Colonell stanął w otwartych drzwiach
balkonu. Rozejrzał się ostrożnie po słabo oświetlonym wnętrzu, lecz było takie,
jak zapamiętał: puste i ciche. Przy wejściu do pokoju paliły się dwie lampki, a
kominek pozostawał wygaszony, mimo to w komnacie panowała przyjemna temperatura
- grube mury nocą oddawały zgromadzone przez dzień ciepło słonecznych promieni.
Zupełnie jak wtedy, gdy Esti zniknął bez śladu. Z tą różnicą, że wtedy balkon
był zamknięty.
Durny,
nieodpowiedzialny dzieciak! Co on sobie właściwie wyobrażał łamiąc wszystkie
złożone obietnice? I czego chciał dokonać sam przeciwko całemu światu? Co i
komu próbował w ten sposób udowodnić? Opuścił nauczyciela, porzucił partnera,
zostawił nawet dziewczynę, dla której ryzykował głową i po co? By wrócić z
podkulonym ogonem?
By
wrócić z ostrzeżeniem.
Ech,
czy Zrzęda naprawdę ujrzał ucieczkę Estiego w tych swoich przebłyskach? Czasem
mu się zdawało, że staruszek nie przewidywał przyszłości, tylko ją kreował.
Poniekąd była to myśl równie niedorzeczna co upiorna, a w jego przypadku nie
mniej możliwa. Przecież nikt nie potrafi wpłynąć na wydarzenia inaczej niż
poprzez bezpośrednią ingerencję. Owszem, Mag był zdolny określić prawdopodobne
zachowanie okolicznej arystokracji, nie było w tym żadnej magii, wyłącznie
logiczne następstwo agresywnych działań Niedźwiedzia, ale przewidzieć
zachowanie elfa z nasilającym się rozszczepieniem osobowości? To już przesada.
Mężczyzna
przeszedł parę kroków w głąb pomieszczenia. Nigdzie nie dostrzegał śladów
obecności Estiego. Czyżby zasiedział się w pracowni na parterze? To byłoby do
niego podobne... Nie, on musiał tu być. Zbyt przerażony tym, co miało nadejść,
niewątpliwie zamartwiał się w ukryciu, gdzieś...
Cichy
szelest skłonił człowieka do obrócenia się w kierunku źródła dźwięku. Wtem
sytuacja stała się jasna. Stojący przy welwetowej kotarze biały elf bynajmniej
się nie ukrywał. Ani nie wyglądał na przerażonego. Uśmiechał się nieśmiało, a
płomyk oddalonej lampki odbijał się w skaleonich oczach niczym blask słońca
dotykający rosy. Colonell był wściekły, lecz jego gniew topniał już na sam
widok ukochanego. Zdrowego i bezpiecznego.
Est
wziął się w garść i podszedł do gościa. Pragnął wtulić policzki w jego bluzę i
pozwolić otoczyć się opiekuńczym ramionom, ale wiedział, że najpierw czeka go
sroga połajanka. Przytulanie i udawanie, że nic się nie stało, byłoby z jego
strony szczytem bezczelności.
-
Dobry wieczór, Col – przywitał się zakłopotany. Popatrzył w ciemnozielone oczy,
które tak ubóstwiał, a niesforne spojrzenie zsunęło się, zatrzymując na nowym
szczególe śniadego oblicza. - Jak rany… Zapuszczasz brodę?
Serce
chłopaka zamarło, gdy mężczyzna przesunął dłonią po zarośniętej żuchwie. Col
uśmiechnął się krzywo.
-
Aż tak ci się podoba? Po prostu nie miałem czasu się ogolić.
-
To nie miej więcej czasu – wymamrotał bezmyślnie Est. Zawstydzenie odebrało mu
rozum. Col zawsze tak na niego działał, a teraz praktycznie go rozbroił. - Tak…
tak jest dobrze.
-
Będę cię nią drapał - uprzedził zadziornie Col, jednak zaraz figlarny błysk w
jego oku zastąpiła śmiertelna powaga, kiedy przeszedł prosto do sedna. - Albo i
nie będę drapał. Dlaczego uciekłeś?
Pytanie
czy nie, baryton Cola był chłodny jak jego maniera, przez co wydawał się
jeszcze bardziej nieprzystępny i trudny do rozgryzienia. Uśmieszek na ciemnych
wargach bladł, gdy zwiadowca bacznie śledził kładącego po sobie uszy dzieciaka.
Est
nie chciał go okłamywać. Ze Złowieszczym Niedźwiedziem poszło gładko, lecz miał
wtedy wsparcie mistrza, człowieka o nieposzlakowanej reputacji, który wyjątkowo
skutecznie, choć niezbyt uczciwą metodą przekonał przełożonego o dyspozycjach
wydanych uczniowi. Teraz zdobył się jedynie na tarmoszenie uszu i krótkie,
wypowiedziane półgłosem “przepraszam”, nie istniały bowiem słowa, które
opisałyby to, czego doświadczał. Cały ten skumulowany wstyd, odrazę do siebie
samego i żal tłamsił w sobie, niezdolny wyznać już nic ponad to. Po raz kolejny
udowodnił jak lekkomyślnym szczeniakiem jest w rzeczywistości, jak pochopnie
postępuje i za nic ma konsekwencje nieprzemyślanych decyzji.
Tym
razem było inaczej. Tym razem dowiedział się czegoś, co może uratować im życie.
Col
milczał, nie spuszczając oczu z gnębionego poczuciem winy chłopaka. A kiedy
wreszcie postanowił się odezwać, jego oskarżenia siekły niby ostrza sztyletów,
z którymi się nie rozstawał. Uderzały szybko i celnie, wykrwawiając Esta
skruchą i hańbą.
-
Po tym, co wspólnie przeszliśmy, dzieciaku? Po tylu trudnych chwilach? –
Bezradnie rozłożył ręce, wzrokiem ogarniając sypialnię. - Nigdy bym nie
pomyślał, że uciekniesz od Zrzędy. Nawet wtedy, gdy ledwo co pojawiłeś się w
Twierdzy! - Umilkł, ale jego spokój był wyłącznie złudzeniem. Gniew dopiero się
w nim rozpalał. - Zaufaliśmy ci! Uwierzyliśmy we wszystko, co nam obiecywałeś!
A ty spierdoliłeś do Adeili! Do paladynów! Rozum ci odjęło?! Mało ci atrakcji?!
-
I co według ciebie mam powiedzieć, skoro „przepraszam” niczego nie zmienia?!
Czarna
rozpacz przepełniła niemogącego wyrazić myśli Esta. Colonell miał rację. I
wcale nie był wściekły. To smutek i żal zmuszały go do przyjęcia takiej postawy
względem partnera. Przemawiała przez niego miłość i troska. Oraz ulga.
-
Zawaliłem, Col. Cokolwiek bym zrobił, zawsze coś zniszczę. Prawie cię
skrzywdziłem, kiedy straciłem nad sobą panowanie. Niemal puściłem z dymem
świątynny szpital. Przeze mnie zginęli ludzie, a pewnie nie będą oni ostatnimi.
- Znów zajrzał w pociemniałe od emocji oczy człowieka i zmniejszył dzielący ich
dystans. - Zrozum mnie, proszę. Uciekłem, bo bałem się, że sprowadzę na was
nieszczęście, że dojdzie do sytuacji, w której nie będę się kontrolował. Że
zginiecie z mojej ręki. Albo że w końcu przyjdzie po mnie siła, której nie
będziecie w stanie przezwyciężyć…
-
Nadmiar energii zabiłby nie tylko ciebie, ale i wszystkich w promieniu
kilometra - trzeźwo zauważył Col. – Wziąłeś to pod uwagę? Oczywiście że nie.
Ech, dzieciaku - westchnął znużony. Przeczesał palcami włosy, dłoń zatrzymując
na karku. - Bez opieki nie przetrwałbyś długo. A nawet jeśli, to chyba tylko z
pomocą tego twojego niepoprawnego szczęścia.
-
Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym…
Przerwał,
ponieważ rękawy bluzy objęły go kojąco.
Colonell
przygarnął do siebie zmarnowanego chłopaka i zmierzwił jego czarną czuprynę.
-
Zacznij działać zamiast roztrząsać problem, Esti. Nie ulegaj strachowi, walcz z
nim i oswój go. A co najważniejsze, naucz się rozmawiać. Inaczej nie dowiem się
co czujesz i co ci w głowie siedzi. Chcę cię zrozumieć, Esti, wiedzieć, co się
z tobą dzieje, ale sam do tego nie dojdę. Musisz mi w tym pomóc.
-
Col, przez cały ten czas ja…
-
Ciii, już wystarczy. - Z mocą zacisnął ramiona wokół drobnej sylwetki. Smagłe
usta musnęły białe, lekko rozchylone wargi. - Nie rób tego więcej. Nie obiecuj.
Po prostu bądź.
Poruszony
Est nie otrzymał szansy na odpowiedź. Czując żar na swoich ustach nie potrafił
zebrać myśli, które rozsypały się pod wpływem intensywnego doznania. Krótki
zarost drażnił okolice jego warg i okazał się zaskakująco przyjemną odmianą.
Język smakujący subtelną słodyczą uzewnętrzniał bezmiar tęsknoty Cola, podobnie
jak dłonie błądzące po białym karku i wśród czarnej grzywy.
Przymykający
powieki Est odwzajemniał pocałunki, z każdym tchem tracąc resztki pokory.
Odnosił wrażenie, że pod wpływem czułych pieszczot władające nim uczucia
gwałtownie wzrastają, sięgając niebezpiecznego poziomu. Były magią burzącą się
w żyłach i mięśniach tuż pod skórą, mrowiły i przenikały wnętrze miarowymi
wibracjami, grożąc utratą władzy nad ciałem. Zatracał się w tym subtelnym
połączeniu. Tęsknił za tym, choć wstydził się do tego przyznać, bo myśl o
własnej nagości przejmowała go niechęcią. A mimo to pragnął czuć delikatne
głaskanie oraz wywołujące dreszcz podniecenia tchnienie na skórze. Zadrżał
wyobrażając sobie zniewalającą bliskość ulubionego człowieka ograniczoną
warstwami zbędnych ubrań.
Białe
palce wplątały się w ciemnobrązowe pasma. Głodne usta stały się jednością, a
oddechy przyspieszyły, gdy serca uderzyły z jednostajną prędkością zrodzoną z
długo powstrzymywanych tęsknot. Rozpalony chłopak wpatrywał się w oczy
kochanka, zmrużone namiętnością, lśniące nienasyconą żądzą. Jęknął bezwiednie,
a zachęcony łowca natychmiast wykorzystał tę słabość i owijając sobie wokół
palców czarne pasemka pociągnął za nie, płynnym ruchem odsłaniając szyję.
Chłodny
powiew zatańczył na wargach chłopaka. Gorące piętno wypalało szlak na
obojczyku, wydobywając z niego ten przeszywający odgłos wtórujący spazmom
rozkoszy.
-
Drapiesz… - wydyszał Est, odrobinę jeszcze odchylając się w tył. - Jak rany… to
jest…
-
Ostrzegałem. - Niezrażony mężczyzna skubnął zębami miejsce tuż pod wrażliwym
uchem, po czym podrażnił je krótkim zarostem. - Widać, że ci się to podoba.
Jesteś niesamowicie pobudzony. Aż drżysz. A twój…
-
Jak rany… nie mów tego…
-
Będę mówił, bo chcę żebyś uświadomił sobie, jak na mnie działasz. -
Uwodzicielski szept tuż przy uchu zwieńczyło muśnięcie umacniające deklarację.
- Posłuchaj siebie. Poczuj dokładnie to, o czym mówi twoje ciało.
Silne
palce uwolniły pojedyncze kosmyki, zezwalając skrępowanemu chłopakowi wtulić
twarz w kołnierz ciemnozielonej bluzy. Ześlizgnęły się w dół, na biodra i zaraz
wsunęły pod luźny bezrękawnik, na pokryte gęsią skórką plecy. Przycisnął go do
siebie, współdzieląc doznania. Obaj znajdowali się na krawędzi przepaści
pulsującej w lędźwiach słodkim bólem dopraszającym się spełnienia.
Col
nie zamierzał naciskać. Znał niemalże każdy stan psychiczny Estiego i wiedział,
że nadszedł moment, by ustąpić mu pola. Musiał się wycofać i zaczekać. Pozorny
bezruch nie będzie trwał długo. Nigdy nie trwał długo. A ostatnio mocno się
skrócił.
Est
wcisnął nos w ciepły materiał bluzy i wciągnął w nozdrza odurzający zapach, aż
zawirowało mu w głowie. Col pachniał tym szczególnym akcentem miłości, który
pojawił się całkiem niedawno. Wyczuwał go w trakcie najśmielszych zbliżeń,
dlatego też niezmiennie kojarzył go ze zmysłową cielesnością. Zaspokajaniem
żądzy. Nieprzyzwoitą nagością.
Znów
przeszył go dreszcz, chłodny i bezlitosny, mknący wzdłuż kręgosłupa.
Potrzebował ciepła. Nieważne jak bardzo wstyd odbierał mu chęci do działania,
nie mógł obyć się bez intymnego kontaktu z ukochanym. Musiał dać upust
wszystkiemu, co nagromadziło się w nim przez minione dni, inaczej zwariuje!
Bezwiednie
złapał za skraj bluzy Cola i szarpnął w górę, zmuszając go do odsunięcia się.
Zwiadowca ściągnął z siebie wierzchnie okrycie i rzucił je niedbale na podłogę.
Rozprostował ramiona. Odruchowo zgarnął włosy opadające na czoło, zaczesując je
na lewy bok. Dolny kraniec malunku zdobiącego połowę jego pociągłej twarzy
ginął w kilkudniowej szczecinie i krzywym uśmiechu potęgującym oszałamiającą,
drapieżną ekspresję, od której chłopakowi zrobiło się duszno, mimo że okna i
balkon były uchylone. Odległy blask dwóch lampek załamywał się miękko na
krzywiznach wyraźnie zarysowanych mięśni, podkreślając je i zachwycająco
uwydatniając. Col dzień w dzień ćwiczył, a za sprawą długiego łuku nabierał
krzepy i wzmacniał barki, doprowadzając je do artystycznej perfekcji. Miał przy
tym wąskie biodra, dzięki czemu zachowywał naturalnie atrakcyjne męskie
proporcje. Est nie przypuszczał że zakocha się w kimkolwiek, a już na pewno nie
w mężczyźnie. Lecz aktualnie stał przed nim nie kto inny jak właśnie mężczyzna.
Na domiar złego człowiek. Żywy dowód na to, że uprzedzenia są tylko urojeniem,
bezpodstawnym zmartwieniem i ograniczeniem umysłu. Wymówką słabych szukających
wytłumaczenia dla własnych ułomności.
-
Esti, wszystko w porządku?
Zaniepokojony
Col położył dłoń na jego gładkiej, zdawałoby się śliskiej skórze karku i
kciukiem potarł linię żuchwy. Poczuł jak szczęki chłopaka zaciskają się, gdy
jaskrawozielone oczy bez ustanku podążały za jego spojrzeniem.
Est
spuścił wzrok. Niespiesznie wyciągnął ręce, opierając je na szerokiej piersi.
Ciemne kędziorki rozkosznie łaskotały wnętrze prawej dłoni, gdy gładził
jasnobrązową skórę. Tak bardzo się różnili… i doskonale uzupełniali. Razem mogą
więcej. Lecz czym w istocie było to razem?
-
Esti?
Szorstkie
dłonie spoczęły na jego własnych. Śniade palce pomału zamknęły się na
szczupłych białych palcach wystających z rękawiczki. Chłopak uniósł wreszcie
nieobecny wzrok, podczas gdy Głos powtarzał to, czego on uparcie nie chciał
pamiętać.
Jakby jutra miało nie być... Nie
potrafisz żyć chwilą… Wszystko rozpamiętujesz… Rejterujesz przed wszystkim i
wszystkimi… Trwoga cię zjada, pożera po kawałeczku…
Miał
już dość.
Zwinął
dłonie w pięści, zaciskając je na palcach znieruchomiałego partnera. Niewinne
spojrzenie nabrało mocy płynącej z czystego obłędu, kiedy Est postąpił kilka
kroków w tył, ciągnąc za sobą skołowanego Cola.
-
Powiedziałeś, że chcesz się ze mną kochać - przypomniał zmienionym przez emocje
głosem Est. Zatrzymał się, łydkami trafiając na ramę łóżka. - Nie mam pojęcia
na czym to polega, ale chcę tego z tobą. Teraz. Kto wie co zdarzy się jutro.
Nie
zakładał, że któryś z nich zginie w jutrzejszym starciu, niemniej nie jest to
niemożliwe. Nie chciał żałować ani jednej sekundy spędzonej z człowiekiem,
który nadał jego posępnemu życiu barw.
-
Esti, nie jesteś… Zacze… Jasna cholera, dzieciaku! - wołał rozpaczliwie Col.
Musiał się podeprzeć, by nie przygnieść upadającego na posłanie szaleńca. - Co
ty odstawiasz? Co się stało?
Białe
jak poświata księżyca ramiona otuliły jego kark. Ostre kły rozbłysły w
przygaszonym świetle.
-
Jak to co? Przejmuję inicjatywę - wyjaśnił Est z rozbrajającą szczerością. -
Naucz mnie jak to się robi. Jak robią to mężczyźni.
Col
zmrużył oczy, wytatuowaną twarzą nie wyrażając niczego prócz rozterki.
Odetchnął ciężko i podnosząc się na wyprostowanych rękach poszukał
wygodniejszej pozycji. Tymczasem miękkie opuszki leniwie pieściły jego plecy,
zsuwając się zachęcająco i krążąc przy pasie spodni.
Gdy
Col uniósł powieki, jego spojrzenie stało się czujne, a ton głosu zdradzał
ostrożność.
-
Nie zmuszaj się do tego, Esti. Nie jesteś na to gotowy.
-
Nie zmuszam się. Poza tym bardziej gotowy być nie mogę. - Est spętał wiszącego
nad nim mężczyznę rękami oraz nogami. Za pomocą jednego zwinnego manewru
zaklinował kochanka i nakłonił do położenia się na nim. - Czujesz? - Opuścił
nieco nogi, przyzwalając niecierpliwym dłoniom zawędrować na pośladki zakryte
dopasowanymi skórzanymi spodniami. Pas ze sztyletami przeszkadzał mu
niemożebnie, aczkolwiek pożądanie Cola odezwało się tuż obok jego,
potwierdzając niedawne słowa. - Jestem gotowy?
Przygnębienie
wyżłobiło bruzdy w przystojnych rysach przodownika.
-
Esti, to nie jest tak proste jak ci się wydaje – westchnął. - Nawet pomiędzy
kobietą i mężczyzną początki nie są łatwiejsze.
Ciężar
Cola oddziaływał na niego przepotężnie. Bolesna bliskość była udręką nie do
ukojenia. To nie jest tak proste…,
powtórzył za nim w myślach i kolejny raz tego samego dnia poczuł wyrzuty
sumienia.
Dotychczas
uważał, że wszystko co robi, robi dla przyjaciół oraz dla obcych, niezwiązanych
z nim osób. Że poświęca się w imię przyjaźni i pokoju. Że nie interesuje go co
z nim będzie, jeśli tylko otoczenie będzie zadowolone, bezpieczne. W końcu do
niego docierało, że nie jest to prawdą. Od samego początku jedyną jego siłą
napędową była chęć przypodobania się, potrzeba akceptacji oraz atencji. Był
pozorantem, tchórzem, wstrętnym oszustem, który okłamując siebie, okłamywał
innych. Swym nierozważnym zachowaniem brukał szlachetne idee wpojone mu przez
mistrza. Ucieczką zdradził mentora i przyjaciół. Ta świadomość była nie mniej
trująca niż ogarniające go wątpliwości. Musi ruszyć do przodu, wybudzić się z
tej niepewności.
Przede
wszystkim musi odnaleźć siebie.
-
Wybacz mi, Col. - Zasłonił sobie oczy przedramieniem, ukrywając przed partnerem
napływ gorzkich łez. - Dziękuję, że pomimo tego co zrobiłem i jaki byłem,
jesteś tu nadal. I tak naprawdę zawsze byłeś. Jesteś przy mnie od samego
początku. Narażasz się na podejrzenia i złośliwości reszty. Stajesz w mojej
obronie, kiedy ja sam trzęsę się ze strachu... - Urwał, przełykając łzy
spływające po policzkach. Nieprzerwany strumień sięgał już nasady uszu,
wsiąkając w zmiętą pościel. - Kochasz mnie, pocieszasz, odczytujesz moje myśli,
a ja zachowuję się jak chimeryczna panienka. Nigdy nie byłem wystarczająco
pewny siebie. Nie sądziłem, że mam jakąkolwiek wartość. Nie śmiałem marzyć, że
ktoś zechce mnie poznać, a co dopiero pokochać. A ty… Jak rany, Col...
Momentalnie
zamilkł, czując poznaczone odciskami palce na swoich obrzmiałych od pocałunków
wargach. Stanowcza dłoń chwyciła jego nadgarstek, odsłaniając zapuchnięte
powieki. Dłonie mężczyzny były tak niedoskonałe, że przez to jawiły mu się
jeszcze piękniejszymi.
Colonell
nie był zły ani nie miał do niego pretensji. Był za to smutny. Przygaszony
milczał, wpatrując się w błyszczącą od łez uroczą twarz. Pobliźnionymi palcami
ocierał wilgoć, gładząc nieskazitelną skórę policzków i skroni.
Milczenie
przeciągało się. To była ta przyjemna cisza, pozwalała bowiem słowom wybrzmieć,
a emocjom opaść. I gdy obaj ochłonęli, Col uciął ją niskim, łagodnym
zapewnieniem.
-
Esti, w tej materii nic się nie zmieniło - zaczął powoli. Było mu niewygodnie
leżeć nieruchomo na smukłym dzieciaku, ale nie odważył się poprawić. Jakieś
zaklęcie ciążyło na tej chwili, grożąc zerwaniem ich niepowtarzalnej więzi. -
Kocham cię do szaleństwa i gotów jestem oddać za ciebie życie. Jutro czeka nas
ciężki dzień, być może i noc, a ja chciałbym kochać się z tobą bez pośpiechu.
Przygotować cię i zrobić to jak należy, z miłością. Chcę cię rozpieścić, Esti,
sprawić, byś nigdy nie zapragnął nikogo innego. Nie popełnię tego błędu co
poprzednio i nie powiem, że będę się o ciebie martwił, lecz zrobię co w mojej
mocy, by utrzymać cię przy życiu. - Zamknął oczy i przytknął czoło o chłodnego
czoła oblubieńca. - Przysięgam ci, że przeżyję. Przysięgam, że obronię cię za
wszelką cenę i przysięgam, że wówczas dokończymy to, co dziś zaczęliśmy. Wierzę
w ciebie i ufam, że szkolenie u Maga nie poszło na marne. Zresztą nadepnąłeś
staremu Niedźwiedziowi na odcisk, a to już olbrzymie osiągnięcie, dlatego
proszę, nie uciekaj. Nie wystawiaj się na atak.
Słodycz
rozpłynęła się po ciele Esta. Nie pojmował jak mężczyzna, którego obejmował,
mógł być jednocześnie tak delikatny i pełen pasji. Jak swawolny lekkoduch mógł
być równocześnie tak dojrzałym i świadomym własnych uczuć człowiekiem? Nie
wiedział i nie było to teraz istotne. Najważniejsze, że byli razem, utwierdzeni
w miłości, skupieni na jasno przyświecającym im celu. Znajdowali w sobie siłę
niezbędną do przetrwania nadchodzącego dnia, by wkroczyć w koszmar i wydostać
się z niego silniejszymi.
-
Zostaniesz ze mną do rana? - Uspokojony Est dotknął skroni partnera, sunąc
palcami po krótkich włosach na boku jego głowy. Uwielbiał to łaskoczące
uczucie.
-
Zostanę przez pewien czas – zgodził się Col. - Jako przodownik mam obowiązki
wobec podwładnych. Powinienem być ze swoimi ludźmi, przepraszam.
Serce
Cola biło tuż przy jego, wypełniając pierś podwójnym rytmem. Nie przeszkadzało
mu, że sporo waży. Prawdę powiedziawszy, nie odczuł tego. Zbyt pochłonięty jego
bliskością nie zwracał uwagi na tak błahe niedogodności.
Wciągnął
gwałtownie powietrze, gdy wspomnienie zlodowaciałego złota wyłoniło się z
odmętów podświadomości. Niosło ze sobą przesłanie, jakiego dotąd nikomu nie
wyjawił.
-
Sir Aarim rzucił mi rękawicę – wypalił nagle. - Znaczy, nie dosłownie, bo
raczej jeszcze mu się przyda, ale wyzwał mnie na pojedynek.
-
Sir Aarim? - Colonell nie miał pewności o czym mówi ożywiony chłopak. - Kim on
jest?
-
Rycerzem-dowódcą garnizonu w Adeili. Pamiętasz emisariuszy? Sir Aarim przybył
do Twierdzy jako zwykły rycerz, asysta sir Cyryla. To ten najmłodszy spośród
nich. Wyróżniał się jaśniejszą karnacją i złotymi tęczówkami.
Col
zmarszczył z namysłem brwi, unosząc się na łokciach. Pamiętał sir Cyryla z
dnia, w którym towarzyszył Niedźwiedziowi podczas rozmów w Adeili.
-
Przecież to ten starszy jest dowódcą garnizonu. A Aarim to imię… - Zrozumienie
rozszerzyło jego powieki. - O kurwa! Ładnie nas księciunio załatwił! Byłem
przekonany, że to Cyryl dowodzi! Piękna zmyłka dla tępej widowni.
-
Kogo on próbuje zwieść?
-
Bardziej mnie zastanawia, dlaczego syn arcypaladyna zataił tożsamość i wyzywa
cię na pojedynek. - Podejrzliwość zwęziła oczy drapiącego się po szczęce
Colonella. - Co takiego zrobiłeś, że… Czekaj, za mnie! Niech tylko pokaże się
na polu bitwy. Skurwiel dostanie strzałę w szczelinę hełmu, jak ten jego
przydupas!
***
Pośród głębokiej nocy rozpraszanej
odgłosami nieustających przygotowań do bitwy Est oddawał się odprężającej
medytacji. Ostudzał rozbudzone emocje, wyciszając je tak, jak uczył go mistrz.
Nikogo
nie zabił i przez to nie mógł przewidzieć, jak zachowa się na polu bitwy, kiedy
przyjdzie mu stanąć oko w oko z żołnierzami, którzy wykorzystają każdą
nadarzającą się okazję, by pozbawić go życia. Musi wierzyć, że gdy nadejdzie
odpowiedni moment, odrzuci wszelkie uczucia i podda się intuicji, czystemu
instynktowi przetrwania.
Mag
nauczał, że broń jest w stanie zabijać bez względu na to czy trzyma ją
doświadczony wojownik, czy też prosty chłop. Est sam jest bronią wolną od skaz,
ostrą i śmiercionośną, a zarazem ręką ją dzierżącą i prowadzącą. Pozbędzie się
zatem wszystkiego, co mogłoby go zdekoncentrować. Treningi to jedno, ale
prawdziwa walka, kiedy wokół panuje chaos, to już coś zupełnie odmiennego.
Konieczne było wyrzucenie poza umysł lęku przed śmiercią nie własną, a
najbliższych. Wiedział, że najsilniejsze strony osobowości mogą stać się
najczulszym punktem, zwłaszcza w sytuacji, gdy reakcje liczone są w ułamkach
sekund. Nie wyobrażał sobie życia bez Cola, ponadto zbyt wiele istnień zależało
od jego umiejętności bojowych i wcale nie były to czcze przechwałki. Jest
jednym z najemników, częścią składową większego, współzależnego organizmu. Nie
może zawieść.
Ani
nie może kierować się niechęcią i nienawiścią. Wroga armia będzie mordowała
jego kompanów i nie będzie w tym nic osobistego. Żołnierze szkolą się w
zabijaniu i taka jest ich praca bez względu na okoliczności. Nie może żywić
pogardy wobec Złowieszczego Niedźwiedzia, choćby podjął on decyzje najgorsze z
możliwych. Musi pamiętać gdzie jego miejsce i bezwzględnie akceptować każdy
rozkaz. Musi być ponad emocjami, niejednokrotnie sprzecznymi i targającymi
sercem.
Aby
zabijać, musi przestać czuć. Aby przestać czuć, musi przestać myśleć.
Pozostawał tylko instynkt. Będzie zabijał, bo inaczej sam zginie. Na samym
końcu i tak czeka ich śmierć, a on umarł już trzy razy i trzy razy ożył, więc
ryzyko definitywnego kresu życia wzrastało. Lecz tak jak człowiek, którego
kocha, tak i on składa przysięgę: że przeżyje i dopilnuje, aby Colonell także
przeżył. Razem stawią czoła wszystkiemu, co los rzuci im pod nogi - i będą nie
do powstrzymania!
Uwierzył
w to, bo bez tego obaj zginą…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz