- Nie próbuj czynić mi wymówek,
Zrzędo! Doskonale wiem, po co tam jedziemy i możesz być pewien, że nawet twoje
argumenty nie zmienią mojej decyzji!
Colonell
był wściekły. Niby rozjuszony wilk uwięziony w klatce chodził w tę i we w tę po
gabinecie starego doradcy. Co rusz poprawiał strzeleckie rękawice i sprawdzał
zabezpieczenia sztyletów u pasa. Jego spojrzenie ciskało gromy. Cała napięta
sylwetka emanowała ukierunkowaną wrogością.
Znający
te wybuchy Mag odetchnął przeciągle. Dopiął guziki czarnej skórzanej kurtki i popatrzył
na dawnego wychowanka z tym nieodgadnionym wyrazem, który zawsze gościł na jego
pomarszczonym obliczu w chwilach, gdy dostrzegał podobieństwo młodzieńca do
porywczego Tyrda.
-
Bynajmniej nie zamierzam tego robić, Colonellu. I zechciej mi wierzyć, nie
popieram makiawelistycznej postawy przywódcy. Jadę z nim w celach czysto reprezentacyjnych,
nie godzi się bowiem, by Jego Majestat pozbawiony świty niczym zwykły prostak objeżdżał
włości zwyciężonych.
-
Daruj sobie tę gadkę, mnie nią nie kupisz! - Col naskoczył na niezłomnego
doradcę, zbliżając się doń raptownie. - Starego chyba do reszty popierdoliło
skoro myśli, że ożenię się z pierwszą lepszą panienką z możnego domu!
Niedoczekanie jego, ot co! - Wyrzucił w górę opancerzone ramiona, jakby w ten
sposób wyrzucić mógł z siebie kipiący w nim gniew. - Odstawię mu tak cudny
dworski teatrzyk, że się nie pozbiera! I choćbym miał zostać okrzyknięty
dezerterem, to wyrżnę w pień każdego, kogo za mną pośle!
-
Młodzieńcze, to nie będzie konieczne…
-
Nie doszłoby do tego - wszedł mu w słowo przodownik - gdybyś zgodnie z
obietnicą zyskał nam szansę opuszczenia Twierdzy! Sądziłem, że misja w Adeili nią
będzie, ale nie! Zapomniałeś już o tym, Magu? Czyżby wiek ćmił ci umysł?
Sędziwy
mnich wyprostował się i uniósł bezwłosą głowę, hardo odwzajemniając
nieprzejednany wzrok górującego nad nim zwiadowcy.
-
Zapewniam, młodzieńcze – zripostował niemal szeptem - iż mój umysł nigdy nie
był równie ostry jak teraz. I zważaj na ton, jakim się do mnie zwracasz,
albowiem dłużej nie będę tolerował twych kaprysów, młody Niedźwiedziogrzywy.
Pragniesz uciec od prawdy o swoim pochodzeniu, a robisz wszystko, by wielce się
jej przyrównać. Rozumiem twój gniew, wszak ucisk rodzi frustrację, lecz nie
pojmuję twojej niewiary w moje możliwości. Wszystko, co czynię, czynię z myślą
o moim uczniu, jako że od niego zależy nasza przyszłość. I jest on na najlepszej
drodze, by samodzielnie wywalczyć sobie rzekomą wolność. Wywalczyć ją dla was
obu, gdyż bez jednego drugi nie ma szans na przetrwanie w powstającym na nowo
świecie.
Doradca
chwycił leżące na blacie biurka eleganckie rękawice jeździeckie i stanowczym
krokiem ruszył do drzwi wyjściowych. Tracący rezon Colonell zmuszony był się
odsunąć, inaczej przygarbiony człowiek taranem zepchnąłby go ze swej drogi.
Wytatuowany
zwiadowca spojrzał w kierunku migoczących za oknem świateł ręcznych latarenek.
Na dziedzińcu gromadziła się już niewielka drużyna, która tuż przed świtem
wyruszyć miała w podróż ku włościom Marala Westermina, jednego z pobitych szlachciców
wręcz palącego się, by nawiązać przyjacielskie stosunki z przywódcą Kompanii
Najemnej Niedźwiedzi.
Przed
świtem… Cola przeszył
zimny dreszcz. Tuż przed świtem dzieją się najgorsze rzeczy.
Według
powszechnie panujących w Estarionie zasad, ziemie zwyciężonych należały do
zwycięzcy, co było, cóż, poniekąd sprawiedliwe. Jednakże w praktyce znajdowało
to odniesienie do rzeczywistości wyłącznie na obszarach autonomicznych,
niezależnych od Kodeksu Zakonu Paladynów, na mocy którego rycerz-dowódca miasta
opiekuńczego - w tym przypadku Asvill - miał pełne prawo interweniować w obronie
zagrożonego wasala. Zatem nagła chęć bratania się mogła być ze strony
przebiegłego Westermina zmyślnym wybiegiem, pułapką mającą zamknąć w potrzasku
nie tylko przywódcę najemników oraz jego doradcę, ale i pierworodnego, który w
innym wypadku gotów był poprowadzić krwawą odsiecz przeciwko próbującemu
szczęścia arystokracie.
Colonell
liczył, że jego obawy zbyt dalece wypływają na wody ponurej fantazji.
Nienawidził paladynów z całego serca, lecz przyznawał niechętnie, że nie byli
to ludzie wykorzystujący podstęp. Kierowali się honorem i prędzej rzuciliby
wyzwanie Twierdzy, aniżeli uczestniczyli w rzezi na ziemiach wasali. Co nie
zmieniało faktu, że sam wasal mógł nająć wolne miecze i przygotować zasadzkę na
niczego nie spodziewające się Niedźwiedzie.
Nie,
takie myślenie nie prowadzi do niczego dobrego. Powinien dogonić Zrzędę i jeśli
nie przeprosić, to przynajmniej spuścić z tonu. Staruszek niczym przecież nie
zawinił.
Nie
odwracając wzroku od gęstego mroku na zewnątrz, Colonell wycofał się pod drzwi.
Ostatni rzut oka na pląsające w chybotliwym blasku cienie formujące oddział
konnych i już przekraczał próg rozjaśnionego pochodniami korytarza, w głębi
którego dojrzał oddalającego się mnicha w jednolitym stroju podróżnym. Dogonił
go truchtem.
-
Przepraszam Magu, nerwy mnie poniosły - zaczął cicho, równając krok z dawnym
wychowawcą. - Niepokoi mnie sytuacja, w jakiej się znajdujemy. Powinniśmy
zabrać ze sobą Estiego. Jego umiejętności mogą ocalić nam życie.
-
Zakładasz najgorsze, Colonellu?
-
Zawsze mam na uwadze wszelkie ewentualności - odparł urażony przodownik.
-
Estalavanes powinien pozostać w Twierdzy, młodzieńcze. Ma do wykonania dwa
zadania, którym musi podołać samodzielnie. Cokolwiek się wydarzy, poradzimy
sobie.
-
A co z jego mocą? Pobierałeś ją ostatnio?
Mnich
zatrzymał się i wbił przenikliwe wejrzenie w malowany profil zwalniającego krok
Niedźwiedziogrzywego. Młodzieniec obrócił się ku niemu, a nieme pytanie wygięło
jego ciemne brwi.
-
Nie musiałem, Colonellu - mruknął enigmatycznie Mag. W myślach rozważał właśnie
odpowiedź na najważniejsze pytanie, jakie nie tak dawno zadał mu uczeń. - Ty
już to zrobiłeś.
-
Że co zrobiłem?
-
Przejąłeś część mocy Estalavanesa - wyjaśnił Mag. - Wedle moich przewidywań, w
drugim dniu po bitwie powinienem był pobrać jego esencję, ale ta gwałtownie zmniejszyła
swój poziom. Ubiegając twe pytanie, Estalavanes nie zużywa mocy jak magowie, w
związku z czym magazynuje ją w sobie i zmuszony jest oddawać nadmiar
użytkownikom, ewentualnie poszukiwaczom magii.
-
Skąd o tym wiesz? - Zdenerwowany zwiadowca podszedł do rozmówcy, równocześnie
zniżając głos do szeptu. - Po czym to poznajesz?
-
Wystarczy mi krótkotrwały dotyk, by to ocenić - odrzekł wychowawca, wspominając
jak często ostatnimi razy niby przypadkiem dotykał odsłoniętej skóry ucznia czy
to poklepując go po ramieniu, czy też dźwigając z desek sali ćwiczeń. - Energia
tego chłopca wciąż wzrasta. Czyżby zupełnie nieświadomie odkrył sposób na
pozbywanie się z organizmu nadmiaru mocy?
-
Jak… jak to się przejawia? - Colowi zaschło w gardle na myśl, że przez jego
ciało przeszedł ładunek mocy. Nerwowym ruchem przeczesywał włosy, aż palce
spoczęły na karku. - Inaczej. Co trzeba zrobić, by przejąć czyjąś energię
tajemną? I co czuje osoba, która taką energię otrzymuje?
Starzec
przyjrzał się łowcy z zaciekawieniem.
-
Esencję magiczną można przekazać wyłącznie poprzez bezpośredni kontakt skóry ze
skórą będącą naturalną barierą utrzymującą energię w ciele magicznym.
Poszukiwacze magii są w stanie wyrwać tę energię z użytkownika bez jego
akceptacji, zaś użytkownicy z własnej woli potrafią oddać esencję osobom
zarówno magicznym, jak i niemagicznym. Magiczni przejmują na użytek tę dawkę
energii, natomiast niemagiczni… Cóż, tutaj sprawy się komplikują. Energia
fizyczna neutralizuje działanie obcej energii magicznej, łączy się z nią i na
drodze syntezy znika, pozostawiając po sobie wrażenie podobne zmęczeniu oraz
upojeniu alkoholowemu. Im większy ładunek przyjmuje niemagiczny organizm, tym
silniejsze są odczuwalne skutki uboczne tego procesu.
Wstrząśnięty
Colonell przyłożył dłoń do czoła. Wpatrzony w odległy punkt zdawał się nie
słuchać co mówi do niego stary mędrzec, pamięcią wracając do swojego pierwszego
razu z Estim. Tak, poczuł dokładnie to, o czym mówił Zrzęda.
-
Kurwa… - wycedził mało elegancko.
-
Gratuluję, młodzieńcze - Mag wyminął oszołomionego kompana i przewrotnie się
uśmiechając, klepnął go w osłonięty naramiennikiem bark. - Właśnie pozbyliście
się najtrudniejszej przeszkody.
***
Est nie pamiętał już, kiedy ostatni
raz spał sam. Jeszcze do niedawna nie wyobrażał sobie dzielenia łóżka z
kimkolwiek, a teraz nieobecność Colonella odbiła się na nim niespokojnym snem.
Całą noc budził się z nieokreślonym lękiem i poczuciem braku czegoś cennego. A
była to dopiero pierwsza samotna noc.
Zbudził
się skoro świt i wyszedł na balkon zaczerpnąć rześkiego powietrza. Żywił
nadzieję, że dojrzy partnera na dziedzińcu, a ich spojrzenia spotkają się choć
na moment, lecz nie dostrzegł nikogo prócz handlarzy wykładających towary na
stanowiskach w cieniu bramy. Delegacja musiała wyjechać znacznie wcześniej.
Odejście
bez pożegnania było dla Esta czymś nowym. I bardzo mu się ta nowość nie
podobała. Nie mógł jednak obwiniać przyjaciela za to, co robił w imię
powinności. Poza tym sam całkiem niedawno popełnił identyczną głupotę podyktowaną
nie obowiązkiem, a egoistycznym pragnieniem ucieczki od nawarstwiających się
problemów. Oraz ludzi, których dotyczyły. Jakby nie patrzeć, Colonell był na
tyle uczciwym, by zostawić chociaż krótką, naprędce spisaną wiadomość.
Est
westchnął z rezygnacją i przecierając powieki zawrócił do komnaty. Po co zaprzątać
myśli rzeczami, na które nie miał wpływu? Musi rozplanować dzień ze szczególną starannością:
uwzględnić trzy sycące posiłki, ćwiczenia rozciągające, odwiedziny w pracowni
Travisa i wieczorny list do rycerza-dowódcy. Jeżeli chciał w zdrowiu, zarówno
fizycznym jak i psychicznym, przetrwać ten ciężki okres, to musiał wpaść w
rutynę. Mistrz i Colonell wyjechali ku dalekiemu Asvill i prędko nie wrócą. Z
tą świadomością mógł się pogodzić, ale konieczne było skupienie się na czymś
konkretnym oraz czasochłonnym. I pilnowanie, by nie stracić poczucia czasu.
W
drodze do jadalni męczyły go już zgoła inne zmartwienia.
Po
wczorajszej kolacji napisał pierwszy list i drobiazgowo omówił z mistrzem plan obejmujący
rokowania z sir Aarimem Asmodeuszem. Opiekun objaśnił Estowi najistotniejsze
kwestie związane z paladynami, w tym wyjątkowy talent Niebianina pozwalający mu
pokonywać duże odległości w stosunkowo krótkim czasie. W mniemaniu chłopaka
wszystkie umiejętności księcia Estarionu są wyjątkowe, lecz zatrzymał tę opinię
dla siebie. Słuchał za to skwapliwie tego, co miał mu do przekazania nauczyciel
i zapamiętywał informacje, którymi mógłby posłużyć się podczas korespondowania
z rycerzem. Podejmie się szalenie ryzykownej i niebezpiecznej gry z
przeciwnikiem, który osiągnął w niej biegłość, o ile nie mistrzostwo. Niemniej Mag
wierzył w niego i prosił, by on sam w siebie uwierzył. Nie gniewał się na podopiecznego,
opryskliwą manierę z porannych ćwiczeń usprawiedliwił natłokiem niezwykle
irytujących zajęć, co półsmok przyjął z niemałą ulgą.
Sala
jadalna we wczesnych godzinach porannych była prawie pusta. Zamyślony chłopak
usiadł przy pierwszym lepszym stole i postawił na blacie tacę z jajecznicą, mącznymi
plackami oraz kubkiem wody. Skoncentrowany na jedzeniu nie zwrócił uwagi na
nieoczekiwane towarzystwo zajmujące krzesło naprzeciw niego.
Ciemnoniebieskie
oczy przez dłuższą chwilę badały jego białą twarz, aż wreszcie zniecierpliwiona
czarodziejka odezwała się, przyciągając wzrok półsmoka nie do końca zdającego
sobie sprawę z miejsca, w którym przebywał.
-
Jesteś dziś jakiś otępiały. - Przechyliła głowę, a miodowe pukle przysłoniły
jej piegowaty policzek. - Czemu zostawili cię samego? To dziwne, że mistrz
jedzie bez swojego ucznia.
Dziewczyna
nie szukała tematu do plotkowania. W jej głosie brzmiała autentyczna troska, na
którą Est nie miał ochoty odpowiadać. Ale uprzejmość wygrała z lojalnością
wobec siebie samego.
-
Są miejsca, w których nie powinienem się pokazywać. Jak na przykład dwór
szlachecki.
-
Dlaczego? Nawet jeśli jesteś jedynym uczniem doradcy? - Mała Niedźwiedzica
wyglądała na coraz bardziej skonsternowaną. Sięgnęła po widelec, nie odrywając
badawczego spojrzenia od przyjaciela jedzącego raczej z przyzwyczajenia aniżeli
głodu. - Przecież to nie ma sensu.
-
Leos, ten celowy zabieg przywódcy ma więcej sensu niż przypuszczasz - rzucił Est
na wydechu. Chciał zostać sam i nie myśleć już więcej o wyjeździe mistrza, lecz
nie odważył się wygarnąć tego przyjaciółce. - I to nie pierwszy raz, gdy jestem
sam.
-
Biedaku. Strasznie to przeżywasz.
Współczucie
w jej głosie sprawiło mu ból. Est spod nieznacznie ściągniętych brwi spoglądał
na piromantkę i przełykał kolejne kęsy. Nie wiedział skąd wzięło się to doznanie,
ale zaczynał tracić do niej cierpliwość.
-
Dam radę, Leos, dziękuję. Powiedz lepiej, jak się ma twoja reputacja. Słyszałem
plotkę, jakoby Małą Niedźwiedzicę odtrącił mężczyzna. Dla mężczyzny.
Zabrzmiał
odrobinę zbyt złośliwie niż pierwotnie zamierzał, lecz na dziewczynie nie
zrobiło to większego wrażenia. Dojadła omlet, odłożyła sztućce i ujęła w dłonie
kubek, od niechcenia rozglądając się po wielkiej sali.
-
Całkiem nieźle – stwierdziła wesoło. - Od tamtej pory otrzymałam już cztery
oferty od starszych adeptów, w tym jedną od dziewczyny. Twój wyskok rozsławił
mnie pośród potencjalnych zalotników. A co, martwiłeś się?
Mówienie
o sobie w tak bezpośredni sposób przychodziło jej z naturalną łatwością, która cechowała
ród Niedźwiedziogrzywych. Est nie przyzna, że zazdrości im tego. Tak jak
zazdrości im pewności siebie oraz swobody w obyciu. On nigdy taki nie będzie. I
chyba nie chciał być. Sam już nie wiedział, czego chce.
-
Tak, martwiłem się o ciebie. Choć z drugiej strony po kłamstewku na nasz temat
należało ci się z nawiązką. - Uśmiechnął się na to beztroskie wspomnienie.
-
Ja też się o ciebie martwię, Est – wyznała, kładąc drobną rączkę na jego
białych palcach i podniosła się z krzesła. - Widzę, że wolałbyś posiedzieć
teraz sam, a jesteś z gatunku tych zbyt miłych, żeby mi to powiedzieć. I nie
zapominaj, że poza Colem masz jeszcze przyjaciółkę.
Nie
zdążył odpowiedzieć, bo Leos już zebrała swoje naczynia i odeszła w kierunku
kuchni. Przyglądał się jej, dopijając wodę i rozmyślał nad tym, jak bardzo
przypomina brata. Faktycznie, ostatnio trochę zaniedbał tę relację. Jeżeli nie zagryzą
go wyrzuty sumienia, to wkrótce ona to zrobi. Wolałby tego uniknąć, lecz nie
czas na zacieśnianie więzi z krnąbrnymi dziewczętami. Miał pracę do wykonania.
***
Est położył bukłak oraz tobołek z prowiantem
na ziemię obok wbitego weń drzewca. Rozejrzał
się dookoła i ujrzał ciekawskich wartowników wysoko na blankach. W przypływie niezrozumiałych
emocji miał chęć skinąć im na powitanie głową, wstrzymał się jednak, kiedy
wyobraził sobie, jak niepoważnie by to wyglądało. Niewątpliwie jeszcze dostarczy
im rozrywki, choć aktualnie było mu obojętne co o nim sądzą. Mistrz i Col mają
rację, niepotrzebnie bierze do serca cudze opinie.
Przez
parę oddechów wpatrywał się w pogorzelisko szacując stopień zniszczeń. Jak
okiem sięgnąć kawałki pogniecionego metalu i poszarpanych skrawków garbowanych
skór sterczały spomiędzy zbitych grud oraz niewielkich kopczyków niczym
szczątki wraku pływające na powierzchni milczącego oceanu. Przykucnął i
rozgrzebał ziemię w poszukiwaniu żyznej gleby. Aby na nią trafić, musiał
wykopać głęboki dół. Wreszcie wyciągnął ubrudzone aż po bark ramię, uklęknął na
skraju i zajrzał do środka. Z ukłuciem żalu stwierdził, że tylko na wierzchu prezentowało
się to tak koszmarnie. Wystarczyłoby, aby ktoś przekopał zniszczoną ziemię do
poziomu, który wykopał on sam i sprawa załatwiona.
Nieszczęśliwy
ciężko przysiadł na piętach, wzbijając tuman tłustego kurzu. Z roztargnienia
potarł twarz brudną dłonią. Obrał za cel coś, czemu każdy mógł sprostać z
pomocą tak prostego narzędzia jak łopata. Znów przegrał z rzeczywistością. Porwał
się z motyką na słońce, podczas gdy tym słońcem był zaledwie promyk odbity w
tafli wody…
Nie
pozostało mu już nic innego jak bezradnie rozłożyć ręce i paść na plecy. Usiłując
opanować narastające uczucie porażki gapił się w błękitne niebo, sunące powoli
kłębiaste chmury i szybujące białobrzuszki.
Wystawił
się na pośmiewisko. Po wczorajszej akcji z odmierzaniem i znakowaniem obszaru
dziś doszedł do wniosku, że wszystko na nic. Natura w końcu sama się odrodzi
albo ktoś ją wspomoże fizyczną pracą.
Z
jego gardła wydobył się żałosny dźwięk będący połączeniem wciąganego powietrza
i warczenia. Wysunął przed siebie obleczoną w rękawiczkę dłoń i obracał nią z
wolna przed oczami, jakby zasłaniając je przed ostrym porannym słońcem. Może
nie będzie to jego klęska? A gdyby potraktować to jako próbę sił? Ogień, woda i
powietrze to ekstremalnie zmienne, niestabilne żywioły skłonne do współpracy.
Ziemia jest inna. W stałych odmianach zasadniczo niemożliwa do ruszenia.
Kamienie, skały, góry nie są tak podatne na oddziaływanie reszty żywiołów. Nie
da się ich spalić, a woda i wiatr potrzebują lat, by je chociaż ukruszyć.
Nakłonienie tego opornego elementu do współdziałania, zestrojenie się z nim…
Zestrojenie.
To
jest to! Absolutne zestrojenie nie wymagające kontroli. Całkowita synergia.
Swobodny przepływ żywiołów przez ciało, odczuwanie otoczenia poprzez ich nurt.
Zrozumienie ich. Nie może nazywać się Zaklinaczem Żywiołów, jeśli nie jest w
pełni zestrojony z pierwotnymi elementami tworzącymi ten świat. O tym mówił
mistrz, kiedy rozmawiali na murach: nadszedł czas, abyś zaczął doskonalić
nabyte do tej pory umiejętności oraz rozwijał kolejne, jakie przyjdzie ci
odkryć. Tak jest!
Zmotywowany
Est poderwał się na równe nogi. Dla pełnego kontaktu z ziemią zdjął buty oraz,
po naprawdę długiej chwili wahania, także czarną rękawiczkę. Jeżeli
którykolwiek z gapiów na murach dojrzy rozbłyski złota… Nie, nie miało to już
większego znaczenia. Nadejdzie moment, w którym świat dowie się o artefakcie,
zatem uparte podtrzymywanie tej tajemnicy było zbędne.
Maleńkie
złote ogniwa błysnęły w promieniach słońca i zaraz zniknęły w czarnych suchych
grudach pękających i kruszących się pod najlżejszym dotykiem. Est nie miał
pewności czy jego metoda odniesie spodziewany skutek, ale nic nie stało na
przeszkodzie, by w dogodnym czasie zmodyfikować sposób działania. Wystarczyło
tylko zacząć.
Usiadł
ze skrzyżowanymi nogami w pozycji medytacyjnej. Lekko pochylony, pozwolił
dłoniom swobodnie opaść na zniszczoną, pokrytą pyłem i zaschniętą krwią ziemię.
Przymknął oczy, rozpoczynając żmudny proces usuwania napastliwych myśli ze
swojego umysłu. Chwytał jedną po drugiej i odrzucał poza granice świadomości, a
gdy została już ona zupełnie oczyszczona, ją również zamknął i odepchnął,
wkraczając w pustkę podświadomości. Tak jak wzrok przyzwyczaja się do pomroki,
tak i on wewnątrz siebie zaczął z czasem rejestrować wszystko wokół z
perspektywy zwykłego obserwatora. Jak gdyby był sobą równocześnie na dwóch
płaszczyznach; wewnątrz siebie i obok siebie.
Doznanie
to niezmiennie go przerażało, gdy widział siebie siedzącego na ziemi, a
następnie ciemność pełną przenikających się zmysłów; wyczuwał woń kolorów,
widział odcienie zapachów, jego fizycznej powłoki dotykały emocje, a on sam smakował
własne uczucia. Był murem nie do obalenia, lecz równocześnie pozostawał
obnażony jak nowo narodzone dziecię. Słabsze rozumy mogły oszaleć od
pomieszania zmysłów, mistrz jednak dobrze poprowadził szkolenie wybitnego
ucznia. Przy wsparciu Maga Est osiągnął najwyższy poziom percepcji, dzięki
czemu umiejętnie potrafił oddzielić to, co prawdziwe, od tego, co wyobrażone,
czyli emocjonalnej projekcji wystawionego na bodźce ciała.
Tak
jak korzenie drzewa wnikają w głąb ziemi podążając za składnikami odżywczymi,
tak i on wniknął w głąb siebie. Nie wiedział dokładnie czego szuka, lecz zdecydował
się to znaleźć. Ślepy, po omacku poruszał się wewnątrz siebie i wokół siebie wyłuskując
najdrobniejsze niuanse, najmniejsze wibracje esencji, zmarszczki mocy. I wtedy odnalazł
to, czego szukał, a czego nie znał.
Było
jak światło zrodzone z cienia. Jak coś powstające z niczego. Jak próżnia
wypełniona po brzegi. Zbliżał się, czuł całym sobą ten jeden jedyny punkt, do
którego nigdy nie dotarł. Zapragnął tam być, zobaczyć wszystko, co się w nim mieściło.
Odkryć prawdziwego siebie.
Nie
tym razem.
Est
szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemniejący horyzont. Mrugnął
kilkakrotnie, aż zapiekły go powieki. Dłonie miał zanurzone w ziemi po
nadgarstki, a plecy bolały od zbyt długiego przebywania w pochylonej pozycji, lecz
nie zważał na to. Nie orientował się, dlaczego tak nagle wyszedł ze stanu
medytacji. Nic go przecież nie zaalarmowało. W zasięgu wzroku i słuchu nie było
żywego ducha, nie wliczając ludzi stłoczonych na murach. Coś przerwało jego
połączenie z otaczającym go światem. Tylko co?
Wstał
powoli, podpierając się rękami, zaraz jednak opadł bez sił na jedno kolano.
Pośladki bolały od długotrwałego siedzenia. Do nóg powróciło czucie w postaci dokuczliwego
mrowienia. Szybka ocena sytuacji i już zyskał pewność, że gdy on błądził
wewnątrz siebie, poranek zdążył przejść w wieczór. I to by było na tyle
trzymania się przyjętego rozkładu dnia...
Prowizorycznie
odgrodzony obszar nie wyglądał inaczej niż przed jego dzisiejszą wizytą. Nie
powinien się poddawać, to nie jest cel, który można osiągnąć w ciągu paru
godzin medytacji. To nie jest zjawisko, które można zrozumieć przy pierwszym
podejściu. Jutro wróci i zacznie od poszukiwania miejsca wewnątrz siebie, w
którym stracił kontakt ze sferą zmysłów. Teraz musiał zadbać o własne potrzeby.
I zrealizować drugi śmiały plan.
Półsmok
podźwignął się chwiejnie i rozejrzał za rękawiczką.
***
Przed kolacją postanowił skorzystać
z łaźni. Wpierw musiał wziąć czyste ubranie i ręczniki z sypialni, a nie
spieszył się, bo i nie miał do czego. Wracając do kwatery wstąpił do pracowni,
ale światło było zgaszone, tylko aparatura posykiwała cicho, obwieszczając
zakończenie ostatniego eksperymentu. Travis zapewne zaszył się w swej kwaterze
i spisywał obserwacje w księdze, nad którą pracował od świtu do nocy.
Pokój
Esta również był dobijająco pusty: wygaszony kominek, dwie zapalone lampki przy
drzwiach, zatrzaśnięty balkon, posłane łóżko, nietknięte meble. Bezruch. I
przytłaczająca cisza.
Półsmok
stanął na środku i uważnie obejrzał pomieszczenie. Czuł się nieswojo w tak
upiornie zimnym miejscu. Nie podobał mu się widok idealnie pościelonego łóżka.
Nie czuł obecności Cola ani charakterystycznego zapachu ludzkiej skóry potwierdzającego
niedawne odwiedziny partnera. Jakby nigdy nie istniał, a wszystko wokół umarło.
Rozpacz była tak dojmująca, że z początku Est nie umiał jej nawet nazwać.
-
Jak rany, Col… Co ty mi zrobiłeś, draniu… - Udręczony szept rozpłynął się w przestrzeni,
gdy chłopak podchodził do komody. - Co ty ze mną robisz… - Wyjął to, czego
potrzebował i skierował kroki tam, skąd przyszedł. - I co zamierzasz ze mną
zrobić…
Brak
drugiej osoby znów zaczynał przepełniać go nieuzasadnionym lękiem - wytracał
ledwo utrzymywane poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało towarzystwo ulubionych
ludzi. Nie pierwszy raz znalazł się w sytuacji, w której Mag i Colonell
zostawili go samego, lecz ostatnim razem mógł ich przynajmniej odprowadzić
wzrokiem. Wówczas realnym zagrożeniem był smok, który przyniósł zgubę
zwiadowcom oraz paladynom. Teraz nawet nie wiedział, co podróżni mogą napotkać na
swej drodze.
Chłopak
czuł się bardziej wyobcowany niż kiedykolwiek przedtem i chociaż najemnicy
traktowali go z szacunkiem, nieomal afirmacją, to jeszcze mocniej docierało do
niego że jest inny, wyróżnia się, że to nie jego dom. I w końcu dosięgnęła go
ta przykra świadomość. W przeciągu kilku sekund jego świat runął przy
akompaniamencie ogłuszającego huku. Mury Twierdzy nie są domem. To nie cztery
ściany, sufit i podłoga tworzyły podwaliny jego stabilizacji. To byli ludzie.
Gdy ich zabrakło, zabrakło też tego kiełkującego uczucia przynależności do
czegoś większego. Do rodziny.
Drzwi
trzasnęły, aż futryny zadrżały w kamiennych ścianach, ale Est kompletnie się
tym nie przejął. Dotychczas sądził, że poradzi sobie z tak długą rozłąką. Teraz
nie był już tego taki pewien.
***
W łaźni zachowywał się całkiem
zwyczajnie, aczkolwiek biorąc pod uwagę jego lęk przed innymi, było to
zachowanie raczej nietypowe. Spłukał z siebie brud pod ciepłą kaskadą wody i
owinięty wokół bioder ręcznikiem zszedł wydrążonym korytarzem na poziom
basenów, nie bacząc na bezwstydnie roznegliżowanych mieszkańców Twierdzy.
Koniec końców byli to sami mężczyźni, czarodziejki bowiem korzystały z balii
kąpielowej na piętrze mieszkalnym wieży. Mało która była na tyle odważna - lub
zdesperowana - by zapuścić się na dół, ryzykując spotkanie z dokazującymi golusieńkimi
mężczyznami.
Niespełna
tuzin najemnych oraz magów wypoczywało w płytszej części jednego z basenów i
dyskutowało żywo. Wyglądali, jakby się kłócili, lecz uśmiechy na zarośniętych obliczach
wojaków zdradzały pozytywne nastawienie do tematu. Półsmokowi wydawało się, że
to ta sama grupka, którą często widywał w jadalni, wieloletni przyjaciele nie
dbający o takie banały jak podziały klasowe. Pech chciał, że zajmowali akurat jego
ulubiony basen. Z nietęgą miną prześlizgnął się obok nich, by usiąść dalej,
tam, gdzie woda była najgłębsza.
Zanurzając
się po brodę w obmywającym skórę cieple, wygodniej rozsiadł się na szorstkim kamiennym
występie. Brudne bandaże nasiąkły wodą, ale szwy trzymały i nie było konieczności
zachodzenia do świątyni, sam je wymieni w zaciszu komnaty. Czuł, że jest
obserwowany. Byłby zignorował to odczucie, gdyby drgających uszu nie dobiegły niosące
się echem zaproszenia z przeciwnego krańca parującego zbiornika.
Nie
było takiej opcji. Nie chciał przebywać tak blisko ludzi, toteż grzecznie
odmówił wzięcia udziału w rozmowie, tłumacząc się rychłymi obowiązkami. Obiecał
im jednak, iż przy kolejnej okazji z ochotą przyłączy się do tak wesołego
towarzystwa, mimo że wcale nie planował takiego biegu wydarzeń. Następnym razem
przyjdzie zażyć kąpieli nocą, kiedy warownia pogrążona będzie we śnie.
Żeby
nie wyjść na kłamcę opluskał się pospiesznie, utyskując, że nie może pozwolić
sobie na dłuższy relaks. Przez cały doczesny pobyt w Twierdzy myślał, że gdy
tylko ludzie staną mu się przychylniejsi, to zdoła nawiązać z nimi choć
szczątkowy kontakt. Nic bardziej mylnego. Ich zainteresowanie zaczynało go
przerażać. Co prawda w usposobieniu najemnych nie zauważał niczego, co świadczyłoby
o ich niechęci, złośliwości czy odrazie. Nie wyglądali na wzburzonych jego
osobą, nie obchodziło ich co i z kim robi biały elf w wolnym czasie. Nie bali
się go, wręcz namawiali do zajęcia miejsca wśród nich. Traktowali go jak
swojego, lecz on nie przestanie stronić od towarzystwa. Głęboko zakorzeniona
uraza była zbyt silna. Już zawsze będzie odludkiem nie widzącym celu w
zmuszaniu się do zmiany raz przyjętej metody postępowania. I tak niebawem
opuści Twierdzę. Lekkomyślnym byłoby angażowanie się w nowe relacje.
Z
tymi refleksjami pożegnał radosną kompanię i urękawicznioną dłonią podtrzymując
namokły, zsuwający się z bioder ręcznik, ruszył w drogę powrotną do
przebieralni. Poniekąd żałował, że nie przyjął zaproszenia. Chyba to jego
zamartwianie się było nader przesadne...
***
Po zjedzonej w samotności kolacji
został już ostatni punkt w harmonogramie Esta. Olbrzymi puchacz cierpliwie
czyścił pióra na zewnętrznym parapecie gabinetu. W skórzanym cylindrze
przytroczonym do jego nogi spoczywała przesyłka adresowana do Zaklinacza
Żywiołów. Sowa nie wzbudziła niczyich podejrzeń, ponieważ zamieszkujące Smoczą
Puszczę nocne ptaki często przylatywały do Twierdzy na polowanie, jako że myszy
i szczurów było tu pod dostatkiem. Szczególnie że Złowieszczy Niedźwiedź
obsesyjnie nie znosił kotów i kazał przepędzać lub zabijać wszystkie przybłędy
pojawiające się w murach jego warowni. Podobnie rzecz miała się z psami,
chociaż te nie wędrowały tak daleko od siedzib ludzkich.
Grzechocząc
lakierowanym pudełkiem z siarkowymi patyczkami Est zgodnie ze zwyczajem zapalił
knot stojącej na biurku mistrza świecy i otworzył na oścież okno. Dumny ptak
odruchowo wysunął ku niemu nóżkę z listem. Kiedy chłopak wyjął przesyłkę i
wycofał się w głąb gabinetu, puchacz przeskoczył na zawalony dokumentami
wewnętrzny parapet, z którego przefrunął na oparcie jednego z foteli, strącając
sterówkami kilka raportów.
Est
nawet nie usiadł. Niecierpliwym ruchem rozwinął rulon i przebiegł spojrzeniem
po eleganckich literach. Ze zmarszczonymi brwiami przeczytał treść, a potem
kolejny raz, usiłując wychwycić ukryty sens zapisanych zdań, odczytać coś
konkretnego między wierszami, co było zadaniem trudnym i wymagającym.
Rycerz-dowódca
miasta garnizonowego Adeila nie wyrażał zaskoczenia zmianą korespondenta.
Estowi przez myśl przemknęło, że prawdopodobnie i to paladyn przewidział:
Zaklinacz Żywiołów wziął wreszcie sprawy w swoje ręce lub też Mag na to przyzwolił,
ustępując pola także na drodze wymiany korespondencji. W każdym razie sir Aarim
nie przesłał wyrazów zdumienia, a od razu przeszedł do rzeczy przyjmując jego
kapitulację i przystając na rozważenie warunków, jakie białoskóry najemnik zamierzał
wystosować w dalszej wiadomości.
Zamyślony
półsmok popatrzył na sowę śledzącą go wielkimi, okrągłymi ślepiami. Nie takiej
odpowiedzi się spodziewał. W ogóle się nie spodziewał, że sir Aarim wda się w
polemikę ze zwykłym najemnikiem, lecz kierunek, jaki obrała ich poufna rozmowa,
był niezwykle intrygujący. Otwierała przed Estem szeroki wachlarz możliwości,
musiał tylko odpowiednio to rozegrać.
Usiadł
więc na solidnym krześle mistrza, odłożył pismo na blat biurka i zebrał
przybory do pisania, wprawiając płomyk świecy w delikatne drgania. Zastanawiał
się, jak sformułować wspomniane warunki, by nie zabrzmiały poufale. I rozpaczliwie.
Długo dobierał słowa, a gdy układająca się w głowie treść nabrała logicznego
brzmienia, przelał ją na papier groteskowym, kanciastym pismem.
Kiedy
skończył, odczekał do wyschnięcia inkaustu, po czym dla pewności przeczytał
swoje dzieło jeszcze dwa razy. Z bijącym mocno sercem zwinął kartkę papieru w
rulon. Nie używał pieczęci Niedźwiedzia. To była jego prywatna poczta.
Zobaczywszy
w ręce elfa zwinięty list, ptasi posłaniec usłużnie podstawił szponiastą nogę i
pozwolił schować go do pojemnika. Puchacz wciąż jednak nie odlatywał, tylko
wpatrywał się w niego natarczywie. Est przypomniał sobie, że mistrz specjalnie
na tę okoliczność przygotował niewielką klatkę z dwoma szczurami pod jednym z
regałów napominając, by poił je i karmił pod jego nieobecność. Chłopak z żalem
wyciągnął jednego z brązowo-szarych gryzoni. Zwierzątko ciekawsko poruszało
różowym noskiem, spokojne w delikatnych, łaskotanych długimi wibrysami dłoniach
półsmoka. Est miał rękę do zwierząt, również tych dzikich, w czym utwierdził
się nie tylko podczas opiekowania się końmi w stajni, ale też w trakcie
przeprowadzania eksperymentów na szczurach Travisa. Czarne paciorki z ufnością
patrzyły w jasnozielone kocie oczy, aż chłopaka ścisnęło w dołku na myśl o tym,
co zaraz się zdarzy. Nie powinien tak intensywnie tego przeżywać, jako że
naturalny cykl życia objawiał się właśnie w ten sposób. Sam jadał mięso, w
którym zresztą się lubował. Różnica polegała na tym, że to nie on zabijał
zwierzęta.
Nie
dane mu było wycofać się z zamiaru opłacenia posłańca - usatysfakcjonowana sowa
rozłożyła skrzydła i wzbijając się do lotu pochwyciła zapłatę w zakrzywione
szpony. Szczur nawet nie pisnął, gdy trzepocząc skulonymi skrzydłami przecięła
gabinet, rozrzucając wszędzie pojedyncze arkusze pergaminu. Puchacz wzniósł się
ku zasnutemu obłokami nocnemu niebu, gdzie stał się ledwie zauważalnym punktem
pośród ciemności.
Est
zapatrzył się na tarczę księżyca znikającą za chmurami. Zamknął okno nie mając
pojęcia co przyniesie kolejny dzień zmagań z księciem Estarionu, nieposłusznym
żywiołem i samym sobą. Uprzątnął bałagan, jaki zrobił na blacie biurka, zabrał
list od sir Aarima i zgasiwszy dmuchnięciem świecę wyszedł z gabinetu. Nie
wierzył we Wszechmocnych, jednakże w tym momencie gorąco pragnął, by
którykolwiek z nich usłyszał i spełnił jego modlitwy. Tylko to mogło go teraz
uratować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz