Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Pierwsze doniesienia o armii
zbliżającej się do Twierdzy przybyły nad ranem wraz z powracającą parą
zwiadowców. Szerokim zachodnim traktem oraz skrajem lasu przetaczała się siła
licząca prawie dwa tysiące żołnierzy, w tym piechotę, strzelców oraz konnych.
Na ich czele jechał oddział dziesięciu paladynów w pełnym rynsztunku bojowym
dosiadających masywne, solidnie opancerzone wierzchowce. Nie wieźli ze sobą
machin oblężniczych, co tylko nasiliło niepewność oraz wymusiło dodatkową
czujność dość już wzburzonych najemnych. Czyżby pragnęli zastraszyć zamkniętych
w niebosiężnych murach ludzi, czy też mają dla nich naprawdę paskudny fortel w
zanadrzu?
Mobilizacja
kompanii nastąpiła tuż po wschodzie słońca, kiedy to rogi rozbrzmiały dojmująco
niskimi tonami. W całej warowni zapanował wówczas kontrolowany chaos, a zwłaszcza
na dziedzińcu, gdzie żołnierze gotowali się do bitwy mogącej nie dojść do
skutku. Siodłano konie, na niektóre założono lekkie zbroje łuskowe, chociaż nie
spodziewano się, by wierzchowce były potrzebne podczas oblężenia. Przecież przebywali
w fortecy nie do zdobycia! Kto byłby na tyle szalony, by napadać na
fortyfikacje bez odpowiedniego wyposażenia? Zaciężni szlachty rozbiją się o
czarne mury warowni niby fale uderzające w kadłub galeonu, nie czyniąc jej
mieszkańcom większej szkody. Ich przedsięwzięcie z góry skazane było na niepowodzenie.
A mimo to najeźdźcy parli naprzód z niepojętą bezczelnością, prowadzeni przez
kontyngent Synów Tarthosa. Czy niespełna tuzin ludzi może zmienić z góry
przewidziany wynik starcia?
Wystarczy jeden z nich.
Stojący
na balkonie Estalavanes powoli rozchylił powieki. Wsparty łokciami o
balustradę, wystawiał policzki na podmuchy chłodnego wiatru. Niebo
naprzemiennie chmurzyło się i jaśniało na podobieństwo rozterek panujących w
jego umyśle. Nieustający harmider gorączkowych przygotowań zagłuszał niechciane
słowa, jakie formowała podświadomość lub skryta w głębi istota coraz chętniej dochodząca
do głosu. Miał już na sobie skórzany pancerz zapewniający częściową ochronę i
swobodę ruchów oraz pas z miksturami i mieszkami pełnymi przydatnych ziół, a hebanowy
kostur oparł o barierkę przy prawej ręce. Tak wyekwipowany, z pozorną
obojętnością obserwował zgiełk w dole, pośród ludzkiej kipieli wzrokiem poszukując
mistrza.
Nerwowym
gestem poprawił rękawiczkę na lewej dłoni zastanawiając się, czy niewinny „tatuaż” nie postanowi ożyć w najmniej oczekiwanym momencie. Byłby to
niefortunny zbieg okoliczności dla nieprzyjaciół w promieniu kilku metrów od
niego. Niestety oberwałoby się także sojusznikom, którzy nieświadomie
znaleźliby się w polu rażenia mocy zerwanej z łańcucha. Całe szczęście, że o
świcie mistrz pobrał od niego nadmiar nagromadzonej esencji, Mag uznał bowiem,
że póki nie poznają tajemnicy wzrostu jego energii tajemnej, dopóty będą
zachowywać wszelkie środki ostrożności, aby nie dopuścić do rozprężenia
skumulowanej w ciele magii. Ostatnie, czego sobie życzyli, to niepowstrzymany
wybuch zmiatający z łąk obie armie i trzecią część warowni.
Est
wolał nad tym nie rozmyślać. Musiał skupić się na realnej przyszłości, a nie
wydumanych scenariuszach ociekających fatalizmem, co nie było to łatwe, kiedy Głos
w głowie stale podszeptywał mu własne, niekoniecznie zadowalające komentarze…
Kątem
oka dojrzał czarodziejów w charakterystycznych szatach grupujących się pod
wieżą. Wśród czerwieni i błękitów skromnych tunik wyraźnie odznaczały się
czarne stroje sztukmistrzy oraz szare kilkorga magów użytkowych. Jego bystry
wzrok od razu wyłapał zebraną w ciężki kok gęstą czuprynę barwy miodu oraz
ozdobny kostur zwieńczony srebrnymi pnączami oplatającymi lśniący błękitem
klejnot. Może i kij czarodziejki był doskonałym koncentratorem mocy, ale na
gust Esta prezentował się nieprzyzwoicie fikuśnie, urągając powadze sytuacji.
Przyciągnięta
intensywnością jego spojrzenia piromantka zadarła brodę i pomachała bez
większego entuzjazmu. W odpowiedzi pozdrowił ją uniesieniem urękawicznionej
dłoni. Skaleonie oczy prześliznęły się na stojącego nieopodal wysokiego
człowieka o długich płowych włosach związanych na karku rzemieniem. Byłby nie
poznał Travisa Arnelta w tej czarnej szacie, gdyż na co dzień nosił on bure
ubrania i biały płaszcz, który nazywał kitlem. Alchemik dyskutował z dwójką
sztukmistrzy, a właściwy mu wyraz politowania goszczący na twarzy zdradzał
ogrom zniecierpliwienia ogarniający go zawsze, gdy przychodziło mu wymieniać
się opiniami z bandą zamieszkujących wieżę bufonów.
Est
był ciekaw, czy ta dwójka bliskich mu czaromiotów kiedykolwiek widziała
brutalnie przerwany żywot. Czy wiedzą jak wygląda konający na polu bitwy
człowiek? Czy skłonni są zaklęciami odbierać życie innym? Leos sprawiała
wrażenie pewnej siebie, przekonanej o rychłym zwycięstwie obrońców warowni. W
końcu ma wielki potencjał magiczny, kto wie, czy nie okaże się on większy od
talentów szkolących ją sztukmistrzy...
Czuowiecy gorsi są od zwierząt.
Doprowadzeni do ostateczności niezmiennie ujawniają swą prawdziwą, kipiącą bestialstwem
naturę.
Skrzywił
się pod siłą siarczystego mentalnego policzka. To były jego osobiste
spostrzeżenia, a zarazem należące do kogoś zupełnie obcego. Zdarzało się, że od
wyśnienia koszmaru sporadycznie nachodziły go przesycone pogardą myśli, lecz dotąd
zwrócone były ku niemu samemu. Problem urósł do przytłaczających rozmiarów,
kiedy po raz pierwszy uaktywnił się artefakt, zresztą nie tak dawno temu. Jakby
bransoleta za sprawą odprysku Macierzy Mocy obudziła drzemiącą w nim drugą
osobowość. Zamąciła mu w głowie, rozszczepiając jedno na dwoje. Jak gdyby
szarość w nim tkwiąca rozdzielała się na biel i czerń, mieszała ze sobą walcząc
o rację. Granice skrajności zacierały się boleśnie, a on odczuwał to bardziej,
niż okazywał na zewnątrz.
Są niczym bydło hodowane na ubój.
Ich krew napędza młyn tego świata, nadając mu prędkości. Ich żywot nie jest
istotny, zastępowany bez żalu…
Dosyć!
To nie jego myśli! Przecież Colonell jest człowiekiem, a kocha go ponad życie!
Mag jest człowiekiem, jego nauczycielem i opiekunem! Travis jest człowiekiem,
nietuzinkowym kompanem. I Leos, ona też jest człowiekiem, szczerą przyjaciółką…
Nie są bydłem! Mają wartość, a on… on ich ochroni. Tak jak oni wciąż chronią
jego… Każdy kolejny żywot, jaki uda mu się ocalić, będzie kamieniem ciśniętym w
pysk rozwijającego się w nim potwora. Wszystko, co zrobi na przekór temu
drugiemu, będzie krokiem do wyzwolenia się spod trujących wpływów złośliwego
ducha!
Ale
znaczyło to także, że aby ocalić swoich, będzie zmuszony zabić innych…
Kuriozum. Paradoksalnie pragnąc spokoju, rozpęta burzę. A przecież musi istnieć
lepszy sposób! Potrzebował porozmawiać o tym z mistrzem, wydusić z siebie
prawdę o coraz mocniej zaburzającej rozsądek obecności, którą poznał zaglądając
w głąb siebie i która tuż po wejściu w kontemplację wyrzuciła go z jego
własnego umysłu. Mag go wysłucha i nie zwątpi w poczytalność podopiecznego.
Liczyło się bezpieczeństwo. Póki co nawiedzały go wyłącznie bezkształtne poglądy
skrajnego mizantropa, nie mógł jednak wykluczyć, że ich szkodliwość sięgnie wkrótce
kontroli podatnego ciała.
Wracając
do niewesołej rzeczywistości, Est ze zdumieniem przyjął zaciskające się na poręczy
białe jak świeży śnieg palce. Bolały go łączenia szczęk i mięśnie ramion. Był
spięty, zdenerwowany. Jeżeli nadal będzie tracił siły na bezsensowną walkę z
samym sobą, to zabraknie mu ich na pojedynek z sir Aarimem Asmodeuszem.
Poniekąd to właśnie rycerz-dowódca uwidocznił tę ciemność lęgnącą się w jego
strachliwym sercu. Czy akt łaski ze strony paladyna można nazwać przypadkiem?
Nie, książę miał swój zamysł. Szlachetność i miłosierdzie stanowiły pierwszorzędną
zasłonę dla jego prawdziwych intencji.
Coraz
bardziej niespokojny Est popatrzył w kierunku czarodziejów. Pocieszeniem był
dla niego widok dyscypliny z jaką stawali w szyku napływający z wieży nieliczni
magowie. Piromanci jak nigdy stali zgodnie z hydromantami. Nawet jeśli na co
dzień elementaliści toczyli zażarte spory, to w takich sytuacjach
solidaryzowali się ze sobą nawzajem oraz niemagiczną gromadą braci najemnej. Estowi
się to spodobało. W trakcie bitwy współpraca i zgranie mają wielkie znaczenie,
zwiększają szanse na przetrwanie. Zmniejszają ryzyko porażki.
Podniósł
głowę, by ocenić pędzące po niebie gęste chmury. Nie szło na deszcz. Powietrze
nie pachniało wilgocią, a parę drzew opasających wieżę szumiało cicho, nie szemrząc
nic o niespodziewanych ulewach.
Tym
razem poruszenie na blankach od północy zaprzątnęło jego uwagę. Przodownik
Colonell i podlegający mu zwiadowcy zajmowali wyznaczone pozycje. Baczni
tropiciele nie spuszczali oczu z rozległych błoni mających dziś spić się krwią
ludzi obu frakcji. Est skoncentrował się na mężczyźnie z tatuażem, który na
mgnienie oka jakby zapadł się pod ciężarem nielichego ekwipunku. Nie minęła
sekunda, a grzbiet miał już wyprężony jak struna, wykrzykiwał rozkazy,
wzmacniając je gwałtownymi gestami i rozstawiał podkomendnych po długości
murów. Dopiero kiedy dopilnował ostatniego z nich, pozwolił sobie na obrót w
stronę Wieży Czarodziejów. Est i z takiej odległości wypatrzył znajomy uśmiech
przecinający brodatą twarz. Col uniósł rękę i położył ją tam, gdzie biło jego serce.
Est wykonał dokładnie taki sam ruch, nie zważając na ewentualnych gapiów.
Są ludzie, dla których warto żyć, pomyślał
wbrew ciemnej stronie. Są ludzie, dla których warto się
starać. Zgodzę się z tobą, kimkolwiek jesteś: krew napędza ten świat. Ale nie trzeba
jej ludziom celowo upuszczać.
Wystarczył
gest ukochanego człowieka, by w przypływie natchnienia zrobiło mu się cieplej
na sercu. Ponure refleksje odeszły w niepamięć. Był skory walczyć. Był
zdeterminowany, by obronić to, co kocha i tych, których kocha. Nie będzie
więcej wątpił w swoje umiejętności. Nie będzie poddawał się i uciekał, tak niczego
nie osiągnie.
Czas dorosnąć, Estalavanesie. Czas zaakceptować
siebie takim, jakim się jest naprawdę.
Odepchnął
się od wyciosanej z kamienia barierki i pobieżnie sprawdził swoje rzeczy.
Wszystko było jak należy, na swoim zwyczajowym miejscu, złapał więc za kostur i
nie oglądając się za siebie wkroczył do komnaty. Jeszcze tu wróci. Jeżeli ktoś
miał dzisiaj zginąć, to nie będzie to on, Colonell, ani ich przyjaciele.
Zaklinacz
Żywiołów opuścił sypialnię, a drzwi zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem.
Wyszedł
z opustoszałej wieży w momencie, gdy Mag w towarzystwie Złowieszczego
Niedźwiedzia przechodził obok. Zwalisty mężczyzna będący personifikacją ogromnego
leśnego zwierzęcia nie przywdział pełnej zbroi. Pod grubą warstwą futer skrywał
stalowy napierśnik oraz szeroki pas z krótkim mieczem służącym mu za sztylet.
Dwuręczak rozmiarów przeciętnego człowieka przerzucił niedbale przez ramię i
maszerował żwawym krokiem ku stopniom wiodącym na szczyt bramy.
Leciwy
doradca odziany w prostą czarną koszulę bez rękawów, obszerne spodnie oraz
miękkie pantofle ze skórki bez trudu nadążał za swym zwierzchnikiem. Mag
dyskretnie wezwał ucznia, by ten do nich dołączył. Est usłuchał bezsłownego
polecenia, trzymając się dwa kroki za mistrzem.
Na
widok przywódcy najemnicy rozstępowali się na boki i salutowali pospiesznie. Obnażający
zęby Niedźwiedź warknął gardłowo, przykuwając uwagę podążającej za nim dwójki.
-
Zjawią w przeciągu godziny – warczał. - Słabują na umyśle skoro uważają, że
garść żołnierzy z bandą zakutych w stal fircyków potrząśnie murami mojej
Twierdzy!
Mag
pokręcił głową, połyskując pokrytą starczymi plamami czaszką. Kiedy się
odezwał, musiał podnieść głos, by przekrzyczeć hałas na dziedzińcu.
-
Nie jestem przekonany, Niedźwiedziu, aby rycerz-dowódca był osobą o słabym
umyśle. Ponadto nie radzę bagatelizować paladynów. Są oni na tyle inteligentni,
by bez skrupułów wykorzystywać niebywałe dary Tarthosa.
-
Toż to zwykli ludzie mający o sobie przesadnie wysokie mniemanie, Magu! A
krwawią i umierają tak samo jak reszta. – Tyrd uśmiechał się szeroko, niemal
radośnie, gdy wspinali się gęsiego po wąskich schodach murów nad bramą. -
Dobrze podejrzewałem, że nas zaatakują. Szczęśliwie zignorowałem twoje
sprzeciwy ściągania zakontraktowanych z odległych zakątków krainy. Teraz mamy
wszystko, co może zapewnić nam zwycięstwo. Mamy armię, mamy czarodziejów i mamy
warownię nie do podbicia.
-
Oraz głupca za przywódcę - szepnął do siebie zniechęcony Mag.
Est
wzdrygnął się słysząc tak jawną obrazę, którą Niedźwiedź albo puścił mimo uszu,
albo rzeczywiście nie dosłyszał. W każdym razie po jego plecach nie było znać
reakcji.
Niegdysiejszy
mnich postawił stopę na szczycie murów i odetchnął rześkim powietrzem. Wysoko
nad ziemią dął przyjemnie chłodny wiatr przeganiający bezustanny rwetes
dolatujący z dziedzińca. Dzień zapowiadał się pochmurny, aczkolwiek ciepły. Sprzyjająca potyczkom aura, pomyślał.
Zerknął na Tyrda. Spękane wargi otoczone przerzedzoną brodą wygięły się z
niesmakiem.
Mag
na dobre odpuścił dalsze swary z butnym, zarozumiałym przyjacielem, tak jak
odpuścił sobie świetnie ukrywaną rolę lidera kompanii. Zachował jednak
dotychczasowe oficjalne stanowisko, wszak nie mogli dopuścić do sytuacji, w
której rozdźwięk pomiędzy “przywódcą”, a
zaufanym “doradcą” zdestabilizuje organizację. A żeby nie doszło do rozłamu w
szeregach, jeden został zmuszony ustąpić drugiemu. Toteż ustąpił z własnej
woli. Starzec rozsądnie zadecydował o zrzeczeniu się przywództwa dla dobra
ogółu, lecz teraz zachodził w głowę, czy aby postąpił słusznie przyzwalając
Tyrdowi panować niepodzielnie. Już lepiej było rozwiązać kompanię, niż oddawać
ją w ręce tego bezmyślnego furiata. A przecież kiedyś Niedźwiedź taki nie był.
Kiedyś ich obu łączył wspólny cel, obu przyświecały jednakowe ideały, choć
dążyli do nich na zupełnie odmienne sposoby. Przykre, iż nawet przyjaźń traci
na wartości w obliczu władzy.
Oto smutny koniec równie smutnego
człowieka, skwitował
z żalem doradca. Zrobiłem, co do mnie
należało. Moje zadanie dobiega końca, podobnie jak moje życie. Pozostało już tylko znaleźć sposobność do
odesłania chłopców poza Twierdzę...
Est
poczuł ukłucie niepokoju. Od dłuższej chwili studiował pomarszczoną twarz i
nieobecne wejrzenie onyksowych oczu, a nasuwające mu się skojarzenia oraz
wnioski boleśnie ściskały mu krtań. Siwe włosy drżały, kiedy mistrz zagryzał zęby.
Obwisłe powieki były przymrużone, gdy posunięty w latach człowiek próbował
dostrzec to, co niedostrzegalne z racji zbyt dużej odległości. Wyglądał przy
tym na rozgniewanego. Est podążył wzrokiem za spojrzeniem nauczyciela. Coś
działo się na trakcie. Pchany niezdrową fascynacją podszedł do blanek i podsycając
zainteresowanie żołnierzy wychylił się za nie. Jego wzrok sięgał o wiele dalej
niż oczy wyszkolonych ludzkich zwiadowców.
W
rozgrzanym powietrzu majaczyła ściana czerni. Wznosiła się, to opadała,
zmierzając stałym tempem w kierunku Twierdzy. Niespiesznie. Groźnie. A na jej szpicy
odcinająca się wyraźnie wstęga bieli rzucała srebrzyste błyski w nikłych
promieniach poranka.
Otrząsnął
się zrozumiawszy na co patrzy.
-
Już tu są - jego szept wystarczył, by mistrz, przywódca oraz najbliżej stojący
najemnicy zwrócili się ku północy. Mięśnie pod białą skórą napięły się, a
żołądek zwinął w lodowaty supeł, kiedy pojął, co to oznacza. I że dzieje się to
naprawdę.
Prędzej
wyczuł niż zauważył wrzawę wokół siebie. Prawie nie słyszał wydawanych krzykiem
poleceń, skupiony na postaciach wiodących armię. Najeźdźcy byli coraz bliżej i
Est z każdą sekundą rozróżniał więcej i więcej detali. Dziesięciu rycerzy
jechało przodem w luźnej formacji rozciągniętej wzdłuż pierwszej linii konnicy
zaciężnych. Olbrzymie pawęże mieli przytroczone do siodeł u lewego boku muskularnych
białych rumaków, a lance sterczały uniesione po ich prawicach. Dziewięć koni chroniły
płytowe ladry osłaniające ich łby, szyje, piersi, boki oraz zady, a tylko jeden
był w kolczudze i narzuconym nań krótkim błękitnym kropierzu. Czułych uszu
dobiegał już tumult czyniony przez armię maszerującą do rytmu wybijanego werblami
doboszy. Ciężka melodia wibrowała mu pod czaszką, układała się niczym wojenna
pieśń na ustach nadciągających żołnierzy. W jego wyobraźni jak żywe zapłonęły
świetliste tęczówki, ściągnięte złote łuki brwi i idealnie wykrojone wargi
zastygłe w wyrazie wiecznej powagi.
Est
odsunął się od muru i zamrugał nieprzytomnie. Rozejrzał się dookoła zdezorientowany.
Był jak w transie - stał tuż obok siebie i wcale nie gotował się do wojny, tylko
wszystko biernie rejestrował. Zapamiętywał historię dla potomnych. To dziwne
wrażenie kazało mu strząsnąć z siebie nieistniejący brud, jakby spowiło go coś
wyjątkowo ohydnego. Chłopak przerwał czynność, gdy dotarło do niego, co to
było. Czerwie. Nie kotłowały mu się w brzuchu, za to obłaziły go całego, co okazało
się doznaniem nie mniej nieprzyjemnym, choć w znacznym stopniu subtelniejszym.
Była to aura, przepływająca po nim łagodna mgiełka nurtu. Nie ujrzał jej, ale doświadczył
każdym centymetrem swojej skóry. Obejrzał się po ludziach, wypatrując ich
reakcji.
Najemnicy
zebrani wokół niego wgapiali się w ciemniejący horyzont. Mag skrzyżował ramiona
na piersi i z zamkniętymi oczami czekał na nieuchronną klęskę, natomiast
Niedźwiedź wyszczerzył się w nieopanowanym grymasie. Est przez moment
sympatyzował z paladynami. Może któryś z nich odetnie łeb temu bydlakowi. Byłby
zobowiązany.
Wtem
silna dłoń spadła na czarny naramiennik i pociągnęła zaskoczonego Esta w tył.
Chłopak zerknął z ukosa na mentora, który odciągnął go za plecy przywódcy. Na
nieme pytanie podopiecznego starzec wskazał głową ku wyprostowanemu
Złowieszczemu Niedźwiedziowi. Sama jego obecność oraz impertynencja rozbuchały
morale wśród najemników. Mężczyźni pokrzykiwali, wymieniając się obelżywymi
komentarzami na temat napastników. Est wiedział, że w ten sposób pozbywają się
napięcia przed walką i dodają sobie odwagi, ale nie pochwalał ich metod
postępowania. Rycerze Zakonu stali się ich wrogami, niemniej wciąż zasługiwali
na szacunek oraz podziw. Byli zdyscyplinowani i nieustępliwi. Ustanawiali surowe
reguły, jakich się trzymali oraz zasady, jakich bezwarunkowo przestrzegali.
Poluzował
chwyt na kosturze. Kły bolały go od zaciskania szczęk. Chciał odnaleźć Cola i
Leos, lecz nie potrafił odwrócić spojrzenia od paladynów odłączających się od
trzonu armii. Galopowali prosto w stronę zaryglowanej bramy.
Widząc
to, przywódca najemników przybrał najbardziej zuchwałą pozę, na jaką pozwalały warunki.
Obutą w ciemną stal stopę wsunął w prześwit między merlonami i, podpierając się
łokciem na zgiętym kolanie, wychylił nad łukiem bramy. Potężny miecz oparł o
szczyt muru, by wyraźnie widoczne były jego pokaźne gabaryty oraz szerokość
ostrza. Rozkoszował się tą chwilą jak szaleniec, w którego z wolna się przeobrażał.
Est
zadrżał, kiedy fala przedziwnej energii przeszyła go na wskroś. Dłoń wsparta na
jego barku również drgnęła. Mistrz też to poczuł. Gęsia skórka przetoczyła się
przez niego od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Cokolwiek robił młody
rycerz-dowódca, oddziaływał na wszystkich wokół z większym lub mniejszym
skutkiem.
Nie
odrywając oczu od postaci w dole, Est częściowo obrócił się do nauczyciela.
-
Sir Aarim zamierza pertraktować? - szepnął do opiekuna.
Harmider
panujący na dziedzińcu zagłuszał jego słowa, ale Mag stał tak blisko, że nie
umknęło mu pytanie skonsternowanego ucznia.
-
Tak, Estalavanesie. I na nasze nieszczęście powiedzie mu się ta sztuka. - W
głosie starca dało się słyszeć wyraźny smutek. Wolna sękata ręka skinęła na grzbiet
rosłego przywódcy. – Złowieszczy Niedźwiedź łaknie krwi i nie przepuści
nadarzającej się okazji do utoczenia jej paladynom nawet za cenę swoich ludzi.
Sir Aarim zawładnie nim poprzez moc, pochwyci jego najgorsze przywary i
skieruje przeciw niemu samemu bez większego wysiłku. Niewiele trzeba, by
sprowokować starcie na otwartym terenie. A niewątpliwie do tego dążyć będą
reprezentanci Zakonu Paladynów. Machiny oblężnicze by ich niepotrzebnie
spowolniły.
Est
z niedowierzaniem popatrzył na mistrza. To nie mogło być prawdą. Przywódca nie
pośle ludzi na rzeź tylko po to, by pofolgować swym dzikim żądzom! Nie jest aż
tak zaślepionym butą idiotą. Lecz jak sam Mag zauważył, jeśli syn arcypaladyna prawidłowo
to rozegra, wpłynie na decyzję przywódcy najemników i wzmocni swoje racje tym dokuczliwym
zakrzywieniem w nurcie, to sprawa będzie przesądzona.
Doprawdy wystarczy jeden, by zmienić
bieg wydarzeń,
przemknęło przez myśl chłopaka. Kolejna konkluzja ścigająca poprzednią
wybrzmiała w jego jaźni: jeden do jednego
daje równy wynik.
Nie
miał czasu na analizę tej mętnej sentencji, gdyż lada moment nieco ponad tysiąc
najemników wystąpi przeciwko dwutysięcznej armii zasilonej potęgą świętych
wojowników. Czarodzieje nic tu zdziałają, jeśli wróg przebije szyk obrońców. Za
Zimnej Rzezi prajaszczury ugięły się pod naporem rycerzy walczących w służbie
samego Tarthosa, a Niedźwiedź głupio sądzi, że jemu się poszczęści?
Est
przełknął ślinę i powrócił do obserwacji scen rozgrywających się w dole. Z
całkiem dogodnej pozycji uważnie przyglądał się delegacji, by spamiętać
najwięcej szczegółów, które mógłby później rozpracować podczas medytacji. O ile
to „później” nastąpi.
Na
przedzie oddziału jechał sir Aarim ze skrzydlatym hełmem zatkniętym na łęku
siodła. Niesamowite złote oczy utkwił w ciemnych ślepiach górującego nad nim nieprzyjaciela.
Zatrzymał białego rumaka bojowego na odległość optymalną do prowadzenia rozmów,
a ubezpieczający go ludzie otoczyli go szczelnym kordonem. Jak na komendę z
przeraźliwym zgrzytem odpięli pawęże od siodeł, zdecydowani bronić dowódcy
przed ewentualnym nieczystym zagraniem. Ich oręż spoczywał jednak w pochwach u
pasów i uchwytach siodeł.
Złowieszczy
Niedźwiedź trwał w oczekiwaniu, a uśmiech nie schodził mu z zarośniętej twarzy,
gdy głębiej pochylał się nad blankami. Intrygowało go, co też świątobliwi
rycerze mieli do powiedzenia.
-
Sir Aarim Asmodeusz pozdrawia cię, Tyrdzie Niedźwiedziogrzywy! - Rycerz-dowódca
z trzaskiem zasalutował uroczystym uderzeniem w pierś, rozpoczynając negocjacje
donośnym głosem o młodzieńczym brzmieniu. - Zanim nastąpi nieuniknione,
zechciej wysłuchać mej propozycji!
Est
dostrzegł, jak uśmiech Niedźwiedzia zmienia się w zmieszany grymas. Nie dość
złego, że najeźdźca posłużył się pełnym imieniem przywódcy, to jeszcze obwieścił,
iż sam jest potomkiem arcypaladyna, krwią z krwi króla Estarionu. Choćby słówko
więcej i waśń z Zakonem Paladynów przeistoczy się w zatarg z Koroną!
Uwrażliwiony
na esencję Est wykrywał ciągłe zmiany w przepływie mocy, zakłócenia, których
rozjuszony Niedźwiedź nie mógł rozpoznać.
-
Mów, jeśli musisz, gołowąsie! Wiedz jednak, że jesteś na z góry straconej
pozycji! - Tyrd machnął lekceważąco ręką, jakby nie obchodziła go armia u bram.
- Nie macie niczego, co pomogłoby wam sforsować solidne mury czarnej Twierdzy!
-
I nie musimy mieć, Złowieszczy Niedźwiedziu, albowiem staniesz wraz ze swymi
ludźmi do potyczki na błoniach, tu, pod twoją warownią!
Sir
Aarim emanował spokojem. Aura pewności biła od niego, magia wpadła w drgania,
odbijając się nieznośnym echem w ciele każdego użytkownika mocy w okolicy. Wieloznaczne
pomruki pomknęły wzdłuż szeregów Niedźwiedzi, kiedy w gorączce śledzili
spotkanie dowódców obu frakcji. Tyrd już się nie uśmiechał. Wciąż szczerzył
zębiska, ale był to wyraz absolutnie niepodobny do uśmiechu. Usta wykrzywiała
niechęć, niemal nienawiść. Oczy ciskały gromy, a nozdrza drżały spazmatycznie.
-
A dlaczegóż to miałbym porzucać mury mojej Twierdzy?! Dlaczego nie miałbym
rozkazać mym łucznikom wystrzelać ciebie i twoich konfratrów, niech ich
Pozaświat pochłonie?! - zaryczał jak prawdziwy niedźwiedź. - Daj mi choć jeden
dobry powód, dla którego walka ma odbyć się na twoich warunkach, młokosie!
Żaden
mięsień nie drgnął na przystojnym gładkim licu „młokosa”. Powieki okolone
złotymi rzęsami mrugały powoli, leniwie, znużone jałową dysputą. Mogło się
zdawać, że rycerz-dowódca zwleka z odpowiedzią, lecz w rzeczywistości intensyfikował
on otaczającą go aurę. Sir Aarim sięgnął ku odległym umysłom głębiej niż do tej
pory. Mocniej poruszył niewidzialnymi nićmi i zaczął oddziaływać na ludzi samą siłą
woli.
Est
odczuł to niczym kąsające z niewyobrażalną zawziętością mrówki. Chciał je z
siebie strącić, gdy w porę uprzytomnił sobie, że to nie dzieje się naprawdę.
Nie znał magii paladynów ani tej, którą posługiwał się książę. Lękał się, jakie
szkody wyrządzi osobnik o tak ponadprzeciętnych zdolnościach i to bez dobywania
ostrza. Rozejrzał się ostrożnie. Widział, jak najemnicy zaczynają wątpić w
swego przywódcę. Widział Maga w napięciu wpatrującego się w tył głowy
Niedźwiedzia, jakby mógł w ten sposób przegadać mu do rozumu. I widział
rycerzy, którzy mimo obciążenia z nieludzką cierpliwością zastygli w
perfekcyjnie wyćwiczonej pozycji defensywnej.
-
Dam ci więcej niż jeden powód, Niedźwiedziu! - Złote spojrzenie prześlizgnęło
się po stłoczonych na blankach najemnikach. - Walka zza osłony murów nie
przystoi mężczyźnie twego pokroju! Walka z ukrycia to walka słabych i
niegodnych! Wojownicy ceniący honor zdobywają chwałę w zmaganiach, na polu
bitwy, w starciu z równym sobie wrogiem, gdzie jedynym wyznacznikiem męstwa
jest brutalna siła, instynkt oraz umiejętności! - Zmrużył jaśniejące oczy i
znów skupił się na przywódcy, zamykając go w potrzasku jego własnej
pyszałkowatości. - Jesteś wojownikiem, Tyrdzie Niedźwiedziogrzywy, a nie
tchórzem kryjącym się niby szczur po kątach! Uderzasz bezpośrednio, nie w twej
naturze ukradkowe pogryzanie znacznie większego przeciwnika!
Ostatnie
zdania zostały wykrzyczane. Rycerz–dowódca z Adeili osiągnął zamierzony cel,
skutecznie podpuszczając oponenta. Na murach zawrzało, a Złowieszczy Niedźwiedź
wręcz zagotował się pod futrami. Miecz odłupał kawałek kamienia, kiedy drżącą
ręką wyładował gniew na swojej broni.
Takiej
furii Est w życiu nie doświadczył, a był to przerażający widok. Wiedział
doskonale, że retoryka i charyzma młodego paladyna to jedno, ale słowa nasycone
magiczną perswazją trafiły w wyeksponowane, próżne ego mężczyzny. I trafiły również
do czeredy najemników patrzących wilkiem na przywódcę, gotowych zwrócić się
przeciwko niemu na najmniejszą oznakę tchórzostwa z jego strony. Est nie chował
urazy do sir Aarima, nie był też zdziwiony faktem, że mistrz przejrzał sztuczkę
księcia na długo przed wydarzeniami. Ani nie miał pretensji do Niedźwiedzia,
który spektakularnie dał wmanewrować się w pułapkę. Zdumiewające, lecz nie żywił
nawet żalu do siebie samego. Pozostało mu śledzić dalszy rozwój wypadków uzależniony
od nastroju przywódcy.
Tyrd
musiał odpowiedzieć. I tylko jedna odpowiedź była właściwa, jeśli pragnął
zachować twarz oraz podtrzymać respekt ludzi.
-
Żądając honorowego starcia, gotuj się na bolesną śmierć, królewski szczeniaku!
- głuche warknięcia ledwie przypominały mowę ludzką. - Ziemia pod Twierdzą
spłynie dziś strumieniem krwi, a twój czerep powróci w ozdobnym pakunku do siedziby
waszego zakonu na południu! Gdy słońce zaświeci w najwyższym punkcie, stawimy
się na błoniach w pełnej gotowości!
Bez
pożegnania gniewnie odepchnął się od muru i zawrócił w kierunku schodów opadających
w dół. Nikt już nie patrzył na odjeżdżających braci zakonnych. Ludzie umykali
przed przywódcą w grobowym milczeniu. Nikt nie wiwatował ani nie lżył
oddalających się delegatów. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że ten mętlik w
głowie, który odczuwali, to efekt dogasającego wpływu rycerza-dowódcy.
Est
już chciał pójść w ślad za przywódcą, kiedy Mag powstrzymał go uściśnięciem opancerzonego
barku. Został więc, a potok najemnych spływał wąskimi stopniami, w ustalonej kolejności
udając się na dziedziniec.
-
Dlaczego nie zadziałała na nas aura sir Aarima? - Est nie zatrzymał nurtującego
go pytania dla siebie. Przejaw mocy młodego rycerza był niespotykany, nie kojarzył
go z manifestacjami o jakich czytał w księgach. - Wszyscy wydają się
oszołomieni, nawet czarodzieje.
-
Nie jestem pewien, Estalavanesie. Takiej magii na próżno szukać pośród ludzi, a
jak sam się przekonałem, Sir Aarim nie jest człowiekiem. Legendy głoszą, jakoby
założycielem Zakonu Paladynów był Niebianin i by się to zgadzało: władcza moc
mentalna, niezrównana siła fizyczna, podobieństwo do ludzi. Dlaczego zatem
istota pokroju niebianina bierze udział w pospolitej potyczce pomiędzy
najemnikami a rozżaloną szlachtą? Podejrzewam, że dla młodego księcia spór ten
przybrał wyjątkowo osobisty wymiar…
Starzec
z namysłem podrapał się po nieogolonym podbródku. Spodziewał się takiego obrotu
spraw, jak najbardziej, i bynajmniej nie czuł się zdradzony przez
korespondenta. Nie doszło przecież do nawiązania sojuszu z Zakonem, toteż byłby
durniem, gdyby oczekiwał, że rycerze nie włączą się w konflikt. Szczególnie że zależało
im na konkretnym młodym chłopcu. A raczej jego niezwykłych zdolnościach
manipulowania elementami składającymi się na ich świat, może nawet samą Macierz
Mocy. Jak dalece posunie się Zakon, by przejąć nad nim pieczę? Dotąd sir Aarim
upierał się, by chłopak dobrowolnie oddał się w ich ręce. Czyżby coś się
zmieniło? Czyżby zaszła konieczność zabicia Estalavanesa, skoro ten nie chce
przyłączyć się do jednego z królów ujawnionych w przebłysku? Cóż w związku z
tym winien uczynić stary mnich? Biały elf jest w połowie smokiem, ponadto
Zaklinaczem Żywiołów, a on, leciwy człowieczyna, nie planuje zrzec się
kurateli.
-
Niebianin? - Est pochylił się ku mentorowi, ponawiając pytanie nieco wyższym
tonem. Zdawało się, że dopiero teraz sięgnął uszu Maga. - Kim jest niebianin?
Mag
popatrzył na niego znacząco.
-
Czy słyszałeś o Śniących, mój uczniu? Oczywiście że nie, te nazwy stoją wyłącznie
w historii. Powinniśmy w takim razie nadrobić zaległości z zakresu zamierzchłych
legend, albowiem dziwnego wieku dożyliśmy. Najpierw smok, potem Zaklinacz
Żywiołów, a teraz niebianie. Brakuje Śniących, choć to brak iluzoryczny. Jeżeli
moje wizje zaprawdę są odbiciem rzeczywistości, to przyszło ci żyć w
arcyciekawych czasach, mój chłopcze.
-
Nie wiem czy dane nam będzie te zaległości nadrobić - cierpko zauważył Est.
Wzrokiem szukał Colonella, ale nie potrafił go znaleźć. – Możni przeważają nas
liczebnie. Mają także paladynów z ich potężną magią oraz imponującym uzbrojeniem.
Te zakrzywione tarcze mogłyby zastąpić drzwi w niejednym domostwie!
-
Na twoim miejscu najmniej przejmowałbym się paladynami. Nie podejmą walki
dopóki nie zostaną sprowokowani. - Mag znów popadał w zamyślenie, gładząc resztki
niegdyś gęstego zarostu. - Wyświadczają tylko przysługę możnym, udowadniając,
że nie jest im obojętny los niesprawiedliwie potraktowanych ludzi. Do ich
obowiązków należy wykazywać się dbałością o sprawy lenników.
-
I w tym momencie zaczynam obawiać się, ż-że... zostali… s-sprowokowani -
wyjąkał Est, usilnie starając się uniknąć przenikliwych czarnych oczu. Szarpnął
za ucho, niestety znajomy gest mu nie pomógł, bo wnętrzności właśnie dostały
kręćka. - Jak rany, to przeze mnie! Sir Aarim rzucił mi wyzwanie i… i…
Przypominające
bezdenną otchłań źrenice starca rozszerzyły się ledwie dostrzegalnie. Zatem
sojusz nie miałby większego znaczenia, jako że syn arcypaladyna za wszelką cenę
pragnął przejąć Estalavanesa. On oraz nieznana potęga, która dwukrotnie
dotknęła Macierzy Mocy w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. Sprawy coraz
mocniej się komplikowały i najwyraźniej pośpiech był zalecany, nawet w
przypadku tak opanowanej persony jak zwierzchnik Zakonu. Dla przedwcześnie postarzałego
mnicha był to dowód, że dokonał niemożliwego, szkoląc niepozornego chłopca na mężczyznę
dorównującego królom.
Szach-mat.
-
Wyzwanie, powiadasz? - zagaił Mag z odrobiną niezwykłej wesołości. - Cóż, w
takim wypadku będziesz musiał go pokonać. Nie widzę w tym nic wielkiego,
Estalavanesie.
Est
myślał że zemdleje, lecz zamiast tego zaśmiał się ciut histerycznie. Jasne,
przecież zabicie rycerza-dowódcy, na dodatek księcia, to jak posmarowanie
kromki chleba masłem… przy użyciu topora!
Gdy
ostatni najemnik wnikał już w tłum zebranym pod bramą, otępiały Est ruszył w
dół za mistrzem. Ledwie docierały do niego słowa staruszka, który uśmiechnąłby
się, gdyby nie zabraniała tego podniosła atmosfera. Musiał mu starczyć
przewrotny uśmieszek zdradzający samozadowolenie.
-
“Pokonać” wcale nie oznacza “zabić”, Estalavanesie...
***
Na dziedzińcu Twierdzy zapanowało
istne szaleństwo, kiedy wedle rozkazów przełożonych najemnicy ustawiali się w
karne oddziały. Niewielka część ludzi pospiesznie dosiadała pobudzonych
zamieszaniem koni, trzymając się na uboczu i przygotowując do poprowadzenia
samobójczej szarży. Mężczyźni poprawiali zapięcia hełmów i popatrywali na
siebie niepewnie, nie przekonani o odwadze swych przyjaciół oraz braci. Dopatrywali
się w nich strachu, jaki sami zaczynali odczuwać na myśl o rychłym starciu. Szukali
oparcia i zrozumienia w sytuacji bez wyjścia.
Z
rozpędzoną paladyńską konnicą nikt nie miał szans. Zakon znany był z niezwyciężonej
Kawalerii Pancernej, która niczym żywy taran klinem wbijała się we wraże armie,
łamiąc szyki i osłabiając je już przy pierwszym podejściu. Co gorsza, nie
wytracali oni tak szybko prędkości, jak to bywało w przypadku lekkiej jazdy.
Kopyta bojowych rumaków zabijały z równą skutecznością co oślepiające w słońcu
lance, a ich znaczny ciężar popychał je na przeszkody w postaci czy to lżejszych
koni, czy też drobniejszej infanterii. Synowie Tarthosa byli rwącą rzeką porywającą
ze sobą wszystko, co stanie na jej drodze. Byli bezlitośni, nie brali jeńców i
nie szczędzili nikogo, kto podniósł nań oręż. Pozostawiali po sobie zgliszcza,
a zjawiająca się po nich piechota obdarzała niedobitków łaską mieczy nie gorzej
niż uczyniliby to miłosierni słudzy Sarvatesa.
Est
był lepiej poinformowany od reszty Niedźwiedzi i wiedział, że paladyni nie dołączą
do bitwy, mimo to czuł na skórze lodowate igiełki strachu, gdy patrzył, jak
niewielu mają konnych. Może i Niedźwiedź dysponuje czarodziejami, ale i oni
staną się bezużyteczni, kiedy dwa fronty zderzą się, wywołując roziskrzoną
burzę i wymieszają ze sobą w nawałnicy mieczy oraz toporów.
Podparty
hebanowym kosturem stał przy stopniach biegnących do wnętrza Głównego Budynku. Bez
wyrazu przyglądał się formującym szeregom, w głębi duszy ulegając przygnębieniu.
Jak wielu najemników nie wróci żywych do Twierdzy? Czy którykolwiek z nich
wróci? Czy ktokolwiek odeśle poległych do gwiazd, paląc ich zwłoki? Czy ostanie
się choć jeden, który wskaże im mieczem kierunek? Kto opłakiwać będzie
zabitych? Pośród tak wielu pytań miał przynajmniej świadomość, że rycerze
Zakonu Paladynów nie pozwolą skrzywdzić bezbronnych cywili.
I jak ja mam ich wszystkich ocalić?, westchnął z rozpaczą. Przecież to niemożliwe. Od początku
wiedziałem, że to nie jest możliwe… Jak rany...
Gdzieś
w gromadzie czarodziejów mignęła mu Leos. Nie zdołał wypatrzeć jej ponownie,
ponieważ elementaliści z postawionymi kapturami wyglądali dla niego identycznie.
Na pewno się bała, tak samo jak on. Szukał Cola, lecz nie odnalazł ani jego,
ani żadnego ze zwiadowców. Strzelcy też gdzieś się zapodziali. Nagle Est poczuł
się samotny i opuszczony w tej najtrudniejszej dla niego godzinie. Mistrz
zniknął w gmachu razem z Niedźwiedziem, a on jedyne co mógł robić, to wszystko,
byle nie roztrząsać tego, co ich czeka. Więc obserwował twarze, które czasem i
jego obserwowały. I zastanawiał się, jak faktycznie przebiegają potyczki na
otwartym terenie. Czy odróżni wroga od sojusznika? Czy żywioły będą mu
posłuszne? Czy będzie umiał dzielić uwagę między wyprowadzaniem ciosów i obroną
jednocześnie? Czy…
Nie,
dość! Był szkolony pod okiem wymagającego Maga, mnicha z Północy. Czynił satysfakcjonujące
postępy. Jest dobry. Musi w to uwierzyć, uwierzyć w siebie i nie dać się porwać
temu, co czai się w największych ciemnościach jego duszy. Nie może okazywać
lęku, nie w obecności ludzi w milczeniu szykujących się na śmierć.
Mocniej
zacisnął dłoń w rękawiczce na kosturze, spodziewając się nadejścia
Złowieszczego Niedźwiedzia oraz Maga. Już słyszał ciężkie, gwałtowne kroki
dobiegające z korytarza, więc przybrawszy poważną minę stanął na baczność. Nie czekał
długo. W otwartych drzwiach pojawił się przywódca najemników z doradcą
depczącym mu po piętach. Uczeń od razu odnotował, że mentor uzbroił się w prosty
kij sparingowy.
Tyrd
wyminął białego elfa i nie zaszczyciwszy go choćby zerknięciem zatrzymał się na
szczycie schodów, tuż naprzeciwko swego wojska. Nieustraszony powiódł wzrokiem
po zgromadzonych. Widząc wyczekujące w nienagannym porządku oddziały kiwnął
głową z aprobatą. Nie bał się. Był arogancki i emanował poczuciem zwycięstwa,
którego tak bardzo potrzebowali jego ludzie. Nic nie wskazywało na to, że
będzie przemawiał, nie był zresztą dyplomatą, tylko wojakiem zaprawionym w
krwawych kampaniach. Wykrzyczał jednak zagrzewającą do boju deklarację w której
obiecywał, że każdy, kto ośmieli się unieść miecz na niego i jego wojowników, skona
od tegoż właśnie miecza. Zawtórowały mu głośne, wstrząsające murami okrzyki.
Estowi
udzieliły się emocje tłumu. Czuł niedorzeczną ekscytację na przemian ze
strachem, odwagę równającą się panice. Serce rwało się do boju, ale umysł
wycofywał ku bezpiecznej strefie. Adrenalina powoli uwalniała się do
krwioobiegu, oddech przyspieszał, myśli dryfowały niesione wiatrem
nadciągającej zawieruchy. W ciągu tych kilku głośnych chwil coś w nim samym
uległo przemianie. Chciał przyłączyć się do wiwatujących, lecz nie potrafił.
Jakaś przekładnia uruchamiała w nim mechanizm, jakiego jeszcze nie znał.
-
Widziałem, że siodłają twego konia. - Mag wyrwał ucznia z transu i łagodnie
pchnął go w stronę stajni. - Idź po niego i poczekaj na nas przy bramie.
Est
nie protestował. Udał się we wskazanym kierunku, a szybki krok przeszedł w
bieg, jak gdyby nie mógł doczekać się tego, co miało nastąpić.
Kary
ogier grzebał kudłatym kopytem w zaskorupiałej ziemi. Raz po raz potrząsał łbem
niecierpliwiąc się i wyrywając wodze z rąk stajennego. Est podszedł do zdenerwowanego
zwierzęcia. Wymruczał kilka słów do czarnego ucha, skutecznie go tym
uspokajając. Dziękując przejął wodze od przestraszonego młodzika i wdrapał się
na siodło, a gdy usadowił się wygodniej, ścisnął kolanami boki konia, który i
bez ponagleń rwał do przodu.
Manewrującego
między ludźmi Esta dopadła nagła, przerażająca refleksja: nigdy nie ćwiczył
walki z grzbietu konia! Czy bardzo różniła się ona od zwykłych starć?
Podejrzewał, że bardzo. Pojęcia nie miał jak zachowa się to zwierzę w trakcie
potyczki. Nie orientował się czy czarna masa mięśni nie przygniecie go, kiedy
się przewróci i czy trudne jest utrzymanie się w siodle podczas atakowania oraz
osłaniania się. Ten aspekt również będą musieli wpisać w rozkład zajęć z
mistrzem. O ile w ogóle przeżyje dzisiejsze popołudnie.
Dotarł
do bocznej stróżówki akurat gdy chorąży ze sztandarem Niedźwiedzi przejeżdżał
przez bramę. Za nim w równej formacji jechała lekka jazda. Piechota maszerowała
w kilku kolumnach, a pochód zamykali podzieleni na grupki czarodzieje
podążający za swymi sztukmistrzami.
Spojrzenie
niebieskich niczym burzowe niebo oczu zetknęło się zielonymi oczami Esta, który
jedynie niemrawo się uśmiechnął. Nie wiedział czy Leos odwzajemniła uśmiech,
ale cieszył się, że nie okazywała strachu. Ta silna dziewczyna wyrośnie na o
wiele silniejszą kobietę. Jeśli wypadki potoczą się dla nich pomyślnie.
Skoncentrowany
na czarodziejce stracił z widoku Travisa, który zdążył już minąć stróżówkę. Est
żywił nadzieję, że znów spotkają się w pracowni alchemicznej na parterze przy
kubku elfickiego kakao. Jeszcze będą z uśmiechem wspominać dzisiejsze
zwycięstwo i chwilą milczenia uhonorują poległych towarzyszy. A potem, jak
zwykle, pozwolą się wciągnąć kolejnym ulepszeniom oraz angażującym
eksperymentom.
Tak,
to była piękna wizja... I nie jedyna.
Elementaliści
i użytkowi już przekroczyli próg warowni. Na samym końcu, w sporej odległości
od ostatniego szeregu, kroczył potężnie zbudowany kasztanowaty koń bojowy Tyrda
Niedźwiedziogrzywego. Po jego prawej truchtał siwy wałach Maga, a po lewej… Estowi
serce omal nie wyskoczyło z obleczonej w czerń piersi. Widywał go praktycznie
codziennie, lecz w tym momencie Colonell prezentował się zjawiskowo. Trzymał
się w siodle prosto i dumnie, ze srogim wyrazem spoglądał na wojska przed sobą.
Posłał wpatrzonemu weń elfowi jedynie przelotne spojrzenie i gdyby nie zadziorny
błysk w oku, Est nie pomyślałby, że w ogóle został rozpoznany. Chłopak przybrał
podobną, choć mniej dostojną pozę i podjechał do dowódców, w milczeniu równając
się od prawej z mistrzem.
Nikt
nie rozmawiał. Przez przeciągającą się w nieskończoność chwilę jedynym
dźwiękiem im akompaniującym był miarowy tupot buciorów najemników oraz
chaotyczny tętent kopyt wzbijających tumany kurzu. Est zapatrzył się na ostre kły
krat, które mijali, wyjeżdżając z ocienionego przejścia poza mury czarnej
Twierdzy. Twierdzy pozostałej bez nadzoru, jako że wszyscy zdolni do walki ruszyli
ku przeznaczeniu. Nikt nie zamknął bramy, nikt nie opuścił brony, tylko garstka
kapłanów oraz służba spędzą bitwę wewnątrz, oczekując przybycia zwycięzców -
swoich lub obcych.
Nieszczęsny
Est zerkał na morze ludzi gotowych oddać życie za miejsce będące im domem.
Ludzi chętnych wytrzebić tych, którzy zagrozili ich wielkiej rodzinie. Ludzi,
których całym życiem były zbrojne potyczki, a chwałą śmierć w ich ferworze.
I
kiedy tak rozmyślał, powoli tłumił w sobie uczucia…
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Colonell stanął w otwartych drzwiach
balkonu. Rozejrzał się ostrożnie po słabo oświetlonym wnętrzu, lecz było takie,
jak zapamiętał: puste i ciche. Przy wejściu do pokoju paliły się dwie lampki, a
kominek pozostawał wygaszony, mimo to w komnacie panowała przyjemna temperatura
- grube mury nocą oddawały zgromadzone przez dzień ciepło słonecznych promieni.
Zupełnie jak wtedy, gdy Esti zniknął bez śladu. Z tą różnicą, że wtedy balkon
był zamknięty.
Durny,
nieodpowiedzialny dzieciak! Co on sobie właściwie wyobrażał łamiąc wszystkie
złożone obietnice? I czego chciał dokonać sam przeciwko całemu światu? Co i
komu próbował w ten sposób udowodnić? Opuścił nauczyciela, porzucił partnera,
zostawił nawet dziewczynę, dla której ryzykował głową i po co? By wrócić z
podkulonym ogonem?
By
wrócić z ostrzeżeniem.
Ech,
czy Zrzęda naprawdę ujrzał ucieczkę Estiego w tych swoich przebłyskach? Czasem
mu się zdawało, że staruszek nie przewidywał przyszłości, tylko ją kreował.
Poniekąd była to myśl równie niedorzeczna co upiorna, a w jego przypadku nie
mniej możliwa. Przecież nikt nie potrafi wpłynąć na wydarzenia inaczej niż
poprzez bezpośrednią ingerencję. Owszem, Mag był zdolny określić prawdopodobne
zachowanie okolicznej arystokracji, nie było w tym żadnej magii, wyłącznie
logiczne następstwo agresywnych działań Niedźwiedzia, ale przewidzieć
zachowanie elfa z nasilającym się rozszczepieniem osobowości? To już przesada.
Mężczyzna
przeszedł parę kroków w głąb pomieszczenia. Nigdzie nie dostrzegał śladów
obecności Estiego. Czyżby zasiedział się w pracowni na parterze? To byłoby do
niego podobne... Nie, on musiał tu być. Zbyt przerażony tym, co miało nadejść,
niewątpliwie zamartwiał się w ukryciu, gdzieś...
Cichy
szelest skłonił człowieka do obrócenia się w kierunku źródła dźwięku. Wtem
sytuacja stała się jasna. Stojący przy welwetowej kotarze biały elf bynajmniej
się nie ukrywał. Ani nie wyglądał na przerażonego. Uśmiechał się nieśmiało, a
płomyk oddalonej lampki odbijał się w skaleonich oczach niczym blask słońca
dotykający rosy. Colonell był wściekły, lecz jego gniew topniał już na sam
widok ukochanego. Zdrowego i bezpiecznego.
Est
wziął się w garść i podszedł do gościa. Pragnął wtulić policzki w jego bluzę i
pozwolić otoczyć się opiekuńczym ramionom, ale wiedział, że najpierw czeka go
sroga połajanka. Przytulanie i udawanie, że nic się nie stało, byłoby z jego
strony szczytem bezczelności.
-
Dobry wieczór, Col – przywitał się zakłopotany. Popatrzył w ciemnozielone oczy,
które tak ubóstwiał, a niesforne spojrzenie zsunęło się, zatrzymując na nowym
szczególe śniadego oblicza. - Jak rany… Zapuszczasz brodę?
Serce
chłopaka zamarło, gdy mężczyzna przesunął dłonią po zarośniętej żuchwie. Col
uśmiechnął się krzywo.
-
Aż tak ci się podoba? Po prostu nie miałem czasu się ogolić.
-
To nie miej więcej czasu – wymamrotał bezmyślnie Est. Zawstydzenie odebrało mu
rozum. Col zawsze tak na niego działał, a teraz praktycznie go rozbroił. - Tak…
tak jest dobrze.
-
Będę cię nią drapał - uprzedził zadziornie Col, jednak zaraz figlarny błysk w
jego oku zastąpiła śmiertelna powaga, kiedy przeszedł prosto do sedna. - Albo i
nie będę drapał. Dlaczego uciekłeś?
Pytanie
czy nie, baryton Cola był chłodny jak jego maniera, przez co wydawał się
jeszcze bardziej nieprzystępny i trudny do rozgryzienia. Uśmieszek na ciemnych
wargach bladł, gdy zwiadowca bacznie śledził kładącego po sobie uszy dzieciaka.
Est
nie chciał go okłamywać. Ze Złowieszczym Niedźwiedziem poszło gładko, lecz miał
wtedy wsparcie mistrza, człowieka o nieposzlakowanej reputacji, który wyjątkowo
skutecznie, choć niezbyt uczciwą metodą przekonał przełożonego o dyspozycjach
wydanych uczniowi. Teraz zdobył się jedynie na tarmoszenie uszu i krótkie,
wypowiedziane półgłosem “przepraszam”, nie istniały bowiem słowa, które
opisałyby to, czego doświadczał. Cały ten skumulowany wstyd, odrazę do siebie
samego i żal tłamsił w sobie, niezdolny wyznać już nic ponad to. Po raz kolejny
udowodnił jak lekkomyślnym szczeniakiem jest w rzeczywistości, jak pochopnie
postępuje i za nic ma konsekwencje nieprzemyślanych decyzji.
Tym
razem było inaczej. Tym razem dowiedział się czegoś, co może uratować im życie.
Col
milczał, nie spuszczając oczu z gnębionego poczuciem winy chłopaka. A kiedy
wreszcie postanowił się odezwać, jego oskarżenia siekły niby ostrza sztyletów,
z którymi się nie rozstawał. Uderzały szybko i celnie, wykrwawiając Esta
skruchą i hańbą.
-
Po tym, co wspólnie przeszliśmy, dzieciaku? Po tylu trudnych chwilach? –
Bezradnie rozłożył ręce, wzrokiem ogarniając sypialnię. - Nigdy bym nie
pomyślał, że uciekniesz od Zrzędy. Nawet wtedy, gdy ledwo co pojawiłeś się w
Twierdzy! - Umilkł, ale jego spokój był wyłącznie złudzeniem. Gniew dopiero się
w nim rozpalał. - Zaufaliśmy ci! Uwierzyliśmy we wszystko, co nam obiecywałeś!
A ty spierdoliłeś do Adeili! Do paladynów! Rozum ci odjęło?! Mało ci atrakcji?!
-
I co według ciebie mam powiedzieć, skoro „przepraszam” niczego nie zmienia?!
Czarna
rozpacz przepełniła niemogącego wyrazić myśli Esta. Colonell miał rację. I
wcale nie był wściekły. To smutek i żal zmuszały go do przyjęcia takiej postawy
względem partnera. Przemawiała przez niego miłość i troska. Oraz ulga.
-
Zawaliłem, Col. Cokolwiek bym zrobił, zawsze coś zniszczę. Prawie cię
skrzywdziłem, kiedy straciłem nad sobą panowanie. Niemal puściłem z dymem
świątynny szpital. Przeze mnie zginęli ludzie, a pewnie nie będą oni ostatnimi.
- Znów zajrzał w pociemniałe od emocji oczy człowieka i zmniejszył dzielący ich
dystans. - Zrozum mnie, proszę. Uciekłem, bo bałem się, że sprowadzę na was
nieszczęście, że dojdzie do sytuacji, w której nie będę się kontrolował. Że
zginiecie z mojej ręki. Albo że w końcu przyjdzie po mnie siła, której nie
będziecie w stanie przezwyciężyć…
-
Nadmiar energii zabiłby nie tylko ciebie, ale i wszystkich w promieniu
kilometra - trzeźwo zauważył Col. – Wziąłeś to pod uwagę? Oczywiście że nie.
Ech, dzieciaku - westchnął znużony. Przeczesał palcami włosy, dłoń zatrzymując
na karku. - Bez opieki nie przetrwałbyś długo. A nawet jeśli, to chyba tylko z
pomocą tego twojego niepoprawnego szczęścia.
-
Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym…
Przerwał,
ponieważ rękawy bluzy objęły go kojąco.
Colonell
przygarnął do siebie zmarnowanego chłopaka i zmierzwił jego czarną czuprynę.
-
Zacznij działać zamiast roztrząsać problem, Esti. Nie ulegaj strachowi, walcz z
nim i oswój go. A co najważniejsze, naucz się rozmawiać. Inaczej nie dowiem się
co czujesz i co ci w głowie siedzi. Chcę cię zrozumieć, Esti, wiedzieć, co się
z tobą dzieje, ale sam do tego nie dojdę. Musisz mi w tym pomóc.
-
Col, przez cały ten czas ja…
-
Ciii, już wystarczy. - Z mocą zacisnął ramiona wokół drobnej sylwetki. Smagłe
usta musnęły białe, lekko rozchylone wargi. - Nie rób tego więcej. Nie obiecuj.
Po prostu bądź.
Poruszony
Est nie otrzymał szansy na odpowiedź. Czując żar na swoich ustach nie potrafił
zebrać myśli, które rozsypały się pod wpływem intensywnego doznania. Krótki
zarost drażnił okolice jego warg i okazał się zaskakująco przyjemną odmianą.
Język smakujący subtelną słodyczą uzewnętrzniał bezmiar tęsknoty Cola, podobnie
jak dłonie błądzące po białym karku i wśród czarnej grzywy.
Przymykający
powieki Est odwzajemniał pocałunki, z każdym tchem tracąc resztki pokory.
Odnosił wrażenie, że pod wpływem czułych pieszczot władające nim uczucia
gwałtownie wzrastają, sięgając niebezpiecznego poziomu. Były magią burzącą się
w żyłach i mięśniach tuż pod skórą, mrowiły i przenikały wnętrze miarowymi
wibracjami, grożąc utratą władzy nad ciałem. Zatracał się w tym subtelnym
połączeniu. Tęsknił za tym, choć wstydził się do tego przyznać, bo myśl o
własnej nagości przejmowała go niechęcią. A mimo to pragnął czuć delikatne
głaskanie oraz wywołujące dreszcz podniecenia tchnienie na skórze. Zadrżał
wyobrażając sobie zniewalającą bliskość ulubionego człowieka ograniczoną
warstwami zbędnych ubrań.
Białe
palce wplątały się w ciemnobrązowe pasma. Głodne usta stały się jednością, a
oddechy przyspieszyły, gdy serca uderzyły z jednostajną prędkością zrodzoną z
długo powstrzymywanych tęsknot. Rozpalony chłopak wpatrywał się w oczy
kochanka, zmrużone namiętnością, lśniące nienasyconą żądzą. Jęknął bezwiednie,
a zachęcony łowca natychmiast wykorzystał tę słabość i owijając sobie wokół
palców czarne pasemka pociągnął za nie, płynnym ruchem odsłaniając szyję.
Chłodny
powiew zatańczył na wargach chłopaka. Gorące piętno wypalało szlak na
obojczyku, wydobywając z niego ten przeszywający odgłos wtórujący spazmom
rozkoszy.
-
Drapiesz… - wydyszał Est, odrobinę jeszcze odchylając się w tył. - Jak rany… to
jest…
-
Ostrzegałem. - Niezrażony mężczyzna skubnął zębami miejsce tuż pod wrażliwym
uchem, po czym podrażnił je krótkim zarostem. - Widać, że ci się to podoba.
Jesteś niesamowicie pobudzony. Aż drżysz. A twój…
-
Jak rany… nie mów tego…
-
Będę mówił, bo chcę żebyś uświadomił sobie, jak na mnie działasz. -
Uwodzicielski szept tuż przy uchu zwieńczyło muśnięcie umacniające deklarację.
- Posłuchaj siebie. Poczuj dokładnie to, o czym mówi twoje ciało.
Silne
palce uwolniły pojedyncze kosmyki, zezwalając skrępowanemu chłopakowi wtulić
twarz w kołnierz ciemnozielonej bluzy. Ześlizgnęły się w dół, na biodra i zaraz
wsunęły pod luźny bezrękawnik, na pokryte gęsią skórką plecy. Przycisnął go do
siebie, współdzieląc doznania. Obaj znajdowali się na krawędzi przepaści
pulsującej w lędźwiach słodkim bólem dopraszającym się spełnienia.
Col
nie zamierzał naciskać. Znał niemalże każdy stan psychiczny Estiego i wiedział,
że nadszedł moment, by ustąpić mu pola. Musiał się wycofać i zaczekać. Pozorny
bezruch nie będzie trwał długo. Nigdy nie trwał długo. A ostatnio mocno się
skrócił.
Est
wcisnął nos w ciepły materiał bluzy i wciągnął w nozdrza odurzający zapach, aż
zawirowało mu w głowie. Col pachniał tym szczególnym akcentem miłości, który
pojawił się całkiem niedawno. Wyczuwał go w trakcie najśmielszych zbliżeń,
dlatego też niezmiennie kojarzył go ze zmysłową cielesnością. Zaspokajaniem
żądzy. Nieprzyzwoitą nagością.
Znów
przeszył go dreszcz, chłodny i bezlitosny, mknący wzdłuż kręgosłupa.
Potrzebował ciepła. Nieważne jak bardzo wstyd odbierał mu chęci do działania,
nie mógł obyć się bez intymnego kontaktu z ukochanym. Musiał dać upust
wszystkiemu, co nagromadziło się w nim przez minione dni, inaczej zwariuje!
Bezwiednie
złapał za skraj bluzy Cola i szarpnął w górę, zmuszając go do odsunięcia się.
Zwiadowca ściągnął z siebie wierzchnie okrycie i rzucił je niedbale na podłogę.
Rozprostował ramiona. Odruchowo zgarnął włosy opadające na czoło, zaczesując je
na lewy bok. Dolny kraniec malunku zdobiącego połowę jego pociągłej twarzy
ginął w kilkudniowej szczecinie i krzywym uśmiechu potęgującym oszałamiającą,
drapieżną ekspresję, od której chłopakowi zrobiło się duszno, mimo że okna i
balkon były uchylone. Odległy blask dwóch lampek załamywał się miękko na
krzywiznach wyraźnie zarysowanych mięśni, podkreślając je i zachwycająco
uwydatniając. Col dzień w dzień ćwiczył, a za sprawą długiego łuku nabierał
krzepy i wzmacniał barki, doprowadzając je do artystycznej perfekcji. Miał przy
tym wąskie biodra, dzięki czemu zachowywał naturalnie atrakcyjne męskie
proporcje. Est nie przypuszczał że zakocha się w kimkolwiek, a już na pewno nie
w mężczyźnie. Lecz aktualnie stał przed nim nie kto inny jak właśnie mężczyzna.
Na domiar złego człowiek. Żywy dowód na to, że uprzedzenia są tylko urojeniem,
bezpodstawnym zmartwieniem i ograniczeniem umysłu. Wymówką słabych szukających
wytłumaczenia dla własnych ułomności.
-
Esti, wszystko w porządku?
Zaniepokojony
Col położył dłoń na jego gładkiej, zdawałoby się śliskiej skórze karku i
kciukiem potarł linię żuchwy. Poczuł jak szczęki chłopaka zaciskają się, gdy
jaskrawozielone oczy bez ustanku podążały za jego spojrzeniem.
Est
spuścił wzrok. Niespiesznie wyciągnął ręce, opierając je na szerokiej piersi.
Ciemne kędziorki rozkosznie łaskotały wnętrze prawej dłoni, gdy gładził
jasnobrązową skórę. Tak bardzo się różnili… i doskonale uzupełniali. Razem mogą
więcej. Lecz czym w istocie było to razem?
-
Esti?
Szorstkie
dłonie spoczęły na jego własnych. Śniade palce pomału zamknęły się na
szczupłych białych palcach wystających z rękawiczki. Chłopak uniósł wreszcie
nieobecny wzrok, podczas gdy Głos powtarzał to, czego on uparcie nie chciał
pamiętać.
Jakby jutra miało nie być... Nie
potrafisz żyć chwilą… Wszystko rozpamiętujesz… Rejterujesz przed wszystkim i
wszystkimi… Trwoga cię zjada, pożera po kawałeczku…
Miał
już dość.
Zwinął
dłonie w pięści, zaciskając je na palcach znieruchomiałego partnera. Niewinne
spojrzenie nabrało mocy płynącej z czystego obłędu, kiedy Est postąpił kilka
kroków w tył, ciągnąc za sobą skołowanego Cola.
-
Powiedziałeś, że chcesz się ze mną kochać - przypomniał zmienionym przez emocje
głosem Est. Zatrzymał się, łydkami trafiając na ramę łóżka. - Nie mam pojęcia
na czym to polega, ale chcę tego z tobą. Teraz. Kto wie co zdarzy się jutro.
Nie
zakładał, że któryś z nich zginie w jutrzejszym starciu, niemniej nie jest to
niemożliwe. Nie chciał żałować ani jednej sekundy spędzonej z człowiekiem,
który nadał jego posępnemu życiu barw.
-
Esti, nie jesteś… Zacze… Jasna cholera, dzieciaku! - wołał rozpaczliwie Col.
Musiał się podeprzeć, by nie przygnieść upadającego na posłanie szaleńca. - Co
ty odstawiasz? Co się stało?
Białe
jak poświata księżyca ramiona otuliły jego kark. Ostre kły rozbłysły w
przygaszonym świetle.
-
Jak to co? Przejmuję inicjatywę - wyjaśnił Est z rozbrajającą szczerością. -
Naucz mnie jak to się robi. Jak robią to mężczyźni.
Col
zmrużył oczy, wytatuowaną twarzą nie wyrażając niczego prócz rozterki.
Odetchnął ciężko i podnosząc się na wyprostowanych rękach poszukał
wygodniejszej pozycji. Tymczasem miękkie opuszki leniwie pieściły jego plecy,
zsuwając się zachęcająco i krążąc przy pasie spodni.
Gdy
Col uniósł powieki, jego spojrzenie stało się czujne, a ton głosu zdradzał
ostrożność.
-
Nie zmuszaj się do tego, Esti. Nie jesteś na to gotowy.
-
Nie zmuszam się. Poza tym bardziej gotowy być nie mogę. - Est spętał wiszącego
nad nim mężczyznę rękami oraz nogami. Za pomocą jednego zwinnego manewru
zaklinował kochanka i nakłonił do położenia się na nim. - Czujesz? - Opuścił
nieco nogi, przyzwalając niecierpliwym dłoniom zawędrować na pośladki zakryte
dopasowanymi skórzanymi spodniami. Pas ze sztyletami przeszkadzał mu
niemożebnie, aczkolwiek pożądanie Cola odezwało się tuż obok jego,
potwierdzając niedawne słowa. - Jestem gotowy?
Przygnębienie
wyżłobiło bruzdy w przystojnych rysach przodownika.
-
Esti, to nie jest tak proste jak ci się wydaje – westchnął. - Nawet pomiędzy
kobietą i mężczyzną początki nie są łatwiejsze.
Ciężar
Cola oddziaływał na niego przepotężnie. Bolesna bliskość była udręką nie do
ukojenia. To nie jest tak proste…,
powtórzył za nim w myślach i kolejny raz tego samego dnia poczuł wyrzuty
sumienia.
Dotychczas
uważał, że wszystko co robi, robi dla przyjaciół oraz dla obcych, niezwiązanych
z nim osób. Że poświęca się w imię przyjaźni i pokoju. Że nie interesuje go co
z nim będzie, jeśli tylko otoczenie będzie zadowolone, bezpieczne. W końcu do
niego docierało, że nie jest to prawdą. Od samego początku jedyną jego siłą
napędową była chęć przypodobania się, potrzeba akceptacji oraz atencji. Był
pozorantem, tchórzem, wstrętnym oszustem, który okłamując siebie, okłamywał
innych. Swym nierozważnym zachowaniem brukał szlachetne idee wpojone mu przez
mistrza. Ucieczką zdradził mentora i przyjaciół. Ta świadomość była nie mniej
trująca niż ogarniające go wątpliwości. Musi ruszyć do przodu, wybudzić się z
tej niepewności.
Przede
wszystkim musi odnaleźć siebie.
-
Wybacz mi, Col. - Zasłonił sobie oczy przedramieniem, ukrywając przed partnerem
napływ gorzkich łez. - Dziękuję, że pomimo tego co zrobiłem i jaki byłem,
jesteś tu nadal. I tak naprawdę zawsze byłeś. Jesteś przy mnie od samego
początku. Narażasz się na podejrzenia i złośliwości reszty. Stajesz w mojej
obronie, kiedy ja sam trzęsę się ze strachu... - Urwał, przełykając łzy
spływające po policzkach. Nieprzerwany strumień sięgał już nasady uszu,
wsiąkając w zmiętą pościel. - Kochasz mnie, pocieszasz, odczytujesz moje myśli,
a ja zachowuję się jak chimeryczna panienka. Nigdy nie byłem wystarczająco
pewny siebie. Nie sądziłem, że mam jakąkolwiek wartość. Nie śmiałem marzyć, że
ktoś zechce mnie poznać, a co dopiero pokochać. A ty… Jak rany, Col...
Momentalnie
zamilkł, czując poznaczone odciskami palce na swoich obrzmiałych od pocałunków
wargach. Stanowcza dłoń chwyciła jego nadgarstek, odsłaniając zapuchnięte
powieki. Dłonie mężczyzny były tak niedoskonałe, że przez to jawiły mu się
jeszcze piękniejszymi.
Colonell
nie był zły ani nie miał do niego pretensji. Był za to smutny. Przygaszony
milczał, wpatrując się w błyszczącą od łez uroczą twarz. Pobliźnionymi palcami
ocierał wilgoć, gładząc nieskazitelną skórę policzków i skroni.
Milczenie
przeciągało się. To była ta przyjemna cisza, pozwalała bowiem słowom wybrzmieć,
a emocjom opaść. I gdy obaj ochłonęli, Col uciął ją niskim, łagodnym
zapewnieniem.
-
Esti, w tej materii nic się nie zmieniło - zaczął powoli. Było mu niewygodnie
leżeć nieruchomo na smukłym dzieciaku, ale nie odważył się poprawić. Jakieś
zaklęcie ciążyło na tej chwili, grożąc zerwaniem ich niepowtarzalnej więzi. -
Kocham cię do szaleństwa i gotów jestem oddać za ciebie życie. Jutro czeka nas
ciężki dzień, być może i noc, a ja chciałbym kochać się z tobą bez pośpiechu.
Przygotować cię i zrobić to jak należy, z miłością. Chcę cię rozpieścić, Esti,
sprawić, byś nigdy nie zapragnął nikogo innego. Nie popełnię tego błędu co
poprzednio i nie powiem, że będę się o ciebie martwił, lecz zrobię co w mojej
mocy, by utrzymać cię przy życiu. - Zamknął oczy i przytknął czoło o chłodnego
czoła oblubieńca. - Przysięgam ci, że przeżyję. Przysięgam, że obronię cię za
wszelką cenę i przysięgam, że wówczas dokończymy to, co dziś zaczęliśmy. Wierzę
w ciebie i ufam, że szkolenie u Maga nie poszło na marne. Zresztą nadepnąłeś
staremu Niedźwiedziowi na odcisk, a to już olbrzymie osiągnięcie, dlatego
proszę, nie uciekaj. Nie wystawiaj się na atak.
Słodycz
rozpłynęła się po ciele Esta. Nie pojmował jak mężczyzna, którego obejmował,
mógł być jednocześnie tak delikatny i pełen pasji. Jak swawolny lekkoduch mógł
być równocześnie tak dojrzałym i świadomym własnych uczuć człowiekiem? Nie
wiedział i nie było to teraz istotne. Najważniejsze, że byli razem, utwierdzeni
w miłości, skupieni na jasno przyświecającym im celu. Znajdowali w sobie siłę
niezbędną do przetrwania nadchodzącego dnia, by wkroczyć w koszmar i wydostać
się z niego silniejszymi.
-
Zostaniesz ze mną do rana? - Uspokojony Est dotknął skroni partnera, sunąc
palcami po krótkich włosach na boku jego głowy. Uwielbiał to łaskoczące
uczucie.
-
Zostanę przez pewien czas – zgodził się Col. - Jako przodownik mam obowiązki
wobec podwładnych. Powinienem być ze swoimi ludźmi, przepraszam.
Serce
Cola biło tuż przy jego, wypełniając pierś podwójnym rytmem. Nie przeszkadzało
mu, że sporo waży. Prawdę powiedziawszy, nie odczuł tego. Zbyt pochłonięty jego
bliskością nie zwracał uwagi na tak błahe niedogodności.
Wciągnął
gwałtownie powietrze, gdy wspomnienie zlodowaciałego złota wyłoniło się z
odmętów podświadomości. Niosło ze sobą przesłanie, jakiego dotąd nikomu nie
wyjawił.
-
Sir Aarim rzucił mi rękawicę – wypalił nagle. - Znaczy, nie dosłownie, bo
raczej jeszcze mu się przyda, ale wyzwał mnie na pojedynek.
-
Sir Aarim? - Colonell nie miał pewności o czym mówi ożywiony chłopak. - Kim on
jest?
-
Rycerzem-dowódcą garnizonu w Adeili. Pamiętasz emisariuszy? Sir Aarim przybył
do Twierdzy jako zwykły rycerz, asysta sir Cyryla. To ten najmłodszy spośród
nich. Wyróżniał się jaśniejszą karnacją i złotymi tęczówkami.
Col
zmarszczył z namysłem brwi, unosząc się na łokciach. Pamiętał sir Cyryla z
dnia, w którym towarzyszył Niedźwiedziowi podczas rozmów w Adeili.
-
Przecież to ten starszy jest dowódcą garnizonu. A Aarim to imię… - Zrozumienie
rozszerzyło jego powieki. - O kurwa! Ładnie nas księciunio załatwił! Byłem
przekonany, że to Cyryl dowodzi! Piękna zmyłka dla tępej widowni.
-
Kogo on próbuje zwieść?
-
Bardziej mnie zastanawia, dlaczego syn arcypaladyna zataił tożsamość i wyzywa
cię na pojedynek. - Podejrzliwość zwęziła oczy drapiącego się po szczęce
Colonella. - Co takiego zrobiłeś, że… Czekaj, za mnie! Niech tylko pokaże się
na polu bitwy. Skurwiel dostanie strzałę w szczelinę hełmu, jak ten jego
przydupas!
***
Pośród głębokiej nocy rozpraszanej
odgłosami nieustających przygotowań do bitwy Est oddawał się odprężającej
medytacji. Ostudzał rozbudzone emocje, wyciszając je tak, jak uczył go mistrz.
Nikogo
nie zabił i przez to nie mógł przewidzieć, jak zachowa się na polu bitwy, kiedy
przyjdzie mu stanąć oko w oko z żołnierzami, którzy wykorzystają każdą
nadarzającą się okazję, by pozbawić go życia. Musi wierzyć, że gdy nadejdzie
odpowiedni moment, odrzuci wszelkie uczucia i podda się intuicji, czystemu
instynktowi przetrwania.
Mag
nauczał, że broń jest w stanie zabijać bez względu na to czy trzyma ją
doświadczony wojownik, czy też prosty chłop. Est sam jest bronią wolną od skaz,
ostrą i śmiercionośną, a zarazem ręką ją dzierżącą i prowadzącą. Pozbędzie się
zatem wszystkiego, co mogłoby go zdekoncentrować. Treningi to jedno, ale
prawdziwa walka, kiedy wokół panuje chaos, to już coś zupełnie odmiennego.
Konieczne było wyrzucenie poza umysł lęku przed śmiercią nie własną, a
najbliższych. Wiedział, że najsilniejsze strony osobowości mogą stać się
najczulszym punktem, zwłaszcza w sytuacji, gdy reakcje liczone są w ułamkach
sekund. Nie wyobrażał sobie życia bez Cola, ponadto zbyt wiele istnień zależało
od jego umiejętności bojowych i wcale nie były to czcze przechwałki. Jest
jednym z najemników, częścią składową większego, współzależnego organizmu. Nie
może zawieść.
Ani
nie może kierować się niechęcią i nienawiścią. Wroga armia będzie mordowała
jego kompanów i nie będzie w tym nic osobistego. Żołnierze szkolą się w
zabijaniu i taka jest ich praca bez względu na okoliczności. Nie może żywić
pogardy wobec Złowieszczego Niedźwiedzia, choćby podjął on decyzje najgorsze z
możliwych. Musi pamiętać gdzie jego miejsce i bezwzględnie akceptować każdy
rozkaz. Musi być ponad emocjami, niejednokrotnie sprzecznymi i targającymi
sercem.
Aby
zabijać, musi przestać czuć. Aby przestać czuć, musi przestać myśleć.
Pozostawał tylko instynkt. Będzie zabijał, bo inaczej sam zginie. Na samym
końcu i tak czeka ich śmierć, a on umarł już trzy razy i trzy razy ożył, więc
ryzyko definitywnego kresu życia wzrastało. Lecz tak jak człowiek, którego
kocha, tak i on składa przysięgę: że przeżyje i dopilnuje, aby Colonell także
przeżył. Razem stawią czoła wszystkiemu, co los rzuci im pod nogi - i będą nie
do powstrzymania!
Uwierzył
w to, bo bez tego obaj zginą…