłoń. Roztropny
starzec oraz lekkomyślny dzieciak zmierzyli się spojrzeniami, z czego w ogólnym
rozrachunku ten drugi wypadał naprawdę kiepsko. Przytłoczony winą i udręczony
wstydem spuścił wzrok na stalowe czubki zakurzonych butów. Zawiódł opiekuna i
oczekiwał nagany, niezadowolenia czy ostrej połajanki. Tymczasem stary,
poczciwy Mag jak zwykle próbował go zrozumieć, w dodatku uchronił go przed karą
śmierci grożącą za dezercję.
-
Estalavanesie, w czasach burzliwej młodości również dopuściłem się ucieczki -
wyjawił przyciszonym tonem mnich. - Opuściłem klasztor będąc w pełni świadomym,
że nie będzie dane mi do niego wrócić. Kiedyś srodze tej decyzji żałowałem,
dziś pozostała ona odległym wspomnieniem, na które nie mam wpływu. Dlatego raduje
mnie, iż zmieniłeś zdanie. Liczę, że wyciągniesz z tej eskapady naukę na
przyszłość. Czyżby umknął twej pamięci fakt, jakoby energia magiczna zaklęta w
twoim ciele wymagała kontroli?
Rozbawienie
wygięło kąciki pomarszczonych warg, odbijając się ciepłem w łagodnym spojrzeniu.
Est poczuł się gorzej, niż gdyby Mag zwymyślał go jak tępego woła. Przysparzał
wyłącznie kłopotów. Okazał się problemem, kataklizmem, jakiemu nie sposób zapobiec.
I co dostaje w zamian? Troskę. Wyrozumiałość. Akceptację. Jak miał to
przyjmować? To było najgorsze. Miał pojąć swój błąd? Przecierpieć własną
głupotę i uświadomić sobie, jak trzpiotowaty potrafi być?
Gdy
wyszli przed olbrzymi gmach, sponiewierany Est osłonił oczy brudną ręką.
Promienie południowego słońca raziły go i wdzierały się pod czarny skórzany
pancerz. Chyba nawet skryły się w tobołkach, którymi był obwieszony, gdyż nagle
zrobiły się cięższe, aż zmuszony był je podźwignąć. Zewsząd dochodził gwar z
rodzaju tych wypełniających zaludnione miejsca. Nikt nie zwracał szczególnej
uwagi na Maga i jego ucznia. Nikt o niczym nie wiedział. Najemnicy żyli jak
dotychczas.
Starzec
bardzo powoli zszedł z niskich stopni, co nie umknęło młodemu elfowi.
-
Proszę, byś wypoczął, Estalavanesie. Kolację zjesz w swojej kwaterze, gdyż nie
sądzę, bym znalazł dziś czas na przyjemność wspólnego posilanie się w zaciszu
gabinetu. Przyniosłeś wieści, które należy bezzwłocznie ogłosić - zauważył
rozsądnie. – W międzyczasie zregeneruj siły i pomedytuj. Ach, jeszcze jedno,
chłopcze. Panienka Leos mocno ubolewała nad twoim nagłym zniknięciem.
Skinął
chłopakowi łysą, pokrytą starczymi plamami głową i obrał ścieżkę do koszar.
Zapewne po Cola.
Est
nieomal podążył za nim, pragnąc spotkać się z przyjacielem, lecz mimo ogromu
tęsknoty nie mógł się ruszyć. Stał tylko patrząc na zgarbione plecy starego
człowieka, a nagły przypływ empatii i czułości rozchylił jego usta, odsłaniając
końcówki kłów. Dopiero teraz dotarło do niego, co właściwie zaszło w sali
audiencyjnej.
-
Mistrzu, pierwszy raz skłamałeś! - zawołał za nim.
Ten
w odpowiedzi posłał mu znad ramienia przebiegły uśmieszek i odszedł w swoją
stronę. Nigdy dotąd Est nie słyszał, by Mag kłamał. A dziś skłamał w obronie podopiecznego.
Dziwne ciepło spowiło jego duszę, a uśmiech sam wypłynął na wargi. Był w domu.
Pośród przyjaciół. Pośród ludzi, których kocha. Pośród ludzi, którzy kochają
jego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz