piątek, 9 maja 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 21

 

Colonell stanął w otwartych drzwiach balkonu. Rozejrzał się ostrożnie po słabo oświetlonym wnętrzu, lecz było takie, jak zapamiętał: puste i ciche. Przy wejściu do pokoju paliły się dwie lampki, a kominek pozostawał wygaszony, mimo to w komnacie panowała przyjemna temperatura - grube mury nocą oddawały zgromadzone przez dzień ciepło słonecznych promieni. Zupełnie jak wtedy, gdy Esti zniknął bez śladu. Z tą różnicą, że wtedy balkon był zamknięty.

Durny, nieodpowiedzialny dzieciak! Co on sobie właściwie wyobrażał łamiąc wszystkie złożone obietnice? I czego chciał dokonać sam przeciwko całemu światu? Co i komu próbował w ten sposób udowodnić? Opuścił nauczyciela, porzucił partnera, zostawił nawet dziewczynę, dla której ryzykował głową i po co? By wrócić z podkulonym ogonem?

By wrócić z ostrzeżeniem.

Ech, czy Zrzęda naprawdę ujrzał ucieczkę Estiego w tych swoich przebłyskach? Czasem mu się zdawało, że staruszek nie przewidywał przyszłości, tylko ją kreował. Poniekąd była to myśl równie niedorzeczna co upiorna, a w jego przypadku nie mniej możliwa. Przecież nikt nie potrafi wpłynąć na wydarzenia inaczej niż poprzez bezpośrednią ingerencję. Owszem, Mag był zdolny określić prawdopodobne zachowanie okolicznej arystokracji, nie było w tym żadnej magii, wyłącznie logiczne następstwo agresywnych działań Niedźwiedzia, ale przewidzieć zachowanie elfa z nasilającym się rozszczepieniem osobowości? To już przesada.

Mężczyzna przeszedł parę kroków w głąb pomieszczenia. Nigdzie nie dostrzegał śladów obecności Estiego. Czyżby zasiedział się w pracowni na parterze? To byłoby do niego podobne... Nie, on musiał tu być. Zbyt przerażony tym, co miało nadejść, niewątpliwie zamartwiał się w ukryciu, gdzieś...

Cichy szelest skłonił człowieka do obrócenia się w kierunku źródła dźwięku. Wtem sytuacja stała się jasna. Stojący przy welwetowej kotarze biały elf bynajmniej się nie ukrywał. Ani nie wyglądał na przerażonego. Uśmiechał się nieśmiało, a płomyk oddalonej lampki odbijał się w skaleonich oczach niczym blask słońca dotykający rosy. Colonell był wściekły, lecz jego gniew topniał już na sam widok ukochanego. Zdrowego i bezpiecznego.

Est wziął się w garść i podszedł do gościa. Pragnął wtulić policzki w jego bluzę i pozwolić otoczyć się opiekuńczym ramionom, ale wiedział, że najpierw czeka go sroga połajanka. Przytulanie i udawanie, że nic się nie stało, byłoby z jego strony szczytem bezczelności.

- Dobry wieczór, Col – przywitał się zakłopotany. Popatrzył w ciemnozielone oczy, które tak ubóstwiał, a niesforne spojrzenie zsunęło się, zatrzymując na nowym szczególe śniadego oblicza. - Jak rany… Zapuszczasz brodę?

Serce chłopaka zamarło, gdy mężczyzna przesunął dłonią po zarośniętej żuchwie. Col uśmiechnął się krzywo.

- Aż tak ci się podoba? Po prostu nie miałem czasu się ogolić.

- To nie miej więcej czasu – wymamrotał bezmyślnie Est. Zawstydzenie odebrało mu rozum. Col zawsze tak na niego działał, a teraz praktycznie go rozbroił. - Tak… tak jest dobrze.

- Będę cię nią drapał - uprzedził zadziornie Col, jednak zaraz figlarny błysk w jego oku zastąpiła śmiertelna powaga, kiedy przeszedł prosto do sedna. - Albo i nie będę drapał. Dlaczego uciekłeś?

Pytanie czy nie, baryton Cola był chłodny jak jego maniera, przez co wydawał się jeszcze bardziej nieprzystępny i trudny do rozgryzienia. Uśmieszek na ciemnych wargach bladł, gdy zwiadowca bacznie śledził kładącego po sobie uszy dzieciaka.

Est nie chciał go okłamywać. Ze Złowieszczym Niedźwiedziem poszło gładko, lecz miał wtedy wsparcie mistrza, człowieka o nieposzlakowanej reputacji, który wyjątkowo skutecznie, choć niezbyt uczciwą metodą przekonał przełożonego o dyspozycjach wydanych uczniowi. Teraz zdobył się jedynie na tarmoszenie uszu i krótkie, wypowiedziane półgłosem “przepraszam”, nie istniały bowiem słowa, które opisałyby to, czego doświadczał. Cały ten skumulowany wstyd, odrazę do siebie samego i żal tłamsił w sobie, niezdolny wyznać już nic ponad to. Po raz kolejny udowodnił jak lekkomyślnym szczeniakiem jest w rzeczywistości, jak pochopnie postępuje i za nic ma konsekwencje nieprzemyślanych decyzji.

Tym razem było inaczej. Tym razem dowiedział się czegoś, co może uratować im życie.

Col milczał, nie spuszczając oczu z gnębionego poczuciem winy chłopaka. A kiedy wreszcie postanowił się odezwać, jego oskarżenia siekły niby ostrza sztyletów, z którymi się nie rozstawał. Uderzały szybko i celnie, wykrwawiając Esta skruchą i hańbą.

- Po tym, co wspólnie przeszliśmy, dzieciaku? Po tylu trudnych chwilach? – Bezradnie rozłożył ręce, wzrokiem ogarniając sypialnię. - Nigdy bym nie pomyślał, że uciekniesz od Zrzędy. Nawet wtedy, gdy ledwo co pojawiłeś się w Twierdzy! - Umilkł, ale jego spokój był wyłącznie złudzeniem. Gniew dopiero się w nim rozpalał. - Zaufaliśmy ci! Uwierzyliśmy we wszystko, co nam obiecywałeś! A ty spierdoliłeś do Adeili! Do paladynów! Rozum ci odjęło?! Mało ci atrakcji?!

- I co według ciebie mam powiedzieć, skoro „przepraszam” niczego nie zmienia?!

Czarna rozpacz przepełniła niemogącego wyrazić myśli Esta. Colonell miał rację. I wcale nie był wściekły. To smutek i żal zmuszały go do przyjęcia takiej postawy względem partnera. Przemawiała przez niego miłość i troska. Oraz ulga.

- Zawaliłem, Col. Cokolwiek bym zrobił, zawsze coś zniszczę. Prawie cię skrzywdziłem, kiedy straciłem nad sobą panowanie. Niemal puściłem z dymem świątynny szpital. Przeze mnie zginęli ludzie, a pewnie nie będą oni ostatnimi. - Znów zajrzał w pociemniałe od emocji oczy człowieka i zmniejszył dzielący ich dystans. - Zrozum mnie, proszę. Uciekłem, bo bałem się, że sprowadzę na was nieszczęście, że dojdzie do sytuacji, w której nie będę się kontrolował. Że zginiecie z mojej ręki. Albo że w końcu przyjdzie po mnie siła, której nie będziecie w stanie przezwyciężyć…

- Nadmiar energii zabiłby nie tylko ciebie, ale i wszystkich w promieniu kilometra - trzeźwo zauważył Col. – Wziąłeś to pod uwagę? Oczywiście że nie. Ech, dzieciaku - westchnął znużony. Przeczesał palcami włosy, dłoń zatrzymując na karku. - Bez opieki nie przetrwałbyś długo. A nawet jeśli, to chyba tylko z pomocą tego twojego niepoprawnego szczęścia.

- Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym…

Przerwał, ponieważ rękawy bluzy objęły go kojąco.

Colonell przygarnął do siebie zmarnowanego chłopaka i zmierzwił jego czarną czuprynę.

- Zacznij działać zamiast roztrząsać problem, Esti. Nie ulegaj strachowi, walcz z nim i oswój go. A co najważniejsze, naucz się rozmawiać. Inaczej nie dowiem się co czujesz i co ci w głowie siedzi. Chcę cię zrozumieć, Esti, wiedzieć, co się z tobą dzieje, ale sam do tego nie dojdę. Musisz mi w tym pomóc.

- Col, przez cały ten czas ja…

- Ciii, już wystarczy. - Z mocą zacisnął ramiona wokół drobnej sylwetki. Smagłe usta musnęły białe, lekko rozchylone wargi. - Nie rób tego więcej. Nie obiecuj. Po prostu bądź.

Poruszony Est nie otrzymał szansy na odpowiedź. Czując żar na swoich ustach nie potrafił zebrać myśli, które rozsypały się pod wpływem intensywnego doznania. Krótki zarost drażnił okolice jego warg i okazał się zaskakująco przyjemną odmianą. Język smakujący subtelną słodyczą uzewnętrzniał bezmiar tęsknoty Cola, podobnie jak dłonie błądzące po białym karku i wśród czarnej grzywy.

Przymykający powieki Est odwzajemniał pocałunki, z każdym tchem tracąc resztki pokory. Odnosił wrażenie, że pod wpływem czułych pieszczot władające nim uczucia gwałtownie wzrastają, sięgając niebezpiecznego poziomu. Były magią burzącą się w żyłach i mięśniach tuż pod skórą, mrowiły i przenikały wnętrze miarowymi wibracjami, grożąc utratą władzy nad ciałem. Zatracał się w tym subtelnym połączeniu. Tęsknił za tym, choć wstydził się do tego przyznać, bo myśl o własnej nagości przejmowała go niechęcią. A mimo to pragnął czuć delikatne głaskanie oraz wywołujące dreszcz podniecenia tchnienie na skórze. Zadrżał wyobrażając sobie zniewalającą bliskość ulubionego człowieka ograniczoną warstwami zbędnych ubrań.

Białe palce wplątały się w ciemnobrązowe pasma. Głodne usta stały się jednością, a oddechy przyspieszyły, gdy serca uderzyły z jednostajną prędkością zrodzoną z długo powstrzymywanych tęsknot. Rozpalony chłopak wpatrywał się w oczy kochanka, zmrużone namiętnością, lśniące nienasyconą żądzą. Jęknął bezwiednie, a zachęcony łowca natychmiast wykorzystał tę słabość i owijając sobie wokół palców czarne pasemka pociągnął za nie, płynnym ruchem odsłaniając szyję.

Chłodny powiew zatańczył na wargach chłopaka. Gorące piętno wypalało szlak na obojczyku, wydobywając z niego ten przeszywający odgłos wtórujący spazmom rozkoszy.

- Drapiesz… - wydyszał Est, odrobinę jeszcze odchylając się w tył. - Jak rany… to jest…

- Ostrzegałem. - Niezrażony mężczyzna skubnął zębami miejsce tuż pod wrażliwym uchem, po czym podrażnił je krótkim zarostem. - Widać, że ci się to podoba. Jesteś niesamowicie pobudzony. Aż drżysz. A twój…

- Jak rany… nie mów tego…

- Będę mówił, bo chcę żebyś uświadomił sobie, jak na mnie działasz. - Uwodzicielski szept tuż przy uchu zwieńczyło muśnięcie umacniające deklarację. - Posłuchaj siebie. Poczuj dokładnie to, o czym mówi twoje ciało.

Silne palce uwolniły pojedyncze kosmyki, zezwalając skrępowanemu chłopakowi wtulić twarz w kołnierz ciemnozielonej bluzy. Ześlizgnęły się w dół, na biodra i zaraz wsunęły pod luźny bezrękawnik, na pokryte gęsią skórką plecy. Przycisnął go do siebie, współdzieląc doznania. Obaj znajdowali się na krawędzi przepaści pulsującej w lędźwiach słodkim bólem dopraszającym się spełnienia.

Col nie zamierzał naciskać. Znał niemalże każdy stan psychiczny Estiego i wiedział, że nadszedł moment, by ustąpić mu pola. Musiał się wycofać i zaczekać. Pozorny bezruch nie będzie trwał długo. Nigdy nie trwał długo. A ostatnio mocno się skrócił.

Est wcisnął nos w ciepły materiał bluzy i wciągnął w nozdrza odurzający zapach, aż zawirowało mu w głowie. Col pachniał tym szczególnym akcentem miłości, który pojawił się całkiem niedawno. Wyczuwał go w trakcie najśmielszych zbliżeń, dlatego też niezmiennie kojarzył go ze zmysłową cielesnością. Zaspokajaniem żądzy. Nieprzyzwoitą nagością.

Znów przeszył go dreszcz, chłodny i bezlitosny, mknący wzdłuż kręgosłupa. Potrzebował ciepła. Nieważne jak bardzo wstyd odbierał mu chęci do działania, nie mógł obyć się bez intymnego kontaktu z ukochanym. Musiał dać upust wszystkiemu, co nagromadziło się w nim przez minione dni, inaczej zwariuje!

Bezwiednie złapał za skraj bluzy Cola i szarpnął w górę, zmuszając go do odsunięcia się. Zwiadowca ściągnął z siebie wierzchnie okrycie i rzucił je niedbale na podłogę. Rozprostował ramiona. Odruchowo zgarnął włosy opadające na czoło, zaczesując je na lewy bok. Dolny kraniec malunku zdobiącego połowę jego pociągłej twarzy ginął w kilkudniowej szczecinie i krzywym uśmiechu potęgującym oszałamiającą, drapieżną ekspresję, od której chłopakowi zrobiło się duszno, mimo że okna i balkon były uchylone. Odległy blask dwóch lampek załamywał się miękko na krzywiznach wyraźnie zarysowanych mięśni, podkreślając je i zachwycająco uwydatniając. Col dzień w dzień ćwiczył, a za sprawą długiego łuku nabierał krzepy i wzmacniał barki, doprowadzając je do artystycznej perfekcji. Miał przy tym wąskie biodra, dzięki czemu zachowywał naturalnie atrakcyjne męskie proporcje. Est nie przypuszczał że zakocha się w kimkolwiek, a już na pewno nie w mężczyźnie. Lecz aktualnie stał przed nim nie kto inny jak właśnie mężczyzna. Na domiar złego człowiek. Żywy dowód na to, że uprzedzenia są tylko urojeniem, bezpodstawnym zmartwieniem i ograniczeniem umysłu. Wymówką słabych szukających wytłumaczenia dla własnych ułomności.

- Esti, wszystko w porządku?

Zaniepokojony Col położył dłoń na jego gładkiej, zdawałoby się śliskiej skórze karku i kciukiem potarł linię żuchwy. Poczuł jak szczęki chłopaka zaciskają się, gdy jaskrawozielone oczy bez ustanku podążały za jego spojrzeniem.

Est spuścił wzrok. Niespiesznie wyciągnął ręce, opierając je na szerokiej piersi. Ciemne kędziorki rozkosznie łaskotały wnętrze prawej dłoni, gdy gładził jasnobrązową skórę. Tak bardzo się różnili… i doskonale uzupełniali. Razem mogą więcej. Lecz czym w istocie było to razem?

- Esti?

Szorstkie dłonie spoczęły na jego własnych. Śniade palce pomału zamknęły się na szczupłych białych palcach wystających z rękawiczki. Chłopak uniósł wreszcie nieobecny wzrok, podczas gdy Głos powtarzał to, czego on uparcie nie chciał pamiętać.

Jakby jutra miało nie być... Nie potrafisz żyć chwilą… Wszystko rozpamiętujesz… Rejterujesz przed wszystkim i wszystkimi… Trwoga cię zjada, pożera po kawałeczku…

Miał już dość.

Zwinął dłonie w pięści, zaciskając je na palcach znieruchomiałego partnera. Niewinne spojrzenie nabrało mocy płynącej z czystego obłędu, kiedy Est postąpił kilka kroków w tył, ciągnąc za sobą skołowanego Cola.

- Powiedziałeś, że chcesz się ze mną kochać - przypomniał zmienionym przez emocje głosem Est. Zatrzymał się, łydkami trafiając na ramę łóżka. - Nie mam pojęcia na czym to polega, ale chcę tego z tobą. Teraz. Kto wie co zdarzy się jutro.

Nie zakładał, że któryś z nich zginie w jutrzejszym starciu, niemniej nie jest to niemożliwe. Nie chciał żałować ani jednej sekundy spędzonej z człowiekiem, który nadał jego posępnemu życiu barw.

- Esti, nie jesteś… Zacze… Jasna cholera, dzieciaku! - wołał rozpaczliwie Col. Musiał się podeprzeć, by nie przygnieść upadającego na posłanie szaleńca. - Co ty odstawiasz? Co się stało?

Białe jak poświata księżyca ramiona otuliły jego kark. Ostre kły rozbłysły w przygaszonym świetle.

- Jak to co? Przejmuję inicjatywę - wyjaśnił Est z rozbrajającą szczerością. - Naucz mnie jak to się robi. Jak robią to mężczyźni.

Col zmrużył oczy, wytatuowaną twarzą nie wyrażając niczego prócz rozterki. Odetchnął ciężko i podnosząc się na wyprostowanych rękach poszukał wygodniejszej pozycji. Tymczasem miękkie opuszki leniwie pieściły jego plecy, zsuwając się zachęcająco i krążąc przy pasie spodni.

Gdy Col uniósł powieki, jego spojrzenie stało się czujne, a ton głosu zdradzał ostrożność.

- Nie zmuszaj się do tego, Esti. Nie jesteś na to gotowy.

- Nie zmuszam się. Poza tym bardziej gotowy być nie mogę. - Est spętał wiszącego nad nim mężczyznę rękami oraz nogami. Za pomocą jednego zwinnego manewru zaklinował kochanka i nakłonił do położenia się na nim. - Czujesz? - Opuścił nieco nogi, przyzwalając niecierpliwym dłoniom zawędrować na pośladki zakryte dopasowanymi skórzanymi spodniami. Pas ze sztyletami przeszkadzał mu niemożebnie, aczkolwiek pożądanie Cola odezwało się tuż obok jego, potwierdzając niedawne słowa. - Jestem gotowy?

Przygnębienie wyżłobiło bruzdy w przystojnych rysach przodownika.

- Esti, to nie jest tak proste jak ci się wydaje – westchnął. - Nawet pomiędzy kobietą i mężczyzną początki nie są łatwiejsze.

Ciężar Cola oddziaływał na niego przepotężnie. Bolesna bliskość była udręką nie do ukojenia. To nie jest tak proste…, powtórzył za nim w myślach i kolejny raz tego samego dnia poczuł wyrzuty sumienia.

Dotychczas uważał, że wszystko co robi, robi dla przyjaciół oraz dla obcych, niezwiązanych z nim osób. Że poświęca się w imię przyjaźni i pokoju. Że nie interesuje go co z nim będzie, jeśli tylko otoczenie będzie zadowolone, bezpieczne. W końcu do niego docierało, że nie jest to prawdą. Od samego początku jedyną jego siłą napędową była chęć przypodobania się, potrzeba akceptacji oraz atencji. Był pozorantem, tchórzem, wstrętnym oszustem, który okłamując siebie, okłamywał innych. Swym nierozważnym zachowaniem brukał szlachetne idee wpojone mu przez mistrza. Ucieczką zdradził mentora i przyjaciół. Ta świadomość była nie mniej trująca niż ogarniające go wątpliwości. Musi ruszyć do przodu, wybudzić się z tej niepewności.

Przede wszystkim musi odnaleźć siebie.

- Wybacz mi, Col. - Zasłonił sobie oczy przedramieniem, ukrywając przed partnerem napływ gorzkich łez. - Dziękuję, że pomimo tego co zrobiłem i jaki byłem, jesteś tu nadal. I tak naprawdę zawsze byłeś. Jesteś przy mnie od samego początku. Narażasz się na podejrzenia i złośliwości reszty. Stajesz w mojej obronie, kiedy ja sam trzęsę się ze strachu... - Urwał, przełykając łzy spływające po policzkach. Nieprzerwany strumień sięgał już nasady uszu, wsiąkając w zmiętą pościel. - Kochasz mnie, pocieszasz, odczytujesz moje myśli, a ja zachowuję się jak chimeryczna panienka. Nigdy nie byłem wystarczająco pewny siebie. Nie sądziłem, że mam jakąkolwiek wartość. Nie śmiałem marzyć, że ktoś zechce mnie poznać, a co dopiero pokochać. A ty… Jak rany, Col...

Momentalnie zamilkł, czując poznaczone odciskami palce na swoich obrzmiałych od pocałunków wargach. Stanowcza dłoń chwyciła jego nadgarstek, odsłaniając zapuchnięte powieki. Dłonie mężczyzny były tak niedoskonałe, że przez to jawiły mu się jeszcze piękniejszymi.

Colonell nie był zły ani nie miał do niego pretensji. Był za to smutny. Przygaszony milczał, wpatrując się w błyszczącą od łez uroczą twarz. Pobliźnionymi palcami ocierał wilgoć, gładząc nieskazitelną skórę policzków i skroni.

Milczenie przeciągało się. To była ta przyjemna cisza, pozwalała bowiem słowom wybrzmieć, a emocjom opaść. I gdy obaj ochłonęli, Col uciął ją niskim, łagodnym zapewnieniem.

- Esti, w tej materii nic się nie zmieniło - zaczął powoli. Było mu niewygodnie leżeć nieruchomo na smukłym dzieciaku, ale nie odważył się poprawić. Jakieś zaklęcie ciążyło na tej chwili, grożąc zerwaniem ich niepowtarzalnej więzi. - Kocham cię do szaleństwa i gotów jestem oddać za ciebie życie. Jutro czeka nas ciężki dzień, być może i noc, a ja chciałbym kochać się z tobą bez pośpiechu. Przygotować cię i zrobić to jak należy, z miłością. Chcę cię rozpieścić, Esti, sprawić, byś nigdy nie zapragnął nikogo innego. Nie popełnię tego błędu co poprzednio i nie powiem, że będę się o ciebie martwił, lecz zrobię co w mojej mocy, by utrzymać cię przy życiu. - Zamknął oczy i przytknął czoło o chłodnego czoła oblubieńca. - Przysięgam ci, że przeżyję. Przysięgam, że obronię cię za wszelką cenę i przysięgam, że wówczas dokończymy to, co dziś zaczęliśmy. Wierzę w ciebie i ufam, że szkolenie u Maga nie poszło na marne. Zresztą nadepnąłeś staremu Niedźwiedziowi na odcisk, a to już olbrzymie osiągnięcie, dlatego proszę, nie uciekaj. Nie wystawiaj się na atak.

Słodycz rozpłynęła się po ciele Esta. Nie pojmował jak mężczyzna, którego obejmował, mógł być jednocześnie tak delikatny i pełen pasji. Jak swawolny lekkoduch mógł być równocześnie tak dojrzałym i świadomym własnych uczuć człowiekiem? Nie wiedział i nie było to teraz istotne. Najważniejsze, że byli razem, utwierdzeni w miłości, skupieni na jasno przyświecającym im celu. Znajdowali w sobie siłę niezbędną do przetrwania nadchodzącego dnia, by wkroczyć w koszmar i wydostać się z niego silniejszymi.

- Zostaniesz ze mną do rana? - Uspokojony Est dotknął skroni partnera, sunąc palcami po krótkich włosach na boku jego głowy. Uwielbiał to łaskoczące uczucie.

- Zostanę przez pewien czas – zgodził się Col. - Jako przodownik mam obowiązki wobec podwładnych. Powinienem być ze swoimi ludźmi, przepraszam.

Serce Cola biło tuż przy jego, wypełniając pierś podwójnym rytmem. Nie przeszkadzało mu, że sporo waży. Prawdę powiedziawszy, nie odczuł tego. Zbyt pochłonięty jego bliskością nie zwracał uwagi na tak błahe niedogodności.

Wciągnął gwałtownie powietrze, gdy wspomnienie zlodowaciałego złota wyłoniło się z odmętów podświadomości. Niosło ze sobą przesłanie, jakiego dotąd nikomu nie wyjawił.

- Sir Aarim rzucił mi rękawicę – wypalił nagle. - Znaczy, nie dosłownie, bo raczej jeszcze mu się przyda, ale wyzwał mnie na pojedynek.

- Sir Aarim? - Colonell nie miał pewności o czym mówi ożywiony chłopak. - Kim on jest?

- Rycerzem-dowódcą garnizonu w Adeili. Pamiętasz emisariuszy? Sir Aarim przybył do Twierdzy jako zwykły rycerz, asysta sir Cyryla. To ten najmłodszy spośród nich. Wyróżniał się jaśniejszą karnacją i złotymi tęczówkami.

Col zmarszczył z namysłem brwi, unosząc się na łokciach. Pamiętał sir Cyryla z dnia, w którym towarzyszył Niedźwiedziowi podczas rozmów w Adeili.

- Przecież to ten starszy jest dowódcą garnizonu. A Aarim to imię… - Zrozumienie rozszerzyło jego powieki. - O kurwa! Ładnie nas księciunio załatwił! Byłem przekonany, że to Cyryl dowodzi! Piękna zmyłka dla tępej widowni.

- Kogo on próbuje zwieść?

- Bardziej mnie zastanawia, dlaczego syn arcypaladyna zataił tożsamość i wyzywa cię na pojedynek. - Podejrzliwość zwęziła oczy drapiącego się po szczęce Colonella. - Co takiego zrobiłeś, że… Czekaj, za mnie! Niech tylko pokaże się na polu bitwy. Skurwiel dostanie strzałę w szczelinę hełmu, jak ten jego przydupas!

***

Pośród głębokiej nocy rozpraszanej odgłosami nieustających przygotowań do bitwy Est oddawał się odprężającej medytacji. Ostudzał rozbudzone emocje, wyciszając je tak, jak uczył go mistrz.

Nikogo nie zabił i przez to nie mógł przewidzieć, jak zachowa się na polu bitwy, kiedy przyjdzie mu stanąć oko w oko z żołnierzami, którzy wykorzystają każdą nadarzającą się okazję, by pozbawić go życia. Musi wierzyć, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, odrzuci wszelkie uczucia i podda się intuicji, czystemu instynktowi przetrwania.

Mag nauczał, że broń jest w stanie zabijać bez względu na to czy trzyma ją doświadczony wojownik, czy też prosty chłop. Est sam jest bronią wolną od skaz, ostrą i śmiercionośną, a zarazem ręką ją dzierżącą i prowadzącą. Pozbędzie się zatem wszystkiego, co mogłoby go zdekoncentrować. Treningi to jedno, ale prawdziwa walka, kiedy wokół panuje chaos, to już coś zupełnie odmiennego. Konieczne było wyrzucenie poza umysł lęku przed śmiercią nie własną, a najbliższych. Wiedział, że najsilniejsze strony osobowości mogą stać się najczulszym punktem, zwłaszcza w sytuacji, gdy reakcje liczone są w ułamkach sekund. Nie wyobrażał sobie życia bez Cola, ponadto zbyt wiele istnień zależało od jego umiejętności bojowych i wcale nie były to czcze przechwałki. Jest jednym z najemników, częścią składową większego, współzależnego organizmu. Nie może zawieść.

Ani nie może kierować się niechęcią i nienawiścią. Wroga armia będzie mordowała jego kompanów i nie będzie w tym nic osobistego. Żołnierze szkolą się w zabijaniu i taka jest ich praca bez względu na okoliczności. Nie może żywić pogardy wobec Złowieszczego Niedźwiedzia, choćby podjął on decyzje najgorsze z możliwych. Musi pamiętać gdzie jego miejsce i bezwzględnie akceptować każdy rozkaz. Musi być ponad emocjami, niejednokrotnie sprzecznymi i targającymi sercem.

Aby zabijać, musi przestać czuć. Aby przestać czuć, musi przestać myśleć. Pozostawał tylko instynkt. Będzie zabijał, bo inaczej sam zginie. Na samym końcu i tak czeka ich śmierć, a on umarł już trzy razy i trzy razy ożył, więc ryzyko definitywnego kresu życia wzrastało. Lecz tak jak człowiek, którego kocha, tak i on składa przysięgę: że przeżyje i dopilnuje, aby Colonell także przeżył. Razem stawią czoła wszystkiemu, co los rzuci im pod nogi - i będą nie do powstrzymania!

Uwierzył w to, bo bez tego obaj zginą…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz