niedziela, 26 października 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 31

 

Kolejny dzień prawie niczym nie różnił się od poprzedniego. Mimo że podczas śniadania do Estalavanesa dosiadło się kilku czarodziejów, żaden nie przerwał jego przemyśleń próbami nawiązania kontaktu. Est może i nie był już sam, lecz wcale dzięki temu nie poczuł się lepiej. Z żalem zauważył, że kiedy tylko wszyscy wokół zaczęli wykazywać przyjacielskie zainteresowanie jego osobą, on nie ma na nie absolutnie żadnej ochoty. Chociaż tak bardzo brakowało mu towarzystwa, stawał się samotnikiem z wyboru.

Odchodząc od stołu, mógł jedynie posłać siedzącym przepraszające spojrzenie.

Pole bitwy, na które udał się zaraz po porannym posiłku, trwało w niezmienionej formie - skorupa wypalonego błota, zaschniętej krwi oraz wszechobecnych szczątków połamanej broni i uszkodzonych pancerzy. Jedyna różnica w stosunku do dnia wczorajszego polegała na tym, że Est prędzej odnalazł tę nieprzekraczalną świetlistą granicę wewnątrz siebie. I ponownie wybudził się, nim zdołał się przez nią przedostać. Wciąż była dla niego niedostępna. A on, zrozpaczony, czuł się wobec niej bezradny.

Gwałtownie wyszedł z transu, lecz tym razem zamiast gapiów na murach warowni dojrzał granat oczu Leos zaskoczonej jego nagłym ruchem. Ułamek sekundy zajęło mu dostrojenie się do rzeczywistości i zrozumienie, gdzie się znajduje.

Czarodziejka przycupnęła naprzeciwko niego, zaledwie na wyciągnięcie ręki. Kiedy się odezwała, obawa w jej głosie wywołała w nim niedorzeczną irytację.

- Przepraszam, Est. Przerwałam ci?

- Nie - burknął lakonicznie. Gleba i popiół pokrywały jego palce, co nie przeszkadzało mu w przetarciu zmęczonej twarzy. Tego dnia przezornie zachował czarną rękawiczkę na swoim miejscu, by zazdrośnie strzegła jego największego sekretu. - Po prostu… Po prostu nie potrafię przełamać pewnej bariery. Coś mnie blokuje, ale… Nie, to nieważne.

Rozejrzał się za bukłakiem, sięgnął po niego, przepłukał usta i upił parę łyków. Ledwie zakorkowany odrzucił w bok, a sam położył się na suchej, spalonej ziemi, dłonie zakładając pod głowę. Myślami był już daleko w głębinie podświadomości, zapominając o obecności dziewczyny.

- Tak właściwie to co tutaj robisz? - drążyła niezrażona jego lekceważeniem piromantka. Popatrzyła na blanki i znów skierowała niepewny wzrok na wylegującego się przyjaciela. - Chodzą słuchy, że próbujesz… No... - Szerokim gestem objęła cały zdewastowany obszar. - Ja nie daję wiary pogłoskom. Wolę spytać osobiście.

Est nadal patrzył w poprzecinane wstęgami chmur niebo. Jednym uchem słuchał Leos, jednak umysłem przebywał gdzie indziej, a jego myśli czmychały w stronę nieprzekraczalnych granic.

Wkrótce dźwignął się do pozycji siedzącej przeczuwając, że Mała Niedźwiedzica tak łatwo nie odpuści. Nie wiedzieć kiedy, czarodziejka usiadła tuż obok niego i wpatrzyła się w ten sam punkt na horyzoncie co on, podciągając kolana pod brodę. W tym momencie byli do siebie bardziej podobni, niż Est mógłby przypuszczać. Byli po prostu zagubionymi dzieciakami rzuconymi w świat bezwzględnych dorosłych, w którym jedyną szansą na przetrwanie było dostosowanie się do panujących w nim reguł, poddanie się cudzej woli, oraz rezygnacja z własnych celów i marzeń na rzecz wpływowych osób. Est właśnie przed tym uciekał. Czuł, że się dusi, że nie rozwinie skrzydeł, jeśli będą systematycznie podcinane przez strach i uprzedzenia.

Szukając wsparcia, czy też po prostu z potrzeby, oparł skroń o ramię przyjaciółki i przymknął powieki. Tak bardzo przypominała mu Cola, że gdyby nie wiedział o ich pokrewieństwie, teraz bez problemu by je spostrzegł. Mieli różne matki, lecz niezłomny duch, szczerość oraz sposób postrzegania życia były ich cechami wspólnymi.

Wtem poczuł niespodziewany dotyk na włosach i lęk ścisnął go za gardło z morderczą siłą. Poderwał się na równe nogi, tłumacząc swe impulsywne postępowanie obolałymi mięśniami. Odszedł kilka chwiejnych kroków, byle dalej od niej. Jak najdalej od bolesnego wspomnienia kochanka.

- Proszę cię, Est, nie dawaj mi złudnej nadziei, jeżeli nic z tego nie będzie. – Usłyszał za plecami jej cichutki głosik. Leos opierała brodę o kolana, a w jej zwykle śmiałym spojrzeniu czaił się smutek i tęsknota.

Palił go wstyd i czuł się jak skończony kretyn. Uczucia znów próbowały nim zawładnąć, a on głupi sam pchał się pod ich jarzmo. Powinien je wyciszyć, usunąć w kąt świadomości, po prostu się ich wyzbyć. Leos, tak jak Col, rozniecała w nim zbyt wiele emocji. I postanowił jej to wyznać, szarpiąc płatek białego ucha.

- Ty i Col macie tyle wspólnego, że... Nie, nie powinienem był tego robić. Nie wiem co mnie napadło, przepraszam.

- Może ty tak naprawdę wcale go… - urwała w pół zdania orientując się, że wyjawia swoje najskrytsze marzenia. - Nie, to ja przepraszam. Nie po to tu przyszłam, żeby kwestionować twoje uczucia do tego mężczyzny.

Est instynktownie wychwycił moment, w którym Mała Niedźwiedzica ukryła prawdziwe emocje wewnątrz siebie, budując trudny do sforsowania mur. Poczuwał się do odpowiedzialności za tę zmianę. Rzeczywiście postąpił bezmyślnie - niewdzięcznik zaprzątnięty własnymi uczuciami, nie patrzący na to, że krzywdzi przyjaciółkę.

- Leos, nie chcę wzbudzać w tobie oczekiwań na przyszłość, której sam nie potrafię sobie wyobrazić.

- I tak będę czekała. - Z obojętnością wzruszyła ramionami, burząc tym gestem grzywę miodowych pukli. Czujnie obserwowała znad kolan chodzącego tam i z powrotem elfa.

- Leos…

Est odetchnął głęboko i opadł na ziemię tuż obok niej. Zdążył już przywyknąć do fruwającego wokół pyłu, ale nie do nieprzyjemnego drapania w nosie i gardle. Przeczesał dłonią czarne, zlepione potem włosy i zapatrzył się przed siebie.

- Pytałaś, co tutaj robię – napomknął, kierując rozmowę na inne tory. - Otóż, staram się umocnić więź z żywiołami. Próbuję nakłonić ziemię, aby szybciej się odnowiła, pomóc jej w regeneracji, zanim zrobi to sama natura. I jak tak słucham sam siebie, to wyjątkowo idiotycznie to brzmi.

- Est, to nie brzmi idiotycznie. To brzmi jakby wymagało od ciebie wielkiego poświęcenia i mnóstwa wyrzeczeń! - Czuły słuch półsmoka wyłapał w jej słowach cień ostrożności. - Dokładnie pamiętam nasze dyskusje o twoich zdolnościach. Nie chciałeś się nimi obnosić ani ich kontrolować. Co się zmieniło?

Nie czyniła mu wyrzutów, po prostu trzeźwo stwierdziła fakty. Miała rację, lecz w jego rozumieniu było to lata temu. Od tamtej pory przeszedł ogromną przemianę, chociaż sam tego nie dostrzegał.

- Owszem, Leos, tak było. Ale podczas bitwy zyskałem pewność, że to nie pobożne życzenia oraz chęć żywiołów do zaspokajania moich zachcianek uratowały mi skórę. Dopiero wtedy pojąłem, że one po prostu są posłuszne mojej woli, nie ma w tym nic z naiwnego myślenia, że chcą to robić niczym żywe stworzenia posiadające własną. One po prostu , a ja je po prostu wykorzystuję. Pada deszcz? Wspaniale! Zmuszę wodę i powietrze, by mnie omijały. Płonie ogień? W porządku, niech zgaśnie albo przyjdzie się trochę połasić!

Cynizm nie pasował do jego natury. Otrzeźwiony opryskliwym tonem swego głosu Est zdał sobie sprawę, że przemawia przez niego zgorzknienie oraz samotność. Udręka złapała go za kark i potrząsnęła nim, tak jak pies potrząsa schwytanym w szczęki szczurem. Uzmysławiając to sobie, nabrał wreszcie pokory.

- Jestem egoistą, Leos. Przez cały ten czas wydawało mi się, że jestem kimś innym. Bo chciałem być kimś innym. Kimś lepszym.

- W takim razie jesteś egoistą, który bezinteresownie uratował czarodziejce życie, pokochał durnego rozrabiakę i za wszelką cenę stara się spełnić oczekiwania reszty – podsumowała nieprzejednana dziewczyna, wzrokiem świdrując go na wskroś. - Jeżeli ty jesteś egoistą, to kim ja jestem? Kim wszyscy naokoło są. - Est usiłował zaprzeczyć, lecz nie pozwoliła mu dojść do słowa. - Tak, jasne, są egoistami, każdy człowiek, elf, krasnolud, ork też. Każdy, nawet cnotliwy paladyn ma cel do osiągnięcia, zadanie do wykonania. Czekaj, daj mi dokończyć. Chodzi mi o to, że ratując mnie, zrobiłeś coś dobrego dla obcej osoby i sam zapewne poczułeś się lepiej. Wiążąc się z Colem oddałeś mu siebie, zarazem zgarnąłeś też na własność jego miłość. Chcąc być jak najlepszym uczniem sprawiasz swojemu mistrzowi niewysłowioną radość, ale i ty sam z tego czerpiesz. Będąc przyjacielem dla nas, otrzymujesz w zamian naszą przyjaźń. Widzisz? Coś za coś. Egoizm nie jest taki zły, jak go pokazują. Ta cecha ma dwie strony, dobrą i złą. Wszystko zależy od tego, jak ją przedstawisz.

Zupełnie jak miłość… - przeszło Estowi przez myśl. Wszystko zależy od tego, jaki zrobię z niej użytek.

Poruszyła go perspektywa przyjaciółki. Była banalna, niemal infantylna, lecz dzięki temu błyskawicznie dotarł do niego sens jej wypowiedzi, trafił bowiem prosto do jego serca.

- Leos, jesteś cudowną dziewczyną. A ja jestem głupcem, bo nie mogę odwzajemnić twojego uczucia - zaśmiał się cicho, odsłaniając ostre koniuszki kłów. - Twój mąż będzie szczęśliwcem.

- Nie chcę męża innego niż ciebie.

- Leos, nie wracajmy do tego…

- Taka prawda! - fuknęła. - Upierasz się przy Colu, więc ja upieram się przy tobie.

- On był pierwszy.

- Czyli gdybym ja była pierwsza…

- Nie, Leos, idziesz w zdecydowanie niewłaściwym kierunku! - Rosnący na jego wargach milczący uśmiech przeobraził się w cichy chichot, a następnie w szczery, głośny śmiech. Od jak dawna już się nie śmiał? Zdawałoby się, że ostatni raz robił to wieki temu.

Czarodziejka również dała się porwać łagodzącemu napięcie odruchowi. Roześmiała się śmiechem pełnym piegowatego uroku oraz niewinnej słodyczy i burzowe chmury zasnuwające serce Esta nareszcie się rozstąpiły. Znów doznał rozpływającego się ciepła w klatce piersiowej. Nie czuł się już samotny i opuszczony. Nie był sam. I zrozumiał, że nigdy już nie będzie.

Wrócili razem do Twierdzy, ani na chwilę nie przerywając rozmowy. Mieli wiele tematów do przegadania, zaczynając od zielarstwa i alchemii, poprzez zaklęcia oraz zastosowanie magii, aż po najświeższe pieprzne ploteczki czy anegdoty dotyczące co ważniejszych osób zamieszkujących warownię. Esta onieśmielała bezpośredniość Leos i jak zwykle chętniej słuchał niż mówił.

Dowiedział się, że jego zuchwały wybryk nocą po bitwie przysporzył mu więcej sympatyków aniżeli wrogów. Najemnicy nie widzieli nic złego w jego odmiennych preferencjach - niejeden z nich otwarcie podziwiał brawurę białego elfa. Szczególnie sprzyjał mu oddział zwiadowców Colonella, który uchodził za surowego przełożonego. Taki postępek na oczach podwładnych było imponującym aktem odwagi i na szczęście nie zaszkodził reputacji przodownika. Jak zauważyła Leos, Col w oczach swoich ludzi nabrał charakteru, sam zaczął też traktować ich z niewymuszoną swobodą, będąc przy tym wyrozumiałym, lecz nie mniej wymagającym. Bez wątpienia poprawiło to relacje i morale w oddziale. Est z ulgą zaczerpnął powietrza, gdyż naprawdę często łajał się za swój pijacki wygłup.

Nie zabrakło także historyjek o Florze i jej kolejnych romantycznych podbojach; o Orwellu, wybitnym adepcie, który mimo młodego wieku prężnie awansował w hierarchii czarodziejów oraz o jednym z ciężko rannych sztukmistrzów powracającym do zdrowia. Est wyznał, że uradowała go wieść, iż Leos nic nie stało się podczas starcia.

Przy kolacji pamięcią cofnęli się do pierwszej bitwy, w której obydwoje brali udział. I chociaż nie był to zbyt przyjemny przedmiot konwersacji, to samo towarzystwo czyniło go całkiem znośnym. Nie spieszyli się z jedzeniem, nikt też nie zakłócał ich spokoju. Est dawno już nie czuł się tak dobrze. Wreszcie znalazł się ktoś, z kim mógł pogawędzić o byle czym, uciec od myśli i trosk. Czuć się jak zwykły uczeń zwykłego kolektywu magów, a nie Zaklinacz Żywiołów, półsmok, prawdopodobnie jedyny żyjący na Khaldunie przedstawiciel swojej rasy. Chociaż przez moment był jak Leos, Colonell, Orwell czy inny zwyczajny człowiek.

Po zjedzonym posiłku w dobrych nastrojach rozeszli się każde w swoją stronę. Zapytany, dlaczego udaje się do gabinetu administratora, odparł zgodnie z prawdą, że pod nieobecność mistrza musi zająć się zleconymi mu obowiązkami. Nie zamierzał informować przyjaciółki o prywatnej wymianie listów między nim a rycerzem-dowódcą z Adeili. O jego chytrym planie wiedział tylko mistrz i wolał, aby tak zostało.

Tak jak Est się spodziewał, nocny drapieżnik przyozdobiony majestatycznymi „uszami” już siedział na parapecie. Chłopak natychmiast odebrał list i przeczytał uważnie słowo po słowie. Docierając do ostatniego akapitu zastygł w osłupieniu. Gdyby był człowiekiem, jego policzki zapłonęłyby szkarłatem. Czyżby paladyn pomylił adresatów? Est zajrzał nawet na gładki tył kartki, ale cała reszta listu zgadzała się z ciągiem konwersacji. Przeczytał go ponownie, lecz jakby wyrwane z kontekstu zdania nie pasowały do całości, były wręcz bezsensowne.

- Jak rany, ty chyba sobie żarty stroisz… - mruknął w przestrzeń, wypuszczając z bezwolnych palców arkusz zwijającego się białego papieru. - Nie ma dnia, żebyś o mnie nie myślał? Czy to próba wyprowadzenia mnie z równowagi? Jak rany… Pewnie doskonale się bawisz pisząc takie rzeczy. Na dodatek jesteś mną zaintrygowany, co? I te niezagojone rany. Owszem, mamy coś wspólnego, sir Aarimie. A mianowicie to, że diametralnie różnimy się od ludzi. Różnimy się od siebie.

Est bezwiednie dotknął wybrzuszenia szwu pod opatrunkiem na szyi. Rozsiadł się wygodniej na krześle mistrza i złapał za pióro z zamiarem rozpoczęcia pisania listu, gdy nagle myśli wyparowały niby rosa w promieniach letniego słońca. Kilkakrotnie podchodził do napisania czegoś logicznego, lecz jego grafomania wołała o pomstę do nieba. Kolejna kartka papieru skończyła w postaci ciasno zmiętej kulki zalegającej na podłodze. Strata papieru ubodła go, był to w końcu towar luksusowy, ale przecież musiał odpisać, nie mógł pozostawić rycerza-dowódcy bez odpowiedzi.

Czy sir Aarim napisał to celowo? Starał się rozstroić oponenta, by popełnił podstawowy błąd? A jeśli było to szczere wyznanie? Est pamiętał to spojrzenie złotych oczu w sali audiencyjnej, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Albo gdy rozmawiali twarzą w twarz w garnizonie, czy też kiedy niemal został przez niego zabity pod murami Twierdzy. A teraz...

Nierozgarnięty chłopak wziął się w garść, uchwycił jednej tylko myśli dryfującej w głowie i zaczął pisać z rosnącym przeświadczeniem, że posiada niebywały dar przyciągania dziwaków. Postanowił, że odpowie w podobnym stylu, prezentując własne stanowisko i wyznając, nad czym aktualnie pracuje, jakby mogło przydać mu to wartości w oczach księcia. Pospiesznie kreślił nierówne litery i modlił się w duchu, aby odpowiedź nie zabrzmiała zbyt zdrożnie. Chodziło mu o coś zupełnie normalnego, czego nie umiał w prosty sposób przekazać za pomocą słowa pisanego. Był świadom, jak ubogi jest jego słownik, lecz nie mógł już nic na to poradzić. Jeżeli miał się pogrążyć, to niechaj tak będzie, niech utonie w tym bagnie po końcówki długich uszu.

Gdy inkaust wysechł, zwinął pismo i zapakował w cylinder przy sowiej nodze, nagradzając ją przy okazji ostatnim szczurem, którego z chęcią przyjęła. Tym razem nie czytał swojego wątpliwego dzieła przed wysyłką. Postawił wszystko na jedną kartę i zdecydował się cierpliwie wyczekiwać jutrzejszego wieczoru, jako że zdenerwowaniem nic tu nie wskóra.

Opuszczając wysprzątany gabinet rozmyślał już tylko o tym, aby złożony na cztery części list nie dostał się w ręce Cola.

***

Dzień trzeci, czwarty oraz piąty zlały się w jeden strumień identycznych wydarzeń. Est wstawał o brzasku, prędko pochłaniał śniadanie we wspólnej jadalni i szedł na zniszczoną ziemię w sobie tylko znanym celu. Potem, przybity poniesioną klęską, maszerował do stołówki spożyć kolację, aż wreszcie zasiadał do korespondencji. Nie miał z kim porozmawiać, ponieważ Leos od samego rana do późnego wieczora ćwiczyła koncentrację oraz inkantacje, a z nikim innym nie życzył sobie zacieśniać więzi. Poniewczasie zorientował się, że od bitwy ani razu nie spotkał alchemika. Nie miał pojęcia czy Travis w ogóle był w Twierdzy. Nie znalazł jednak czasu, by to zweryfikować, bo gdy sen zakradał się za czarne mury, chłopak ruszał do łaźni oczyścić ciało i umysł.

Któregoś razu Est przezwyciężył obawy i udał się do Świątyni Sarvatesa, wieżyczki z czarnego kamienia skrytej pośród bujnych ogrodów oraz zielnych grządek. Nigdzie nie dostrzegał Oswyna, dlatego też z oporem zaczepił jednego z nowicjuszy, prosząc o spotkanie z kapłanem. Nie czekał długo.

Mężczyzna o charakterystycznej kanciastej szczęce i kasztanowatych krótkich włosach powitał go oszczędnym skinieniem głowy. Jego niebieskie oczy z wprawą otaksowały smukłą postać, zatrzymując na opatrunku opasającym szyję. Gestem zaprosił pacjenta do najbliższej alkowy, gdzie nakazał mu rozebrać się do pasa, by móc odwinąć bandaże i z uwagą obejrzeć szwy. Rany zagoiły się, więc kapłan sprawnie pozbył się grubych nici i choć zażenowany Est szykował się na ból, to wrażenie owo przypominało raczej nieprzyjemne łaskotanie - równie nieprzyjemne, co świadomość blizn wojennych szpecących nieskazitelnie gładką skórę. Nie był z nich dumny. Ich wypukła szarość uwydatniała jego porażkę.

Zaciekawienie samego Oswyna także mu nie pomogło. Kapłan mało taktownie podkreślił, iż poprzednie, głębsze rany na nadgarstkach zagoiły się w zdumiewającym tempie, natomiast te, dziwnym zrządzeniem losu, wymagały ingerencji felczera. Półsmokowi nie spodobał się ten temat, a już na pewno nie przekonał go niezdrowy błysk w oku człowieka, który niegdyś chciał poddać go badaniom i eksperymentom. Est podziękował mu za pracę, założył znoszony bezrękawnik i pędem opuścił cuchnącą środkami odkażającymi salkę. Bał się tego człowieka jak nikogo innego. Nawet Niedźwiedź nie budził w nim tak nieokreślonego lęku jak Oswyn od Sarvatesa. Widział, do czego zdolni są czciciele Wszechmocnego Anatoma i bynajmniej nie miał ochoty spędzać w budynku szpitalnym więcej czasu niż było to konieczne. Dotykając odsłoniętych, pobrużdżonych blizn, co tchu przemknął przez dziedziniec w drodze do pustej sypialni.

To było z końcem piątego dnia, a nic nie wskazywało na to, by szósty miał czymkolwiek odbiegać od poprzednich. Est zaczął tracić wszelką nadzieję na spełnienie swoich zamierzeń. Pogorzelisko po raz kolejny stało się jego prywatną areną zmagań, na której siłował się z zaporą umysłu. Znacznie lepiej radził sobie teraz z wyciszaniem, dzięki czemu dużo szybciej do niej trafiał, ale wciąż nie mógł jej przebyć. Brakowało mu już pomysłów i nijak nie potrafił zjednać sobie tego opornego żywiołu, jak gdyby ziemia była głucha na jego wezwania.

Z duszącym poczuciem klęski leżał na plecach i z rękami rozłożonymi na boki szukał wskazówki w otaczającej go przyrodzie. Odznaczające się filigranową elegancją białobrzuszki śmigały po niebie wykonując skomplikowane figury i raptownie zmieniając trajektorię lotu w pogoni za owadami. Coraz gęstsze chmury mknęły po błękicie, gnane porywistym wiatrem zapowiadającym niepogodę. Gwałtowne zrywy powietrza targały przydługimi czarnymi włosami i rozkosznie chłodziły rozgrzaną słońcem skórę. Rześki zapach niósł obietnicę deszczu popękanej, wysuszonej ziemi, wszelkim roślinom oraz drzewom sięgającym korzeniami daleko w głąb podłoża.

Korzenie.

Z nagła olśniony usiadł prosto, niechcący zwracając na siebie uwagę rozleniwionych upałem wartowników. Przecież wcale nie musi osiągać kresu możliwości ani wyrzucać myśli z głowy. Wystarczy się skupić, zwizualizować sobie wszystko do granic prawdziwości, aby w sferze metafizycznej nabrało realnych kształtów. Tak jak w przypadku ognia, wiatru i wody musi wiedzieć, czego chce. Nie, musi być tego pewien. I urzeczywistnić to!

Wstał z pylistej ziemi i zamykając powieki, ugiął ręce w łokciach. Wznosząc je na wysokość ramion ściągnął łopatki, po czym skoncentrował się na swojej sylwetce. Wyizolował ruch każdego mięśnia patrząc oczyma wyobraźni jak kurczą się i rozciągają pod śnieżnobiałą skórą, która zaczęła nieznośnie mrowić. Esencja w jego ciele przepływała ospale wraz z krwią wypełniającą żyły, życiodajnym sokiem napływającym do kończyn. Jego uszu dobiegały głuche, miarowe uderzenia, które z początku przyjął za szemrzący w skroniach puls. Nie rozpoznał momentu, w którym zaczął się zapadać, ponieważ wydawało mu się, że unosi się nad powierzchnią wzburzonej wody, a wokół szaleje niszczycielski sztorm. Odległy grom wybrzmiał echem pod czaszką, lecz nie zdołał zagłuszyć rytmicznego dudnienia przywodzącego na myśl pracujące serce kolosalnego stworzenia.

Est poddawał się tej melodii życia wchodząc w trans i tracąc panowanie nad tym, co działo się wokół jego fizycznej powłoki. Stał się bezbronnym, wystawionym na atak istnieniem. Problem tkwił wewnątrz niego samego, a nie na zewnątrz, dlatego skupił się na tym, co ciągnęło go ku sobie.

Jednostajne odgłosy przybrały na sile, aczkolwiek dawało się w nich wyczuć łagodną nutę typową dla dźwięków matczynego ciała: bicie serca wywołujące wrażenie absolutnego bezpieczeństwa. Est zapragnął zasnąć, oddać się temu rozkosznemu zapewnieniu rodzicielskiej miłości, już na zawsze otulony jej ciepłem i czułością. Jego cichuteńki niemowlęcy puls dostroił się do jej olbrzymiego kojącego tętna, szumiącej nieprzerwanie kołysanki. Oba serca, to maleńkie i to ogromne, biły jednakowym rytmem, pompując tę samą krew. Kiedy nieśmiało rozchylił powieki, widział wyłącznie przytłumione światło, gdyż kochająca matka chroniła jego nowo ukształtowane oczy przed oślepiającym blaskiem świata zewnętrznego. Własną skórą osłaniała go przed czyhającymi nań niebezpieczeństwami.

Bardzo chciał zasnąć, a naturalna melodia wielce mu to ułatwiała. Chciał zasnąć i nigdy nie opuszczać tego najprzyjemniejszego miejsca, łona matki, w którym nie istniały zmartwienia ani ból. Nie było nic, czym mógłby się zadręczać. Był tylko on i nadopiekuńcza żywicielka, przejmująca z wolna jego życie, wchłaniająca energię i zastępująca ją swoją…

Nie - cichy sprzeciw rozpłynął się w wyciszonej jaźni Esta. – W tej rzeczywistości nie istnieje siła będąca w stanie mną władać!

Wrażliwy na wszelkie subtelne niuanse w oddziaływaniu otoczenia Est odzyskał władzę nad umysłem i spróbował się wyrwać, lecz nieznana moc powstrzymywała jego ruchy. Im mocniej szarpał, tym silniej trzymały go więzy. Uczucie bezsilności przeistoczyło się w atak paniki, który prędko zignorował, poszukując ratunku z opresji. Nie rozumiał, co rozgrywało się w jego wnętrzu, ale to on był panem swego ciała i rozumu, to on decydował o wszystkim, co zachodzi w środku i na zewnątrz! I chociaż obca moc spowijała go szczelnie, poradził sobie z nią bez kłopotu, gdy odgadł metodę jej działania: uśpiła jego czujność i wykorzystała słabość zwodząc pierwotnymi doświadczeniami, jakie przechowywała jego podświadomość.

Zaklinacz Żywiołów był wściekły. Tak nagły przypływ furii winien go zaniepokoić, jednak w tej chwili odczuwał wyłącznie potrzebę wyładowania burzy emocjonalnej rozdzierającej go na strzępy. Słyszał pomruk nieopodal, gniewny ryk pioruna rosnący z każdą sekundą i nim pojął, że to on sam jest źródłem tego dźwięku, jego niewidzący wzrok przenikał już przez zasłonę zacinającego deszczu. Pragnął rozszarpać niedostrzegalnego przeciwnika i nic sobie nie robił z intensywnej ulewy będącej dla niego wyłącznie drobną niedogodnością zepchniętą na dalszy plan. Rozszerzone skaleonie ślepia płonęły jaskrawą zielenią, gdy napiął mięśnie w ostatecznej próbie uwolnienia się z więzów czystej magii. Złowieszczy warkot zrodził się w okolicy piersi, a kiedy szarpnął ramionami, nienazwana moc pękła niczym kruchy lód pod naporem jego woli. Był silniejszy. Od samego początku był potężniejszy niż wszystko inne na tym świecie. Zdominował i podporządkował sobie moce, jakich dotąd nie znał. Czuł, jak przepływają przez niego wraz z deszczem chłoszczącym ciało, wnikają do wewnątrz, do krwioobiegu, mkną prosto do serca, skąd rozlewają się po organizmie cierpkim doznaniem dzikiej satysfakcji i niemal ekstatycznego spełnienia. Gotów na przyjęcie potęgi, od której mógł postradać zmysły, pijany  był zwycięstwem, które miało odurzający smak ambrozji.

Wreszcie był sobą!

Wyrzucił w górę pięści w geście euforycznego triumfu, prosto ku rozbestwionemu żywiołowi, a ziemia wokół niego ruszyła na bezgłośny rozkaz. Wznosząc się błotnistym murem zasłoniła go przed rozszalałą wichurą, zamknęła w ciepłych matczynych objęciach. A gdy uderzenie serca później opadła, niezwyciężony Zaklinacz Żywiołów klęczał w czarnym błocie, zaś deszcz nie szczędził umęczonego, padającego nieprzytomnie ciała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz