niedziela, 12 października 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 30

 

- Nie próbuj czynić mi wymówek, Zrzędo! Doskonale wiem, po co tam jedziemy i możesz być pewien, że nawet twoje argumenty nie zmienią mojej decyzji!

Colonell był wściekły. Niby rozjuszony wilk uwięziony w klatce chodził w tę i we w tę po gabinecie starego doradcy. Co rusz poprawiał strzeleckie rękawice i sprawdzał zabezpieczenia sztyletów u pasa. Jego spojrzenie ciskało gromy. Cała napięta sylwetka emanowała ukierunkowaną wrogością.

Znający te wybuchy Mag odetchnął przeciągle. Dopiął guziki czarnej skórzanej kurtki i popatrzył na dawnego wychowanka z tym nieodgadnionym wyrazem, który zawsze gościł na jego pomarszczonym obliczu w chwilach, gdy dostrzegał podobieństwo młodzieńca do porywczego Tyrda.

- Bynajmniej nie zamierzam tego robić, Colonellu. I zechciej mi wierzyć, nie popieram makiawelistycznej postawy przywódcy. Jadę z nim w celach czysto reprezentacyjnych, nie godzi się bowiem, by Jego Majestat pozbawiony świty niczym zwykły prostak objeżdżał włości zwyciężonych.

- Daruj sobie tę gadkę, mnie nią nie kupisz! - Col naskoczył na niezłomnego doradcę, zbliżając się doń raptownie. - Starego chyba do reszty popierdoliło skoro myśli, że ożenię się z pierwszą lepszą panienką z możnego domu! Niedoczekanie jego, ot co! - Wyrzucił w górę opancerzone ramiona, jakby w ten sposób wyrzucić mógł z siebie kipiący w nim gniew. - Odstawię mu tak cudny dworski teatrzyk, że się nie pozbiera! I choćbym miał zostać okrzyknięty dezerterem, to wyrżnę w pień każdego, kogo za mną pośle!

- Młodzieńcze, to nie będzie konieczne…

- Nie doszłoby do tego - wszedł mu w słowo przodownik - gdybyś zgodnie z obietnicą zyskał nam szansę opuszczenia Twierdzy! Sądziłem, że misja w Adeili nią będzie, ale nie! Zapomniałeś już o tym, Magu? Czyżby wiek ćmił ci umysł?

Sędziwy mnich wyprostował się i uniósł bezwłosą głowę, hardo odwzajemniając nieprzejednany wzrok górującego nad nim zwiadowcy.

- Zapewniam, młodzieńcze – zripostował niemal szeptem - iż mój umysł nigdy nie był równie ostry jak teraz. I zważaj na ton, jakim się do mnie zwracasz, albowiem dłużej nie będę tolerował twych kaprysów, młody Niedźwiedziogrzywy. Pragniesz uciec od prawdy o swoim pochodzeniu, a robisz wszystko, by wielce się jej przyrównać. Rozumiem twój gniew, wszak ucisk rodzi frustrację, lecz nie pojmuję twojej niewiary w moje możliwości. Wszystko, co czynię, czynię z myślą o moim uczniu, jako że od niego zależy nasza przyszłość. I jest on na najlepszej drodze, by samodzielnie wywalczyć sobie rzekomą wolność. Wywalczyć ją dla was obu, gdyż bez jednego drugi nie ma szans na przetrwanie w powstającym na nowo świecie.

Doradca chwycił leżące na blacie biurka eleganckie rękawice jeździeckie i stanowczym krokiem ruszył do drzwi wyjściowych. Tracący rezon Colonell zmuszony był się odsunąć, inaczej przygarbiony człowiek taranem zepchnąłby go ze swej drogi.

Wytatuowany zwiadowca spojrzał w kierunku migoczących za oknem świateł ręcznych latarenek. Na dziedzińcu gromadziła się już niewielka drużyna, która tuż przed świtem wyruszyć miała w podróż ku włościom Marala Westermina, jednego z pobitych szlachciców wręcz palącego się, by nawiązać przyjacielskie stosunki z przywódcą Kompanii Najemnej Niedźwiedzi.

Przed świtem… Cola przeszył zimny dreszcz. Tuż przed świtem dzieją się najgorsze rzeczy.

Według powszechnie panujących w Estarionie zasad, ziemie zwyciężonych należały do zwycięzcy, co było, cóż, poniekąd sprawiedliwe. Jednakże w praktyce znajdowało to odniesienie do rzeczywistości wyłącznie na obszarach autonomicznych, niezależnych od Kodeksu Zakonu Paladynów, na mocy którego rycerz-dowódca miasta opiekuńczego - w tym przypadku Asvill - miał pełne prawo interweniować w obronie zagrożonego wasala. Zatem nagła chęć bratania się mogła być ze strony przebiegłego Westermina zmyślnym wybiegiem, pułapką mającą zamknąć w potrzasku nie tylko przywódcę najemników oraz jego doradcę, ale i pierworodnego, który w innym wypadku gotów był poprowadzić krwawą odsiecz przeciwko próbującemu szczęścia arystokracie.

Colonell liczył, że jego obawy zbyt dalece wypływają na wody ponurej fantazji. Nienawidził paladynów z całego serca, lecz przyznawał niechętnie, że nie byli to ludzie wykorzystujący podstęp. Kierowali się honorem i prędzej rzuciliby wyzwanie Twierdzy, aniżeli uczestniczyli w rzezi na ziemiach wasali. Co nie zmieniało faktu, że sam wasal mógł nająć wolne miecze i przygotować zasadzkę na niczego nie spodziewające się Niedźwiedzie.

Nie, takie myślenie nie prowadzi do niczego dobrego. Powinien dogonić Zrzędę i jeśli nie przeprosić, to przynajmniej spuścić z tonu. Staruszek niczym przecież nie zawinił.

Nie odwracając wzroku od gęstego mroku na zewnątrz, Colonell wycofał się pod drzwi. Ostatni rzut oka na pląsające w chybotliwym blasku cienie formujące oddział konnych i już przekraczał próg rozjaśnionego pochodniami korytarza, w głębi którego dojrzał oddalającego się mnicha w jednolitym stroju podróżnym. Dogonił go truchtem.

- Przepraszam Magu, nerwy mnie poniosły - zaczął cicho, równając krok z dawnym wychowawcą. - Niepokoi mnie sytuacja, w jakiej się znajdujemy. Powinniśmy zabrać ze sobą Estiego. Jego umiejętności mogą ocalić nam życie.

- Zakładasz najgorsze, Colonellu?

- Zawsze mam na uwadze wszelkie ewentualności - odparł urażony przodownik.

- Estalavanes powinien pozostać w Twierdzy, młodzieńcze. Ma do wykonania dwa zadania, którym musi podołać samodzielnie. Cokolwiek się wydarzy, poradzimy sobie.

- A co z jego mocą? Pobierałeś ją ostatnio?

Mnich zatrzymał się i wbił przenikliwe wejrzenie w malowany profil zwalniającego krok Niedźwiedziogrzywego. Młodzieniec obrócił się ku niemu, a nieme pytanie wygięło jego ciemne brwi.

- Nie musiałem, Colonellu - mruknął enigmatycznie Mag. W myślach rozważał właśnie odpowiedź na najważniejsze pytanie, jakie nie tak dawno zadał mu uczeń. - Ty już to zrobiłeś.

- Że co zrobiłem?

- Przejąłeś część mocy Estalavanesa - wyjaśnił Mag. - Wedle moich przewidywań, w drugim dniu po bitwie powinienem był pobrać jego esencję, ale ta gwałtownie zmniejszyła swój poziom. Ubiegając twe pytanie, Estalavanes nie zużywa mocy jak magowie, w związku z czym magazynuje ją w sobie i zmuszony jest oddawać nadmiar użytkownikom, ewentualnie poszukiwaczom magii.

- Skąd o tym wiesz? - Zdenerwowany zwiadowca podszedł do rozmówcy, równocześnie zniżając głos do szeptu. - Po czym to poznajesz?

- Wystarczy mi krótkotrwały dotyk, by to ocenić - odrzekł wychowawca, wspominając jak często ostatnimi razy niby przypadkiem dotykał odsłoniętej skóry ucznia czy to poklepując go po ramieniu, czy też dźwigając z desek sali ćwiczeń. - Energia tego chłopca wciąż wzrasta. Czyżby zupełnie nieświadomie odkrył sposób na pozbywanie się z organizmu nadmiaru mocy?

- Jak… jak to się przejawia? - Colowi zaschło w gardle na myśl, że przez jego ciało przeszedł ładunek mocy. Nerwowym ruchem przeczesywał włosy, aż palce spoczęły na karku. - Inaczej. Co trzeba zrobić, by przejąć czyjąś energię tajemną? I co czuje osoba, która taką energię otrzymuje?

Starzec przyjrzał się łowcy z zaciekawieniem.

- Esencję magiczną można przekazać wyłącznie poprzez bezpośredni kontakt skóry ze skórą będącą naturalną barierą utrzymującą energię w ciele magicznym. Poszukiwacze magii są w stanie wyrwać tę energię z użytkownika bez jego akceptacji, zaś użytkownicy z własnej woli potrafią oddać esencję osobom zarówno magicznym, jak i niemagicznym. Magiczni przejmują na użytek tę dawkę energii, natomiast niemagiczni… Cóż, tutaj sprawy się komplikują. Energia fizyczna neutralizuje działanie obcej energii magicznej, łączy się z nią i na drodze syntezy znika, pozostawiając po sobie wrażenie podobne zmęczeniu oraz upojeniu alkoholowemu. Im większy ładunek przyjmuje niemagiczny organizm, tym silniejsze są odczuwalne skutki uboczne tego procesu.

Wstrząśnięty Colonell przyłożył dłoń do czoła. Wpatrzony w odległy punkt zdawał się nie słuchać co mówi do niego stary mędrzec, pamięcią wracając do swojego pierwszego razu z Estim. Tak, poczuł dokładnie to, o czym mówił Zrzęda.

- Kurwa… - wycedził mało elegancko.

- Gratuluję, młodzieńcze - Mag wyminął oszołomionego kompana i przewrotnie się uśmiechając, klepnął go w osłonięty naramiennikiem bark. - Właśnie pozbyliście się najtrudniejszej przeszkody.

***

Est nie pamiętał już, kiedy ostatni raz spał sam. Jeszcze do niedawna nie wyobrażał sobie dzielenia łóżka z kimkolwiek, a teraz nieobecność Colonella odbiła się na nim niespokojnym snem. Całą noc budził się z nieokreślonym lękiem i poczuciem braku czegoś cennego. A była to dopiero pierwsza samotna noc.

Zbudził się skoro świt i wyszedł na balkon zaczerpnąć rześkiego powietrza. Żywił nadzieję, że dojrzy partnera na dziedzińcu, a ich spojrzenia spotkają się choć na moment, lecz nie dostrzegł nikogo prócz handlarzy wykładających towary na stanowiskach w cieniu bramy. Delegacja musiała wyjechać znacznie wcześniej.

Odejście bez pożegnania było dla Esta czymś nowym. I bardzo mu się ta nowość nie podobała. Nie mógł jednak obwiniać przyjaciela za to, co robił w imię powinności. Poza tym sam całkiem niedawno popełnił identyczną głupotę podyktowaną nie obowiązkiem, a egoistycznym pragnieniem ucieczki od nawarstwiających się problemów. Oraz ludzi, których dotyczyły. Jakby nie patrzeć, Colonell był na tyle uczciwym, by zostawić chociaż krótką, naprędce spisaną wiadomość.

Est westchnął z rezygnacją i przecierając powieki zawrócił do komnaty. Po co zaprzątać myśli rzeczami, na które nie miał wpływu? Musi rozplanować dzień ze szczególną starannością: uwzględnić trzy sycące posiłki, ćwiczenia rozciągające, odwiedziny w pracowni Travisa i wieczorny list do rycerza-dowódcy. Jeżeli chciał w zdrowiu, zarówno fizycznym jak i psychicznym, przetrwać ten ciężki okres, to musiał wpaść w rutynę. Mistrz i Colonell wyjechali ku dalekiemu Asvill i prędko nie wrócą. Z tą świadomością mógł się pogodzić, ale konieczne było skupienie się na czymś konkretnym oraz czasochłonnym. I pilnowanie, by nie stracić poczucia czasu.

W drodze do jadalni męczyły go już zgoła inne zmartwienia.

Po wczorajszej kolacji napisał pierwszy list i drobiazgowo omówił z mistrzem plan obejmujący rokowania z sir Aarimem Asmodeuszem. Opiekun objaśnił Estowi najistotniejsze kwestie związane z paladynami, w tym wyjątkowy talent Niebianina pozwalający mu pokonywać duże odległości w stosunkowo krótkim czasie. W mniemaniu chłopaka wszystkie umiejętności księcia Estarionu są wyjątkowe, lecz zatrzymał tę opinię dla siebie. Słuchał za to skwapliwie tego, co miał mu do przekazania nauczyciel i zapamiętywał informacje, którymi mógłby posłużyć się podczas korespondowania z rycerzem. Podejmie się szalenie ryzykownej i niebezpiecznej gry z przeciwnikiem, który osiągnął w niej biegłość, o ile nie mistrzostwo. Niemniej Mag wierzył w niego i prosił, by on sam w siebie uwierzył. Nie gniewał się na podopiecznego, opryskliwą manierę z porannych ćwiczeń usprawiedliwił natłokiem niezwykle irytujących zajęć, co półsmok przyjął z niemałą ulgą.

Sala jadalna we wczesnych godzinach porannych była prawie pusta. Zamyślony chłopak usiadł przy pierwszym lepszym stole i postawił na blacie tacę z jajecznicą, mącznymi plackami oraz kubkiem wody. Skoncentrowany na jedzeniu nie zwrócił uwagi na nieoczekiwane towarzystwo zajmujące krzesło naprzeciw niego.

Ciemnoniebieskie oczy przez dłuższą chwilę badały jego białą twarz, aż wreszcie zniecierpliwiona czarodziejka odezwała się, przyciągając wzrok półsmoka nie do końca zdającego sobie sprawę z miejsca, w którym przebywał.

- Jesteś dziś jakiś otępiały. - Przechyliła głowę, a miodowe pukle przysłoniły jej piegowaty policzek. - Czemu zostawili cię samego? To dziwne, że mistrz jedzie bez swojego ucznia.

Dziewczyna nie szukała tematu do plotkowania. W jej głosie brzmiała autentyczna troska, na którą Est nie miał ochoty odpowiadać. Ale uprzejmość wygrała z lojalnością wobec siebie samego.

- Są miejsca, w których nie powinienem się pokazywać. Jak na przykład dwór szlachecki.

- Dlaczego? Nawet jeśli jesteś jedynym uczniem doradcy? - Mała Niedźwiedzica wyglądała na coraz bardziej skonsternowaną. Sięgnęła po widelec, nie odrywając badawczego spojrzenia od przyjaciela jedzącego raczej z przyzwyczajenia aniżeli głodu. - Przecież to nie ma sensu.

- Leos, ten celowy zabieg przywódcy ma więcej sensu niż przypuszczasz - rzucił Est na wydechu. Chciał zostać sam i nie myśleć już więcej o wyjeździe mistrza, lecz nie odważył się wygarnąć tego przyjaciółce. - I to nie pierwszy raz, gdy jestem sam.

- Biedaku. Strasznie to przeżywasz.

Współczucie w jej głosie sprawiło mu ból. Est spod nieznacznie ściągniętych brwi spoglądał na piromantkę i przełykał kolejne kęsy. Nie wiedział skąd wzięło się to doznanie, ale zaczynał tracić do niej cierpliwość.

- Dam radę, Leos, dziękuję. Powiedz lepiej, jak się ma twoja reputacja. Słyszałem plotkę, jakoby Małą Niedźwiedzicę odtrącił mężczyzna. Dla mężczyzny.

Zabrzmiał odrobinę zbyt złośliwie niż pierwotnie zamierzał, lecz na dziewczynie nie zrobiło to większego wrażenia. Dojadła omlet, odłożyła sztućce i ujęła w dłonie kubek, od niechcenia rozglądając się po wielkiej sali.

- Całkiem nieźle – stwierdziła wesoło. - Od tamtej pory otrzymałam już cztery oferty od starszych adeptów, w tym jedną od dziewczyny. Twój wyskok rozsławił mnie pośród potencjalnych zalotników. A co, martwiłeś się?

Mówienie o sobie w tak bezpośredni sposób przychodziło jej z naturalną łatwością, która cechowała ród Niedźwiedziogrzywych. Est nie przyzna, że zazdrości im tego. Tak jak zazdrości im pewności siebie oraz swobody w obyciu. On nigdy taki nie będzie. I chyba nie chciał być. Sam już nie wiedział, czego chce.

- Tak, martwiłem się o ciebie. Choć z drugiej strony po kłamstewku na nasz temat należało ci się z nawiązką. - Uśmiechnął się na to beztroskie wspomnienie.

- Ja też się o ciebie martwię, Est – wyznała, kładąc drobną rączkę na jego białych palcach i podniosła się z krzesła. - Widzę, że wolałbyś posiedzieć teraz sam, a jesteś z gatunku tych zbyt miłych, żeby mi to powiedzieć. I nie zapominaj, że poza Colem masz jeszcze przyjaciółkę.

Nie zdążył odpowiedzieć, bo Leos już zebrała swoje naczynia i odeszła w kierunku kuchni. Przyglądał się jej, dopijając wodę i rozmyślał nad tym, jak bardzo przypomina brata. Faktycznie, ostatnio trochę zaniedbał tę relację. Jeżeli nie zagryzą go wyrzuty sumienia, to wkrótce ona to zrobi. Wolałby tego uniknąć, lecz nie czas na zacieśnianie więzi z krnąbrnymi dziewczętami. Miał pracę do wykonania.

***

Est położył bukłak oraz tobołek z prowiantem na ziemię obok wbitego weń drzewca. Rozejrzał się dookoła i ujrzał ciekawskich wartowników wysoko na blankach. W przypływie niezrozumiałych emocji miał chęć skinąć im na powitanie głową, wstrzymał się jednak, kiedy wyobraził sobie, jak niepoważnie by to wyglądało. Niewątpliwie jeszcze dostarczy im rozrywki, choć aktualnie było mu obojętne co o nim sądzą. Mistrz i Col mają rację, niepotrzebnie bierze do serca cudze opinie.

Przez parę oddechów wpatrywał się w pogorzelisko szacując stopień zniszczeń. Jak okiem sięgnąć kawałki pogniecionego metalu i poszarpanych skrawków garbowanych skór sterczały spomiędzy zbitych grud oraz niewielkich kopczyków niczym szczątki wraku pływające na powierzchni milczącego oceanu. Przykucnął i rozgrzebał ziemię w poszukiwaniu żyznej gleby. Aby na nią trafić, musiał wykopać głęboki dół. Wreszcie wyciągnął ubrudzone aż po bark ramię, uklęknął na skraju i zajrzał do środka. Z ukłuciem żalu stwierdził, że tylko na wierzchu prezentowało się to tak koszmarnie. Wystarczyłoby, aby ktoś przekopał zniszczoną ziemię do poziomu, który wykopał on sam i sprawa załatwiona.

Nieszczęśliwy ciężko przysiadł na piętach, wzbijając tuman tłustego kurzu. Z roztargnienia potarł twarz brudną dłonią. Obrał za cel coś, czemu każdy mógł sprostać z pomocą tak prostego narzędzia jak łopata. Znów przegrał z rzeczywistością. Porwał się z motyką na słońce, podczas gdy tym słońcem był zaledwie promyk odbity w tafli wody…

Nie pozostało mu już nic innego jak bezradnie rozłożyć ręce i paść na plecy. Usiłując opanować narastające uczucie porażki gapił się w błękitne niebo, sunące powoli kłębiaste chmury i szybujące białobrzuszki.

Wystawił się na pośmiewisko. Po wczorajszej akcji z odmierzaniem i znakowaniem obszaru dziś doszedł do wniosku, że wszystko na nic. Natura w końcu sama się odrodzi albo ktoś ją wspomoże fizyczną pracą.

Z jego gardła wydobył się żałosny dźwięk będący połączeniem wciąganego powietrza i warczenia. Wysunął przed siebie obleczoną w rękawiczkę dłoń i obracał nią z wolna przed oczami, jakby zasłaniając je przed ostrym porannym słońcem. Może nie będzie to jego klęska? A gdyby potraktować to jako próbę sił? Ogień, woda i powietrze to ekstremalnie zmienne, niestabilne żywioły skłonne do współpracy. Ziemia jest inna. W stałych odmianach zasadniczo niemożliwa do ruszenia. Kamienie, skały, góry nie są tak podatne na oddziaływanie reszty żywiołów. Nie da się ich spalić, a woda i wiatr potrzebują lat, by je chociaż ukruszyć. Nakłonienie tego opornego elementu do współdziałania, zestrojenie się z nim…

Zestrojenie.

To jest to! Absolutne zestrojenie nie wymagające kontroli. Całkowita synergia. Swobodny przepływ żywiołów przez ciało, odczuwanie otoczenia poprzez ich nurt. Zrozumienie ich. Nie może nazywać się Zaklinaczem Żywiołów, jeśli nie jest w pełni zestrojony z pierwotnymi elementami tworzącymi ten świat. O tym mówił mistrz, kiedy rozmawiali na murach: nadszedł czas, abyś zaczął doskonalić nabyte do tej pory umiejętności oraz rozwijał kolejne, jakie przyjdzie ci odkryć. Tak jest!

Zmotywowany Est poderwał się na równe nogi. Dla pełnego kontaktu z ziemią zdjął buty oraz, po naprawdę długiej chwili wahania, także czarną rękawiczkę. Jeżeli którykolwiek z gapiów na murach dojrzy rozbłyski złota… Nie, nie miało to już większego znaczenia. Nadejdzie moment, w którym świat dowie się o artefakcie, zatem uparte podtrzymywanie tej tajemnicy było zbędne.

Maleńkie złote ogniwa błysnęły w promieniach słońca i zaraz zniknęły w czarnych suchych grudach pękających i kruszących się pod najlżejszym dotykiem. Est nie miał pewności czy jego metoda odniesie spodziewany skutek, ale nic nie stało na przeszkodzie, by w dogodnym czasie zmodyfikować sposób działania. Wystarczyło tylko zacząć.

Usiadł ze skrzyżowanymi nogami w pozycji medytacyjnej. Lekko pochylony, pozwolił dłoniom swobodnie opaść na zniszczoną, pokrytą pyłem i zaschniętą krwią ziemię. Przymknął oczy, rozpoczynając żmudny proces usuwania napastliwych myśli ze swojego umysłu. Chwytał jedną po drugiej i odrzucał poza granice świadomości, a gdy została już ona zupełnie oczyszczona, ją również zamknął i odepchnął, wkraczając w pustkę podświadomości. Tak jak wzrok przyzwyczaja się do pomroki, tak i on wewnątrz siebie zaczął z czasem rejestrować wszystko wokół z perspektywy zwykłego obserwatora. Jak gdyby był sobą równocześnie na dwóch płaszczyznach; wewnątrz siebie i obok siebie.

Doznanie to niezmiennie go przerażało, gdy widział siebie siedzącego na ziemi, a następnie ciemność pełną przenikających się zmysłów; wyczuwał woń kolorów, widział odcienie zapachów, jego fizycznej powłoki dotykały emocje, a on sam smakował własne uczucia. Był murem nie do obalenia, lecz równocześnie pozostawał obnażony jak nowo narodzone dziecię. Słabsze rozumy mogły oszaleć od pomieszania zmysłów, mistrz jednak dobrze poprowadził szkolenie wybitnego ucznia. Przy wsparciu Maga Est osiągnął najwyższy poziom percepcji, dzięki czemu umiejętnie potrafił oddzielić to, co prawdziwe, od tego, co wyobrażone, czyli emocjonalnej projekcji wystawionego na bodźce ciała.

Tak jak korzenie drzewa wnikają w głąb ziemi podążając za składnikami odżywczymi, tak i on wniknął w głąb siebie. Nie wiedział dokładnie czego szuka, lecz zdecydował się to znaleźć. Ślepy, po omacku poruszał się wewnątrz siebie i wokół siebie wyłuskując najdrobniejsze niuanse, najmniejsze wibracje esencji, zmarszczki mocy. I wtedy odnalazł to, czego szukał, a czego nie znał.

Było jak światło zrodzone z cienia. Jak coś powstające z niczego. Jak próżnia wypełniona po brzegi. Zbliżał się, czuł całym sobą ten jeden jedyny punkt, do którego nigdy nie dotarł. Zapragnął tam być, zobaczyć wszystko, co się w nim mieściło. Odkryć prawdziwego siebie.

Nie tym razem.

Est szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemniejący horyzont. Mrugnął kilkakrotnie, aż zapiekły go powieki. Dłonie miał zanurzone w ziemi po nadgarstki, a plecy bolały od zbyt długiego przebywania w pochylonej pozycji, lecz nie zważał na to. Nie orientował się, dlaczego tak nagle wyszedł ze stanu medytacji. Nic go przecież nie zaalarmowało. W zasięgu wzroku i słuchu nie było żywego ducha, nie wliczając ludzi stłoczonych na murach. Coś przerwało jego połączenie z otaczającym go światem. Tylko co?

Wstał powoli, podpierając się rękami, zaraz jednak opadł bez sił na jedno kolano. Pośladki bolały od długotrwałego siedzenia. Do nóg powróciło czucie w postaci dokuczliwego mrowienia. Szybka ocena sytuacji i już zyskał pewność, że gdy on błądził wewnątrz siebie, poranek zdążył przejść w wieczór. I to by było na tyle trzymania się przyjętego rozkładu dnia...

Prowizorycznie odgrodzony obszar nie wyglądał inaczej niż przed jego dzisiejszą wizytą. Nie powinien się poddawać, to nie jest cel, który można osiągnąć w ciągu paru godzin medytacji. To nie jest zjawisko, które można zrozumieć przy pierwszym podejściu. Jutro wróci i zacznie od poszukiwania miejsca wewnątrz siebie, w którym stracił kontakt ze sferą zmysłów. Teraz musiał zadbać o własne potrzeby. I zrealizować drugi śmiały plan.

Półsmok podźwignął się chwiejnie i rozejrzał za rękawiczką.

***

Przed kolacją postanowił skorzystać z łaźni. Wpierw musiał wziąć czyste ubranie i ręczniki z sypialni, a nie spieszył się, bo i nie miał do czego. Wracając do kwatery wstąpił do pracowni, ale światło było zgaszone, tylko aparatura posykiwała cicho, obwieszczając zakończenie ostatniego eksperymentu. Travis zapewne zaszył się w swej kwaterze i spisywał obserwacje w księdze, nad którą pracował od świtu do nocy.

Pokój Esta również był dobijająco pusty: wygaszony kominek, dwie zapalone lampki przy drzwiach, zatrzaśnięty balkon, posłane łóżko, nietknięte meble. Bezruch. I przytłaczająca cisza.

Półsmok stanął na środku i uważnie obejrzał pomieszczenie. Czuł się nieswojo w tak upiornie zimnym miejscu. Nie podobał mu się widok idealnie pościelonego łóżka. Nie czuł obecności Cola ani charakterystycznego zapachu ludzkiej skóry potwierdzającego niedawne odwiedziny partnera. Jakby nigdy nie istniał, a wszystko wokół umarło. Rozpacz była tak dojmująca, że z początku Est nie umiał jej nawet nazwać.

- Jak rany, Col… Co ty mi zrobiłeś, draniu… - Udręczony szept rozpłynął się w przestrzeni, gdy chłopak podchodził do komody. - Co ty ze mną robisz… - Wyjął to, czego potrzebował i skierował kroki tam, skąd przyszedł. - I co zamierzasz ze mną zrobić…

Brak drugiej osoby znów zaczynał przepełniać go nieuzasadnionym lękiem - wytracał ledwo utrzymywane poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało towarzystwo ulubionych ludzi. Nie pierwszy raz znalazł się w sytuacji, w której Mag i Colonell zostawili go samego, lecz ostatnim razem mógł ich przynajmniej odprowadzić wzrokiem. Wówczas realnym zagrożeniem był smok, który przyniósł zgubę zwiadowcom oraz paladynom. Teraz nawet nie wiedział, co podróżni mogą napotkać na swej drodze.

Chłopak czuł się bardziej wyobcowany niż kiedykolwiek przedtem i chociaż najemnicy traktowali go z szacunkiem, nieomal afirmacją, to jeszcze mocniej docierało do niego że jest inny, wyróżnia się, że to nie jego dom. I w końcu dosięgnęła go ta przykra świadomość. W przeciągu kilku sekund jego świat runął przy akompaniamencie ogłuszającego huku. Mury Twierdzy nie są domem. To nie cztery ściany, sufit i podłoga tworzyły podwaliny jego stabilizacji. To byli ludzie. Gdy ich zabrakło, zabrakło też tego kiełkującego uczucia przynależności do czegoś większego. Do rodziny.

Drzwi trzasnęły, aż futryny zadrżały w kamiennych ścianach, ale Est kompletnie się tym nie przejął. Dotychczas sądził, że poradzi sobie z tak długą rozłąką. Teraz nie był już tego taki pewien.

***

W łaźni zachowywał się całkiem zwyczajnie, aczkolwiek biorąc pod uwagę jego lęk przed innymi, było to zachowanie raczej nietypowe. Spłukał z siebie brud pod ciepłą kaskadą wody i owinięty wokół bioder ręcznikiem zszedł wydrążonym korytarzem na poziom basenów, nie bacząc na bezwstydnie roznegliżowanych mieszkańców Twierdzy. Koniec końców byli to sami mężczyźni, czarodziejki bowiem korzystały z balii kąpielowej na piętrze mieszkalnym wieży. Mało która była na tyle odważna - lub zdesperowana - by zapuścić się na dół, ryzykując spotkanie z dokazującymi golusieńkimi mężczyznami.

Niespełna tuzin najemnych oraz magów wypoczywało w płytszej części jednego z basenów i dyskutowało żywo. Wyglądali, jakby się kłócili, lecz uśmiechy na zarośniętych obliczach wojaków zdradzały pozytywne nastawienie do tematu. Półsmokowi wydawało się, że to ta sama grupka, którą często widywał w jadalni, wieloletni przyjaciele nie dbający o takie banały jak podziały klasowe. Pech chciał, że zajmowali akurat jego ulubiony basen. Z nietęgą miną prześlizgnął się obok nich, by usiąść dalej, tam, gdzie woda była najgłębsza.

Zanurzając się po brodę w obmywającym skórę cieple, wygodniej rozsiadł się na szorstkim kamiennym występie. Brudne bandaże nasiąkły wodą, ale szwy trzymały i nie było konieczności zachodzenia do świątyni, sam je wymieni w zaciszu komnaty. Czuł, że jest obserwowany. Byłby zignorował to odczucie, gdyby drgających uszu nie dobiegły niosące się echem zaproszenia z przeciwnego krańca parującego zbiornika.

Nie było takiej opcji. Nie chciał przebywać tak blisko ludzi, toteż grzecznie odmówił wzięcia udziału w rozmowie, tłumacząc się rychłymi obowiązkami. Obiecał im jednak, iż przy kolejnej okazji z ochotą przyłączy się do tak wesołego towarzystwa, mimo że wcale nie planował takiego biegu wydarzeń. Następnym razem przyjdzie zażyć kąpieli nocą, kiedy warownia pogrążona będzie we śnie.

Żeby nie wyjść na kłamcę opluskał się pospiesznie, utyskując, że nie może pozwolić sobie na dłuższy relaks. Przez cały doczesny pobyt w Twierdzy myślał, że gdy tylko ludzie staną mu się przychylniejsi, to zdoła nawiązać z nimi choć szczątkowy kontakt. Nic bardziej mylnego. Ich zainteresowanie zaczynało go przerażać. Co prawda w usposobieniu najemnych nie zauważał niczego, co świadczyłoby o ich niechęci, złośliwości czy odrazie. Nie wyglądali na wzburzonych jego osobą, nie obchodziło ich co i z kim robi biały elf w wolnym czasie. Nie bali się go, wręcz namawiali do zajęcia miejsca wśród nich. Traktowali go jak swojego, lecz on nie przestanie stronić od towarzystwa. Głęboko zakorzeniona uraza była zbyt silna. Już zawsze będzie odludkiem nie widzącym celu w zmuszaniu się do zmiany raz przyjętej metody postępowania. I tak niebawem opuści Twierdzę. Lekkomyślnym byłoby angażowanie się w nowe relacje.

Z tymi refleksjami pożegnał radosną kompanię i urękawicznioną dłonią podtrzymując namokły, zsuwający się z bioder ręcznik, ruszył w drogę powrotną do przebieralni. Poniekąd żałował, że nie przyjął zaproszenia. Chyba to jego zamartwianie się było nader przesadne...

***

Po zjedzonej w samotności kolacji został już ostatni punkt w harmonogramie Esta. Olbrzymi puchacz cierpliwie czyścił pióra na zewnętrznym parapecie gabinetu. W skórzanym cylindrze przytroczonym do jego nogi spoczywała przesyłka adresowana do Zaklinacza Żywiołów. Sowa nie wzbudziła niczyich podejrzeń, ponieważ zamieszkujące Smoczą Puszczę nocne ptaki często przylatywały do Twierdzy na polowanie, jako że myszy i szczurów było tu pod dostatkiem. Szczególnie że Złowieszczy Niedźwiedź obsesyjnie nie znosił kotów i kazał przepędzać lub zabijać wszystkie przybłędy pojawiające się w murach jego warowni. Podobnie rzecz miała się z psami, chociaż te nie wędrowały tak daleko od siedzib ludzkich.

Grzechocząc lakierowanym pudełkiem z siarkowymi patyczkami Est zgodnie ze zwyczajem zapalił knot stojącej na biurku mistrza świecy i otworzył na oścież okno. Dumny ptak odruchowo wysunął ku niemu nóżkę z listem. Kiedy chłopak wyjął przesyłkę i wycofał się w głąb gabinetu, puchacz przeskoczył na zawalony dokumentami wewnętrzny parapet, z którego przefrunął na oparcie jednego z foteli, strącając sterówkami kilka raportów.

Est nawet nie usiadł. Niecierpliwym ruchem rozwinął rulon i przebiegł spojrzeniem po eleganckich literach. Ze zmarszczonymi brwiami przeczytał treść, a potem kolejny raz, usiłując wychwycić ukryty sens zapisanych zdań, odczytać coś konkretnego między wierszami, co było zadaniem trudnym i wymagającym.

Rycerz-dowódca miasta garnizonowego Adeila nie wyrażał zaskoczenia zmianą korespondenta. Estowi przez myśl przemknęło, że prawdopodobnie i to paladyn przewidział: Zaklinacz Żywiołów wziął wreszcie sprawy w swoje ręce lub też Mag na to przyzwolił, ustępując pola także na drodze wymiany korespondencji. W każdym razie sir Aarim nie przesłał wyrazów zdumienia, a od razu przeszedł do rzeczy przyjmując jego kapitulację i przystając na rozważenie warunków, jakie białoskóry najemnik zamierzał wystosować w dalszej wiadomości.

Zamyślony półsmok popatrzył na sowę śledzącą go wielkimi, okrągłymi ślepiami. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. W ogóle się nie spodziewał, że sir Aarim wda się w polemikę ze zwykłym najemnikiem, lecz kierunek, jaki obrała ich poufna rozmowa, był niezwykle intrygujący. Otwierała przed Estem szeroki wachlarz możliwości, musiał tylko odpowiednio to rozegrać.

Usiadł więc na solidnym krześle mistrza, odłożył pismo na blat biurka i zebrał przybory do pisania, wprawiając płomyk świecy w delikatne drgania. Zastanawiał się, jak sformułować wspomniane warunki, by nie zabrzmiały poufale. I rozpaczliwie. Długo dobierał słowa, a gdy układająca się w głowie treść nabrała logicznego brzmienia, przelał ją na papier groteskowym, kanciastym pismem.

Kiedy skończył, odczekał do wyschnięcia inkaustu, po czym dla pewności przeczytał swoje dzieło jeszcze dwa razy. Z bijącym mocno sercem zwinął kartkę papieru w rulon. Nie używał pieczęci Niedźwiedzia. To była jego prywatna poczta.

Zobaczywszy w ręce elfa zwinięty list, ptasi posłaniec usłużnie podstawił szponiastą nogę i pozwolił schować go do pojemnika. Puchacz wciąż jednak nie odlatywał, tylko wpatrywał się w niego natarczywie. Est przypomniał sobie, że mistrz specjalnie na tę okoliczność przygotował niewielką klatkę z dwoma szczurami pod jednym z regałów napominając, by poił je i karmił pod jego nieobecność. Chłopak z żalem wyciągnął jednego z brązowo-szarych gryzoni. Zwierzątko ciekawsko poruszało różowym noskiem, spokojne w delikatnych, łaskotanych długimi wibrysami dłoniach półsmoka. Est miał rękę do zwierząt, również tych dzikich, w czym utwierdził się nie tylko podczas opiekowania się końmi w stajni, ale też w trakcie przeprowadzania eksperymentów na szczurach Travisa. Czarne paciorki z ufnością patrzyły w jasnozielone kocie oczy, aż chłopaka ścisnęło w dołku na myśl o tym, co zaraz się zdarzy. Nie powinien tak intensywnie tego przeżywać, jako że naturalny cykl życia objawiał się właśnie w ten sposób. Sam jadał mięso, w którym zresztą się lubował. Różnica polegała na tym, że to nie on zabijał zwierzęta.

Nie dane mu było wycofać się z zamiaru opłacenia posłańca - usatysfakcjonowana sowa rozłożyła skrzydła i wzbijając się do lotu pochwyciła zapłatę w zakrzywione szpony. Szczur nawet nie pisnął, gdy trzepocząc skulonymi skrzydłami przecięła gabinet, rozrzucając wszędzie pojedyncze arkusze pergaminu. Puchacz wzniósł się ku zasnutemu obłokami nocnemu niebu, gdzie stał się ledwie zauważalnym punktem pośród ciemności.

Est zapatrzył się na tarczę księżyca znikającą za chmurami. Zamknął okno nie mając pojęcia co przyniesie kolejny dzień zmagań z księciem Estarionu, nieposłusznym żywiołem i samym sobą. Uprzątnął bałagan, jaki zrobił na blacie biurka, zabrał list od sir Aarima i zgasiwszy dmuchnięciem świecę wyszedł z gabinetu. Nie wierzył we Wszechmocnych, jednakże w tym momencie gorąco pragnął, by którykolwiek z nich usłyszał i spełnił jego modlitwy. Tylko to mogło go teraz uratować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz