Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Kolejny dzień prawie niczym nie
różnił się od poprzedniego. Mimo że podczas śniadania do Estalavanesa dosiadło
się kilku czarodziejów, żaden nie przerwał jego przemyśleń próbami nawiązania
kontaktu. Est może i nie był już sam, lecz wcale dzięki temu nie poczuł się
lepiej. Z żalem zauważył, że kiedy tylko wszyscy wokół zaczęli wykazywać
przyjacielskie zainteresowanie jego osobą, on nie ma na nie absolutnie żadnej
ochoty. Chociaż tak bardzo brakowało mu towarzystwa, stawał się samotnikiem z
wyboru.
Odchodząc
od stołu, mógł jedynie posłać siedzącym przepraszające spojrzenie.
Pole
bitwy, na które udał się zaraz po porannym posiłku, trwało w niezmienionej
formie - skorupa wypalonego błota, zaschniętej krwi oraz wszechobecnych
szczątków połamanej broni i uszkodzonych pancerzy. Jedyna różnica w stosunku do
dnia wczorajszego polegała na tym, że Est prędzej odnalazł tę nieprzekraczalną
świetlistą granicę wewnątrz siebie. I ponownie wybudził się, nim zdołał się
przez nią przedostać. Wciąż była dla niego niedostępna. A on, zrozpaczony, czuł
się wobec niej bezradny.
Gwałtownie
wyszedł z transu, lecz tym razem zamiast gapiów na murach warowni dojrzał
granat oczu Leos zaskoczonej jego nagłym ruchem. Ułamek sekundy zajęło mu
dostrojenie się do rzeczywistości i zrozumienie, gdzie się znajduje.
Czarodziejka
przycupnęła naprzeciwko niego, zaledwie na wyciągnięcie ręki. Kiedy się
odezwała, obawa w jej głosie wywołała w nim niedorzeczną irytację.
-
Przepraszam, Est. Przerwałam ci?
-
Nie - burknął lakonicznie. Gleba i popiół pokrywały jego palce, co nie
przeszkadzało mu w przetarciu zmęczonej twarzy. Tego dnia przezornie zachował
czarną rękawiczkę na swoim miejscu, by zazdrośnie strzegła jego największego
sekretu. - Po prostu… Po prostu nie potrafię przełamać pewnej bariery. Coś mnie
blokuje, ale… Nie, to nieważne.
Rozejrzał
się za bukłakiem, sięgnął po niego, przepłukał usta i upił parę łyków. Ledwie
zakorkowany odrzucił w bok, a sam położył się na suchej, spalonej ziemi, dłonie
zakładając pod głowę. Myślami był już daleko w głębinie podświadomości,
zapominając o obecności dziewczyny.
-
Tak właściwie to co tutaj robisz? - drążyła niezrażona jego lekceważeniem piromantka.
Popatrzyła na blanki i znów skierowała niepewny wzrok na wylegującego się
przyjaciela. - Chodzą słuchy, że próbujesz… No... - Szerokim gestem objęła cały
zdewastowany obszar. - Ja nie daję wiary pogłoskom. Wolę spytać osobiście.
Est
nadal patrzył w poprzecinane wstęgami chmur niebo. Jednym uchem słuchał Leos,
jednak umysłem przebywał gdzie indziej, a jego myśli czmychały w stronę
nieprzekraczalnych granic.
Wkrótce
dźwignął się do pozycji siedzącej przeczuwając, że Mała Niedźwiedzica tak łatwo
nie odpuści. Nie wiedzieć kiedy, czarodziejka usiadła tuż obok niego i wpatrzyła
się w ten sam punkt na horyzoncie co on, podciągając kolana pod brodę. W tym
momencie byli do siebie bardziej podobni, niż Est mógłby przypuszczać. Byli po
prostu zagubionymi dzieciakami rzuconymi w świat bezwzględnych dorosłych, w
którym jedyną szansą na przetrwanie było dostosowanie się do panujących w nim
reguł, poddanie się cudzej woli, oraz rezygnacja z własnych celów i marzeń na
rzecz wpływowych osób. Est właśnie przed tym uciekał. Czuł, że się dusi, że nie
rozwinie skrzydeł, jeśli będą systematycznie podcinane przez strach i uprzedzenia.
Szukając
wsparcia, czy też po prostu z potrzeby, oparł skroń o ramię przyjaciółki i
przymknął powieki. Tak bardzo przypominała mu Cola, że gdyby nie wiedział o ich
pokrewieństwie, teraz bez problemu by je spostrzegł. Mieli różne matki, lecz
niezłomny duch, szczerość oraz sposób postrzegania życia były ich cechami
wspólnymi.
Wtem
poczuł niespodziewany dotyk na włosach i lęk ścisnął go za gardło z morderczą
siłą. Poderwał się na równe nogi, tłumacząc swe impulsywne postępowanie
obolałymi mięśniami. Odszedł kilka chwiejnych kroków, byle dalej od niej. Jak
najdalej od bolesnego wspomnienia kochanka.
-
Proszę cię, Est, nie dawaj mi złudnej nadziei, jeżeli nic z tego nie będzie. – Usłyszał
za plecami jej cichutki głosik. Leos opierała brodę o kolana, a w jej zwykle
śmiałym spojrzeniu czaił się smutek i tęsknota.
Palił
go wstyd i czuł się jak skończony kretyn. Uczucia znów próbowały nim zawładnąć,
a on głupi sam pchał się pod ich jarzmo. Powinien je wyciszyć, usunąć w kąt
świadomości, po prostu się ich wyzbyć. Leos, tak jak Col, rozniecała w nim zbyt
wiele emocji. I postanowił jej to wyznać, szarpiąc płatek białego ucha.
-
Ty i Col macie tyle wspólnego, że... Nie, nie powinienem był tego robić. Nie
wiem co mnie napadło, przepraszam.
-
Może ty tak naprawdę wcale go… - urwała w pół zdania orientując się, że wyjawia
swoje najskrytsze marzenia. - Nie, to ja przepraszam. Nie po to tu przyszłam,
żeby kwestionować twoje uczucia do tego mężczyzny.
Est
instynktownie wychwycił moment, w którym Mała Niedźwiedzica ukryła prawdziwe emocje
wewnątrz siebie, budując trudny do sforsowania mur. Poczuwał się do
odpowiedzialności za tę zmianę. Rzeczywiście postąpił bezmyślnie - niewdzięcznik
zaprzątnięty własnymi uczuciami, nie patrzący na to, że krzywdzi przyjaciółkę.
-
Leos, nie chcę wzbudzać w tobie oczekiwań na przyszłość, której sam nie
potrafię sobie wyobrazić.
-
I tak będę czekała. - Z obojętnością wzruszyła ramionami, burząc tym gestem
grzywę miodowych pukli. Czujnie obserwowała znad kolan chodzącego tam i z
powrotem elfa.
-
Leos…
Est
odetchnął głęboko i opadł na ziemię tuż obok niej. Zdążył już przywyknąć do
fruwającego wokół pyłu, ale nie do nieprzyjemnego drapania w nosie i gardle.
Przeczesał dłonią czarne, zlepione potem włosy i zapatrzył się przed siebie.
-
Pytałaś, co tutaj robię – napomknął, kierując rozmowę na inne tory. - Otóż,
staram się umocnić więź z żywiołami. Próbuję nakłonić ziemię, aby szybciej się
odnowiła, pomóc jej w regeneracji, zanim zrobi to sama natura. I jak tak
słucham sam siebie, to wyjątkowo idiotycznie to brzmi.
-
Est, to nie brzmi idiotycznie. To brzmi jakby wymagało od ciebie wielkiego
poświęcenia i mnóstwa wyrzeczeń! - Czuły słuch półsmoka wyłapał w jej słowach
cień ostrożności. - Dokładnie pamiętam nasze dyskusje o twoich zdolnościach.
Nie chciałeś się nimi obnosić ani ich kontrolować. Co się zmieniło?
Nie
czyniła mu wyrzutów, po prostu trzeźwo stwierdziła fakty. Miała rację, lecz w
jego rozumieniu było to lata temu. Od tamtej pory przeszedł ogromną przemianę,
chociaż sam tego nie dostrzegał.
-
Owszem, Leos, tak było. Ale podczas bitwy zyskałem pewność, że to nie pobożne
życzenia oraz chęć żywiołów do zaspokajania moich zachcianek uratowały mi
skórę. Dopiero wtedy pojąłem, że one po prostu są posłuszne mojej woli, nie ma
w tym nic z naiwnego myślenia, że chcą to robić niczym żywe stworzenia
posiadające własną. One po prostu są,
a ja je po prostu wykorzystuję. Pada
deszcz? Wspaniale! Zmuszę wodę i powietrze, by mnie omijały. Płonie ogień? W
porządku, niech zgaśnie albo przyjdzie się trochę połasić!
Cynizm
nie pasował do jego natury. Otrzeźwiony opryskliwym tonem swego głosu Est zdał
sobie sprawę, że przemawia przez niego zgorzknienie oraz samotność. Udręka
złapała go za kark i potrząsnęła nim, tak jak pies potrząsa schwytanym w
szczęki szczurem. Uzmysławiając to sobie, nabrał wreszcie pokory.
-
Jestem egoistą, Leos. Przez cały ten czas wydawało mi się, że jestem kimś
innym. Bo chciałem być kimś innym. Kimś lepszym.
-
W takim razie jesteś egoistą, który bezinteresownie uratował czarodziejce życie,
pokochał durnego rozrabiakę i za wszelką cenę stara się spełnić oczekiwania
reszty – podsumowała nieprzejednana dziewczyna, wzrokiem świdrując go na
wskroś. - Jeżeli ty jesteś egoistą, to kim ja jestem? Kim wszyscy naokoło są. -
Est usiłował zaprzeczyć, lecz nie pozwoliła mu dojść do słowa. - Tak, jasne, są
egoistami, każdy człowiek, elf, krasnolud, ork też. Każdy, nawet cnotliwy
paladyn ma cel do osiągnięcia, zadanie do wykonania. Czekaj, daj mi dokończyć.
Chodzi mi o to, że ratując mnie, zrobiłeś coś dobrego dla obcej osoby i sam zapewne
poczułeś się lepiej. Wiążąc się z Colem oddałeś mu siebie, zarazem zgarnąłeś
też na własność jego miłość. Chcąc być jak najlepszym uczniem sprawiasz swojemu
mistrzowi niewysłowioną radość, ale i ty sam z tego czerpiesz. Będąc
przyjacielem dla nas, otrzymujesz w zamian naszą przyjaźń. Widzisz? Coś za coś.
Egoizm nie jest taki zły, jak go pokazują. Ta cecha ma dwie strony, dobrą i
złą. Wszystko zależy od tego, jak ją przedstawisz.
Zupełnie jak miłość… - przeszło Estowi przez myśl. Wszystko zależy od tego, jaki zrobię z niej
użytek.
Poruszyła
go perspektywa przyjaciółki. Była banalna, niemal infantylna, lecz dzięki temu błyskawicznie
dotarł do niego sens jej wypowiedzi, trafił bowiem prosto do jego serca.
-
Leos, jesteś cudowną dziewczyną. A ja jestem głupcem, bo nie mogę odwzajemnić
twojego uczucia - zaśmiał się cicho, odsłaniając ostre koniuszki kłów. - Twój
mąż będzie szczęśliwcem.
-
Nie chcę męża innego niż ciebie.
-
Leos, nie wracajmy do tego…
-
Taka prawda! - fuknęła. - Upierasz się przy Colu, więc ja upieram się przy
tobie.
-
On był pierwszy.
-
Czyli gdybym ja była pierwsza…
-
Nie, Leos, idziesz w zdecydowanie niewłaściwym kierunku! - Rosnący na jego wargach
milczący uśmiech przeobraził się w cichy chichot, a następnie w szczery, głośny
śmiech. Od jak dawna już się nie śmiał? Zdawałoby się, że ostatni raz robił to
wieki temu.
Czarodziejka
również dała się porwać łagodzącemu napięcie odruchowi. Roześmiała się śmiechem
pełnym piegowatego uroku oraz niewinnej słodyczy i burzowe chmury zasnuwające
serce Esta nareszcie się rozstąpiły. Znów doznał rozpływającego się ciepła w
klatce piersiowej. Nie czuł się już samotny i opuszczony. Nie był sam. I
zrozumiał, że nigdy już nie będzie.
Wrócili
razem do Twierdzy, ani na chwilę nie przerywając rozmowy. Mieli wiele tematów
do przegadania, zaczynając od zielarstwa i alchemii, poprzez zaklęcia oraz
zastosowanie magii, aż po najświeższe pieprzne ploteczki czy anegdoty dotyczące
co ważniejszych osób zamieszkujących warownię. Esta onieśmielała bezpośredniość
Leos i jak zwykle chętniej słuchał niż mówił.
Dowiedział
się, że jego zuchwały wybryk nocą po bitwie przysporzył mu więcej sympatyków
aniżeli wrogów. Najemnicy nie widzieli nic złego w jego odmiennych preferencjach
- niejeden z nich otwarcie podziwiał brawurę białego elfa. Szczególnie sprzyjał
mu oddział zwiadowców Colonella, który uchodził za surowego przełożonego. Taki
postępek na oczach podwładnych było imponującym aktem odwagi i na szczęście nie
zaszkodził reputacji przodownika. Jak zauważyła Leos, Col w oczach swoich ludzi
nabrał charakteru, sam zaczął też traktować ich z niewymuszoną swobodą, będąc
przy tym wyrozumiałym, lecz nie mniej wymagającym. Bez wątpienia poprawiło to
relacje i morale w oddziale. Est z ulgą zaczerpnął powietrza, gdyż naprawdę
często łajał się za swój pijacki wygłup.
Nie
zabrakło także historyjek o Florze i jej kolejnych romantycznych podbojach; o
Orwellu, wybitnym adepcie, który mimo młodego wieku prężnie awansował w
hierarchii czarodziejów oraz o jednym z ciężko rannych sztukmistrzów
powracającym do zdrowia. Est wyznał, że uradowała go wieść, iż Leos nic nie
stało się podczas starcia.
Przy
kolacji pamięcią cofnęli się do pierwszej bitwy, w której obydwoje brali
udział. I chociaż nie był to zbyt przyjemny przedmiot konwersacji, to samo
towarzystwo czyniło go całkiem znośnym. Nie spieszyli się z jedzeniem, nikt też
nie zakłócał ich spokoju. Est dawno już nie czuł się tak dobrze. Wreszcie
znalazł się ktoś, z kim mógł pogawędzić o byle czym, uciec od myśli i trosk.
Czuć się jak zwykły uczeń zwykłego kolektywu magów, a nie Zaklinacz Żywiołów,
półsmok, prawdopodobnie jedyny żyjący na Khaldunie przedstawiciel swojej rasy.
Chociaż przez moment był jak Leos, Colonell, Orwell czy inny zwyczajny
człowiek.
Po
zjedzonym posiłku w dobrych nastrojach rozeszli się każde w swoją stronę.
Zapytany, dlaczego udaje się do gabinetu administratora, odparł zgodnie z
prawdą, że pod nieobecność mistrza musi zająć się zleconymi mu obowiązkami. Nie
zamierzał informować przyjaciółki o prywatnej wymianie listów między nim a
rycerzem-dowódcą z Adeili. O jego chytrym planie wiedział tylko mistrz i wolał,
aby tak zostało.
Tak
jak Est się spodziewał, nocny drapieżnik przyozdobiony majestatycznymi „uszami”
już siedział na parapecie. Chłopak natychmiast odebrał list i przeczytał
uważnie słowo po słowie. Docierając do ostatniego akapitu zastygł w osłupieniu.
Gdyby był człowiekiem, jego policzki zapłonęłyby szkarłatem. Czyżby paladyn
pomylił adresatów? Est zajrzał nawet na gładki tył kartki, ale cała reszta
listu zgadzała się z ciągiem konwersacji. Przeczytał go ponownie, lecz jakby
wyrwane z kontekstu zdania nie pasowały do całości, były wręcz bezsensowne.
-
Jak rany, ty chyba sobie żarty stroisz… - mruknął w przestrzeń, wypuszczając z
bezwolnych palców arkusz zwijającego się białego papieru. - Nie ma dnia, żebyś
o mnie nie myślał? Czy to próba wyprowadzenia mnie z równowagi? Jak rany…
Pewnie doskonale się bawisz pisząc takie rzeczy. Na dodatek jesteś mną
zaintrygowany, co? I te niezagojone rany. Owszem, mamy coś wspólnego, sir
Aarimie. A mianowicie to, że diametralnie różnimy się od ludzi. Różnimy się od
siebie.
Est
bezwiednie dotknął wybrzuszenia szwu pod opatrunkiem na szyi. Rozsiadł się
wygodniej na krześle mistrza i złapał za pióro z zamiarem rozpoczęcia pisania
listu, gdy nagle myśli wyparowały niby rosa w promieniach letniego słońca.
Kilkakrotnie podchodził do napisania czegoś logicznego, lecz jego grafomania
wołała o pomstę do nieba. Kolejna kartka papieru skończyła w postaci ciasno
zmiętej kulki zalegającej na podłodze. Strata papieru ubodła go, był to w końcu
towar luksusowy, ale przecież musiał odpisać, nie mógł pozostawić
rycerza-dowódcy bez odpowiedzi.
Czy
sir Aarim napisał to celowo? Starał się rozstroić oponenta, by popełnił
podstawowy błąd? A jeśli było to szczere wyznanie? Est pamiętał to spojrzenie
złotych oczu w sali audiencyjnej, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Albo gdy
rozmawiali twarzą w twarz w garnizonie, czy też kiedy niemal został przez niego
zabity pod murami Twierdzy. A teraz...
Nierozgarnięty
chłopak wziął się w garść, uchwycił jednej tylko myśli dryfującej w głowie i
zaczął pisać z rosnącym przeświadczeniem, że posiada niebywały dar przyciągania
dziwaków. Postanowił, że odpowie w podobnym stylu, prezentując własne
stanowisko i wyznając, nad czym aktualnie pracuje, jakby mogło przydać mu to wartości
w oczach księcia. Pospiesznie kreślił nierówne litery i modlił się w duchu, aby
odpowiedź nie zabrzmiała zbyt zdrożnie. Chodziło mu o coś zupełnie normalnego,
czego nie umiał w prosty sposób przekazać za pomocą słowa pisanego. Był świadom,
jak ubogi jest jego słownik, lecz nie mógł już nic na to poradzić. Jeżeli miał
się pogrążyć, to niechaj tak będzie, niech utonie w tym bagnie po końcówki
długich uszu.
Gdy
inkaust wysechł, zwinął pismo i zapakował w cylinder przy sowiej nodze,
nagradzając ją przy okazji ostatnim szczurem, którego z chęcią przyjęła. Tym
razem nie czytał swojego wątpliwego dzieła przed wysyłką. Postawił wszystko na
jedną kartę i zdecydował się cierpliwie wyczekiwać jutrzejszego wieczoru, jako
że zdenerwowaniem nic tu nie wskóra.
Opuszczając
wysprzątany gabinet rozmyślał już tylko o tym, aby złożony na cztery części
list nie dostał się w ręce Cola.
***
Dzień trzeci, czwarty oraz piąty
zlały się w jeden strumień identycznych wydarzeń. Est wstawał o brzasku, prędko
pochłaniał śniadanie we wspólnej jadalni i szedł na zniszczoną ziemię w sobie
tylko znanym celu. Potem, przybity poniesioną klęską, maszerował do stołówki
spożyć kolację, aż wreszcie zasiadał do korespondencji. Nie miał z kim
porozmawiać, ponieważ Leos od samego rana do późnego wieczora ćwiczyła
koncentrację oraz inkantacje, a z nikim innym nie życzył sobie zacieśniać
więzi. Poniewczasie zorientował się, że od bitwy ani razu nie spotkał
alchemika. Nie miał pojęcia czy Travis w ogóle był w Twierdzy. Nie znalazł
jednak czasu, by to zweryfikować, bo gdy sen zakradał się za czarne mury,
chłopak ruszał do łaźni oczyścić ciało i umysł.
Któregoś
razu Est przezwyciężył obawy i udał się do Świątyni Sarvatesa, wieżyczki z
czarnego kamienia skrytej pośród bujnych ogrodów oraz zielnych grządek. Nigdzie
nie dostrzegał Oswyna, dlatego też z oporem zaczepił jednego z nowicjuszy,
prosząc o spotkanie z kapłanem. Nie czekał długo.
Mężczyzna
o charakterystycznej kanciastej szczęce i kasztanowatych krótkich włosach
powitał go oszczędnym skinieniem głowy. Jego niebieskie oczy z wprawą
otaksowały smukłą postać, zatrzymując na opatrunku opasającym szyję. Gestem
zaprosił pacjenta do najbliższej alkowy, gdzie nakazał mu rozebrać się do pasa,
by móc odwinąć bandaże i z uwagą obejrzeć szwy. Rany zagoiły się, więc kapłan sprawnie
pozbył się grubych nici i choć zażenowany Est szykował się na ból, to wrażenie owo
przypominało raczej nieprzyjemne łaskotanie - równie nieprzyjemne, co
świadomość blizn wojennych szpecących nieskazitelnie gładką skórę. Nie był z
nich dumny. Ich wypukła szarość uwydatniała jego porażkę.
Zaciekawienie
samego Oswyna także mu nie pomogło. Kapłan mało taktownie podkreślił, iż
poprzednie, głębsze rany na nadgarstkach zagoiły się w zdumiewającym tempie,
natomiast te, dziwnym zrządzeniem losu, wymagały ingerencji felczera.
Półsmokowi nie spodobał się ten temat, a już na pewno nie przekonał go
niezdrowy błysk w oku człowieka, który niegdyś chciał poddać go badaniom i
eksperymentom. Est podziękował mu za pracę, założył znoszony bezrękawnik i pędem
opuścił cuchnącą środkami odkażającymi salkę. Bał się tego człowieka jak nikogo
innego. Nawet Niedźwiedź nie budził w nim tak nieokreślonego lęku jak Oswyn od
Sarvatesa. Widział, do czego zdolni są czciciele Wszechmocnego Anatoma i
bynajmniej nie miał ochoty spędzać w budynku szpitalnym więcej czasu niż było
to konieczne. Dotykając odsłoniętych, pobrużdżonych blizn, co tchu przemknął
przez dziedziniec w drodze do pustej sypialni.
To
było z końcem piątego dnia, a nic nie wskazywało na to, by szósty miał
czymkolwiek odbiegać od poprzednich. Est zaczął tracić wszelką nadzieję na spełnienie
swoich zamierzeń. Pogorzelisko po raz kolejny stało się jego prywatną areną zmagań,
na której siłował się z zaporą umysłu. Znacznie lepiej radził sobie teraz z
wyciszaniem, dzięki czemu dużo szybciej do niej trafiał, ale wciąż nie mógł jej
przebyć. Brakowało mu już pomysłów i nijak nie potrafił zjednać sobie tego
opornego żywiołu, jak gdyby ziemia była głucha na jego wezwania.
Z
duszącym poczuciem klęski leżał na plecach i z rękami rozłożonymi na boki
szukał wskazówki w otaczającej go przyrodzie. Odznaczające się filigranową elegancją
białobrzuszki śmigały po niebie wykonując skomplikowane figury i raptownie zmieniając
trajektorię lotu w pogoni za owadami. Coraz gęstsze chmury mknęły po błękicie,
gnane porywistym wiatrem zapowiadającym niepogodę. Gwałtowne zrywy powietrza
targały przydługimi czarnymi włosami i rozkosznie chłodziły rozgrzaną słońcem
skórę. Rześki zapach niósł obietnicę deszczu popękanej, wysuszonej ziemi,
wszelkim roślinom oraz drzewom sięgającym korzeniami daleko w głąb podłoża.
Korzenie.
Z
nagła olśniony usiadł prosto, niechcący zwracając na siebie uwagę
rozleniwionych upałem wartowników. Przecież wcale nie musi osiągać kresu
możliwości ani wyrzucać myśli z głowy. Wystarczy się skupić, zwizualizować
sobie wszystko do granic prawdziwości, aby w sferze metafizycznej nabrało realnych
kształtów. Tak jak w przypadku ognia, wiatru i wody musi wiedzieć, czego chce.
Nie, musi być tego pewien. I urzeczywistnić to!
Wstał
z pylistej ziemi i zamykając powieki, ugiął ręce w łokciach. Wznosząc je na
wysokość ramion ściągnął łopatki, po czym skoncentrował się na swojej sylwetce.
Wyizolował ruch każdego mięśnia patrząc oczyma wyobraźni jak kurczą się i
rozciągają pod śnieżnobiałą skórą, która zaczęła nieznośnie mrowić. Esencja w
jego ciele przepływała ospale wraz z krwią wypełniającą żyły, życiodajnym
sokiem napływającym do kończyn. Jego uszu dobiegały głuche, miarowe uderzenia,
które z początku przyjął za szemrzący w skroniach puls. Nie rozpoznał momentu,
w którym zaczął się zapadać, ponieważ wydawało mu się, że unosi się nad
powierzchnią wzburzonej wody, a wokół szaleje niszczycielski sztorm. Odległy
grom wybrzmiał echem pod czaszką, lecz nie zdołał zagłuszyć rytmicznego
dudnienia przywodzącego na myśl pracujące serce kolosalnego stworzenia.
Est
poddawał się tej melodii życia wchodząc w trans i tracąc panowanie nad tym, co
działo się wokół jego fizycznej powłoki. Stał się bezbronnym, wystawionym na
atak istnieniem. Problem tkwił wewnątrz niego samego, a nie na zewnątrz,
dlatego skupił się na tym, co ciągnęło go ku sobie.
Jednostajne
odgłosy przybrały na sile, aczkolwiek dawało się w nich wyczuć łagodną nutę typową
dla dźwięków matczynego ciała: bicie serca wywołujące wrażenie absolutnego
bezpieczeństwa. Est zapragnął zasnąć, oddać się temu rozkosznemu zapewnieniu
rodzicielskiej miłości, już na zawsze otulony jej ciepłem i czułością. Jego
cichuteńki niemowlęcy puls dostroił się do jej olbrzymiego kojącego tętna,
szumiącej nieprzerwanie kołysanki. Oba serca, to maleńkie i to ogromne, biły
jednakowym rytmem, pompując tę samą krew. Kiedy nieśmiało rozchylił powieki,
widział wyłącznie przytłumione światło, gdyż kochająca matka chroniła jego nowo
ukształtowane oczy przed oślepiającym blaskiem świata zewnętrznego. Własną
skórą osłaniała go przed czyhającymi nań niebezpieczeństwami.
Bardzo
chciał zasnąć, a naturalna melodia wielce mu to ułatwiała. Chciał zasnąć i
nigdy nie opuszczać tego najprzyjemniejszego miejsca, łona matki, w którym nie
istniały zmartwienia ani ból. Nie było nic, czym mógłby się zadręczać. Był
tylko on i nadopiekuńcza żywicielka, przejmująca z wolna jego życie, wchłaniająca
energię i zastępująca ją swoją…
Nie - cichy sprzeciw rozpłynął się w
wyciszonej jaźni Esta. – W tej
rzeczywistości nie istnieje siła będąca w stanie mną władać!
Wrażliwy
na wszelkie subtelne niuanse w oddziaływaniu otoczenia Est odzyskał władzę nad
umysłem i spróbował się wyrwać, lecz nieznana moc powstrzymywała jego ruchy. Im
mocniej szarpał, tym silniej trzymały go więzy. Uczucie bezsilności przeistoczyło
się w atak paniki, który prędko zignorował, poszukując ratunku z opresji. Nie
rozumiał, co rozgrywało się w jego wnętrzu, ale to on był panem swego ciała i rozumu,
to on decydował o wszystkim, co zachodzi w środku i na zewnątrz! I chociaż obca
moc spowijała go szczelnie, poradził sobie z nią bez kłopotu, gdy odgadł metodę
jej działania: uśpiła jego czujność i wykorzystała słabość zwodząc pierwotnymi
doświadczeniami, jakie przechowywała jego podświadomość.
Zaklinacz
Żywiołów był wściekły. Tak nagły przypływ furii winien go zaniepokoić, jednak w
tej chwili odczuwał wyłącznie potrzebę wyładowania burzy emocjonalnej rozdzierającej
go na strzępy. Słyszał pomruk nieopodal, gniewny ryk pioruna rosnący z każdą
sekundą i nim pojął, że to on sam jest źródłem tego dźwięku, jego niewidzący
wzrok przenikał już przez zasłonę zacinającego deszczu. Pragnął rozszarpać niedostrzegalnego
przeciwnika i nic sobie nie robił z intensywnej ulewy będącej dla niego wyłącznie
drobną niedogodnością zepchniętą na dalszy plan. Rozszerzone skaleonie ślepia
płonęły jaskrawą zielenią, gdy napiął mięśnie w ostatecznej próbie uwolnienia
się z więzów czystej magii. Złowieszczy warkot zrodził się w okolicy piersi, a
kiedy szarpnął ramionami, nienazwana moc pękła niczym kruchy lód pod naporem
jego woli. Był silniejszy. Od samego początku był potężniejszy niż wszystko
inne na tym świecie. Zdominował i podporządkował sobie moce, jakich dotąd nie
znał. Czuł, jak przepływają przez niego wraz z deszczem chłoszczącym ciało,
wnikają do wewnątrz, do krwioobiegu, mkną prosto do serca, skąd rozlewają się po
organizmie cierpkim doznaniem dzikiej satysfakcji i niemal ekstatycznego
spełnienia. Gotów na przyjęcie potęgi, od której mógł postradać zmysły, pijany był zwycięstwem, które miało odurzający smak
ambrozji.
Wreszcie
był sobą!
Wyrzucił
w górę pięści w geście euforycznego triumfu, prosto ku rozbestwionemu
żywiołowi, a ziemia wokół niego ruszyła na bezgłośny rozkaz. Wznosząc się
błotnistym murem zasłoniła go przed rozszalałą wichurą, zamknęła w ciepłych
matczynych objęciach. A gdy uderzenie serca później opadła, niezwyciężony
Zaklinacz Żywiołów klęczał w czarnym błocie, zaś deszcz nie szczędził
umęczonego, padającego nieprzytomnie ciała.
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
- Nie próbuj czynić mi wymówek,
Zrzędo! Doskonale wiem, po co tam jedziemy i możesz być pewien, że nawet twoje
argumenty nie zmienią mojej decyzji!
Colonell
był wściekły. Niby rozjuszony wilk uwięziony w klatce chodził w tę i we w tę po
gabinecie starego doradcy. Co rusz poprawiał strzeleckie rękawice i sprawdzał
zabezpieczenia sztyletów u pasa. Jego spojrzenie ciskało gromy. Cała napięta
sylwetka emanowała ukierunkowaną wrogością.
Znający
te wybuchy Mag odetchnął przeciągle. Dopiął guziki czarnej skórzanej kurtki i popatrzył
na dawnego wychowanka z tym nieodgadnionym wyrazem, który zawsze gościł na jego
pomarszczonym obliczu w chwilach, gdy dostrzegał podobieństwo młodzieńca do
porywczego Tyrda.
-
Bynajmniej nie zamierzam tego robić, Colonellu. I zechciej mi wierzyć, nie
popieram makiawelistycznej postawy przywódcy. Jadę z nim w celach czysto reprezentacyjnych,
nie godzi się bowiem, by Jego Majestat pozbawiony świty niczym zwykły prostak objeżdżał
włości zwyciężonych.
-
Daruj sobie tę gadkę, mnie nią nie kupisz! - Col naskoczył na niezłomnego
doradcę, zbliżając się doń raptownie. - Starego chyba do reszty popierdoliło
skoro myśli, że ożenię się z pierwszą lepszą panienką z możnego domu!
Niedoczekanie jego, ot co! - Wyrzucił w górę opancerzone ramiona, jakby w ten
sposób wyrzucić mógł z siebie kipiący w nim gniew. - Odstawię mu tak cudny
dworski teatrzyk, że się nie pozbiera! I choćbym miał zostać okrzyknięty
dezerterem, to wyrżnę w pień każdego, kogo za mną pośle!
-
Młodzieńcze, to nie będzie konieczne…
-
Nie doszłoby do tego - wszedł mu w słowo przodownik - gdybyś zgodnie z
obietnicą zyskał nam szansę opuszczenia Twierdzy! Sądziłem, że misja w Adeili nią
będzie, ale nie! Zapomniałeś już o tym, Magu? Czyżby wiek ćmił ci umysł?
Sędziwy
mnich wyprostował się i uniósł bezwłosą głowę, hardo odwzajemniając
nieprzejednany wzrok górującego nad nim zwiadowcy.
-
Zapewniam, młodzieńcze – zripostował niemal szeptem - iż mój umysł nigdy nie
był równie ostry jak teraz. I zważaj na ton, jakim się do mnie zwracasz,
albowiem dłużej nie będę tolerował twych kaprysów, młody Niedźwiedziogrzywy.
Pragniesz uciec od prawdy o swoim pochodzeniu, a robisz wszystko, by wielce się
jej przyrównać. Rozumiem twój gniew, wszak ucisk rodzi frustrację, lecz nie
pojmuję twojej niewiary w moje możliwości. Wszystko, co czynię, czynię z myślą
o moim uczniu, jako że od niego zależy nasza przyszłość. I jest on na najlepszej
drodze, by samodzielnie wywalczyć sobie rzekomą wolność. Wywalczyć ją dla was
obu, gdyż bez jednego drugi nie ma szans na przetrwanie w powstającym na nowo
świecie.
Doradca
chwycił leżące na blacie biurka eleganckie rękawice jeździeckie i stanowczym
krokiem ruszył do drzwi wyjściowych. Tracący rezon Colonell zmuszony był się
odsunąć, inaczej przygarbiony człowiek taranem zepchnąłby go ze swej drogi.
Wytatuowany
zwiadowca spojrzał w kierunku migoczących za oknem świateł ręcznych latarenek.
Na dziedzińcu gromadziła się już niewielka drużyna, która tuż przed świtem
wyruszyć miała w podróż ku włościom Marala Westermina, jednego z pobitych szlachciców
wręcz palącego się, by nawiązać przyjacielskie stosunki z przywódcą Kompanii
Najemnej Niedźwiedzi.
Przed
świtem… Cola przeszył
zimny dreszcz. Tuż przed świtem dzieją się najgorsze rzeczy.
Według
powszechnie panujących w Estarionie zasad, ziemie zwyciężonych należały do
zwycięzcy, co było, cóż, poniekąd sprawiedliwe. Jednakże w praktyce znajdowało
to odniesienie do rzeczywistości wyłącznie na obszarach autonomicznych,
niezależnych od Kodeksu Zakonu Paladynów, na mocy którego rycerz-dowódca miasta
opiekuńczego - w tym przypadku Asvill - miał pełne prawo interweniować w obronie
zagrożonego wasala. Zatem nagła chęć bratania się mogła być ze strony
przebiegłego Westermina zmyślnym wybiegiem, pułapką mającą zamknąć w potrzasku
nie tylko przywódcę najemników oraz jego doradcę, ale i pierworodnego, który w
innym wypadku gotów był poprowadzić krwawą odsiecz przeciwko próbującemu
szczęścia arystokracie.
Colonell
liczył, że jego obawy zbyt dalece wypływają na wody ponurej fantazji.
Nienawidził paladynów z całego serca, lecz przyznawał niechętnie, że nie byli
to ludzie wykorzystujący podstęp. Kierowali się honorem i prędzej rzuciliby
wyzwanie Twierdzy, aniżeli uczestniczyli w rzezi na ziemiach wasali. Co nie
zmieniało faktu, że sam wasal mógł nająć wolne miecze i przygotować zasadzkę na
niczego nie spodziewające się Niedźwiedzie.
Nie,
takie myślenie nie prowadzi do niczego dobrego. Powinien dogonić Zrzędę i jeśli
nie przeprosić, to przynajmniej spuścić z tonu. Staruszek niczym przecież nie
zawinił.
Nie
odwracając wzroku od gęstego mroku na zewnątrz, Colonell wycofał się pod drzwi.
Ostatni rzut oka na pląsające w chybotliwym blasku cienie formujące oddział
konnych i już przekraczał próg rozjaśnionego pochodniami korytarza, w głębi
którego dojrzał oddalającego się mnicha w jednolitym stroju podróżnym. Dogonił
go truchtem.
-
Przepraszam Magu, nerwy mnie poniosły - zaczął cicho, równając krok z dawnym
wychowawcą. - Niepokoi mnie sytuacja, w jakiej się znajdujemy. Powinniśmy
zabrać ze sobą Estiego. Jego umiejętności mogą ocalić nam życie.
-
Zakładasz najgorsze, Colonellu?
-
Zawsze mam na uwadze wszelkie ewentualności - odparł urażony przodownik.
-
Estalavanes powinien pozostać w Twierdzy, młodzieńcze. Ma do wykonania dwa
zadania, którym musi podołać samodzielnie. Cokolwiek się wydarzy, poradzimy
sobie.
-
A co z jego mocą? Pobierałeś ją ostatnio?
Mnich
zatrzymał się i wbił przenikliwe wejrzenie w malowany profil zwalniającego krok
Niedźwiedziogrzywego. Młodzieniec obrócił się ku niemu, a nieme pytanie wygięło
jego ciemne brwi.
-
Nie musiałem, Colonellu - mruknął enigmatycznie Mag. W myślach rozważał właśnie
odpowiedź na najważniejsze pytanie, jakie nie tak dawno zadał mu uczeń. - Ty
już to zrobiłeś.
-
Że co zrobiłem?
-
Przejąłeś część mocy Estalavanesa - wyjaśnił Mag. - Wedle moich przewidywań, w
drugim dniu po bitwie powinienem był pobrać jego esencję, ale ta gwałtownie zmniejszyła
swój poziom. Ubiegając twe pytanie, Estalavanes nie zużywa mocy jak magowie, w
związku z czym magazynuje ją w sobie i zmuszony jest oddawać nadmiar
użytkownikom, ewentualnie poszukiwaczom magii.
-
Skąd o tym wiesz? - Zdenerwowany zwiadowca podszedł do rozmówcy, równocześnie
zniżając głos do szeptu. - Po czym to poznajesz?
-
Wystarczy mi krótkotrwały dotyk, by to ocenić - odrzekł wychowawca, wspominając
jak często ostatnimi razy niby przypadkiem dotykał odsłoniętej skóry ucznia czy
to poklepując go po ramieniu, czy też dźwigając z desek sali ćwiczeń. - Energia
tego chłopca wciąż wzrasta. Czyżby zupełnie nieświadomie odkrył sposób na
pozbywanie się z organizmu nadmiaru mocy?
-
Jak… jak to się przejawia? - Colowi zaschło w gardle na myśl, że przez jego
ciało przeszedł ładunek mocy. Nerwowym ruchem przeczesywał włosy, aż palce
spoczęły na karku. - Inaczej. Co trzeba zrobić, by przejąć czyjąś energię
tajemną? I co czuje osoba, która taką energię otrzymuje?
Starzec
przyjrzał się łowcy z zaciekawieniem.
-
Esencję magiczną można przekazać wyłącznie poprzez bezpośredni kontakt skóry ze
skórą będącą naturalną barierą utrzymującą energię w ciele magicznym.
Poszukiwacze magii są w stanie wyrwać tę energię z użytkownika bez jego
akceptacji, zaś użytkownicy z własnej woli potrafią oddać esencję osobom
zarówno magicznym, jak i niemagicznym. Magiczni przejmują na użytek tę dawkę
energii, natomiast niemagiczni… Cóż, tutaj sprawy się komplikują. Energia
fizyczna neutralizuje działanie obcej energii magicznej, łączy się z nią i na
drodze syntezy znika, pozostawiając po sobie wrażenie podobne zmęczeniu oraz
upojeniu alkoholowemu. Im większy ładunek przyjmuje niemagiczny organizm, tym
silniejsze są odczuwalne skutki uboczne tego procesu.
Wstrząśnięty
Colonell przyłożył dłoń do czoła. Wpatrzony w odległy punkt zdawał się nie
słuchać co mówi do niego stary mędrzec, pamięcią wracając do swojego pierwszego
razu z Estim. Tak, poczuł dokładnie to, o czym mówił Zrzęda.
-
Kurwa… - wycedził mało elegancko.
-
Gratuluję, młodzieńcze - Mag wyminął oszołomionego kompana i przewrotnie się
uśmiechając, klepnął go w osłonięty naramiennikiem bark. - Właśnie pozbyliście
się najtrudniejszej przeszkody.
***
Est nie pamiętał już, kiedy ostatni
raz spał sam. Jeszcze do niedawna nie wyobrażał sobie dzielenia łóżka z
kimkolwiek, a teraz nieobecność Colonella odbiła się na nim niespokojnym snem.
Całą noc budził się z nieokreślonym lękiem i poczuciem braku czegoś cennego. A
była to dopiero pierwsza samotna noc.
Zbudził
się skoro świt i wyszedł na balkon zaczerpnąć rześkiego powietrza. Żywił
nadzieję, że dojrzy partnera na dziedzińcu, a ich spojrzenia spotkają się choć
na moment, lecz nie dostrzegł nikogo prócz handlarzy wykładających towary na
stanowiskach w cieniu bramy. Delegacja musiała wyjechać znacznie wcześniej.
Odejście
bez pożegnania było dla Esta czymś nowym. I bardzo mu się ta nowość nie
podobała. Nie mógł jednak obwiniać przyjaciela za to, co robił w imię
powinności. Poza tym sam całkiem niedawno popełnił identyczną głupotę podyktowaną
nie obowiązkiem, a egoistycznym pragnieniem ucieczki od nawarstwiających się
problemów. Oraz ludzi, których dotyczyły. Jakby nie patrzeć, Colonell był na
tyle uczciwym, by zostawić chociaż krótką, naprędce spisaną wiadomość.
Est
westchnął z rezygnacją i przecierając powieki zawrócił do komnaty. Po co zaprzątać
myśli rzeczami, na które nie miał wpływu? Musi rozplanować dzień ze szczególną starannością:
uwzględnić trzy sycące posiłki, ćwiczenia rozciągające, odwiedziny w pracowni
Travisa i wieczorny list do rycerza-dowódcy. Jeżeli chciał w zdrowiu, zarówno
fizycznym jak i psychicznym, przetrwać ten ciężki okres, to musiał wpaść w
rutynę. Mistrz i Colonell wyjechali ku dalekiemu Asvill i prędko nie wrócą. Z
tą świadomością mógł się pogodzić, ale konieczne było skupienie się na czymś
konkretnym oraz czasochłonnym. I pilnowanie, by nie stracić poczucia czasu.
W
drodze do jadalni męczyły go już zgoła inne zmartwienia.
Po
wczorajszej kolacji napisał pierwszy list i drobiazgowo omówił z mistrzem plan obejmujący
rokowania z sir Aarimem Asmodeuszem. Opiekun objaśnił Estowi najistotniejsze
kwestie związane z paladynami, w tym wyjątkowy talent Niebianina pozwalający mu
pokonywać duże odległości w stosunkowo krótkim czasie. W mniemaniu chłopaka
wszystkie umiejętności księcia Estarionu są wyjątkowe, lecz zatrzymał tę opinię
dla siebie. Słuchał za to skwapliwie tego, co miał mu do przekazania nauczyciel
i zapamiętywał informacje, którymi mógłby posłużyć się podczas korespondowania
z rycerzem. Podejmie się szalenie ryzykownej i niebezpiecznej gry z
przeciwnikiem, który osiągnął w niej biegłość, o ile nie mistrzostwo. Niemniej Mag
wierzył w niego i prosił, by on sam w siebie uwierzył. Nie gniewał się na podopiecznego,
opryskliwą manierę z porannych ćwiczeń usprawiedliwił natłokiem niezwykle
irytujących zajęć, co półsmok przyjął z niemałą ulgą.
Sala
jadalna we wczesnych godzinach porannych była prawie pusta. Zamyślony chłopak
usiadł przy pierwszym lepszym stole i postawił na blacie tacę z jajecznicą, mącznymi
plackami oraz kubkiem wody. Skoncentrowany na jedzeniu nie zwrócił uwagi na
nieoczekiwane towarzystwo zajmujące krzesło naprzeciw niego.
Ciemnoniebieskie
oczy przez dłuższą chwilę badały jego białą twarz, aż wreszcie zniecierpliwiona
czarodziejka odezwała się, przyciągając wzrok półsmoka nie do końca zdającego
sobie sprawę z miejsca, w którym przebywał.
-
Jesteś dziś jakiś otępiały. - Przechyliła głowę, a miodowe pukle przysłoniły
jej piegowaty policzek. - Czemu zostawili cię samego? To dziwne, że mistrz
jedzie bez swojego ucznia.
Dziewczyna
nie szukała tematu do plotkowania. W jej głosie brzmiała autentyczna troska, na
którą Est nie miał ochoty odpowiadać. Ale uprzejmość wygrała z lojalnością
wobec siebie samego.
-
Są miejsca, w których nie powinienem się pokazywać. Jak na przykład dwór
szlachecki.
-
Dlaczego? Nawet jeśli jesteś jedynym uczniem doradcy? - Mała Niedźwiedzica
wyglądała na coraz bardziej skonsternowaną. Sięgnęła po widelec, nie odrywając
badawczego spojrzenia od przyjaciela jedzącego raczej z przyzwyczajenia aniżeli
głodu. - Przecież to nie ma sensu.
-
Leos, ten celowy zabieg przywódcy ma więcej sensu niż przypuszczasz - rzucił Est
na wydechu. Chciał zostać sam i nie myśleć już więcej o wyjeździe mistrza, lecz
nie odważył się wygarnąć tego przyjaciółce. - I to nie pierwszy raz, gdy jestem
sam.
-
Biedaku. Strasznie to przeżywasz.
Współczucie
w jej głosie sprawiło mu ból. Est spod nieznacznie ściągniętych brwi spoglądał
na piromantkę i przełykał kolejne kęsy. Nie wiedział skąd wzięło się to doznanie,
ale zaczynał tracić do niej cierpliwość.
-
Dam radę, Leos, dziękuję. Powiedz lepiej, jak się ma twoja reputacja. Słyszałem
plotkę, jakoby Małą Niedźwiedzicę odtrącił mężczyzna. Dla mężczyzny.
Zabrzmiał
odrobinę zbyt złośliwie niż pierwotnie zamierzał, lecz na dziewczynie nie
zrobiło to większego wrażenia. Dojadła omlet, odłożyła sztućce i ujęła w dłonie
kubek, od niechcenia rozglądając się po wielkiej sali.
-
Całkiem nieźle – stwierdziła wesoło. - Od tamtej pory otrzymałam już cztery
oferty od starszych adeptów, w tym jedną od dziewczyny. Twój wyskok rozsławił
mnie pośród potencjalnych zalotników. A co, martwiłeś się?
Mówienie
o sobie w tak bezpośredni sposób przychodziło jej z naturalną łatwością, która cechowała
ród Niedźwiedziogrzywych. Est nie przyzna, że zazdrości im tego. Tak jak
zazdrości im pewności siebie oraz swobody w obyciu. On nigdy taki nie będzie. I
chyba nie chciał być. Sam już nie wiedział, czego chce.
-
Tak, martwiłem się o ciebie. Choć z drugiej strony po kłamstewku na nasz temat
należało ci się z nawiązką. - Uśmiechnął się na to beztroskie wspomnienie.
-
Ja też się o ciebie martwię, Est – wyznała, kładąc drobną rączkę na jego
białych palcach i podniosła się z krzesła. - Widzę, że wolałbyś posiedzieć
teraz sam, a jesteś z gatunku tych zbyt miłych, żeby mi to powiedzieć. I nie
zapominaj, że poza Colem masz jeszcze przyjaciółkę.
Nie
zdążył odpowiedzieć, bo Leos już zebrała swoje naczynia i odeszła w kierunku
kuchni. Przyglądał się jej, dopijając wodę i rozmyślał nad tym, jak bardzo
przypomina brata. Faktycznie, ostatnio trochę zaniedbał tę relację. Jeżeli nie zagryzą
go wyrzuty sumienia, to wkrótce ona to zrobi. Wolałby tego uniknąć, lecz nie
czas na zacieśnianie więzi z krnąbrnymi dziewczętami. Miał pracę do wykonania.
***
Est położył bukłak oraz tobołek z prowiantem
na ziemię obok wbitego weń drzewca. Rozejrzał
się dookoła i ujrzał ciekawskich wartowników wysoko na blankach. W przypływie niezrozumiałych
emocji miał chęć skinąć im na powitanie głową, wstrzymał się jednak, kiedy
wyobraził sobie, jak niepoważnie by to wyglądało. Niewątpliwie jeszcze dostarczy
im rozrywki, choć aktualnie było mu obojętne co o nim sądzą. Mistrz i Col mają
rację, niepotrzebnie bierze do serca cudze opinie.
Przez
parę oddechów wpatrywał się w pogorzelisko szacując stopień zniszczeń. Jak
okiem sięgnąć kawałki pogniecionego metalu i poszarpanych skrawków garbowanych
skór sterczały spomiędzy zbitych grud oraz niewielkich kopczyków niczym
szczątki wraku pływające na powierzchni milczącego oceanu. Przykucnął i
rozgrzebał ziemię w poszukiwaniu żyznej gleby. Aby na nią trafić, musiał
wykopać głęboki dół. Wreszcie wyciągnął ubrudzone aż po bark ramię, uklęknął na
skraju i zajrzał do środka. Z ukłuciem żalu stwierdził, że tylko na wierzchu prezentowało
się to tak koszmarnie. Wystarczyłoby, aby ktoś przekopał zniszczoną ziemię do
poziomu, który wykopał on sam i sprawa załatwiona.
Nieszczęśliwy
ciężko przysiadł na piętach, wzbijając tuman tłustego kurzu. Z roztargnienia
potarł twarz brudną dłonią. Obrał za cel coś, czemu każdy mógł sprostać z
pomocą tak prostego narzędzia jak łopata. Znów przegrał z rzeczywistością. Porwał
się z motyką na słońce, podczas gdy tym słońcem był zaledwie promyk odbity w
tafli wody…
Nie
pozostało mu już nic innego jak bezradnie rozłożyć ręce i paść na plecy. Usiłując
opanować narastające uczucie porażki gapił się w błękitne niebo, sunące powoli
kłębiaste chmury i szybujące białobrzuszki.
Wystawił
się na pośmiewisko. Po wczorajszej akcji z odmierzaniem i znakowaniem obszaru
dziś doszedł do wniosku, że wszystko na nic. Natura w końcu sama się odrodzi
albo ktoś ją wspomoże fizyczną pracą.
Z
jego gardła wydobył się żałosny dźwięk będący połączeniem wciąganego powietrza
i warczenia. Wysunął przed siebie obleczoną w rękawiczkę dłoń i obracał nią z
wolna przed oczami, jakby zasłaniając je przed ostrym porannym słońcem. Może
nie będzie to jego klęska? A gdyby potraktować to jako próbę sił? Ogień, woda i
powietrze to ekstremalnie zmienne, niestabilne żywioły skłonne do współpracy.
Ziemia jest inna. W stałych odmianach zasadniczo niemożliwa do ruszenia.
Kamienie, skały, góry nie są tak podatne na oddziaływanie reszty żywiołów. Nie
da się ich spalić, a woda i wiatr potrzebują lat, by je chociaż ukruszyć.
Nakłonienie tego opornego elementu do współdziałania, zestrojenie się z nim…
Zestrojenie.
To
jest to! Absolutne zestrojenie nie wymagające kontroli. Całkowita synergia.
Swobodny przepływ żywiołów przez ciało, odczuwanie otoczenia poprzez ich nurt.
Zrozumienie ich. Nie może nazywać się Zaklinaczem Żywiołów, jeśli nie jest w
pełni zestrojony z pierwotnymi elementami tworzącymi ten świat. O tym mówił
mistrz, kiedy rozmawiali na murach: nadszedł czas, abyś zaczął doskonalić
nabyte do tej pory umiejętności oraz rozwijał kolejne, jakie przyjdzie ci
odkryć. Tak jest!
Zmotywowany
Est poderwał się na równe nogi. Dla pełnego kontaktu z ziemią zdjął buty oraz,
po naprawdę długiej chwili wahania, także czarną rękawiczkę. Jeżeli
którykolwiek z gapiów na murach dojrzy rozbłyski złota… Nie, nie miało to już
większego znaczenia. Nadejdzie moment, w którym świat dowie się o artefakcie,
zatem uparte podtrzymywanie tej tajemnicy było zbędne.
Maleńkie
złote ogniwa błysnęły w promieniach słońca i zaraz zniknęły w czarnych suchych
grudach pękających i kruszących się pod najlżejszym dotykiem. Est nie miał
pewności czy jego metoda odniesie spodziewany skutek, ale nic nie stało na
przeszkodzie, by w dogodnym czasie zmodyfikować sposób działania. Wystarczyło
tylko zacząć.
Usiadł
ze skrzyżowanymi nogami w pozycji medytacyjnej. Lekko pochylony, pozwolił
dłoniom swobodnie opaść na zniszczoną, pokrytą pyłem i zaschniętą krwią ziemię.
Przymknął oczy, rozpoczynając żmudny proces usuwania napastliwych myśli ze
swojego umysłu. Chwytał jedną po drugiej i odrzucał poza granice świadomości, a
gdy została już ona zupełnie oczyszczona, ją również zamknął i odepchnął,
wkraczając w pustkę podświadomości. Tak jak wzrok przyzwyczaja się do pomroki,
tak i on wewnątrz siebie zaczął z czasem rejestrować wszystko wokół z
perspektywy zwykłego obserwatora. Jak gdyby był sobą równocześnie na dwóch
płaszczyznach; wewnątrz siebie i obok siebie.
Doznanie
to niezmiennie go przerażało, gdy widział siebie siedzącego na ziemi, a
następnie ciemność pełną przenikających się zmysłów; wyczuwał woń kolorów,
widział odcienie zapachów, jego fizycznej powłoki dotykały emocje, a on sam smakował
własne uczucia. Był murem nie do obalenia, lecz równocześnie pozostawał
obnażony jak nowo narodzone dziecię. Słabsze rozumy mogły oszaleć od
pomieszania zmysłów, mistrz jednak dobrze poprowadził szkolenie wybitnego
ucznia. Przy wsparciu Maga Est osiągnął najwyższy poziom percepcji, dzięki
czemu umiejętnie potrafił oddzielić to, co prawdziwe, od tego, co wyobrażone,
czyli emocjonalnej projekcji wystawionego na bodźce ciała.
Tak
jak korzenie drzewa wnikają w głąb ziemi podążając za składnikami odżywczymi,
tak i on wniknął w głąb siebie. Nie wiedział dokładnie czego szuka, lecz zdecydował
się to znaleźć. Ślepy, po omacku poruszał się wewnątrz siebie i wokół siebie wyłuskując
najdrobniejsze niuanse, najmniejsze wibracje esencji, zmarszczki mocy. I wtedy odnalazł
to, czego szukał, a czego nie znał.
Było
jak światło zrodzone z cienia. Jak coś powstające z niczego. Jak próżnia
wypełniona po brzegi. Zbliżał się, czuł całym sobą ten jeden jedyny punkt, do
którego nigdy nie dotarł. Zapragnął tam być, zobaczyć wszystko, co się w nim mieściło.
Odkryć prawdziwego siebie.
Nie
tym razem.
Est
szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemniejący horyzont. Mrugnął
kilkakrotnie, aż zapiekły go powieki. Dłonie miał zanurzone w ziemi po
nadgarstki, a plecy bolały od zbyt długiego przebywania w pochylonej pozycji, lecz
nie zważał na to. Nie orientował się, dlaczego tak nagle wyszedł ze stanu
medytacji. Nic go przecież nie zaalarmowało. W zasięgu wzroku i słuchu nie było
żywego ducha, nie wliczając ludzi stłoczonych na murach. Coś przerwało jego
połączenie z otaczającym go światem. Tylko co?
Wstał
powoli, podpierając się rękami, zaraz jednak opadł bez sił na jedno kolano.
Pośladki bolały od długotrwałego siedzenia. Do nóg powróciło czucie w postaci dokuczliwego
mrowienia. Szybka ocena sytuacji i już zyskał pewność, że gdy on błądził
wewnątrz siebie, poranek zdążył przejść w wieczór. I to by było na tyle
trzymania się przyjętego rozkładu dnia...
Prowizorycznie
odgrodzony obszar nie wyglądał inaczej niż przed jego dzisiejszą wizytą. Nie
powinien się poddawać, to nie jest cel, który można osiągnąć w ciągu paru
godzin medytacji. To nie jest zjawisko, które można zrozumieć przy pierwszym
podejściu. Jutro wróci i zacznie od poszukiwania miejsca wewnątrz siebie, w
którym stracił kontakt ze sferą zmysłów. Teraz musiał zadbać o własne potrzeby.
I zrealizować drugi śmiały plan.
Półsmok
podźwignął się chwiejnie i rozejrzał za rękawiczką.
***
Przed kolacją postanowił skorzystać
z łaźni. Wpierw musiał wziąć czyste ubranie i ręczniki z sypialni, a nie
spieszył się, bo i nie miał do czego. Wracając do kwatery wstąpił do pracowni,
ale światło było zgaszone, tylko aparatura posykiwała cicho, obwieszczając
zakończenie ostatniego eksperymentu. Travis zapewne zaszył się w swej kwaterze
i spisywał obserwacje w księdze, nad którą pracował od świtu do nocy.
Pokój
Esta również był dobijająco pusty: wygaszony kominek, dwie zapalone lampki przy
drzwiach, zatrzaśnięty balkon, posłane łóżko, nietknięte meble. Bezruch. I
przytłaczająca cisza.
Półsmok
stanął na środku i uważnie obejrzał pomieszczenie. Czuł się nieswojo w tak
upiornie zimnym miejscu. Nie podobał mu się widok idealnie pościelonego łóżka.
Nie czuł obecności Cola ani charakterystycznego zapachu ludzkiej skóry potwierdzającego
niedawne odwiedziny partnera. Jakby nigdy nie istniał, a wszystko wokół umarło.
Rozpacz była tak dojmująca, że z początku Est nie umiał jej nawet nazwać.
-
Jak rany, Col… Co ty mi zrobiłeś, draniu… - Udręczony szept rozpłynął się w przestrzeni,
gdy chłopak podchodził do komody. - Co ty ze mną robisz… - Wyjął to, czego
potrzebował i skierował kroki tam, skąd przyszedł. - I co zamierzasz ze mną
zrobić…
Brak
drugiej osoby znów zaczynał przepełniać go nieuzasadnionym lękiem - wytracał
ledwo utrzymywane poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało towarzystwo ulubionych
ludzi. Nie pierwszy raz znalazł się w sytuacji, w której Mag i Colonell
zostawili go samego, lecz ostatnim razem mógł ich przynajmniej odprowadzić
wzrokiem. Wówczas realnym zagrożeniem był smok, który przyniósł zgubę
zwiadowcom oraz paladynom. Teraz nawet nie wiedział, co podróżni mogą napotkać na
swej drodze.
Chłopak
czuł się bardziej wyobcowany niż kiedykolwiek przedtem i chociaż najemnicy
traktowali go z szacunkiem, nieomal afirmacją, to jeszcze mocniej docierało do
niego że jest inny, wyróżnia się, że to nie jego dom. I w końcu dosięgnęła go
ta przykra świadomość. W przeciągu kilku sekund jego świat runął przy
akompaniamencie ogłuszającego huku. Mury Twierdzy nie są domem. To nie cztery
ściany, sufit i podłoga tworzyły podwaliny jego stabilizacji. To byli ludzie.
Gdy ich zabrakło, zabrakło też tego kiełkującego uczucia przynależności do
czegoś większego. Do rodziny.
Drzwi
trzasnęły, aż futryny zadrżały w kamiennych ścianach, ale Est kompletnie się
tym nie przejął. Dotychczas sądził, że poradzi sobie z tak długą rozłąką. Teraz
nie był już tego taki pewien.
***
W łaźni zachowywał się całkiem
zwyczajnie, aczkolwiek biorąc pod uwagę jego lęk przed innymi, było to
zachowanie raczej nietypowe. Spłukał z siebie brud pod ciepłą kaskadą wody i
owinięty wokół bioder ręcznikiem zszedł wydrążonym korytarzem na poziom
basenów, nie bacząc na bezwstydnie roznegliżowanych mieszkańców Twierdzy.
Koniec końców byli to sami mężczyźni, czarodziejki bowiem korzystały z balii
kąpielowej na piętrze mieszkalnym wieży. Mało która była na tyle odważna - lub
zdesperowana - by zapuścić się na dół, ryzykując spotkanie z dokazującymi golusieńkimi
mężczyznami.
Niespełna
tuzin najemnych oraz magów wypoczywało w płytszej części jednego z basenów i
dyskutowało żywo. Wyglądali, jakby się kłócili, lecz uśmiechy na zarośniętych obliczach
wojaków zdradzały pozytywne nastawienie do tematu. Półsmokowi wydawało się, że
to ta sama grupka, którą często widywał w jadalni, wieloletni przyjaciele nie
dbający o takie banały jak podziały klasowe. Pech chciał, że zajmowali akurat jego
ulubiony basen. Z nietęgą miną prześlizgnął się obok nich, by usiąść dalej,
tam, gdzie woda była najgłębsza.
Zanurzając
się po brodę w obmywającym skórę cieple, wygodniej rozsiadł się na szorstkim kamiennym
występie. Brudne bandaże nasiąkły wodą, ale szwy trzymały i nie było konieczności
zachodzenia do świątyni, sam je wymieni w zaciszu komnaty. Czuł, że jest
obserwowany. Byłby zignorował to odczucie, gdyby drgających uszu nie dobiegły niosące
się echem zaproszenia z przeciwnego krańca parującego zbiornika.
Nie
było takiej opcji. Nie chciał przebywać tak blisko ludzi, toteż grzecznie
odmówił wzięcia udziału w rozmowie, tłumacząc się rychłymi obowiązkami. Obiecał
im jednak, iż przy kolejnej okazji z ochotą przyłączy się do tak wesołego
towarzystwa, mimo że wcale nie planował takiego biegu wydarzeń. Następnym razem
przyjdzie zażyć kąpieli nocą, kiedy warownia pogrążona będzie we śnie.
Żeby
nie wyjść na kłamcę opluskał się pospiesznie, utyskując, że nie może pozwolić
sobie na dłuższy relaks. Przez cały doczesny pobyt w Twierdzy myślał, że gdy
tylko ludzie staną mu się przychylniejsi, to zdoła nawiązać z nimi choć
szczątkowy kontakt. Nic bardziej mylnego. Ich zainteresowanie zaczynało go
przerażać. Co prawda w usposobieniu najemnych nie zauważał niczego, co świadczyłoby
o ich niechęci, złośliwości czy odrazie. Nie wyglądali na wzburzonych jego
osobą, nie obchodziło ich co i z kim robi biały elf w wolnym czasie. Nie bali
się go, wręcz namawiali do zajęcia miejsca wśród nich. Traktowali go jak
swojego, lecz on nie przestanie stronić od towarzystwa. Głęboko zakorzeniona
uraza była zbyt silna. Już zawsze będzie odludkiem nie widzącym celu w
zmuszaniu się do zmiany raz przyjętej metody postępowania. I tak niebawem
opuści Twierdzę. Lekkomyślnym byłoby angażowanie się w nowe relacje.
Z
tymi refleksjami pożegnał radosną kompanię i urękawicznioną dłonią podtrzymując
namokły, zsuwający się z bioder ręcznik, ruszył w drogę powrotną do
przebieralni. Poniekąd żałował, że nie przyjął zaproszenia. Chyba to jego
zamartwianie się było nader przesadne...
***
Po zjedzonej w samotności kolacji
został już ostatni punkt w harmonogramie Esta. Olbrzymi puchacz cierpliwie
czyścił pióra na zewnętrznym parapecie gabinetu. W skórzanym cylindrze
przytroczonym do jego nogi spoczywała przesyłka adresowana do Zaklinacza
Żywiołów. Sowa nie wzbudziła niczyich podejrzeń, ponieważ zamieszkujące Smoczą
Puszczę nocne ptaki często przylatywały do Twierdzy na polowanie, jako że myszy
i szczurów było tu pod dostatkiem. Szczególnie że Złowieszczy Niedźwiedź
obsesyjnie nie znosił kotów i kazał przepędzać lub zabijać wszystkie przybłędy
pojawiające się w murach jego warowni. Podobnie rzecz miała się z psami,
chociaż te nie wędrowały tak daleko od siedzib ludzkich.
Grzechocząc
lakierowanym pudełkiem z siarkowymi patyczkami Est zgodnie ze zwyczajem zapalił
knot stojącej na biurku mistrza świecy i otworzył na oścież okno. Dumny ptak
odruchowo wysunął ku niemu nóżkę z listem. Kiedy chłopak wyjął przesyłkę i
wycofał się w głąb gabinetu, puchacz przeskoczył na zawalony dokumentami
wewnętrzny parapet, z którego przefrunął na oparcie jednego z foteli, strącając
sterówkami kilka raportów.
Est
nawet nie usiadł. Niecierpliwym ruchem rozwinął rulon i przebiegł spojrzeniem
po eleganckich literach. Ze zmarszczonymi brwiami przeczytał treść, a potem
kolejny raz, usiłując wychwycić ukryty sens zapisanych zdań, odczytać coś
konkretnego między wierszami, co było zadaniem trudnym i wymagającym.
Rycerz-dowódca
miasta garnizonowego Adeila nie wyrażał zaskoczenia zmianą korespondenta.
Estowi przez myśl przemknęło, że prawdopodobnie i to paladyn przewidział:
Zaklinacz Żywiołów wziął wreszcie sprawy w swoje ręce lub też Mag na to przyzwolił,
ustępując pola także na drodze wymiany korespondencji. W każdym razie sir Aarim
nie przesłał wyrazów zdumienia, a od razu przeszedł do rzeczy przyjmując jego
kapitulację i przystając na rozważenie warunków, jakie białoskóry najemnik zamierzał
wystosować w dalszej wiadomości.
Zamyślony
półsmok popatrzył na sowę śledzącą go wielkimi, okrągłymi ślepiami. Nie takiej
odpowiedzi się spodziewał. W ogóle się nie spodziewał, że sir Aarim wda się w
polemikę ze zwykłym najemnikiem, lecz kierunek, jaki obrała ich poufna rozmowa,
był niezwykle intrygujący. Otwierała przed Estem szeroki wachlarz możliwości,
musiał tylko odpowiednio to rozegrać.
Usiadł
więc na solidnym krześle mistrza, odłożył pismo na blat biurka i zebrał
przybory do pisania, wprawiając płomyk świecy w delikatne drgania. Zastanawiał
się, jak sformułować wspomniane warunki, by nie zabrzmiały poufale. I rozpaczliwie.
Długo dobierał słowa, a gdy układająca się w głowie treść nabrała logicznego
brzmienia, przelał ją na papier groteskowym, kanciastym pismem.
Kiedy
skończył, odczekał do wyschnięcia inkaustu, po czym dla pewności przeczytał
swoje dzieło jeszcze dwa razy. Z bijącym mocno sercem zwinął kartkę papieru w
rulon. Nie używał pieczęci Niedźwiedzia. To była jego prywatna poczta.
Zobaczywszy
w ręce elfa zwinięty list, ptasi posłaniec usłużnie podstawił szponiastą nogę i
pozwolił schować go do pojemnika. Puchacz wciąż jednak nie odlatywał, tylko
wpatrywał się w niego natarczywie. Est przypomniał sobie, że mistrz specjalnie
na tę okoliczność przygotował niewielką klatkę z dwoma szczurami pod jednym z
regałów napominając, by poił je i karmił pod jego nieobecność. Chłopak z żalem
wyciągnął jednego z brązowo-szarych gryzoni. Zwierzątko ciekawsko poruszało
różowym noskiem, spokojne w delikatnych, łaskotanych długimi wibrysami dłoniach
półsmoka. Est miał rękę do zwierząt, również tych dzikich, w czym utwierdził
się nie tylko podczas opiekowania się końmi w stajni, ale też w trakcie
przeprowadzania eksperymentów na szczurach Travisa. Czarne paciorki z ufnością
patrzyły w jasnozielone kocie oczy, aż chłopaka ścisnęło w dołku na myśl o tym,
co zaraz się zdarzy. Nie powinien tak intensywnie tego przeżywać, jako że
naturalny cykl życia objawiał się właśnie w ten sposób. Sam jadał mięso, w
którym zresztą się lubował. Różnica polegała na tym, że to nie on zabijał
zwierzęta.
Nie
dane mu było wycofać się z zamiaru opłacenia posłańca - usatysfakcjonowana sowa
rozłożyła skrzydła i wzbijając się do lotu pochwyciła zapłatę w zakrzywione
szpony. Szczur nawet nie pisnął, gdy trzepocząc skulonymi skrzydłami przecięła
gabinet, rozrzucając wszędzie pojedyncze arkusze pergaminu. Puchacz wzniósł się
ku zasnutemu obłokami nocnemu niebu, gdzie stał się ledwie zauważalnym punktem
pośród ciemności.
Est
zapatrzył się na tarczę księżyca znikającą za chmurami. Zamknął okno nie mając
pojęcia co przyniesie kolejny dzień zmagań z księciem Estarionu, nieposłusznym
żywiołem i samym sobą. Uprzątnął bałagan, jaki zrobił na blacie biurka, zabrał
list od sir Aarima i zgasiwszy dmuchnięciem świecę wyszedł z gabinetu. Nie
wierzył we Wszechmocnych, jednakże w tym momencie gorąco pragnął, by
którykolwiek z nich usłyszał i spełnił jego modlitwy. Tylko to mogło go teraz
uratować.