piątek, 4 kwietnia 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 19

 

Kopyta z mocą tłukły popękaną ziemię traktu. Pochylony nad spoconym końskim karkiem i lekko uniesiony w siodle Estalavanes usiłował choć trochę odciążyć spienionego wierzchowca. Młody rumak o puszystych szczotkach pęcinowych oraz lśniącej czernią sierści był silny i krewki, cwałował niestrudzenie i tylko tuman kurzu wzbijał się za nim, z wolna rozwiewany przez ciepły wiatr.

Zmierzchało już, jednakże biały elf wciąż miał wiele kilometrów do przebycia. W duchu bezustannie poganiał rumaka panikując, że nie zdąży z ostrzeżeniem. Był głodny, lecz nie starczyło mu czasu, by cokolwiek zjeść. Chciało mu się pić, ale nękały go ważniejsze sprawy niż pragnienie duszące gardło. Musiał wkrótce zwolnić, żeby nie zajeździć zwierzęcia, choć nic nie wskazywało, by koń potrzebował odpoczynku. Aż wreszcie, z bólem serca, Est zadecydował o chwili postoju. Poprowadził rumaka ku dzielącym połacie lasu łąkom i nim ten się zatrzymał, zwinnie zsunął się z siodła. Koń bez zbędnej zachęty zaczął szczypać soczystą trawę, zmiatając ogonem gzy czepiające się jego błyszczących od potu, wstrząsanych dreszczami boków.

Wieczór był ciepły i świerszcze koncertowały w najlepsze. Est nie zdjął siodła ani juków z grzbietu zwierzęcia, planując wznowić podróż, gdy ogier odzyska nieco sił. Położył się z zamiarem ucięcia sobie drzemki, lecz sen nie nadchodził. Nachodziły go za to myśli o sir Aarimie. Po czyjej jest stronie? Zgodził się wspomóc roszczeniowych możnych i jednocześnie wypuścił współwinnego morderstwa elfa. Czy naprawdę był tak szlachetny, czy tylko na takiego pozował? Nie wyglądał na człowieka, który zwaśniłby dwie frakcje i czekał, aby dobić osłabionego zwycięzcę. Nie wyglądał w ogóle na człowieka. Miał posągowe rysy, jakimi w sztuce oddawano Wszechmocnych.

Est doszedł do wniosku, że chyba za krótko żył na tym świecie i za mało widział, skoro pierwszy poznany paladyn wydał mu się niespotykanie dziwny. A jeśli oni tacy już byli? Nie, miał styczność z przedstawicielami Zakonu i żaden inny rycerz nie wywołał w nim tak skrajnych emocji jak ten jeden zjawiskowy osobnik. Na tyle zjawiskowy, by trącić wrażliwą strunę jego duszy - wątpliwości w stosunku do wszystkiego, co robił. Znalazł podatny grunt i zasiał w nim ziarno niepewności. Nie, to ziarno od zawsze tam tkwiło, a on rzucił na nie swój blask, obnażając skryte w ciemnościach istnienie.

Biały elf żył niepewnością i brakiem poczucia własnej wartości. Bał się wszystkiego i wszystkich. I przez cały ten czas chodziło właśnie o egoizm, który, broniąc siebie samego, nazywał troską o innych. W rzeczywistości nigdy o nikogo nie dbał. Tak jak mawiał mistrz, powinien pielęgnować te kruche przyjaźnie, które z trudem zawarł, wzmacniać je. A on bezmyślnie zniszczył je ucieczką z Twierdzy. Colonell go znienawidzi. Leos się od niego odwróci. A mistrz… Mistrz przyjmie go z powrotem, lecz będzie rozczarowany, a to gorsze niż odrzucenie. Na każdym kroku próbował udowadniać jaki jest dojrzały i godny pokładanego w nim zaufania, ale wciąż odkrywał w sobie tego samolubnego dzieciaka, którym był. Uchylającego się od odpowiedzialności i zgrywającego skrzywdzonego chłopca, pogrążającego się w domniemanej krzywdzie i niesprawiedliwości. Brak pewności siebie, wiary we własne umiejętności czy lęk przed odtrąceniem po prostu ukrył za maską sympatycznego naiwniaka, który każdemu służy pomocą nie patrząc na siebie. Perfekcyjny manipulant, jak trafnie zaopiniował Velren. Aż poczuł odrazę do siebie samego… A przecież powinien być dumny ze swoich talentów, ze swego legendarnego dziedzictwa. Przecież jest odpowiedzialny! To ludzie wiecznie wszystkiego od niego wymagają. W porównaniu z nim oni są bezwartościowymi pionkami, które można dowolnie wykorzystać!

Nie, to nie jego myśli! To nie on! Spotkanie z rycerzem-dowódcą obudziło w nim ten drugi głos odzywający się w najmniej spodziewanych momentach, gdy wątpił lub wahał się. Gdy stał na skraju przepaści i patrzył w otchłań. A Głos czaił się tam w głębinie i wyciągał plugawe szpony, by porwać go w odmęty szaleństwa. Potwór. Półsmok.

Est uszczypnął się w policzek, potrząsnął rozwianą czupryną i zerwał się z trawy. Wieczór gładko przeszedł w noc. Jeżeli Niedźwiedzie miały przygotować się do starcia, to musiał już ruszać. Jeszcze trochę, a popadnie w obłęd, z którego może się nie wydostać. Potrzebuje kogoś, kto będzie miał na niego oko. Kto zada śmiertelny cios, jeśli nic innego nie pomoże.

Czas dorosnąć, Estalavanesie, i wziąć sprawy w swoje ręce. Przestań patrzeć na przeszłość i żyj tak, jak gdyby koniec miał nadejść już jutro.

Jakby słyszał mistrza. Zresztą nie ma co się dziwić - w końcu był i jest, ale czy nadal będzie jego uczniem?

***

Zbliżało się południe, gdy wgryzający się w ostatni sucharek Est wjechał kłusem na ścieżkę wiodącą pod bramy Twierdzy. Wycieńczony prawie tak samo jak jego koń trzymał się w siodle prosto, dzielnie znosząc niemal całą dobę bez przyzwoitego pożywienia oraz snu. Pojutrze nastąpi atak. Nie miał pojęcia o jakiej porze, niemniej miał pewność, że sir Aarim go nie oszukał.

Na zachmurzonym horyzoncie zamajaczyły pierwsze wysokie wieże ogniowe. Na ich widok serce podeszło mu do gardła. Zapragnął skakać i płakać z radości, na szczęście miał w sobie na tyle wstydu, by siedzieć cicho na obitym przez siodło tyłku. W przejrzystym powietrzu wartownicy zauważyli go na długo nim przeciął błonia i podjechał pod zamkniętą bramę. Odczekał podniesienie żelaznej brony oraz uchylenie jednego z dwóch wielkich skrzydeł, gdyż drzwiczki rewizyjne były zbyt małe, by pomieścić rosłego ogiera. Cała Twierdza dowiedziała się o jego powrocie obwieszczonym szczękiem prastarego metalu i przenikliwym zgrzytem ogromnych zawiasów. Mógł pożegnać marzenie o skromnym przekroczeniu progu warowni i utrzymaniu ciekawskich gapiów na dystans. Już niemal słyszał detonację plotek oraz domysłów dotyczących jego dwudniowej absencji. Pojechał rozprawić się z grasantami na rozkaz przywódcy i z podkulonym ogonem wrócił w pielesze Twierdzy, zbyt wystraszony, by wypełnić zadanie. Gdzie był? Co robił? Dezerter. Zdrajca!

Unikając kontaktu wzrokowego z najemnikami, powiódł zgrzanego rumaka do stajni. Był u siebie, lecz wcale nie czuł się bezpieczny. Zsiadł, odwiązał torby oraz kostur, a wodze oddał stajennemu. Młodzik nadgarstkiem potarł nos, obiecując zająć się zmęczonym zwierzęciem. Nie zdawał się poruszony faktem, że naprzeciw niego stoi zdrajca. Bo jeszcze o tym nie wiedział.

Poprawiając tobołki, Est rozejrzał się ukradkiem. Na dziedzińcu panował ruch jak co dzień. Mieszkańcy bez pośpiechu i do znudzenia wykonywali swe obowiązki. Nikt nie patrzył na niego wilkiem, nie padła też komenda pochwycenia dezertera. Niektórzy wręcz ostentacyjnie go pozdrawiali, rozważając rozpoczęcie rozmowy. Czyżby zwiadowcy niczego nie wypatrzyli? A przodownik? Gdzie w takim razie stacjonuje armia możnych? Czy szlachcice byli tak nierozgarnięci, by najeżdżać niezdobytą fortyfikację z ledwie dwoma tysiącami żołnierzy? Musieli dysponować solidnymi machinami oblężniczymi, by podejmować się tak ryzykownego przedsięwzięcia. Jak zamierzali je przetransportować przez bujną puszczę? Wyrąbią sobie drogę? Nawet Zakon Paladynów nie posiada takiej mocy, by magią obalić potężne mury czarnej warowni. A jeśli posiada...?

Nie miał sił głowić się nad tym, więc od razu pomaszerował do Głównego Budynku. Poczuwał się do odpowiedzialności jako najemnik, toteż nie szukał doradcy Złowieszczego Niedźwiedzia. Odnalazł za to tyczkowatego szambelana i przekazał, że chce natychmiast zobaczyć się ze Złowieszczym Niedźwiedziem. Siwiejący mężczyzna popatrzył na niego karcąco i wymamrotał, że Zaklinacza Żywiołów oczekiwano w sali audiencyjnej już od kilku godzin.

Teraz przyszła kolej Esta, by obrzucić człowieka ekspresyjnym zdumieniem. Lodowa kula zastąpiła mu żołądek, gdy w oszołomieniu podziękował i objuczony jak muł, podparty na kiju udał się we wskazane miejsce.

***

Tyrd Niedźwiedziogrzywy i jego doradca spierali się o coś zawzięcie. Praktycznie nie dostrzegli podchodzącego do podwyższenia białego elfa. Est pierwszy raz widział, by mistrz był wzburzony i widok ten szalenie go zaniepokoił. Zatrzymując się w stosownej odległości od tronu, przez kilka uderzeń serca przyglądał się zwaśnionym mężczyznom. A konkretnie temu jednemu, którego biała broda znacznie się przerzedziła pod jego nieobecność. Wciąż nie wierzył, że to z winy przebłysków Mag w zatrważającym tempie traci zdrowie.

Zbierając się na odwagę zwiesił głowę, podciągnął zsuwający się z ramienia plecak i stuknął metalowym okuciem kostura w okrytą czerwonym dywanem posadzkę. Głuche echo odbiło się od ścian, gdy w milczeniu wyczekiwał reakcji.

- No proszę, Magu, czyż to nie nasz mały zbieg? - Pyszałkowatość Niedźwiedzia zdążyła już obrosnąć w legendę. Zjadliwy ton dotknął Esta, który ani drgnął, walcząc z narastającym lękiem. - Przyznaj, biały szczurku, jesteś dezerterem czy nie?

Dziki uśmiech był nieprzyjemny, na szczęście chłopak nie musiał patrzeć na zarośniętą gębę przywódcy. Wolał pozorować potulność i pokorę, bo przynajmniej wtedy nie zbierało mu się na wymioty. Popatrywał jednak spod czarnej grzywy na mistrza. Ściągnięte gniewem brwi wyraźnie odznaczały się na ogorzałej, pomiętej wiekiem twarzy.

Est przełknął ślinę, uwalniając się od gorzkiego posmaku niechęci doprawionej nienawiścią.

- Nie, przywódco, nie jestem dezerterem - zaprzeczył cicho, nie podnosząc głowy. - Przynoszę wieści z Adeili. Ostrzeżenie przed wrogą armią, która przybędzie pojutrze.

- I że niby skąd to wiesz? - wycedził Niedźwiedź, nie tracąc nic z cynizmu. - Moi najlepsi zwiadowcy niczego nie wykryli, zaś tobie przyszło to z niezwykłą łatwością. Co za niedorzeczna wymówka! Nikt nie zdobędzie mojej Twierdzy, nie ma takiej siły! Ktokolwiek porywa się na tak jawną głupotę, jest skończonym pomyleńcem!

Esta zalewała żółć, gdy słuchał tego człowieka. Gardził nim aż cierpła mu skóra, a palce świerzbiły. Wzmocnił chwyt na coraz cieplejszym kosturze.

Spójrz mu w oczy - szeptała jaźń. To czuowiec. Tylko czuowiec. Jest nikim!

Przymknął powieki, nie stosując się do zaczepek Głosu prawiącego mu banały. Uparcie ich do siebie nie dopuszczał. Zgoda, to człowiek - pospolity, wyzbyty szerszej perspektywy, jak inni ograniczony własnym egotyzmem, zepsuty i krótkowzroczny… Nie, nie wszyscy tacy byli. Nie powinien przyszywać łatek ogółowi wyłącznie dlatego, że kilku z nich zachowywało się w tak karygodny, destruktywny sposób. Nie chciał stać się taki jak oni, zarozumiały i arogancki. Aczkolwiek za wzór obrał sobie jednego spośród ludzi, który spoglądał na niego ze zrozumieniem, a w chwilach największego zwątpienia przywracał wiarę w ludzkość.

Stary doradca ostatni raz zmierzył przywódcę kompanii nieprzejednanym wejrzeniem, po czym ostrożnie zszedł z podestu, by zająć miejsce u boku podopiecznego.

- Złowieszczy Niedźwiedziu, mój uczeń nie ma powodów, by kłamać w tak ważkich kwestiach.

Ciepła, drżąca dłoń oparła się na czarnych segmentach naramiennika. Est z bólem serca przyjął emocjonalną wibrację niosącą się wzdłuż barku. Naszła go nieprzeparta chęć nakrycia suchych, pomarszczonych palców starca swoimi, długimi i pełnymi życia. Powstrzymał się jednak, poprzestając na pojedynczym zerknięciu w kierunku mentora. Może i Mag nie wyglądał zdrowo, za to nie stracił nic z płonącego w nim żywo wigoru.

Niedźwiedź rozparł się wygodniej na tronie, mierząc z góry dwójkę podwładnych. Prawa ręka nieprzerwanie gładziła głowicę potężnego miecza, połyskującą w smugach wpadającego przez okna słońca.

Czarne oczy mistrza porozumiewawczo spoczęły na Eście. Chłopaka zmroziło kiedy pojął, że Mag od samego początku wiedział o wszystkim, a mimo to postanowił się za nim wstawić. Jakby cała ta ucieczka nie była dziełem przypadku, a perfekcyjnie zaplanowanym działaniem, jakiego nieświadomie się podjął. Ta wizja go przeraziła, oznaczało to bowiem, że został wmanewrowany. Nie wiedział jednak przez kogo. Albo przez co. I w jakim celu.

Troskliwy, niemal rodzicielski ton rozległ się tuż przy długim uchu, przywołując wstrząśniętego ucznia do porządku.

- Czy byłbyś tak dobry, mój chłopcze, i rzucił więcej światła na sprawę, z którą przybywasz?

Est uniósł wzrok. Wpatrywał się w mistrza, poszukując jakichkolwiek wskazówek, lecz jedyne co dojrzał, to obraz rozpaczy. Sieć zmarszczek zgęstniała, brużdżąc twarz mnicha jak przegniły owoc. Białe brwi wciąż były krzaczaste, ale broda wyliniała. I tylko te oczy… te młode, objawiające potężną wolę onyksy sprzeciwiały się skurczonej postaci starego człowieka. Est nie mógł pozbyć się wrażenia, że jego rejterada dołożyła do tego swoje trzy tarcze.

- Niespełna dwa tysiące zaciężnych żołnierzy odpowiedziało na wezwanie zjednoczonych arystokratów, Unii Możnych – zaczął Est, nie zaszczycając Niedźwiedzia pojedynczym spojrzeniem. Bynajmniej nie traktował go jak powietrza, bo bez powietrza nie da się żyć, a bez tego barbarzyńcy ludziom żyłoby się lepiej. - Ponadto uzyskali wsparcie oddziału paladynów. Z rycerzem-dowódcą na czele - dodał dobitnie.

Tron zatrzeszczał, gdy potężna sylwetka wojownika poderwała się z siedziska.

- Ha! I może jeszcze dowódca piewców pokoju z Adeili osobiście ci to powiedział?!

Pchnięty wewnętrznym impulsem Est obrócił pozbawioną wyrazu twarz w stronę adwersarza.

- Owszem. Sir Aarim z rodu Asmodeuszy potwierdził swe stanowisko.

Dziki grymas zelżał pod naciskiem wątpliwości. Obelżywość Złowieszczego Niedźwiedzia była już tylko usilnie utrzymywaną opryskliwością.

- Od kiedy to królewski szczeniak dowodzi garnizonem w Adeili? I po co tam pojechałeś? Za kogo się uważasz, by samodzielnie wybywać do miasta garnizonowego i spotykać z rycerzem-dowódcą? Śmierdzisz przeniewierstwem na kilometr!

- Na moje polecenie, Złowieszczy Niedźwiedziu - wtrącił Mag. - Jak już nadmieniałem wielokrotnie tego dn…

- Milcz, starcze! - huknął Niedźwiedź, szczerząc zębiska. - No dalej, szczurze. Przestań się tak we mnie wgapiać i mów! Samą prawdę!

Zatem tak mistrz chciał to rozegrać. Fortelem.

Est otrząsnął się, wziął głęboki, uspokajający wdech i nie odrywając wzroku od brodatego zwierzęcego oblicza wyjaśnił, że na polecenie mistrza wyprawił się do Adeili zaczerpnąć języka u ludzi, z którymi nawiązał kontakt w trakcie poprzedniego zlecenia. Zrządzeniem losu jego kłamstwa były tak gładkie, że język ślizgał się wypowiadając kolejne słowa. Nie uciekając się do dalszych łgarstw opisał spotkanie z lordem Halavarem, przebieg podróży, podczas której dowiedział się o armii, oraz samą audiencję u królewskiego potomka. Nie wdawał się jednak w szczegóły. Były nieistotne. Przynajmniej dla przywódcy.

Złowieszczy Niedźwiedź górował, przeszywając elfa ciemnozielonymi oczami. Wściekle skrzywiony miotał się wewnątrz siebie samego, niezdolny tknąć go choćby palcem. Właśnie odebrano mu możliwość wykonania wyroku na otwarcie wzgardzonym stworzeniu. Ten wyliniały lis znów go przechytrzył!

- Pierdoleni rycerze - warknął, oddając harde spojrzenie Esta. - Niepełny dwudzień na mobilizację, powiadasz… - Drapiąc podbródek, łypnął na sztywno wyprostowanego doradcę. - Magu, w porze obiadowej widzę ciebie i przodownika w moim salonie. I co tu jeszcze robicie?! Zabierajcie się stąd, obaj! Mam serdecznie dość towarzystwa tego twojego białego szczura. Jest jak czarnopiór, przynosi tylko złe wieści!

Mag pokłonił się i ściskając bark ucznia pociągnął go w tył, do wyjścia z sali audiencyjnej. Posłuszny mistrzowi chłopak nawet nie pożegnał przywódcy. Odwrócił się doń plecami i ostatnim, co usłyszał, była ciężko zwalająca się na siedzisko masa mięśni i futer. Oraz chrobot ostrza drapiącego kamienną posadzkę podwyższenia.

Po raz drugi uniknął ścięcia. Lecz co się odwlecze, to nie uciecze, do trzech razy sztuka. O ile ktoś nie ubiegnie Niedźwiedzia. Niechciana myśl przemknęła przez opustoszałą głowę Esta jak budzące grozę wyobrażenie obojętnych złotych oczu. Odwaga uchodziła z niego jak energia fizyczna. Był wyczerpany i teraz, gdy pierwszy szok minął, zaczął odczuwać skutki długiej, forsownej jazdy. Niestety nie dane mu było odpocząć, ponieważ prowadzący go mistrz pochylił się ku niemu.

- Jednak postawiłeś na ucieczkę, Estalavanesie. - W jego tembrze nie dało się wyczuć reprymendy ani zawodu. Brzmiał zwyczajnie, jak gdyby wybryk niesfornego podopiecznego niczego nie zmienił. – Przypuszczałem, że prędzej czy później to nastąpi. Aczkolwiek cieszę się, że postanowiłeś wrócić i opowiedzieć o swej przygodzie. Być może tym nieprzemyślanym czynem ocalisz mnóstwo istnień.

Skrzypnęły zawiasy. W nozdrza wychodzącego na korytarz Esta uderzył ciężki odór pochodni, aż w głowie mu się zakręciło. Albo była to wina opadających zeń emocji. Lub ulgi? Zdążył się w tym pogubić.

- Przypuszczałeś, że ucieknę, mistrzu?

Ucisk na ramieniu zelżał, gdy idący przy młodym uczniu Mag cofnął dłoń. Roztropny starzec oraz lekkomyślny dzieciak zmierzyli się spojrzeniami, z czego w ogólnym rozrachunku ten drugi wypadał naprawdę kiepsko. Przytłoczony winą i udręczony wstydem spuścił wzrok na stalowe czubki zakurzonych butów. Zawiódł opiekuna i oczekiwał nagany, niezadowolenia czy ostrej połajanki. Tymczasem stary, poczciwy Mag jak zwykle próbował go zrozumieć, w dodatku uchronił go przed karą śmierci grożącą za dezercję.

- Estalavanesie, w czasach burzliwej młodości również dopuściłem się ucieczki - wyjawił przyciszonym tonem mnich. - Opuściłem klasztor będąc w pełni świadomym, że nie będzie dane mi do niego wrócić. Kiedyś srodze tej decyzji żałowałem, dziś pozostała ona odległym wspomnieniem, na które nie mam wpływu. Dlatego raduje mnie, iż zmieniłeś zdanie. Liczę, że wyciągniesz z tej eskapady naukę na przyszłość. Czyżby umknął twej pamięci fakt, jakoby energia magiczna zaklęta w twoim ciele wymagała kontroli?

Rozbawienie wygięło kąciki pomarszczonych warg, odbijając się ciepłem w łagodnym spojrzeniu. Est poczuł się gorzej, niż gdyby Mag zwymyślał go jak tępego woła. Przysparzał wyłącznie kłopotów. Okazał się problemem, kataklizmem, jakiemu nie sposób zapobiec. I co dostaje w zamian? Troskę. Wyrozumiałość. Akceptację. Jak miał to przyjmować? To było najgorsze. Miał pojąć swój błąd? Przecierpieć własną głupotę i uświadomić sobie, jak trzpiotowaty potrafi być?

Gdy wyszli przed olbrzymi gmach, sponiewierany Est osłonił oczy brudną ręką. Promienie południowego słońca raziły go i wdzierały się pod czarny skórzany pancerz. Chyba nawet skryły się w tobołkach, którymi był obwieszony, gdyż nagle zrobiły się cięższe, aż zmuszony był je podźwignąć. Zewsząd dochodził gwar z rodzaju tych wypełniających zaludnione miejsca. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Maga i jego ucznia. Nikt o niczym nie wiedział. Najemnicy żyli jak dotychczas.

Starzec bardzo powoli zszedł z niskich stopni, co nie umknęło młodemu elfowi.

- Proszę, byś wypoczął, Estalavanesie. Kolację zjesz w swojej kwaterze, gdyż nie sądzę, bym znalazł dziś czas na przyjemność wspólnego posilanie się w zaciszu gabinetu. Przyniosłeś wieści, które należy bezzwłocznie ogłosić - zauważył rozsądnie. – W międzyczasie zregeneruj siły i pomedytuj. Ach, jeszcze jedno, chłopcze. Panienka Leos mocno ubolewała nad twoim nagłym zniknięciem.

Skinął chłopakowi łysą, pokrytą starczymi plamami głową i obrał ścieżkę do koszar. Zapewne po Cola.

Est nieomal podążył za nim, pragnąc spotkać się z przyjacielem, lecz mimo ogromu tęsknoty nie mógł się ruszyć. Stał tylko patrząc na zgarbione plecy starego człowieka, a nagły przypływ empatii i czułości rozchylił jego usta, odsłaniając końcówki kłów. Dopiero teraz dotarło do niego, co właściwie zaszło w sali audiencyjnej.

- Mistrzu, pierwszy raz skłamałeś! - zawołał za nim.

Ten w odpowiedzi posłał mu znad ramienia przebiegły uśmieszek i odszedł w swoją stronę. Nigdy dotąd Est nie słyszał, by Mag kłamał. A dziś skłamał w obronie podopiecznego. Dziwne ciepło spowiło jego duszę, a uśmiech sam wypłynął na wargi. Był w domu. Pośród przyjaciół. Pośród ludzi, których kocha. Pośród ludzi, którzy kochają jego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz