piątek, 30 maja 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 22 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Gdy wróg staje u bram Twierdzy, obrońcy nie wątpią w swe rychłe zwycięstwo. Czy niewielki oddział wsparcia Synów Tarthosa zaprawdę wystarczy, by odmienić losy bitwy? Z początku przekonany o sprzyjającej im fortunie Est traci wszelką nadzieję, gdy poznaje prawdę o proweniencji rycerza-dowódcy. Ale czy podda się ogarniającej go beznadziei, kiedy Głos poczyna sączyć jad w jego serce?


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 30d'5m'25r2t]




    
    Przepraszam, do bezpośredniego starcia dojdzie dopiero w kolejnym rozdziale. Wspominałam, że musiałam je podzielić z racji zbyt dużej ilości tekstu, ale zaufajcie mi, warto będzie poczekać! 🤍

Kącik autorki.
    Strasznie lubię fantazjować na temat rozkmin czytelników. Często wyobrażam sobie, co muszą myśleć podczas lektury i na jaki wynik bądź zdarzenie/konsekwencję stawiają: Est się wkurzy i zrobi rozpiździel na polu bitwy. Albo że dostanie srogie wciry. Czy też że ktoś ważny zginie, a chłopak pogrąży się w żalu i może zdezerteruje. Lub że z Twierdzy nie zostanie kamień na kamieniu. Ależ frajdę mi to sprawia!
    Przekleństwem autora jest wiedza o przyszłości bohaterów (choć nie zawsze, czasem sama jestem zaskoczona tym, co się wyprawia podczas pisania!), tracę przez to całą radochę płynącą z obstawiania zakładów z samą sobą.
    W każdym razie, jeśli uda mi się choć trochę Was zaskoczyć, znaczyć to będzie, że w dobrym kierunku idę!

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 22

 

Pierwsze doniesienia o armii zbliżającej się do Twierdzy przybyły nad ranem wraz z powracającą parą zwiadowców. Szerokim zachodnim traktem oraz skrajem lasu przetaczała się siła licząca prawie dwa tysiące żołnierzy, w tym piechotę, strzelców oraz konnych. Na ich czele jechał oddział dziesięciu paladynów w pełnym rynsztunku bojowym dosiadających masywne, solidnie opancerzone wierzchowce. Nie wieźli ze sobą machin oblężniczych, co tylko nasiliło niepewność oraz wymusiło dodatkową czujność dość już wzburzonych najemnych. Czyżby pragnęli zastraszyć zamkniętych w niebosiężnych murach ludzi, czy też mają dla nich naprawdę paskudny fortel w zanadrzu?

Mobilizacja kompanii nastąpiła tuż po wschodzie słońca, kiedy to rogi rozbrzmiały dojmująco niskimi tonami. W całej warowni zapanował wówczas kontrolowany chaos, a zwłaszcza na dziedzińcu, gdzie żołnierze gotowali się do bitwy mogącej nie dojść do skutku. Siodłano konie, na niektóre założono lekkie zbroje łuskowe, chociaż nie spodziewano się, by wierzchowce były potrzebne podczas oblężenia. Przecież przebywali w fortecy nie do zdobycia! Kto byłby na tyle szalony, by napadać na fortyfikacje bez odpowiedniego wyposażenia? Zaciężni szlachty rozbiją się o czarne mury warowni niby fale uderzające w kadłub galeonu, nie czyniąc jej mieszkańcom większej szkody. Ich przedsięwzięcie z góry skazane było na niepowodzenie. A mimo to najeźdźcy parli naprzód z niepojętą bezczelnością, prowadzeni przez kontyngent Synów Tarthosa. Czy niespełna tuzin ludzi może zmienić z góry przewidziany wynik starcia?

Wystarczy jeden z nich.

Stojący na balkonie Estalavanes powoli rozchylił powieki. Wsparty łokciami o balustradę, wystawiał policzki na podmuchy chłodnego wiatru. Niebo naprzemiennie chmurzyło się i jaśniało na podobieństwo rozterek panujących w jego umyśle. Nieustający harmider gorączkowych przygotowań zagłuszał niechciane słowa, jakie formowała podświadomość lub skryta w głębi istota coraz chętniej dochodząca do głosu. Miał już na sobie skórzany pancerz zapewniający częściową ochronę i swobodę ruchów oraz pas z miksturami i mieszkami pełnymi przydatnych ziół, a hebanowy kostur oparł o barierkę przy prawej ręce. Tak wyekwipowany, z pozorną obojętnością obserwował zgiełk w dole, pośród ludzkiej kipieli wzrokiem poszukując mistrza.

Nerwowym gestem poprawił rękawiczkę na lewej dłoni zastanawiając się, czy niewinny „tatuaż” nie postanowi ożyć w najmniej oczekiwanym momencie. Byłby to niefortunny zbieg okoliczności dla nieprzyjaciół w promieniu kilku metrów od niego. Niestety oberwałoby się także sojusznikom, którzy nieświadomie znaleźliby się w polu rażenia mocy zerwanej z łańcucha. Całe szczęście, że o świcie mistrz pobrał od niego nadmiar nagromadzonej esencji, Mag uznał bowiem, że póki nie poznają tajemnicy wzrostu jego energii tajemnej, dopóty będą zachowywać wszelkie środki ostrożności, aby nie dopuścić do rozprężenia skumulowanej w ciele magii. Ostatnie, czego sobie życzyli, to niepowstrzymany wybuch zmiatający z łąk obie armie i trzecią część warowni.

Est wolał nad tym nie rozmyślać. Musiał skupić się na realnej przyszłości, a nie wydumanych scenariuszach ociekających fatalizmem, co nie było to łatwe, kiedy Głos w głowie stale podszeptywał mu własne, niekoniecznie zadowalające komentarze…

Kątem oka dojrzał czarodziejów w charakterystycznych szatach grupujących się pod wieżą. Wśród czerwieni i błękitów skromnych tunik wyraźnie odznaczały się czarne stroje sztukmistrzy oraz szare kilkorga magów użytkowych. Jego bystry wzrok od razu wyłapał zebraną w ciężki kok gęstą czuprynę barwy miodu oraz ozdobny kostur zwieńczony srebrnymi pnączami oplatającymi lśniący błękitem klejnot. Może i kij czarodziejki był doskonałym koncentratorem mocy, ale na gust Esta prezentował się nieprzyzwoicie fikuśnie, urągając powadze sytuacji.

Przyciągnięta intensywnością jego spojrzenia piromantka zadarła brodę i pomachała bez większego entuzjazmu. W odpowiedzi pozdrowił ją uniesieniem urękawicznionej dłoni. Skaleonie oczy prześliznęły się na stojącego nieopodal wysokiego człowieka o długich płowych włosach związanych na karku rzemieniem. Byłby nie poznał Travisa Arnelta w tej czarnej szacie, gdyż na co dzień nosił on bure ubrania i biały płaszcz, który nazywał kitlem. Alchemik dyskutował z dwójką sztukmistrzy, a właściwy mu wyraz politowania goszczący na twarzy zdradzał ogrom zniecierpliwienia ogarniający go zawsze, gdy przychodziło mu wymieniać się opiniami z bandą zamieszkujących wieżę bufonów.

Est był ciekaw, czy ta dwójka bliskich mu czaromiotów kiedykolwiek widziała brutalnie przerwany żywot. Czy wiedzą jak wygląda konający na polu bitwy człowiek? Czy skłonni są zaklęciami odbierać życie innym? Leos sprawiała wrażenie pewnej siebie, przekonanej o rychłym zwycięstwie obrońców warowni. W końcu ma wielki potencjał magiczny, kto wie, czy nie okaże się on większy od talentów szkolących ją sztukmistrzy...

Czuowiecy gorsi są od zwierząt. Doprowadzeni do ostateczności niezmiennie ujawniają swą prawdziwą, kipiącą bestialstwem naturę.

Skrzywił się pod siłą siarczystego mentalnego policzka. To były jego osobiste spostrzeżenia, a zarazem należące do kogoś zupełnie obcego. Zdarzało się, że od wyśnienia koszmaru sporadycznie nachodziły go przesycone pogardą myśli, lecz dotąd zwrócone były ku niemu samemu. Problem urósł do przytłaczających rozmiarów, kiedy po raz pierwszy uaktywnił się artefakt, zresztą nie tak dawno temu. Jakby bransoleta za sprawą odprysku Macierzy Mocy obudziła drzemiącą w nim drugą osobowość. Zamąciła mu w głowie, rozszczepiając jedno na dwoje. Jak gdyby szarość w nim tkwiąca rozdzielała się na biel i czerń, mieszała ze sobą walcząc o rację. Granice skrajności zacierały się boleśnie, a on odczuwał to bardziej, niż okazywał na zewnątrz.

Są niczym bydło hodowane na ubój. Ich krew napędza młyn tego świata, nadając mu prędkości. Ich żywot nie jest istotny, zastępowany bez żalu…

Dosyć! To nie jego myśli! Przecież Colonell jest człowiekiem, a kocha go ponad życie! Mag jest człowiekiem, jego nauczycielem i opiekunem! Travis jest człowiekiem, nietuzinkowym kompanem. I Leos, ona też jest człowiekiem, szczerą przyjaciółką… Nie są bydłem! Mają wartość, a on… on ich ochroni. Tak jak oni wciąż chronią jego… Każdy kolejny żywot, jaki uda mu się ocalić, będzie kamieniem ciśniętym w pysk rozwijającego się w nim potwora. Wszystko, co zrobi na przekór temu drugiemu, będzie krokiem do wyzwolenia się spod trujących wpływów złośliwego ducha!

Ale znaczyło to także, że aby ocalić swoich, będzie zmuszony zabić innych… Kuriozum. Paradoksalnie pragnąc spokoju, rozpęta burzę. A przecież musi istnieć lepszy sposób! Potrzebował porozmawiać o tym z mistrzem, wydusić z siebie prawdę o coraz mocniej zaburzającej rozsądek obecności, którą poznał zaglądając w głąb siebie i która tuż po wejściu w kontemplację wyrzuciła go z jego własnego umysłu. Mag go wysłucha i nie zwątpi w poczytalność podopiecznego. Liczyło się bezpieczeństwo. Póki co nawiedzały go wyłącznie bezkształtne poglądy skrajnego mizantropa, nie mógł jednak wykluczyć, że ich szkodliwość sięgnie wkrótce kontroli podatnego ciała.

Wracając do niewesołej rzeczywistości, Est ze zdumieniem przyjął zaciskające się na poręczy białe jak świeży śnieg palce. Bolały go łączenia szczęk i mięśnie ramion. Był spięty, zdenerwowany. Jeżeli nadal będzie tracił siły na bezsensowną walkę z samym sobą, to zabraknie mu ich na pojedynek z sir Aarimem Asmodeuszem. Poniekąd to właśnie rycerz-dowódca uwidocznił tę ciemność lęgnącą się w jego strachliwym sercu. Czy akt łaski ze strony paladyna można nazwać przypadkiem? Nie, książę miał swój zamysł. Szlachetność i miłosierdzie stanowiły pierwszorzędną zasłonę dla jego prawdziwych intencji.

Coraz bardziej niespokojny Est popatrzył w kierunku czarodziejów. Pocieszeniem był dla niego widok dyscypliny z jaką stawali w szyku napływający z wieży nieliczni magowie. Piromanci jak nigdy stali zgodnie z hydromantami. Nawet jeśli na co dzień elementaliści toczyli zażarte spory, to w takich sytuacjach solidaryzowali się ze sobą nawzajem oraz niemagiczną gromadą braci najemnej. Estowi się to spodobało. W trakcie bitwy współpraca i zgranie mają wielkie znaczenie, zwiększają szanse na przetrwanie. Zmniejszają ryzyko porażki.

Podniósł głowę, by ocenić pędzące po niebie gęste chmury. Nie szło na deszcz. Powietrze nie pachniało wilgocią, a parę drzew opasających wieżę szumiało cicho, nie szemrząc nic o niespodziewanych ulewach.

Tym razem poruszenie na blankach od północy zaprzątnęło jego uwagę. Przodownik Colonell i podlegający mu zwiadowcy zajmowali wyznaczone pozycje. Baczni tropiciele nie spuszczali oczu z rozległych błoni mających dziś spić się krwią ludzi obu frakcji. Est skoncentrował się na mężczyźnie z tatuażem, który na mgnienie oka jakby zapadł się pod ciężarem nielichego ekwipunku. Nie minęła sekunda, a grzbiet miał już wyprężony jak struna, wykrzykiwał rozkazy, wzmacniając je gwałtownymi gestami i rozstawiał podkomendnych po długości murów. Dopiero kiedy dopilnował ostatniego z nich, pozwolił sobie na obrót w stronę Wieży Czarodziejów. Est i z takiej odległości wypatrzył znajomy uśmiech przecinający brodatą twarz. Col uniósł rękę i położył ją tam, gdzie biło jego serce. Est wykonał dokładnie taki sam ruch, nie zważając na ewentualnych gapiów.

Są ludzie, dla których warto żyć, pomyślał wbrew ciemnej stronie. Są ludzie, dla których warto się starać. Zgodzę się z tobą, kimkolwiek jesteś: krew napędza ten świat. Ale nie trzeba jej ludziom celowo upuszczać.

Wystarczył gest ukochanego człowieka, by w przypływie natchnienia zrobiło mu się cieplej na sercu. Ponure refleksje odeszły w niepamięć. Był skory walczyć. Był zdeterminowany, by obronić to, co kocha i tych, których kocha. Nie będzie więcej wątpił w swoje umiejętności. Nie będzie poddawał się i uciekał, tak niczego nie osiągnie.

Czas dorosnąć, Estalavanesie. Czas zaakceptować siebie takim, jakim się jest naprawdę.

Odepchnął się od wyciosanej z kamienia barierki i pobieżnie sprawdził swoje rzeczy. Wszystko było jak należy, na swoim zwyczajowym miejscu, złapał więc za kostur i nie oglądając się za siebie wkroczył do komnaty. Jeszcze tu wróci. Jeżeli ktoś miał dzisiaj zginąć, to nie będzie to on, Colonell, ani ich przyjaciele.

Zaklinacz Żywiołów opuścił sypialnię, a drzwi zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem.

Wyszedł z opustoszałej wieży w momencie, gdy Mag w towarzystwie Złowieszczego Niedźwiedzia przechodził obok. Zwalisty mężczyzna będący personifikacją ogromnego leśnego zwierzęcia nie przywdział pełnej zbroi. Pod grubą warstwą futer skrywał stalowy napierśnik oraz szeroki pas z krótkim mieczem służącym mu za sztylet. Dwuręczak rozmiarów przeciętnego człowieka przerzucił niedbale przez ramię i maszerował żwawym krokiem ku stopniom wiodącym na szczyt bramy.

Leciwy doradca odziany w prostą czarną koszulę bez rękawów, obszerne spodnie oraz miękkie pantofle ze skórki bez trudu nadążał za swym zwierzchnikiem. Mag dyskretnie wezwał ucznia, by ten do nich dołączył. Est usłuchał bezsłownego polecenia, trzymając się dwa kroki za mistrzem.

Na widok przywódcy najemnicy rozstępowali się na boki i salutowali pospiesznie. Obnażający zęby Niedźwiedź warknął gardłowo, przykuwając uwagę podążającej za nim dwójki.

- Zjawią w przeciągu godziny – warczał. - Słabują na umyśle skoro uważają, że garść żołnierzy z bandą zakutych w stal fircyków potrząśnie murami mojej Twierdzy!

Mag pokręcił głową, połyskując pokrytą starczymi plamami czaszką. Kiedy się odezwał, musiał podnieść głos, by przekrzyczeć hałas na dziedzińcu.

- Nie jestem przekonany, Niedźwiedziu, aby rycerz-dowódca był osobą o słabym umyśle. Ponadto nie radzę bagatelizować paladynów. Są oni na tyle inteligentni, by bez skrupułów wykorzystywać niebywałe dary Tarthosa.

- Toż to zwykli ludzie mający o sobie przesadnie wysokie mniemanie, Magu! A krwawią i umierają tak samo jak reszta. – Tyrd uśmiechał się szeroko, niemal radośnie, gdy wspinali się gęsiego po wąskich schodach murów nad bramą. - Dobrze podejrzewałem, że nas zaatakują. Szczęśliwie zignorowałem twoje sprzeciwy ściągania zakontraktowanych z odległych zakątków krainy. Teraz mamy wszystko, co może zapewnić nam zwycięstwo. Mamy armię, mamy czarodziejów i mamy warownię nie do podbicia.

- Oraz głupca za przywódcę - szepnął do siebie zniechęcony Mag.

Est wzdrygnął się słysząc tak jawną obrazę, którą Niedźwiedź albo puścił mimo uszu, albo rzeczywiście nie dosłyszał. W każdym razie po jego plecach nie było znać reakcji.

Niegdysiejszy mnich postawił stopę na szczycie murów i odetchnął rześkim powietrzem. Wysoko nad ziemią dął przyjemnie chłodny wiatr przeganiający bezustanny rwetes dolatujący z dziedzińca. Dzień zapowiadał się pochmurny, aczkolwiek ciepły. Sprzyjająca potyczkom aura, pomyślał. Zerknął na Tyrda. Spękane wargi otoczone przerzedzoną brodą wygięły się z niesmakiem.

Mag na dobre odpuścił dalsze swary z butnym, zarozumiałym przyjacielem, tak jak odpuścił sobie świetnie ukrywaną rolę lidera kompanii. Zachował jednak dotychczasowe oficjalne stanowisko, wszak nie mogli dopuścić do sytuacji, w której rozdźwięk pomiędzy “przywódcą”, a zaufanym “doradcą” zdestabilizuje organizację. A żeby nie doszło do rozłamu w szeregach, jeden został zmuszony ustąpić drugiemu. Toteż ustąpił z własnej woli. Starzec rozsądnie zadecydował o zrzeczeniu się przywództwa dla dobra ogółu, lecz teraz zachodził w głowę, czy aby postąpił słusznie przyzwalając Tyrdowi panować niepodzielnie. Już lepiej było rozwiązać kompanię, niż oddawać ją w ręce tego bezmyślnego furiata. A przecież kiedyś Niedźwiedź taki nie był. Kiedyś ich obu łączył wspólny cel, obu przyświecały jednakowe ideały, choć dążyli do nich na zupełnie odmienne sposoby. Przykre, iż nawet przyjaźń traci na wartości w obliczu władzy.

Oto smutny koniec równie smutnego człowieka, skwitował z żalem doradca. Zrobiłem, co do mnie należało. Moje zadanie dobiega końca, podobnie jak moje życie. Pozostało już tylko znaleźć sposobność do odesłania chłopców poza Twierdzę...

Est poczuł ukłucie niepokoju. Od dłuższej chwili studiował pomarszczoną twarz i nieobecne wejrzenie onyksowych oczu, a nasuwające mu się skojarzenia oraz wnioski boleśnie ściskały mu krtań. Siwe włosy drżały, kiedy mistrz zagryzał zęby. Obwisłe powieki były przymrużone, gdy posunięty w latach człowiek próbował dostrzec to, co niedostrzegalne z racji zbyt dużej odległości. Wyglądał przy tym na rozgniewanego. Est podążył wzrokiem za spojrzeniem nauczyciela. Coś działo się na trakcie. Pchany niezdrową fascynacją podszedł do blanek i podsycając zainteresowanie żołnierzy wychylił się za nie. Jego wzrok sięgał o wiele dalej niż oczy wyszkolonych ludzkich zwiadowców.

W rozgrzanym powietrzu majaczyła ściana czerni. Wznosiła się, to opadała, zmierzając stałym tempem w kierunku Twierdzy. Niespiesznie. Groźnie. A na jej szpicy odcinająca się wyraźnie wstęga bieli rzucała srebrzyste błyski w nikłych promieniach poranka.

Otrząsnął się zrozumiawszy na co patrzy.

- Już tu są - jego szept wystarczył, by mistrz, przywódca oraz najbliżej stojący najemnicy zwrócili się ku północy. Mięśnie pod białą skórą napięły się, a żołądek zwinął w lodowaty supeł, kiedy pojął, co to oznacza. I że dzieje się to naprawdę.

Prędzej wyczuł niż zauważył wrzawę wokół siebie. Prawie nie słyszał wydawanych krzykiem poleceń, skupiony na postaciach wiodących armię. Najeźdźcy byli coraz bliżej i Est z każdą sekundą rozróżniał więcej i więcej detali. Dziesięciu rycerzy jechało przodem w luźnej formacji rozciągniętej wzdłuż pierwszej linii konnicy zaciężnych. Olbrzymie pawęże mieli przytroczone do siodeł u lewego boku muskularnych białych rumaków, a lance sterczały uniesione po ich prawicach. Dziewięć koni chroniły płytowe ladry osłaniające ich łby, szyje, piersi, boki oraz zady, a tylko jeden był w kolczudze i narzuconym nań krótkim błękitnym kropierzu. Czułych uszu dobiegał już tumult czyniony przez armię maszerującą do rytmu wybijanego werblami doboszy. Ciężka melodia wibrowała mu pod czaszką, układała się niczym wojenna pieśń na ustach nadciągających żołnierzy. W jego wyobraźni jak żywe zapłonęły świetliste tęczówki, ściągnięte złote łuki brwi i idealnie wykrojone wargi zastygłe w wyrazie wiecznej powagi.

Est odsunął się od muru i zamrugał nieprzytomnie. Rozejrzał się dookoła zdezorientowany. Był jak w transie - stał tuż obok siebie i wcale nie gotował się do wojny, tylko wszystko biernie rejestrował. Zapamiętywał historię dla potomnych. To dziwne wrażenie kazało mu strząsnąć z siebie nieistniejący brud, jakby spowiło go coś wyjątkowo ohydnego. Chłopak przerwał czynność, gdy dotarło do niego, co to było. Czerwie. Nie kotłowały mu się w brzuchu, za to obłaziły go całego, co okazało się doznaniem nie mniej nieprzyjemnym, choć w znacznym stopniu subtelniejszym. Była to aura, przepływająca po nim łagodna mgiełka nurtu. Nie ujrzał jej, ale doświadczył każdym centymetrem swojej skóry. Obejrzał się po ludziach, wypatrując ich reakcji.

Najemnicy zebrani wokół niego wgapiali się w ciemniejący horyzont. Mag skrzyżował ramiona na piersi i z zamkniętymi oczami czekał na nieuchronną klęskę, natomiast Niedźwiedź wyszczerzył się w nieopanowanym grymasie. Est przez moment sympatyzował z paladynami. Może któryś z nich odetnie łeb temu bydlakowi. Byłby zobowiązany.

Wtem silna dłoń spadła na czarny naramiennik i pociągnęła zaskoczonego Esta w tył. Chłopak zerknął z ukosa na mentora, który odciągnął go za plecy przywódcy. Na nieme pytanie podopiecznego starzec wskazał głową ku wyprostowanemu Złowieszczemu Niedźwiedziowi. Sama jego obecność oraz impertynencja rozbuchały morale wśród najemników. Mężczyźni pokrzykiwali, wymieniając się obelżywymi komentarzami na temat napastników. Est wiedział, że w ten sposób pozbywają się napięcia przed walką i dodają sobie odwagi, ale nie pochwalał ich metod postępowania. Rycerze Zakonu stali się ich wrogami, niemniej wciąż zasługiwali na szacunek oraz podziw. Byli zdyscyplinowani i nieustępliwi. Ustanawiali surowe reguły, jakich się trzymali oraz zasady, jakich bezwarunkowo przestrzegali.

Poluzował chwyt na kosturze. Kły bolały go od zaciskania szczęk. Chciał odnaleźć Cola i Leos, lecz nie potrafił odwrócić spojrzenia od paladynów odłączających się od trzonu armii. Galopowali prosto w stronę zaryglowanej bramy.

Widząc to, przywódca najemników przybrał najbardziej zuchwałą pozę, na jaką pozwalały warunki. Obutą w ciemną stal stopę wsunął w prześwit między merlonami i, podpierając się łokciem na zgiętym kolanie, wychylił nad łukiem bramy. Potężny miecz oparł o szczyt muru, by wyraźnie widoczne były jego pokaźne gabaryty oraz szerokość ostrza. Rozkoszował się tą chwilą jak szaleniec, w którego z wolna się przeobrażał.

Est zadrżał, kiedy fala przedziwnej energii przeszyła go na wskroś. Dłoń wsparta na jego barku również drgnęła. Mistrz też to poczuł. Gęsia skórka przetoczyła się przez niego od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Cokolwiek robił młody rycerz-dowódca, oddziaływał na wszystkich wokół z większym lub mniejszym skutkiem.

Nie odrywając oczu od postaci w dole, Est częściowo obrócił się do nauczyciela.

- Sir Aarim zamierza pertraktować? - szepnął do opiekuna.

Harmider panujący na dziedzińcu zagłuszał jego słowa, ale Mag stał tak blisko, że nie umknęło mu pytanie skonsternowanego ucznia.

- Tak, Estalavanesie. I na nasze nieszczęście powiedzie mu się ta sztuka. - W głosie starca dało się słyszeć wyraźny smutek. Wolna sękata ręka skinęła na grzbiet rosłego przywódcy. – Złowieszczy Niedźwiedź łaknie krwi i nie przepuści nadarzającej się okazji do utoczenia jej paladynom nawet za cenę swoich ludzi. Sir Aarim zawładnie nim poprzez moc, pochwyci jego najgorsze przywary i skieruje przeciw niemu samemu bez większego wysiłku. Niewiele trzeba, by sprowokować starcie na otwartym terenie. A niewątpliwie do tego dążyć będą reprezentanci Zakonu Paladynów. Machiny oblężnicze by ich niepotrzebnie spowolniły.

Est z niedowierzaniem popatrzył na mistrza. To nie mogło być prawdą. Przywódca nie pośle ludzi na rzeź tylko po to, by pofolgować swym dzikim żądzom! Nie jest aż tak zaślepionym butą idiotą. Lecz jak sam Mag zauważył, jeśli syn arcypaladyna prawidłowo to rozegra, wpłynie na decyzję przywódcy najemników i wzmocni swoje racje tym dokuczliwym zakrzywieniem w nurcie, to sprawa będzie przesądzona.

Doprawdy wystarczy jeden, by zmienić bieg wydarzeń, przemknęło przez myśl chłopaka. Kolejna konkluzja ścigająca poprzednią wybrzmiała w jego jaźni: jeden do jednego daje równy wynik.

Nie miał czasu na analizę tej mętnej sentencji, gdyż lada moment nieco ponad tysiąc najemników wystąpi przeciwko dwutysięcznej armii zasilonej potęgą świętych wojowników. Czarodzieje nic tu zdziałają, jeśli wróg przebije szyk obrońców. Za Zimnej Rzezi prajaszczury ugięły się pod naporem rycerzy walczących w służbie samego Tarthosa, a Niedźwiedź głupio sądzi, że jemu się poszczęści?

Est przełknął ślinę i powrócił do obserwacji scen rozgrywających się w dole. Z całkiem dogodnej pozycji uważnie przyglądał się delegacji, by spamiętać najwięcej szczegółów, które mógłby później rozpracować podczas medytacji. O ile to „później” nastąpi.

Na przedzie oddziału jechał sir Aarim ze skrzydlatym hełmem zatkniętym na łęku siodła. Niesamowite złote oczy utkwił w ciemnych ślepiach górującego nad nim nieprzyjaciela. Zatrzymał białego rumaka bojowego na odległość optymalną do prowadzenia rozmów, a ubezpieczający go ludzie otoczyli go szczelnym kordonem. Jak na komendę z przeraźliwym zgrzytem odpięli pawęże od siodeł, zdecydowani bronić dowódcy przed ewentualnym nieczystym zagraniem. Ich oręż spoczywał jednak w pochwach u pasów i uchwytach siodeł.

Złowieszczy Niedźwiedź trwał w oczekiwaniu, a uśmiech nie schodził mu z zarośniętej twarzy, gdy głębiej pochylał się nad blankami. Intrygowało go, co też świątobliwi rycerze mieli do powiedzenia.

- Sir Aarim Asmodeusz pozdrawia cię, Tyrdzie Niedźwiedziogrzywy! - Rycerz-dowódca z trzaskiem zasalutował uroczystym uderzeniem w pierś, rozpoczynając negocjacje donośnym głosem o młodzieńczym brzmieniu. - Zanim nastąpi nieuniknione, zechciej wysłuchać mej propozycji!

Est dostrzegł, jak uśmiech Niedźwiedzia zmienia się w zmieszany grymas. Nie dość złego, że najeźdźca posłużył się pełnym imieniem przywódcy, to jeszcze obwieścił, iż sam jest potomkiem arcypaladyna, krwią z krwi króla Estarionu. Choćby słówko więcej i waśń z Zakonem Paladynów przeistoczy się w zatarg z Koroną!

Uwrażliwiony na esencję Est wykrywał ciągłe zmiany w przepływie mocy, zakłócenia, których rozjuszony Niedźwiedź nie mógł rozpoznać.

- Mów, jeśli musisz, gołowąsie! Wiedz jednak, że jesteś na z góry straconej pozycji! - Tyrd machnął lekceważąco ręką, jakby nie obchodziła go armia u bram. - Nie macie niczego, co pomogłoby wam sforsować solidne mury czarnej Twierdzy!

- I nie musimy mieć, Złowieszczy Niedźwiedziu, albowiem staniesz wraz ze swymi ludźmi do potyczki na błoniach, tu, pod twoją warownią!

Sir Aarim emanował spokojem. Aura pewności biła od niego, magia wpadła w drgania, odbijając się nieznośnym echem w ciele każdego użytkownika mocy w okolicy. Wieloznaczne pomruki pomknęły wzdłuż szeregów Niedźwiedzi, kiedy w gorączce śledzili spotkanie dowódców obu frakcji. Tyrd już się nie uśmiechał. Wciąż szczerzył zębiska, ale był to wyraz absolutnie niepodobny do uśmiechu. Usta wykrzywiała niechęć, niemal nienawiść. Oczy ciskały gromy, a nozdrza drżały spazmatycznie.

- A dlaczegóż to miałbym porzucać mury mojej Twierdzy?! Dlaczego nie miałbym rozkazać mym łucznikom wystrzelać ciebie i twoich konfratrów, niech ich Pozaświat pochłonie?! - zaryczał jak prawdziwy niedźwiedź. - Daj mi choć jeden dobry powód, dla którego walka ma odbyć się na twoich warunkach, młokosie!

Żaden mięsień nie drgnął na przystojnym gładkim licu „młokosa”. Powieki okolone złotymi rzęsami mrugały powoli, leniwie, znużone jałową dysputą. Mogło się zdawać, że rycerz-dowódca zwleka z odpowiedzią, lecz w rzeczywistości intensyfikował on otaczającą go aurę. Sir Aarim sięgnął ku odległym umysłom głębiej niż do tej pory. Mocniej poruszył niewidzialnymi nićmi i zaczął oddziaływać na ludzi samą siłą woli.

Est odczuł to niczym kąsające z niewyobrażalną zawziętością mrówki. Chciał je z siebie strącić, gdy w porę uprzytomnił sobie, że to nie dzieje się naprawdę. Nie znał magii paladynów ani tej, którą posługiwał się książę. Lękał się, jakie szkody wyrządzi osobnik o tak ponadprzeciętnych zdolnościach i to bez dobywania ostrza. Rozejrzał się ostrożnie. Widział, jak najemnicy zaczynają wątpić w swego przywódcę. Widział Maga w napięciu wpatrującego się w tył głowy Niedźwiedzia, jakby mógł w ten sposób przegadać mu do rozumu. I widział rycerzy, którzy mimo obciążenia z nieludzką cierpliwością zastygli w perfekcyjnie wyćwiczonej pozycji defensywnej.

- Dam ci więcej niż jeden powód, Niedźwiedziu! - Złote spojrzenie prześlizgnęło się po stłoczonych na blankach najemnikach. - Walka zza osłony murów nie przystoi mężczyźnie twego pokroju! Walka z ukrycia to walka słabych i niegodnych! Wojownicy ceniący honor zdobywają chwałę w zmaganiach, na polu bitwy, w starciu z równym sobie wrogiem, gdzie jedynym wyznacznikiem męstwa jest brutalna siła, instynkt oraz umiejętności! - Zmrużył jaśniejące oczy i znów skupił się na przywódcy, zamykając go w potrzasku jego własnej pyszałkowatości. - Jesteś wojownikiem, Tyrdzie Niedźwiedziogrzywy, a nie tchórzem kryjącym się niby szczur po kątach! Uderzasz bezpośrednio, nie w twej naturze ukradkowe pogryzanie znacznie większego przeciwnika!

Ostatnie zdania zostały wykrzyczane. Rycerz–dowódca z Adeili osiągnął zamierzony cel, skutecznie podpuszczając oponenta. Na murach zawrzało, a Złowieszczy Niedźwiedź wręcz zagotował się pod futrami. Miecz odłupał kawałek kamienia, kiedy drżącą ręką wyładował gniew na swojej broni.

Takiej furii Est w życiu nie doświadczył, a był to przerażający widok. Wiedział doskonale, że retoryka i charyzma młodego paladyna to jedno, ale słowa nasycone magiczną perswazją trafiły w wyeksponowane, próżne ego mężczyzny. I trafiły również do czeredy najemników patrzących wilkiem na przywódcę, gotowych zwrócić się przeciwko niemu na najmniejszą oznakę tchórzostwa z jego strony. Est nie chował urazy do sir Aarima, nie był też zdziwiony faktem, że mistrz przejrzał sztuczkę księcia na długo przed wydarzeniami. Ani nie miał pretensji do Niedźwiedzia, który spektakularnie dał wmanewrować się w pułapkę. Zdumiewające, lecz nie żywił nawet żalu do siebie samego. Pozostało mu śledzić dalszy rozwój wypadków uzależniony od nastroju przywódcy.

Tyrd musiał odpowiedzieć. I tylko jedna odpowiedź była właściwa, jeśli pragnął zachować twarz oraz podtrzymać respekt ludzi.

- Żądając honorowego starcia, gotuj się na bolesną śmierć, królewski szczeniaku! - głuche warknięcia ledwie przypominały mowę ludzką. - Ziemia pod Twierdzą spłynie dziś strumieniem krwi, a twój czerep powróci w ozdobnym pakunku do siedziby waszego zakonu na południu! Gdy słońce zaświeci w najwyższym punkcie, stawimy się na błoniach w pełnej  gotowości!

Bez pożegnania gniewnie odepchnął się od muru i zawrócił w kierunku schodów opadających w dół. Nikt już nie patrzył na odjeżdżających braci zakonnych. Ludzie umykali przed przywódcą w grobowym milczeniu. Nikt nie wiwatował ani nie lżył oddalających się delegatów. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że ten mętlik w głowie, który odczuwali, to efekt dogasającego wpływu rycerza-dowódcy.

Est już chciał pójść w ślad za przywódcą, kiedy Mag powstrzymał go uściśnięciem opancerzonego barku. Został więc, a potok najemnych spływał wąskimi stopniami, w ustalonej kolejności udając się na dziedziniec.

- Dlaczego nie zadziałała na nas aura sir Aarima? - Est nie zatrzymał nurtującego go pytania dla siebie. Przejaw mocy młodego rycerza był niespotykany, nie kojarzył go z manifestacjami o jakich czytał w księgach. - Wszyscy wydają się oszołomieni, nawet czarodzieje.

- Nie jestem pewien, Estalavanesie. Takiej magii na próżno szukać pośród ludzi, a jak sam się przekonałem, Sir Aarim nie jest człowiekiem. Legendy głoszą, jakoby założycielem Zakonu Paladynów był Niebianin i by się to zgadzało: władcza moc mentalna, niezrównana siła fizyczna, podobieństwo do ludzi. Dlaczego zatem istota pokroju niebianina bierze udział w pospolitej potyczce pomiędzy najemnikami a rozżaloną szlachtą? Podejrzewam, że dla młodego księcia spór ten przybrał wyjątkowo osobisty wymiar…

Starzec z namysłem podrapał się po nieogolonym podbródku. Spodziewał się takiego obrotu spraw, jak najbardziej, i bynajmniej nie czuł się zdradzony przez korespondenta. Nie doszło przecież do nawiązania sojuszu z Zakonem, toteż byłby durniem, gdyby oczekiwał, że rycerze nie włączą się w konflikt. Szczególnie że zależało im na konkretnym młodym chłopcu. A raczej jego niezwykłych zdolnościach manipulowania elementami składającymi się na ich świat, może nawet samą Macierz Mocy. Jak dalece posunie się Zakon, by przejąć nad nim pieczę? Dotąd sir Aarim upierał się, by chłopak dobrowolnie oddał się w ich ręce. Czyżby coś się zmieniło? Czyżby zaszła konieczność zabicia Estalavanesa, skoro ten nie chce przyłączyć się do jednego z królów ujawnionych w przebłysku? Cóż w związku z tym winien uczynić stary mnich? Biały elf jest w połowie smokiem, ponadto Zaklinaczem Żywiołów, a on, leciwy człowieczyna, nie planuje zrzec się kurateli.

- Niebianin? - Est pochylił się ku mentorowi, ponawiając pytanie nieco wyższym tonem. Zdawało się, że dopiero teraz sięgnął uszu Maga. - Kim jest niebianin?

Mag popatrzył na niego znacząco.

- Czy słyszałeś o Śniących, mój uczniu? Oczywiście że nie, te nazwy stoją wyłącznie w historii. Powinniśmy w takim razie nadrobić zaległości z zakresu zamierzchłych legend, albowiem dziwnego wieku dożyliśmy. Najpierw smok, potem Zaklinacz Żywiołów, a teraz niebianie. Brakuje Śniących, choć to brak iluzoryczny. Jeżeli moje wizje zaprawdę są odbiciem rzeczywistości, to przyszło ci żyć w arcyciekawych czasach, mój chłopcze.

- Nie wiem czy dane nam będzie te zaległości nadrobić - cierpko zauważył Est. Wzrokiem szukał Colonella, ale nie potrafił go znaleźć. – Możni przeważają nas liczebnie. Mają także paladynów z ich potężną magią oraz imponującym uzbrojeniem. Te zakrzywione tarcze mogłyby zastąpić drzwi w niejednym domostwie!

- Na twoim miejscu najmniej przejmowałbym się paladynami. Nie podejmą walki dopóki nie zostaną sprowokowani. - Mag znów popadał w zamyślenie, gładząc resztki niegdyś gęstego zarostu. - Wyświadczają tylko przysługę możnym, udowadniając, że nie jest im obojętny los niesprawiedliwie potraktowanych ludzi. Do ich obowiązków należy wykazywać się dbałością o sprawy lenników.

- I w tym momencie zaczynam obawiać się, ż-że... zostali… s-sprowokowani - wyjąkał Est, usilnie starając się uniknąć przenikliwych czarnych oczu. Szarpnął za ucho, niestety znajomy gest mu nie pomógł, bo wnętrzności właśnie dostały kręćka. - Jak rany, to przeze mnie! Sir Aarim rzucił mi wyzwanie i… i…

Przypominające bezdenną otchłań źrenice starca rozszerzyły się ledwie dostrzegalnie. Zatem sojusz nie miałby większego znaczenia, jako że syn arcypaladyna za wszelką cenę pragnął przejąć Estalavanesa. On oraz nieznana potęga, która dwukrotnie dotknęła Macierzy Mocy w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. Sprawy coraz mocniej się komplikowały i najwyraźniej pośpiech był zalecany, nawet w przypadku tak opanowanej persony jak zwierzchnik Zakonu. Dla przedwcześnie postarzałego mnicha był to dowód, że dokonał niemożliwego, szkoląc niepozornego chłopca na mężczyznę dorównującego królom.

Szach-mat.

- Wyzwanie, powiadasz? - zagaił Mag z odrobiną niezwykłej wesołości. - Cóż, w takim wypadku będziesz musiał go pokonać. Nie widzę w tym nic wielkiego, Estalavanesie.

Est myślał że zemdleje, lecz zamiast tego zaśmiał się ciut histerycznie. Jasne, przecież zabicie rycerza-dowódcy, na dodatek księcia, to jak posmarowanie kromki chleba masłem… przy użyciu topora!

Gdy ostatni najemnik wnikał już w tłum zebranym pod bramą, otępiały Est ruszył w dół za mistrzem. Ledwie docierały do niego słowa staruszka, który uśmiechnąłby się, gdyby nie zabraniała tego podniosła atmosfera. Musiał mu starczyć przewrotny uśmieszek zdradzający samozadowolenie.

- “Pokonać” wcale nie oznacza “zabić”, Estalavanesie...

***

Na dziedzińcu Twierdzy zapanowało istne szaleństwo, kiedy wedle rozkazów przełożonych najemnicy ustawiali się w karne oddziały. Niewielka część ludzi pospiesznie dosiadała pobudzonych zamieszaniem koni, trzymając się na uboczu i przygotowując do poprowadzenia samobójczej szarży. Mężczyźni poprawiali zapięcia hełmów i popatrywali na siebie niepewnie, nie przekonani o odwadze swych przyjaciół oraz braci. Dopatrywali się w nich strachu, jaki sami zaczynali odczuwać na myśl o rychłym starciu. Szukali oparcia i zrozumienia w sytuacji bez wyjścia.

Z rozpędzoną paladyńską konnicą nikt nie miał szans. Zakon znany był z niezwyciężonej Kawalerii Pancernej, która niczym żywy taran klinem wbijała się we wraże armie, łamiąc szyki i osłabiając je już przy pierwszym podejściu. Co gorsza, nie wytracali oni tak szybko prędkości, jak to bywało w przypadku lekkiej jazdy. Kopyta bojowych rumaków zabijały z równą skutecznością co oślepiające w słońcu lance, a ich znaczny ciężar popychał je na przeszkody w postaci czy to lżejszych koni, czy też drobniejszej infanterii. Synowie Tarthosa byli rwącą rzeką porywającą ze sobą wszystko, co stanie na jej drodze. Byli bezlitośni, nie brali jeńców i nie szczędzili nikogo, kto podniósł nań oręż. Pozostawiali po sobie zgliszcza, a zjawiająca się po nich piechota obdarzała niedobitków łaską mieczy nie gorzej niż uczyniliby to miłosierni słudzy Sarvatesa.

Est był lepiej poinformowany od reszty Niedźwiedzi i wiedział, że paladyni nie dołączą do bitwy, mimo to czuł na skórze lodowate igiełki strachu, gdy patrzył, jak niewielu mają konnych. Może i Niedźwiedź dysponuje czarodziejami, ale i oni staną się bezużyteczni, kiedy dwa fronty zderzą się, wywołując roziskrzoną burzę i wymieszają ze sobą w nawałnicy mieczy oraz toporów.

Podparty hebanowym kosturem stał przy stopniach biegnących do wnętrza Głównego Budynku. Bez wyrazu przyglądał się formującym szeregom, w głębi duszy ulegając przygnębieniu. Jak wielu najemników nie wróci żywych do Twierdzy? Czy którykolwiek z nich wróci? Czy ktokolwiek odeśle poległych do gwiazd, paląc ich zwłoki? Czy ostanie się choć jeden, który wskaże im mieczem kierunek? Kto opłakiwać będzie zabitych? Pośród tak wielu pytań miał przynajmniej świadomość, że rycerze Zakonu Paladynów nie pozwolą skrzywdzić bezbronnych cywili.

I jak ja mam ich wszystkich ocalić?, westchnął z rozpaczą. Przecież to niemożliwe. Od początku wiedziałem, że to nie jest możliwe… Jak rany...

Gdzieś w gromadzie czarodziejów mignęła mu Leos. Nie zdołał wypatrzeć jej ponownie, ponieważ elementaliści z postawionymi kapturami wyglądali dla niego identycznie. Na pewno się bała, tak samo jak on. Szukał Cola, lecz nie odnalazł ani jego, ani żadnego ze zwiadowców. Strzelcy też gdzieś się zapodziali. Nagle Est poczuł się samotny i opuszczony w tej najtrudniejszej dla niego godzinie. Mistrz zniknął w gmachu razem z Niedźwiedziem, a on jedyne co mógł robić, to wszystko, byle nie roztrząsać tego, co ich czeka. Więc obserwował twarze, które czasem i jego obserwowały. I zastanawiał się, jak faktycznie przebiegają potyczki na otwartym terenie. Czy odróżni wroga od sojusznika? Czy żywioły będą mu posłuszne? Czy będzie umiał dzielić uwagę między wyprowadzaniem ciosów i obroną jednocześnie? Czy…

Nie, dość! Był szkolony pod okiem wymagającego Maga, mnicha z Północy. Czynił satysfakcjonujące postępy. Jest dobry. Musi w to uwierzyć, uwierzyć w siebie i nie dać się porwać temu, co czai się w największych ciemnościach jego duszy. Nie może okazywać lęku, nie w obecności ludzi w milczeniu szykujących się na śmierć.

Mocniej zacisnął dłoń w rękawiczce na kosturze, spodziewając się nadejścia Złowieszczego Niedźwiedzia oraz Maga. Już słyszał ciężkie, gwałtowne kroki dobiegające z korytarza, więc przybrawszy poważną minę stanął na baczność. Nie czekał długo. W otwartych drzwiach pojawił się przywódca najemników z doradcą depczącym mu po piętach. Uczeń od razu odnotował, że mentor uzbroił się w prosty kij sparingowy.

Tyrd wyminął białego elfa i nie zaszczyciwszy go choćby zerknięciem zatrzymał się na szczycie schodów, tuż naprzeciwko swego wojska. Nieustraszony powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Widząc wyczekujące w nienagannym porządku oddziały kiwnął głową z aprobatą. Nie bał się. Był arogancki i emanował poczuciem zwycięstwa, którego tak bardzo potrzebowali jego ludzie. Nic nie wskazywało na to, że będzie przemawiał, nie był zresztą dyplomatą, tylko wojakiem zaprawionym w krwawych kampaniach. Wykrzyczał jednak zagrzewającą do boju deklarację w której obiecywał, że każdy, kto ośmieli się unieść miecz na niego i jego wojowników, skona od tegoż właśnie miecza. Zawtórowały mu głośne, wstrząsające murami okrzyki.

Estowi udzieliły się emocje tłumu. Czuł niedorzeczną ekscytację na przemian ze strachem, odwagę równającą się panice. Serce rwało się do boju, ale umysł wycofywał ku bezpiecznej strefie. Adrenalina powoli uwalniała się do krwioobiegu, oddech przyspieszał, myśli dryfowały niesione wiatrem nadciągającej zawieruchy. W ciągu tych kilku głośnych chwil coś w nim samym uległo przemianie. Chciał przyłączyć się do wiwatujących, lecz nie potrafił. Jakaś przekładnia uruchamiała w nim mechanizm, jakiego jeszcze nie znał.

- Widziałem, że siodłają twego konia. - Mag wyrwał ucznia z transu i łagodnie pchnął go w stronę stajni. - Idź po niego i poczekaj na nas przy bramie.

Est nie protestował. Udał się we wskazanym kierunku, a szybki krok przeszedł w bieg, jak gdyby nie mógł doczekać się tego, co miało nastąpić.

Kary ogier grzebał kudłatym kopytem w zaskorupiałej ziemi. Raz po raz potrząsał łbem niecierpliwiąc się i wyrywając wodze z rąk stajennego. Est podszedł do zdenerwowanego zwierzęcia. Wymruczał kilka słów do czarnego ucha, skutecznie go tym uspokajając. Dziękując przejął wodze od przestraszonego młodzika i wdrapał się na siodło, a gdy usadowił się wygodniej, ścisnął kolanami boki konia, który i bez ponagleń rwał do przodu.

Manewrującego między ludźmi Esta dopadła nagła, przerażająca refleksja: nigdy nie ćwiczył walki z grzbietu konia! Czy bardzo różniła się ona od zwykłych starć? Podejrzewał, że bardzo. Pojęcia nie miał jak zachowa się to zwierzę w trakcie potyczki. Nie orientował się czy czarna masa mięśni nie przygniecie go, kiedy się przewróci i czy trudne jest utrzymanie się w siodle podczas atakowania oraz osłaniania się. Ten aspekt również będą musieli wpisać w rozkład zajęć z mistrzem. O ile w ogóle przeżyje dzisiejsze popołudnie.

Dotarł do bocznej stróżówki akurat gdy chorąży ze sztandarem Niedźwiedzi przejeżdżał przez bramę. Za nim w równej formacji jechała lekka jazda. Piechota maszerowała w kilku kolumnach, a pochód zamykali podzieleni na grupki czarodzieje podążający za swymi sztukmistrzami.

Spojrzenie niebieskich niczym burzowe niebo oczu zetknęło się zielonymi oczami Esta, który jedynie niemrawo się uśmiechnął. Nie wiedział czy Leos odwzajemniła uśmiech, ale cieszył się, że nie okazywała strachu. Ta silna dziewczyna wyrośnie na o wiele silniejszą kobietę. Jeśli wypadki potoczą się dla nich pomyślnie.

Skoncentrowany na czarodziejce stracił z widoku Travisa, który zdążył już minąć stróżówkę. Est żywił nadzieję, że znów spotkają się w pracowni alchemicznej na parterze przy kubku elfickiego kakao. Jeszcze będą z uśmiechem wspominać dzisiejsze zwycięstwo i chwilą milczenia uhonorują poległych towarzyszy. A potem, jak zwykle, pozwolą się wciągnąć kolejnym ulepszeniom oraz angażującym eksperymentom.

Tak, to była piękna wizja... I nie jedyna.

Elementaliści i użytkowi już przekroczyli próg warowni. Na samym końcu, w sporej odległości od ostatniego szeregu, kroczył potężnie zbudowany kasztanowaty koń bojowy Tyrda Niedźwiedziogrzywego. Po jego prawej truchtał siwy wałach Maga, a po lewej… Estowi serce omal nie wyskoczyło z obleczonej w czerń piersi. Widywał go praktycznie codziennie, lecz w tym momencie Colonell prezentował się zjawiskowo. Trzymał się w siodle prosto i dumnie, ze srogim wyrazem spoglądał na wojska przed sobą. Posłał wpatrzonemu weń elfowi jedynie przelotne spojrzenie i gdyby nie zadziorny błysk w oku, Est nie pomyślałby, że w ogóle został rozpoznany. Chłopak przybrał podobną, choć mniej dostojną pozę i podjechał do dowódców, w milczeniu równając się od prawej z mistrzem.

Nikt nie rozmawiał. Przez przeciągającą się w nieskończoność chwilę jedynym dźwiękiem im akompaniującym był miarowy tupot buciorów najemników oraz chaotyczny tętent kopyt wzbijających tumany kurzu. Est zapatrzył się na ostre kły krat, które mijali, wyjeżdżając z ocienionego przejścia poza mury czarnej Twierdzy. Twierdzy pozostałej bez nadzoru, jako że wszyscy zdolni do walki ruszyli ku przeznaczeniu. Nikt nie zamknął bramy, nikt nie opuścił brony, tylko garstka kapłanów oraz służba spędzą bitwę wewnątrz, oczekując przybycia zwycięzców - swoich lub obcych.

Nieszczęsny Est zerkał na morze ludzi gotowych oddać życie za miejsce będące im domem. Ludzi chętnych wytrzebić tych, którzy zagrozili ich wielkiej rodzinie. Ludzi, których całym życiem były zbrojne potyczki, a chwałą śmierć w ich ferworze.

I kiedy tak rozmyślał, powoli tłumił w sobie uczucia…

piątek, 9 maja 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 21 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Ostatnia noc przed bitwą przynosi słodko-gorzkie chwile, podczas których Estalavanes próbuje odnaleźć prawdziwego siebie...


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 9d'5m'25r2t]





    Coraz większymi krokami zbliżamy się do pierwszej w życiu bitwy Esta. Och, jaką przyjemność odnajduję w opisywaniu chaosu potyczki! Niemal taką, jak podczas pisania scen erotycznych. Jestem emocjonalistką, o tak, bitewny amok i opętańcze żądze przeplatają się w moim umyśle! Nie tylko moim, jak się okaże...

    Obecny rozdział ciężko mi zakwalifikować do kategorii 18+, bo co prawda jest odrobinę pieprznie, ale nie na tyle, by przekreślać całość cenzurką "dla dorosłych". Ciężko tym bardziej, że z natury jestem cholernie nietaktowna, łamię wszelkie konwenanse, tabu wsadzam między bajki i ogółem nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Tak więc jeśli ktoś nie przepada za naturalistycznymi opisami, to dla własnego bezpieczeństwa powinien odpuścić sobie dalszą lekturę~! 🤍

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 21

 

Colonell stanął w otwartych drzwiach balkonu. Rozejrzał się ostrożnie po słabo oświetlonym wnętrzu, lecz było takie, jak zapamiętał: puste i ciche. Przy wejściu do pokoju paliły się dwie lampki, a kominek pozostawał wygaszony, mimo to w komnacie panowała przyjemna temperatura - grube mury nocą oddawały zgromadzone przez dzień ciepło słonecznych promieni. Zupełnie jak wtedy, gdy Esti zniknął bez śladu. Z tą różnicą, że wtedy balkon był zamknięty.

Durny, nieodpowiedzialny dzieciak! Co on sobie właściwie wyobrażał łamiąc wszystkie złożone obietnice? I czego chciał dokonać sam przeciwko całemu światu? Co i komu próbował w ten sposób udowodnić? Opuścił nauczyciela, porzucił partnera, zostawił nawet dziewczynę, dla której ryzykował głową i po co? By wrócić z podkulonym ogonem?

By wrócić z ostrzeżeniem.

Ech, czy Zrzęda naprawdę ujrzał ucieczkę Estiego w tych swoich przebłyskach? Czasem mu się zdawało, że staruszek nie przewidywał przyszłości, tylko ją kreował. Poniekąd była to myśl równie niedorzeczna co upiorna, a w jego przypadku nie mniej możliwa. Przecież nikt nie potrafi wpłynąć na wydarzenia inaczej niż poprzez bezpośrednią ingerencję. Owszem, Mag był zdolny określić prawdopodobne zachowanie okolicznej arystokracji, nie było w tym żadnej magii, wyłącznie logiczne następstwo agresywnych działań Niedźwiedzia, ale przewidzieć zachowanie elfa z nasilającym się rozszczepieniem osobowości? To już przesada.

Mężczyzna przeszedł parę kroków w głąb pomieszczenia. Nigdzie nie dostrzegał śladów obecności Estiego. Czyżby zasiedział się w pracowni na parterze? To byłoby do niego podobne... Nie, on musiał tu być. Zbyt przerażony tym, co miało nadejść, niewątpliwie zamartwiał się w ukryciu, gdzieś...

Cichy szelest skłonił człowieka do obrócenia się w kierunku źródła dźwięku. Wtem sytuacja stała się jasna. Stojący przy welwetowej kotarze biały elf bynajmniej się nie ukrywał. Ani nie wyglądał na przerażonego. Uśmiechał się nieśmiało, a płomyk oddalonej lampki odbijał się w skaleonich oczach niczym blask słońca dotykający rosy. Colonell był wściekły, lecz jego gniew topniał już na sam widok ukochanego. Zdrowego i bezpiecznego.

Est wziął się w garść i podszedł do gościa. Pragnął wtulić policzki w jego bluzę i pozwolić otoczyć się opiekuńczym ramionom, ale wiedział, że najpierw czeka go sroga połajanka. Przytulanie i udawanie, że nic się nie stało, byłoby z jego strony szczytem bezczelności.

- Dobry wieczór, Col – przywitał się zakłopotany. Popatrzył w ciemnozielone oczy, które tak ubóstwiał, a niesforne spojrzenie zsunęło się, zatrzymując na nowym szczególe śniadego oblicza. - Jak rany… Zapuszczasz brodę?

Serce chłopaka zamarło, gdy mężczyzna przesunął dłonią po zarośniętej żuchwie. Col uśmiechnął się krzywo.

- Aż tak ci się podoba? Po prostu nie miałem czasu się ogolić.

- To nie miej więcej czasu – wymamrotał bezmyślnie Est. Zawstydzenie odebrało mu rozum. Col zawsze tak na niego działał, a teraz praktycznie go rozbroił. - Tak… tak jest dobrze.

- Będę cię nią drapał - uprzedził zadziornie Col, jednak zaraz figlarny błysk w jego oku zastąpiła śmiertelna powaga, kiedy przeszedł prosto do sedna. - Albo i nie będę drapał. Dlaczego uciekłeś?

Pytanie czy nie, baryton Cola był chłodny jak jego maniera, przez co wydawał się jeszcze bardziej nieprzystępny i trudny do rozgryzienia. Uśmieszek na ciemnych wargach bladł, gdy zwiadowca bacznie śledził kładącego po sobie uszy dzieciaka.

Est nie chciał go okłamywać. Ze Złowieszczym Niedźwiedziem poszło gładko, lecz miał wtedy wsparcie mistrza, człowieka o nieposzlakowanej reputacji, który wyjątkowo skutecznie, choć niezbyt uczciwą metodą przekonał przełożonego o dyspozycjach wydanych uczniowi. Teraz zdobył się jedynie na tarmoszenie uszu i krótkie, wypowiedziane półgłosem “przepraszam”, nie istniały bowiem słowa, które opisałyby to, czego doświadczał. Cały ten skumulowany wstyd, odrazę do siebie samego i żal tłamsił w sobie, niezdolny wyznać już nic ponad to. Po raz kolejny udowodnił jak lekkomyślnym szczeniakiem jest w rzeczywistości, jak pochopnie postępuje i za nic ma konsekwencje nieprzemyślanych decyzji.

Tym razem było inaczej. Tym razem dowiedział się czegoś, co może uratować im życie.

Col milczał, nie spuszczając oczu z gnębionego poczuciem winy chłopaka. A kiedy wreszcie postanowił się odezwać, jego oskarżenia siekły niby ostrza sztyletów, z którymi się nie rozstawał. Uderzały szybko i celnie, wykrwawiając Esta skruchą i hańbą.

- Po tym, co wspólnie przeszliśmy, dzieciaku? Po tylu trudnych chwilach? – Bezradnie rozłożył ręce, wzrokiem ogarniając sypialnię. - Nigdy bym nie pomyślał, że uciekniesz od Zrzędy. Nawet wtedy, gdy ledwo co pojawiłeś się w Twierdzy! - Umilkł, ale jego spokój był wyłącznie złudzeniem. Gniew dopiero się w nim rozpalał. - Zaufaliśmy ci! Uwierzyliśmy we wszystko, co nam obiecywałeś! A ty spierdoliłeś do Adeili! Do paladynów! Rozum ci odjęło?! Mało ci atrakcji?!

- I co według ciebie mam powiedzieć, skoro „przepraszam” niczego nie zmienia?!

Czarna rozpacz przepełniła niemogącego wyrazić myśli Esta. Colonell miał rację. I wcale nie był wściekły. To smutek i żal zmuszały go do przyjęcia takiej postawy względem partnera. Przemawiała przez niego miłość i troska. Oraz ulga.

- Zawaliłem, Col. Cokolwiek bym zrobił, zawsze coś zniszczę. Prawie cię skrzywdziłem, kiedy straciłem nad sobą panowanie. Niemal puściłem z dymem świątynny szpital. Przeze mnie zginęli ludzie, a pewnie nie będą oni ostatnimi. - Znów zajrzał w pociemniałe od emocji oczy człowieka i zmniejszył dzielący ich dystans. - Zrozum mnie, proszę. Uciekłem, bo bałem się, że sprowadzę na was nieszczęście, że dojdzie do sytuacji, w której nie będę się kontrolował. Że zginiecie z mojej ręki. Albo że w końcu przyjdzie po mnie siła, której nie będziecie w stanie przezwyciężyć…

- Nadmiar energii zabiłby nie tylko ciebie, ale i wszystkich w promieniu kilometra - trzeźwo zauważył Col. – Wziąłeś to pod uwagę? Oczywiście że nie. Ech, dzieciaku - westchnął znużony. Przeczesał palcami włosy, dłoń zatrzymując na karku. - Bez opieki nie przetrwałbyś długo. A nawet jeśli, to chyba tylko z pomocą tego twojego niepoprawnego szczęścia.

- Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym…

Przerwał, ponieważ rękawy bluzy objęły go kojąco.

Colonell przygarnął do siebie zmarnowanego chłopaka i zmierzwił jego czarną czuprynę.

- Zacznij działać zamiast roztrząsać problem, Esti. Nie ulegaj strachowi, walcz z nim i oswój go. A co najważniejsze, naucz się rozmawiać. Inaczej nie dowiem się co czujesz i co ci w głowie siedzi. Chcę cię zrozumieć, Esti, wiedzieć, co się z tobą dzieje, ale sam do tego nie dojdę. Musisz mi w tym pomóc.

- Col, przez cały ten czas ja…

- Ciii, już wystarczy. - Z mocą zacisnął ramiona wokół drobnej sylwetki. Smagłe usta musnęły białe, lekko rozchylone wargi. - Nie rób tego więcej. Nie obiecuj. Po prostu bądź.

Poruszony Est nie otrzymał szansy na odpowiedź. Czując żar na swoich ustach nie potrafił zebrać myśli, które rozsypały się pod wpływem intensywnego doznania. Krótki zarost drażnił okolice jego warg i okazał się zaskakująco przyjemną odmianą. Język smakujący subtelną słodyczą uzewnętrzniał bezmiar tęsknoty Cola, podobnie jak dłonie błądzące po białym karku i wśród czarnej grzywy.

Przymykający powieki Est odwzajemniał pocałunki, z każdym tchem tracąc resztki pokory. Odnosił wrażenie, że pod wpływem czułych pieszczot władające nim uczucia gwałtownie wzrastają, sięgając niebezpiecznego poziomu. Były magią burzącą się w żyłach i mięśniach tuż pod skórą, mrowiły i przenikały wnętrze miarowymi wibracjami, grożąc utratą władzy nad ciałem. Zatracał się w tym subtelnym połączeniu. Tęsknił za tym, choć wstydził się do tego przyznać, bo myśl o własnej nagości przejmowała go niechęcią. A mimo to pragnął czuć delikatne głaskanie oraz wywołujące dreszcz podniecenia tchnienie na skórze. Zadrżał wyobrażając sobie zniewalającą bliskość ulubionego człowieka ograniczoną warstwami zbędnych ubrań.

Białe palce wplątały się w ciemnobrązowe pasma. Głodne usta stały się jednością, a oddechy przyspieszyły, gdy serca uderzyły z jednostajną prędkością zrodzoną z długo powstrzymywanych tęsknot. Rozpalony chłopak wpatrywał się w oczy kochanka, zmrużone namiętnością, lśniące nienasyconą żądzą. Jęknął bezwiednie, a zachęcony łowca natychmiast wykorzystał tę słabość i owijając sobie wokół palców czarne pasemka pociągnął za nie, płynnym ruchem odsłaniając szyję.

Chłodny powiew zatańczył na wargach chłopaka. Gorące piętno wypalało szlak na obojczyku, wydobywając z niego ten przeszywający odgłos wtórujący spazmom rozkoszy.

- Drapiesz… - wydyszał Est, odrobinę jeszcze odchylając się w tył. - Jak rany… to jest…

- Ostrzegałem. - Niezrażony mężczyzna skubnął zębami miejsce tuż pod wrażliwym uchem, po czym podrażnił je krótkim zarostem. - Widać, że ci się to podoba. Jesteś niesamowicie pobudzony. Aż drżysz. A twój…

- Jak rany… nie mów tego…

- Będę mówił, bo chcę żebyś uświadomił sobie, jak na mnie działasz. - Uwodzicielski szept tuż przy uchu zwieńczyło muśnięcie umacniające deklarację. - Posłuchaj siebie. Poczuj dokładnie to, o czym mówi twoje ciało.

Silne palce uwolniły pojedyncze kosmyki, zezwalając skrępowanemu chłopakowi wtulić twarz w kołnierz ciemnozielonej bluzy. Ześlizgnęły się w dół, na biodra i zaraz wsunęły pod luźny bezrękawnik, na pokryte gęsią skórką plecy. Przycisnął go do siebie, współdzieląc doznania. Obaj znajdowali się na krawędzi przepaści pulsującej w lędźwiach słodkim bólem dopraszającym się spełnienia.

Col nie zamierzał naciskać. Znał niemalże każdy stan psychiczny Estiego i wiedział, że nadszedł moment, by ustąpić mu pola. Musiał się wycofać i zaczekać. Pozorny bezruch nie będzie trwał długo. Nigdy nie trwał długo. A ostatnio mocno się skrócił.

Est wcisnął nos w ciepły materiał bluzy i wciągnął w nozdrza odurzający zapach, aż zawirowało mu w głowie. Col pachniał tym szczególnym akcentem miłości, który pojawił się całkiem niedawno. Wyczuwał go w trakcie najśmielszych zbliżeń, dlatego też niezmiennie kojarzył go ze zmysłową cielesnością. Zaspokajaniem żądzy. Nieprzyzwoitą nagością.

Znów przeszył go dreszcz, chłodny i bezlitosny, mknący wzdłuż kręgosłupa. Potrzebował ciepła. Nieważne jak bardzo wstyd odbierał mu chęci do działania, nie mógł obyć się bez intymnego kontaktu z ukochanym. Musiał dać upust wszystkiemu, co nagromadziło się w nim przez minione dni, inaczej zwariuje!

Bezwiednie złapał za skraj bluzy Cola i szarpnął w górę, zmuszając go do odsunięcia się. Zwiadowca ściągnął z siebie wierzchnie okrycie i rzucił je niedbale na podłogę. Rozprostował ramiona. Odruchowo zgarnął włosy opadające na czoło, zaczesując je na lewy bok. Dolny kraniec malunku zdobiącego połowę jego pociągłej twarzy ginął w kilkudniowej szczecinie i krzywym uśmiechu potęgującym oszałamiającą, drapieżną ekspresję, od której chłopakowi zrobiło się duszno, mimo że okna i balkon były uchylone. Odległy blask dwóch lampek załamywał się miękko na krzywiznach wyraźnie zarysowanych mięśni, podkreślając je i zachwycająco uwydatniając. Col dzień w dzień ćwiczył, a za sprawą długiego łuku nabierał krzepy i wzmacniał barki, doprowadzając je do artystycznej perfekcji. Miał przy tym wąskie biodra, dzięki czemu zachowywał naturalnie atrakcyjne męskie proporcje. Est nie przypuszczał że zakocha się w kimkolwiek, a już na pewno nie w mężczyźnie. Lecz aktualnie stał przed nim nie kto inny jak właśnie mężczyzna. Na domiar złego człowiek. Żywy dowód na to, że uprzedzenia są tylko urojeniem, bezpodstawnym zmartwieniem i ograniczeniem umysłu. Wymówką słabych szukających wytłumaczenia dla własnych ułomności.

- Esti, wszystko w porządku?

Zaniepokojony Col położył dłoń na jego gładkiej, zdawałoby się śliskiej skórze karku i kciukiem potarł linię żuchwy. Poczuł jak szczęki chłopaka zaciskają się, gdy jaskrawozielone oczy bez ustanku podążały za jego spojrzeniem.

Est spuścił wzrok. Niespiesznie wyciągnął ręce, opierając je na szerokiej piersi. Ciemne kędziorki rozkosznie łaskotały wnętrze prawej dłoni, gdy gładził jasnobrązową skórę. Tak bardzo się różnili… i doskonale uzupełniali. Razem mogą więcej. Lecz czym w istocie było to razem?

- Esti?

Szorstkie dłonie spoczęły na jego własnych. Śniade palce pomału zamknęły się na szczupłych białych palcach wystających z rękawiczki. Chłopak uniósł wreszcie nieobecny wzrok, podczas gdy Głos powtarzał to, czego on uparcie nie chciał pamiętać.

Jakby jutra miało nie być... Nie potrafisz żyć chwilą… Wszystko rozpamiętujesz… Rejterujesz przed wszystkim i wszystkimi… Trwoga cię zjada, pożera po kawałeczku…

Miał już dość.

Zwinął dłonie w pięści, zaciskając je na palcach znieruchomiałego partnera. Niewinne spojrzenie nabrało mocy płynącej z czystego obłędu, kiedy Est postąpił kilka kroków w tył, ciągnąc za sobą skołowanego Cola.

- Powiedziałeś, że chcesz się ze mną kochać - przypomniał zmienionym przez emocje głosem Est. Zatrzymał się, łydkami trafiając na ramę łóżka. - Nie mam pojęcia na czym to polega, ale chcę tego z tobą. Teraz. Kto wie co zdarzy się jutro.

Nie zakładał, że któryś z nich zginie w jutrzejszym starciu, niemniej nie jest to niemożliwe. Nie chciał żałować ani jednej sekundy spędzonej z człowiekiem, który nadał jego posępnemu życiu barw.

- Esti, nie jesteś… Zacze… Jasna cholera, dzieciaku! - wołał rozpaczliwie Col. Musiał się podeprzeć, by nie przygnieść upadającego na posłanie szaleńca. - Co ty odstawiasz? Co się stało?

Białe jak poświata księżyca ramiona otuliły jego kark. Ostre kły rozbłysły w przygaszonym świetle.

- Jak to co? Przejmuję inicjatywę - wyjaśnił Est z rozbrajającą szczerością. - Naucz mnie jak to się robi. Jak robią to mężczyźni.

Col zmrużył oczy, wytatuowaną twarzą nie wyrażając niczego prócz rozterki. Odetchnął ciężko i podnosząc się na wyprostowanych rękach poszukał wygodniejszej pozycji. Tymczasem miękkie opuszki leniwie pieściły jego plecy, zsuwając się zachęcająco i krążąc przy pasie spodni.

Gdy Col uniósł powieki, jego spojrzenie stało się czujne, a ton głosu zdradzał ostrożność.

- Nie zmuszaj się do tego, Esti. Nie jesteś na to gotowy.

- Nie zmuszam się. Poza tym bardziej gotowy być nie mogę. - Est spętał wiszącego nad nim mężczyznę rękami oraz nogami. Za pomocą jednego zwinnego manewru zaklinował kochanka i nakłonił do położenia się na nim. - Czujesz? - Opuścił nieco nogi, przyzwalając niecierpliwym dłoniom zawędrować na pośladki zakryte dopasowanymi skórzanymi spodniami. Pas ze sztyletami przeszkadzał mu niemożebnie, aczkolwiek pożądanie Cola odezwało się tuż obok jego, potwierdzając niedawne słowa. - Jestem gotowy?

Przygnębienie wyżłobiło bruzdy w przystojnych rysach przodownika.

- Esti, to nie jest tak proste jak ci się wydaje – westchnął. - Nawet pomiędzy kobietą i mężczyzną początki nie są łatwiejsze.

Ciężar Cola oddziaływał na niego przepotężnie. Bolesna bliskość była udręką nie do ukojenia. To nie jest tak proste…, powtórzył za nim w myślach i kolejny raz tego samego dnia poczuł wyrzuty sumienia.

Dotychczas uważał, że wszystko co robi, robi dla przyjaciół oraz dla obcych, niezwiązanych z nim osób. Że poświęca się w imię przyjaźni i pokoju. Że nie interesuje go co z nim będzie, jeśli tylko otoczenie będzie zadowolone, bezpieczne. W końcu do niego docierało, że nie jest to prawdą. Od samego początku jedyną jego siłą napędową była chęć przypodobania się, potrzeba akceptacji oraz atencji. Był pozorantem, tchórzem, wstrętnym oszustem, który okłamując siebie, okłamywał innych. Swym nierozważnym zachowaniem brukał szlachetne idee wpojone mu przez mistrza. Ucieczką zdradził mentora i przyjaciół. Ta świadomość była nie mniej trująca niż ogarniające go wątpliwości. Musi ruszyć do przodu, wybudzić się z tej niepewności.

Przede wszystkim musi odnaleźć siebie.

- Wybacz mi, Col. - Zasłonił sobie oczy przedramieniem, ukrywając przed partnerem napływ gorzkich łez. - Dziękuję, że pomimo tego co zrobiłem i jaki byłem, jesteś tu nadal. I tak naprawdę zawsze byłeś. Jesteś przy mnie od samego początku. Narażasz się na podejrzenia i złośliwości reszty. Stajesz w mojej obronie, kiedy ja sam trzęsę się ze strachu... - Urwał, przełykając łzy spływające po policzkach. Nieprzerwany strumień sięgał już nasady uszu, wsiąkając w zmiętą pościel. - Kochasz mnie, pocieszasz, odczytujesz moje myśli, a ja zachowuję się jak chimeryczna panienka. Nigdy nie byłem wystarczająco pewny siebie. Nie sądziłem, że mam jakąkolwiek wartość. Nie śmiałem marzyć, że ktoś zechce mnie poznać, a co dopiero pokochać. A ty… Jak rany, Col...

Momentalnie zamilkł, czując poznaczone odciskami palce na swoich obrzmiałych od pocałunków wargach. Stanowcza dłoń chwyciła jego nadgarstek, odsłaniając zapuchnięte powieki. Dłonie mężczyzny były tak niedoskonałe, że przez to jawiły mu się jeszcze piękniejszymi.

Colonell nie był zły ani nie miał do niego pretensji. Był za to smutny. Przygaszony milczał, wpatrując się w błyszczącą od łez uroczą twarz. Pobliźnionymi palcami ocierał wilgoć, gładząc nieskazitelną skórę policzków i skroni.

Milczenie przeciągało się. To była ta przyjemna cisza, pozwalała bowiem słowom wybrzmieć, a emocjom opaść. I gdy obaj ochłonęli, Col uciął ją niskim, łagodnym zapewnieniem.

- Esti, w tej materii nic się nie zmieniło - zaczął powoli. Było mu niewygodnie leżeć nieruchomo na smukłym dzieciaku, ale nie odważył się poprawić. Jakieś zaklęcie ciążyło na tej chwili, grożąc zerwaniem ich niepowtarzalnej więzi. - Kocham cię do szaleństwa i gotów jestem oddać za ciebie życie. Jutro czeka nas ciężki dzień, być może i noc, a ja chciałbym kochać się z tobą bez pośpiechu. Przygotować cię i zrobić to jak należy, z miłością. Chcę cię rozpieścić, Esti, sprawić, byś nigdy nie zapragnął nikogo innego. Nie popełnię tego błędu co poprzednio i nie powiem, że będę się o ciebie martwił, lecz zrobię co w mojej mocy, by utrzymać cię przy życiu. - Zamknął oczy i przytknął czoło o chłodnego czoła oblubieńca. - Przysięgam ci, że przeżyję. Przysięgam, że obronię cię za wszelką cenę i przysięgam, że wówczas dokończymy to, co dziś zaczęliśmy. Wierzę w ciebie i ufam, że szkolenie u Maga nie poszło na marne. Zresztą nadepnąłeś staremu Niedźwiedziowi na odcisk, a to już olbrzymie osiągnięcie, dlatego proszę, nie uciekaj. Nie wystawiaj się na atak.

Słodycz rozpłynęła się po ciele Esta. Nie pojmował jak mężczyzna, którego obejmował, mógł być jednocześnie tak delikatny i pełen pasji. Jak swawolny lekkoduch mógł być równocześnie tak dojrzałym i świadomym własnych uczuć człowiekiem? Nie wiedział i nie było to teraz istotne. Najważniejsze, że byli razem, utwierdzeni w miłości, skupieni na jasno przyświecającym im celu. Znajdowali w sobie siłę niezbędną do przetrwania nadchodzącego dnia, by wkroczyć w koszmar i wydostać się z niego silniejszymi.

- Zostaniesz ze mną do rana? - Uspokojony Est dotknął skroni partnera, sunąc palcami po krótkich włosach na boku jego głowy. Uwielbiał to łaskoczące uczucie.

- Zostanę przez pewien czas – zgodził się Col. - Jako przodownik mam obowiązki wobec podwładnych. Powinienem być ze swoimi ludźmi, przepraszam.

Serce Cola biło tuż przy jego, wypełniając pierś podwójnym rytmem. Nie przeszkadzało mu, że sporo waży. Prawdę powiedziawszy, nie odczuł tego. Zbyt pochłonięty jego bliskością nie zwracał uwagi na tak błahe niedogodności.

Wciągnął gwałtownie powietrze, gdy wspomnienie zlodowaciałego złota wyłoniło się z odmętów podświadomości. Niosło ze sobą przesłanie, jakiego dotąd nikomu nie wyjawił.

- Sir Aarim rzucił mi rękawicę – wypalił nagle. - Znaczy, nie dosłownie, bo raczej jeszcze mu się przyda, ale wyzwał mnie na pojedynek.

- Sir Aarim? - Colonell nie miał pewności o czym mówi ożywiony chłopak. - Kim on jest?

- Rycerzem-dowódcą garnizonu w Adeili. Pamiętasz emisariuszy? Sir Aarim przybył do Twierdzy jako zwykły rycerz, asysta sir Cyryla. To ten najmłodszy spośród nich. Wyróżniał się jaśniejszą karnacją i złotymi tęczówkami.

Col zmarszczył z namysłem brwi, unosząc się na łokciach. Pamiętał sir Cyryla z dnia, w którym towarzyszył Niedźwiedziowi podczas rozmów w Adeili.

- Przecież to ten starszy jest dowódcą garnizonu. A Aarim to imię… - Zrozumienie rozszerzyło jego powieki. - O kurwa! Ładnie nas księciunio załatwił! Byłem przekonany, że to Cyryl dowodzi! Piękna zmyłka dla tępej widowni.

- Kogo on próbuje zwieść?

- Bardziej mnie zastanawia, dlaczego syn arcypaladyna zataił tożsamość i wyzywa cię na pojedynek. - Podejrzliwość zwęziła oczy drapiącego się po szczęce Colonella. - Co takiego zrobiłeś, że… Czekaj, za mnie! Niech tylko pokaże się na polu bitwy. Skurwiel dostanie strzałę w szczelinę hełmu, jak ten jego przydupas!

***

Pośród głębokiej nocy rozpraszanej odgłosami nieustających przygotowań do bitwy Est oddawał się odprężającej medytacji. Ostudzał rozbudzone emocje, wyciszając je tak, jak uczył go mistrz.

Nikogo nie zabił i przez to nie mógł przewidzieć, jak zachowa się na polu bitwy, kiedy przyjdzie mu stanąć oko w oko z żołnierzami, którzy wykorzystają każdą nadarzającą się okazję, by pozbawić go życia. Musi wierzyć, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, odrzuci wszelkie uczucia i podda się intuicji, czystemu instynktowi przetrwania.

Mag nauczał, że broń jest w stanie zabijać bez względu na to czy trzyma ją doświadczony wojownik, czy też prosty chłop. Est sam jest bronią wolną od skaz, ostrą i śmiercionośną, a zarazem ręką ją dzierżącą i prowadzącą. Pozbędzie się zatem wszystkiego, co mogłoby go zdekoncentrować. Treningi to jedno, ale prawdziwa walka, kiedy wokół panuje chaos, to już coś zupełnie odmiennego. Konieczne było wyrzucenie poza umysł lęku przed śmiercią nie własną, a najbliższych. Wiedział, że najsilniejsze strony osobowości mogą stać się najczulszym punktem, zwłaszcza w sytuacji, gdy reakcje liczone są w ułamkach sekund. Nie wyobrażał sobie życia bez Cola, ponadto zbyt wiele istnień zależało od jego umiejętności bojowych i wcale nie były to czcze przechwałki. Jest jednym z najemników, częścią składową większego, współzależnego organizmu. Nie może zawieść.

Ani nie może kierować się niechęcią i nienawiścią. Wroga armia będzie mordowała jego kompanów i nie będzie w tym nic osobistego. Żołnierze szkolą się w zabijaniu i taka jest ich praca bez względu na okoliczności. Nie może żywić pogardy wobec Złowieszczego Niedźwiedzia, choćby podjął on decyzje najgorsze z możliwych. Musi pamiętać gdzie jego miejsce i bezwzględnie akceptować każdy rozkaz. Musi być ponad emocjami, niejednokrotnie sprzecznymi i targającymi sercem.

Aby zabijać, musi przestać czuć. Aby przestać czuć, musi przestać myśleć. Pozostawał tylko instynkt. Będzie zabijał, bo inaczej sam zginie. Na samym końcu i tak czeka ich śmierć, a on umarł już trzy razy i trzy razy ożył, więc ryzyko definitywnego kresu życia wzrastało. Lecz tak jak człowiek, którego kocha, tak i on składa przysięgę: że przeżyje i dopilnuje, aby Colonell także przeżył. Razem stawią czoła wszystkiemu, co los rzuci im pod nogi - i będą nie do powstrzymania!

Uwierzył w to, bo bez tego obaj zginą…