sobota, 29 listopada 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 33 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Nigdy nie wiadomo kiedy słodycz zwycięstwa przeistoczy się w gorycz porażki. Szczególnie, gdy radość ponownego spotkania przyćmiona zostaje przez wątpliwości dotyczące przyszłości w blasku i cieniu znienawidzonego przez Cola Zakonu Paladynów. Est obawia się reakcji partnera, ale jeszcze mocniej lęka się tego, co nieumyślnie wyzwolił podczas łączenia się z opornym żywiołem...

- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 29d'11m'25r2t]




    Lubię ten rozdział. Kwestia sir Aarima rozstrzygnięta, temat władania żywiołami zamknięty, Col wrócił cały i zdrowy... Ale gdy jest zbyt pięknie, należy mieć się na baczności. Est uważa, że zagalopował się z odkrywaniem tajemnic ziemi, wyzwalając coś, co skrzętnie ukryte było w jego wnętrzu. Odruchowo uznał to za coś złego, zupełnie nie dostrzegając, że właśnie w ten sposób poznaje prawdziwego siebie, stłamszonego i zablokowanego przez otoczenie w którym dorastał. Nie dostrzega, bo to, co widzi, zwyczajnie mu nie pasuje do autoportretu, jaki utrwalił w swoim wyobrażeniu. Potrzebuje więc kogoś, kto otworzy mu oczy na prawdę. 
      I to jest zadanie dla Cola, dojrzałego partnera, realisty nie szczędzącego chłopakowi szczerości ani miłości. Ich relacja jest dokładnie taka, jaka moim zdaniem być powinna - oparta na zaufaniu i przyjaźni, namiętna, otwarta na potrzeby obu stron, z miejscem na dialog i naturalność. Obaj nie są idealni, ale wiedząc o tym akceptują wzajemne wady i niedoskonałości.

    Dla dociekliwych: służące nie taszczą wiader do Wieży Czarodziejów. Czerpią wodę z "łaźni adeptek" na piętrze sypialnym. Ewentualnie korzystają z uprzejmości najemników, bo i któryż z tych męskich mężczyzn nie chciałby się popisać siłą? 😏




Kącik autorki.
    Uchodzę za osobę o niskiej wrażliwości emocjonalnej, raczej twardzielkę niż romantyczkę. To tylko pozory. Tak naprawdę uwielbiam pięknie rozpisane romanse, rozpalające serce sceny i bogate opisy namiętności kochanków: dojrzałe relacje nierzadko borykające się z przeszkodami, ale jednocześnie doświadczające licznych szczęśliwych chwil. Jestem trochę jak Cassandra z Dragon Age: Inkwizycja 🥰 Dlatego też pisanie Elegii o Nieśmiertelnym sprawia mi tak dużą przyjemność. I będę naprawdę szczęśliwa, jeśli i Wy będziecie się równie dobrze bawić przy jej lekturze 🤍

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 33

 

Spojrzenia spotkały się. W łagodnym świetle dwóch zapalonych lamp trudno było o pomyłkę. Gwałtownie następujące po sobie rozbłyski piorunów zniekształcały sylwetkę stojącego na środku sypialni człowieka, lecz nie były w stanie zmylić wzroku rozbudzonego półsmoka. Przez miniony sześciodzień Estalavanes tęsknił za ukochanym tak silnie, że już samo myślenie o nim sprawiało mu ogromny ból, a teraz Col stał tutaj, rzeczywisty i przemoczony do suchej nitki, ubrany w wytłaczany skórzany kirys, bez peleryny oraz broni nie licząc nieodzownych sztyletów będących jego znakiem rozpoznawczym.

Est bezwiednie usiadł w pościeli i obserwował powolne ruchy wycierającego się ręcznikiem przodownika. Dojrzał lśniące ślady na posadzce w miejscach wolnych od futer i jego wymiętej odzieży. Prowadziły do drzwi wejściowych, gdzie oparty o ścianę spoczywał długi łuk oraz kołczan pełen strzał. Na szczęście ten dureń miał na tyle rozsądku, by przy takiej pogodzie nie wspinać się na wieżę… Ale zaraz. Jak on się tu znalazł, skoro magiczne sfery klatki schodowej i korytarza na noc wygaszano?

- Jak tu wszedłeś? - wymamrotał niedorzecznie Est. Przecierając dłońmi zaspaną twarz, usiłował zetrzeć z niej resztki snu. - Znaczy, w jaki…

- Drzwiami – przerwał mu Col. Jego dalsza wypowiedź niemal zginęła pośród kolejnych grzmotów i szumu ulewy. - Tym razem wejściowymi.

Mężczyzna przewiesił ręcznik przez lustro i niezdarnie przeczesał palcami splątane włosy, by choć trochę doprowadzić je do porządku. Zaraz też zajął się rozpinaniem sprzączek pancerza oraz zdejmowaniem poszczególnych elementów, spomiędzy których wypływały strużki wszechobecnej wody.

Est zadrżał pod spojrzeniem ciemnozielonych oczu. Miał ochotę zerwać się z posłania i poczuć go całym sobą, utwierdzić w przekonaniu, że nie jest jedynie sennym widziadłem, jednakże zdusił to pragnienie i gdy wybrzmiał pomruk burzy, odezwał się cichym, smutnym tonem:

- Nawet się nie pożegnałeś…

- Zostawiłem notatkę.

Ciężki napierśnik legł na podłodze w towarzystwie naramiennika oraz rękawic strzeleckich. Najemnik odetchnął z ulgą i padł na fotel, by rozsznurować wysokie buty.

- Tęskniłem za tobą, Col…

- Domyślam się - odparł beznamiętnie Colonell. Uporawszy się z butami i przesiąkniętą tuniką, rzucił je gdzie bądź i zajął się troczkami spodni.

Burza milkła w oddali, lecz kojący szum bezustannie rozpraszał ciszę panującą w komnacie. Denerwującą ciszę. Czy coś się zmieniło przez ten czas? Prawie siedmiodzień nie było go w Twierdzy, a zachowywał się przy tym, jakby minęła zaledwie godzina! Lakoniczne, chłodne jak wiatr za oknem odpowiedzi partnera zaczęły go nieznośnie irytować. Marszcząc gniewnie brwi skrzyżował ramiona na białej piersi i samą myślą zgasił jedyne źródło światła w pomieszczeniu, pogrążając ich obu w nieprzeniknionej ciemni. Ze złośliwą satysfakcją przyjął zaskoczenie mężczyzny niepewnie oglądającego się za siebie. Kiedy szare w nocnym widzeniu oblicze przodownika skierowało się ku niemu, Est znów podjął się bezsensownej próby nawiązania kontaktu.

- To bolało... - poskarżył się.

Pojmując, co się stało, Colonell wstał i idąc na wyczucie zbliżył się do łóżka.

- Wyobrażam to sobie.

- Jak rany, Col!

- Dzięki, sam znajdę drogę ty mały złośliwcu.

- Ja wcale nie… A idź wyłysiej, durniu! - warknął rozżalony Est i opadł na posłanie. Był niewyspany, targały nim sprzeczne emocje i już mu brakowało cierpliwości do tego niereformowalnego ludzkiego samca. Nie tak miało wyglądać ich spotkanie po długotrwałej rozłące. Miało być namiętnie, a nie pokrętnie!

Obrócił się i z pogardą zerknął na Cola, który w mroku na sekundy rozjaśnianym błyskawicami omal nie wpadł na biurko. Powinien mu pomóc, inaczej sam nie trafi do łóżka. Albo trafi, ale małym palcem w kant mebla.

- Teraz trochę w prawo - mruknął opryskliwie. Z politowaniem obserwował ostrożne ruchy ślepego człowieka. - Przykre, że jak tylko gaśnie światło, to wasze oczy stają się bezużyteczne. - Musiał dać upust nerwom, inaczej zagotowałby się od środka, a nie chciał czynić partnerowi wymówek. Jeśli nie może być romantycznie, to niech chociaż nie jest dramatycznie. - Gratuluję, dotarłeś do celu.

- Ktoś jest dziś bardzo nie w humorze - zauważył Col z nutką niestosownego rozbawienia. - Posuń się trochę, sam tu nie jesteś.

Szturchany zimnym łokciem chłopak ostatecznie ustąpił. Łoże co prawda było duże i obaj mieli wystarczająco miejsca dla siebie, lecz zaborczy człowiek zawsze zajmował większą część powierzchni należącej do Esta. A także samego Esta.

Półsmok dąsał się jeszcze chwilę, jednak widząc leżącego na boku Cola wyciągającego ręce w jego stronę prędko porzucił szczeniacki upór. Zbyt często o tym marzył, by teraz ze zwykłej głupoty to zaprzepaścić.

Pachnąca deszczem skóra mężczyzny była chłodna i wilgotna, ale bijące w piersi serce grzało przyjemnie niczym ogień kominka w zimowy wieczór. Est wtulił się w ukochanego z mocą zrodzoną ze zbyt wielu samotnie spędzonych nocy. Wsłuchał się w miarowy oddech unoszący jego głowę wraz z szerokim torsem przodownika. Ukojony obecnością Cola oraz poczuciem odzyskanego komfortu psychicznego zamknął oczy. Frustracja minęła bezpowrotnie, zastąpiona rozsadzającą go do granic możliwości radością i spokojem.

Zasypiał już, gdy baryton Cola rozległ się pod jego uchem niby dudnienie odległej burzy.

- Nigdy więcej cię nie zostawię, Esti, przysięgam.

Col objął chłopaka i przycisnął do siebie w odruchu, jakiego ten nie umiał nazwać. To coś nowego, choć dotyk był znajomy; ciepłe tchnienie na białej szyi, słowa ledwie słyszalne wśród bębnienia deszczu o szyby i parapety, delikatne dłonie gładzące jego nagie plecy.

Est odnosił dziwne wrażenie, że musi coś powiedzieć, inaczej… co? Świat się zawali? Tak, jego świat z pewnością by się wtedy zawalił. Odsunął się na tyle, by zajrzeć w twarz ulubionego człowieka. Dotknął linii tatuażu poszarzałego policzka, rozkoszując się szorstkością kilkudniowego zarostu.

- Nie sądziłem że przyjedziecie wcześniej – wymruczał. - Wspominaliście z mistrzem o siedmiodniu.

Col uśmiechał się, lecz mimo to wyglądał na wycieńczonego. Esta ogarnęły wyrzuty sumienia z powodu swojego wcześniejszego postępowania. Przyjaciel pokonał szmat drogi w niesprzyjających, a nawet niebezpiecznych warunkach, bez odpoczynku czy postoju na posiłki. To by tłumaczyło dlaczego odzywał się w tak zdawkowy i pozbawiony wyrazu sposób.

- Przyjechałem tylko ja i Jerod - wyjaśnił Col, nie przerywając głaskania białego ramienia. - Zrzęda, stary i reszta przybędą jutro. Albo dziś? Jestem padnięty, myli mi się to już. W każdym razie wyprzedziłem ich o dobę... - Jego głos ucichł w pół zdania, stłumiony przez ziewnięcie. - Chciałem cię jak najszybciej zo…

Nie spodziewał się, że miękkie usta uciszą jego własne czułym pocałunkiem. Est podparł się na łokciach i patrzył z góry na człowieka, za którego oddałby życie. Człowieka, który to życie mu ofiarował.

- Bałem się, że już nie wrócisz, Col - wyznał, uwalniając ich obu spod działania wzajemnego zaklęcia.

- Ja też, dzieciaku - przytaknął mężczyzna bardziej ponuro niż zamierzał. - Też się bałem, że już nie wrócę.

- Jak to?

- Ciii - smagły palec zamknął mu usta. - Pora spać. Rano porozmawiamy.

Przez kilka uderzeń serca mierzyli się wzrokiem, przy czym Colonell raczej przypuszczał na jakiej wysokości znajdują się skaleonie oczy kochanka. Trochę zazdrościł dzieciakowi nadzwyczajnych predyspozycji jednocześnie uzmysławiając sobie że to, co jemu wydaje się zaletą, dla Estiego bywa powracającym koszmarem. Niejednokrotnie zresztą chłopak opowiadał jak przerażająca bywa rzeczywistość widziana w kompletnych ciemnościach, płaska i - jak on to nazwał? Ach, monochromatyczna. Żywe, poruszające się płaskorzeźby.

W końcu Est ułożył się wzdłuż niego i wtulił w jego bok, natychmiast zasypiając. Colonell westchnął z zadowoleniem i przygarnął go do siebie, by po chwili pójść za jego przykładem.

***

Tym razem to Est przebudził się wcześniej, dzięki czemu mógł napatrzeć się na śpiącego Cola. Siedząc w rozgrzebanej pościeli głaskał rozczochrane ciemnobrązowe włosy, wierzchem dłoni przesuwał po zaroście podkreślającym szczękę i z całych sił powstrzymywał się przed muśnięciem pełnych warg, lekko rozchylonych w bezdźwięcznym oddechu. Colonell musiał być skrajnie wyczerpany, skoro nie reagował na subtelne pieszczoty. A może czuł się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na głęboki sen? Był bezpieczny, tak. Obaj byli. Razem przetrwają najgorsze i nie minie trójdzień, kiedy stąd odejdą. Bez zbędnego ryzyka w postaci oskarżenia o dezercję, zgodnie z prawem obowiązującym w Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Bez cienia wątpliwości Tyrd Niedźwiedziogrzywy ulegnie pokusie intratnej propozycji. Ten przeklęty przez Wszechmocnych nikczemnik nie przepuści okazji do upokorzenia przedstawicieli Zakonu Paladynów. A zwłaszcza poniżenia sir Aarima, zwyciężonego w otwartej bitwie sukcesora arcypaladyna.

Est odetchnął, wyzbywając się z myśli obrazu Złowieszczego Niedźwiedzia i jego bestialskiego uśmiechu upodabniającego go do zwierzęcia. Nie potrafił uwierzyć, że syn tego człowieka - ba, pierworodny! - leżał teraz w jego łożu, nagi jak w dniu narodzin, okryty krańcem cienkiej kołdry. Lecz, co niepomiernie go cieszyło, Colonell nie przypominał swojego ojca. Ich charaktery diametralnie się różniły, choć zapewne po wnikliwej obserwacji dojrzałby cechy im wspólne. Ale nie chciał łączyć ich obrazów. Pokochał Cola takim, jakim jest, nie bacząc na pochodzenie czy niejasną przeszłość. Kochał jego błyskotliwy umysł, wrażliwą duszę, czułe serce. I kochał krzepkie ciało, na wspomnienie którego zrobiło mu się nieprzyzwoicie gorąco.

Spoglądający na wypoczywającego kochanka Est bez słowa znosił ból niezaspokojonego pragnienia. Pomimo rozszalałej w piersi emocjonalnej burzy przepełniało go szczęście. Wreszcie wszystko było na właściwym miejscu, był kompletny. Jego świat tworzył spójną całość, stabilną i pewną. To doznanie było tak nierealne, że potrzebował kolejnych fizycznych dowodów na potwierdzenie obecności Cola. A może to tylko idealne wymówki dające sposobność bezkarnego dotykania śpiącego oblubieńca? Co by to nie było, Est zdecydował, że da mu się wyspać, a w międzyczasie zajmie się tym, czym zwykł się zajmować pod jego nieobecność.

Ociągając się wstał z posłania. Uchyliwszy drzwi balkonowe podszedł do toaletki, gdzie bez pośpiechu przemył twarz. Wilgotnymi palcami przygładził rozwichrzone włosy zauważając, że przydałoby się je przyciąć. Chociaż… uniknąłby tego, zaczesując niesforną grzywę na bok. Nachodziłaby wówczas na powieki, łaskotała ucho i kark, ale zawsze było to lepsze rozwiązanie niż błyszczące ostrze tuż przy głowie. Nie żeby Col nie był w tym dobry, po prostu sama świadomość, że jeden niekontrolowany ruch dłoni mógłby wyrządzić mu krzywdę…

Jego wzrok mimowolnie podążył ku bliznom szpecącym nieskazitelnie białą skórę. Zadrżał, gdy od balkonu powiało chłodem świtu. Zerknął za siebie, na łopoczące karmazynowe kotary porywane zrywami napływającego do sypialni powietrza. Nie padało, lecz gęste chmury groziły rychłym oberwaniem. Jeżeli miał pójść po czystą wodę do studni oraz wstąpić do kuchni po śniadanie, musiał się spieszyć. A nie chciał obnosić się swoimi zdolnościami przy nielicznych świadkach, których mógł napotkać na swej drodze. Wystarczy, że wczorajszego dnia dał niezły popis za murami Twierdzy. I w stróżówce.

Biorąc się w garść, Est wytarł się pachnącym Colem ręcznikiem i ruszył na poszukiwanie ubrań omijając te od zeszłego wieczora poniewierające się na podłodze. Oraz przestępując nad smętną stertą części pancerza zwiadowcy, wokół której na kamieniach posadzki zebrała się kałuża deszczówki wsiąkającej w futra. Służące będą musiały przynieść nowe i wyczyścić stare, inaczej intensywny zapach stęchlizny nie da mu spokoju.

Dotarł do komody i założył pierwsze, co wpadło mu w ręce. Następnie zgarnął rękawiczkę ze stołu, po czym wyszedł z kwatery na pusty korytarz rozmyślając, ile jeszcze przyjdzie mu ukrywać złocisty “tatuaż”. Sekrety były męczące. A skoro jeden wyszedł na jaw w trakcie bitwy, to czy nie pójść za ciosem i odsłonić kolejny? Pytanie tylko czy łatwiej będzie odzwyczaić się od drugiej skóry, czy jednak dalej trwać w przeświadczeniu, że im mniej świadków, tym większe jego bezpieczeństwo. Ale czy naprawdę o łatwość i wygodę mu chodziło? Już na samym początku obcowania z artefaktem zrozumiał, że powinien ukrywać go najdłużej jak to możliwe, a przezorny Mag jeszcze go w tym przekonaniu umocnił. Zatem rękawiczka zostanie nieodzownym towarzyszem jego przygód. A te rozpoczną się już niebawem, wraz z opuszczeniem Twierdzy.

Est drgnął, zatrzymując się tuż przed wyjściem na dziedziniec. Dreszcz przemknął mu wzdłuż kręgosłupa i sam już nie wiedział czy wywołała go nieprzychylna aura spowijająca warownię, czy też złe przeczucie, które nie odpuszczało ani na krok od chwili uświadomienia sobie obecności drugiego ja. Nieufnie zerknął na kłębiące się chmury. Jeszcze przed momentem był wolny od lęków, teraz myślał wyłącznie o tym, skąd nadejdzie pierwsze uderzenie. I czy je wytrzyma.

***

Nie miał pojęcia w jaki sposób służba podmienia wodę w misach, dlatego wybrał niewielkie wiaderko, napełnił i zabrał ze sobą. Co prawda wtaszczył je na czwarte piętro stromych, spiralnych schodów, niemniej nieporęczność oraz ciężar metalowego, wypełnionego po brzegi kubła mocno go zniechęciły do dalszych wędrówek po Twierdzy. A przecież planował przynieść śniadanie. Doprawdy, czy Col też przez to przechodził, czy tak się składało, że to służące ubiegały go w swych obowiązkach? Tutejsze kobiety nie miały lekko. Dosłownie. I te schody… Jakim parszywcem trzeba być, by stworzyć coś takiego, na dodatek w wysokiej na pięć pięter wieży?

Utyskujący Est zdążył odstawić kubeł pod toaletkę i odwiedzić kuchnię, by z nieco lepszym humorem oraz tacą specjałów wrócić do kwatery, podczas gdy jego ulubiony człowiek nadal spał w najlepsze. Zmienił tylko pozycję na wygodniejszą i rozciągnięty na plecach naciągnął na siebie całą kołdrę, bezwstydnie pławiąc się w luksusach sypialni młodego półsmoka.

Est ze stukiem postawił ciężką tacę na stole. Z rosnącą obawą zbliżył się do śpiącego i opierając dłonie o materac z uwagą nasłuchiwał jego oddechu. Colonell nigdy przedtem nie spał tak długo. Miał za sobą forsowną podróż, a to, czego doświadczył przez ostatni sześciodzień… Co właściwie zaszło na włościach lorda Westermina? Czy to tęsknota ponaglała go z mocą, z jaką on gnał Gniadą przez zalane drogi?

Przysiadł na skraju łóżka od strony kochanka. Ciekawiło go, jak często w podobnych okolicznościach obserwował go Colonell. Jak w ogóle ktoś tak wrażliwy może być pierworodnym dzikiego barbarzyńcy?

Nagły smutek wydusił z jego piersi resztę wstrzymywanego powietrza. On sam jest jak dzika bestia, chwilowo poskromiona, wypatrująca okazji do ataku. Pocierając skronie Est zastanawiał się, dlaczego akurat w takim momencie nachodzą go tak depresyjne myśli. Powinien się cieszyć z obecności Cola, korzystać z wachlarza możliwości, jakie dawała absencja Niedźwiedzia. Tymczasem zamartwiał się wszystkim, na co nie miał wpływu. Zdawał sobie sprawę, że mistrz go nie odprawia, pozbywając się w ten sposób zagrożenia - Mag na uwadze miał jego dobro oraz zobowiązania względem Estarionu. Est wiedział o tym, oczywiście, a mimo to uważał, że powinien czym prędzej stąd odejść, zanim doprowadzi do tragedii. Być może książę rozpozna naturę jego rozdwojenia osobowości, zdoła nauczyć go, jak sobie radzić z wewnętrznymi demonami i ingerencją z zewnątrz. A jeśli zajdzie taka konieczność, nie zawaha się skrócić potwora o głowę…

- Esti, dlaczego jesteś smutny?

Ciepła szorstka dłoń na policzku przywróciła go do rzeczywistości na równi z cichymi słowami. Est przymknął oczy i przykrył palce Cola własnymi, drobniejszymi i jaśniejszymi, delikatnie dociskając je do chłodnej skóry. Ta pieszczota niezmiennie dodawała mu otuchy. Uwielbiał ocierać się o jego palce, czuć je na twarzy, szyi, piersi...

Rozchylając powieki z czułością popatrzył na zaspanego człowieka. Dostrzegł każdą niedoskonałość śniadej cery, nieznacznie wypukłe linie płowiejącego tatuażu, pasemka włosów na czole, lewy kącik warg uniesiony w lekkim uśmieszku… Pragnienie pospołu z fizyczną tęsknotą naparło na cienką barierę utworzoną przez siłę woli, grożąc przełamaniem kontrolujących go sfer. Nie mógł przegrać z pierwotnymi żądzami. Nie teraz.

- Nie jestem smutny, Col. Martwiłem się o ciebie. Nie wiedziałem gdzie jesteś, co robisz, czy nic ci nie grozi. - Z radością powitał ulgę, jaką poczuł po wypowiedzeniu na głos swoich obaw. - Fakt, że cię przeżyję, jest dla mnie wystarczająco tragiczny, a co dopiero świadomość, że ktoś mógłby mi cię odebrać.

Dłoń mężczyzny wymknęła się spod białych palców i zamknęła je w łagodnym uścisku. Col usiadł naprzeciwko Esta, a w jego stanowczym spojrzeniu przydymionych szmaragdów kryło się coś, co nie powinno zostać powiedziane.

Chłopak próbował go powstrzymać, lecz nie włożył w to całego serca. Tak naprawdę chciał usłyszeć zapewnienie z jego ust, potwierdzenie tego, co nie miało racji bytu. Efemeryczną obietnicę mogącą spłonąć, odlecieć z wiatrem, rozmyć się w wodzie…

- Esti, nawet jeśli jutro zginę, to umrę szczęśliwy mając kogoś, kto mnie kocha. I kto będzie żył pamiętając o mnie do dnia, w którym do mnie dołączy. Nie umrę samotny i ta myśl pomaga mi żyć z uśmiechem na ustach. - Col przysunął się, wplótł palce w czarne włosy i przyłożył czoło do czoła Esta. - Widziałem jak umierasz i był to widok, który wstrząsnął mną do głębi. Jakaś część mnie umarła wtedy razem z tobą. Zacząłem patrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej perspektywy. Nie chcę, by się to powtórzyło, dlatego zrobię wszystko, aby do tego nie dopuścić. Nie na mojej warcie, dzieciaku.

- Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić, Col, nawet sobie… Nawet temu, co we mnie siedzi. - Est odszukał wargi człowieka. Po długim rozstaniu smakowały tak wspaniale, że nie miał ochoty przerywać pocałunku. Wręcz przeciągnął go z odrobiną łapczywej desperacji. - Dzieje się ze mną coś złego - dodał szeptem.

- Już dobrze, Esti. Już w porządku.

Przodownik przyciągnął go do siebie i przytulił mocno, jak gdyby chciał ochronić tego nieporadnego dzieciaka przed troskami oraz problemami dorosłego życia. Cel był niewykonalny, ale mógł chociaż spróbować, postarać się, zrozumieć.

We wspólnym milczeniu odnaleźli pociechę. Jednostajny rytm serc odmierzał pozostały im czas, a szmer oddechów był wyraźnym świadectwem przepływającego przez nich życia.

***

Est szybkim krokiem przebył upstrzony kałużami dziedziniec Twierdzy zmierzając ku swemu przeznaczeniu. Skinieniem dłoni powitał objazdowych handlarzy, u których kupował w imieniu Travisa niezbędne komponenty alchemiczne. Rozkładający się w cieniu bramy kupcy zaczepiali go przyjaźnie, pytając o zdrowie jego i mistrza alchemika, lecz Est tylko uśmiechał się przepraszająco i szedł dalej, wielce się spiesząc. Nie miał czasu na towarzyskie pogawędki. Ani chęci. Przebłyski wczorajszych wydarzeń nękały go bezlitośnie i z trudem hamował się przed zerwaniem do szaleńczego biegu.

Ciężkimi butami rozchlapywał błoto nie zwracając uwagi na słoneczny dzień następujący po całonocnej burzy. Paskudny, pochmurny świt nie zwiastował rozpogodzenia, ale jak to już z pogodą na północy bywało, latem stawała się nieprzewidywalna niczym sztorm na otwartych wodach oceanu.

Eteryczne pasma mgły snuły się w rześkim powietrzu, wraz z kryształami rosy tworząc iluzoryczne zjawisko, które spieszący się chłopak rozwiewał bez chwili namysłu. Kiedy indziej zatrzymałby się i zachwycił urokiem niezwykłej aury, by później oddać się kontemplacji na temat cudów otaczającej go przyrody, lecz teraz co innego zaprzątało jego głowę. Czekała go próba sił z żywiołem, który niechętnie przysiągł mu posłuszeństwo.

Przekroczywszy bramę prawie się zapomniał. Przeczuwał, że wraz ze skróconym dystansem skończy mu się cierpliwość. Chciał jak najszybciej znaleźć się na pogorzelisku, polu bitwy, na którym jego ambicje toczyły zażarty bój z opornym elementem. Chciał ujrzeć efekt utraty kontroli, zajrzeć w głąb siebie i sięgnąć ku niezdobytym peryferiom własnej podświadomości. Na to miał wystarczająco wiele czasu, jako że tuż po śniadaniu Colonell udał się do koszar zebrać meldunki od swoich ludzi oraz wydać rozkazy, co skutecznie zajmie go na parę godzin.

Dla przypadkowych obserwatorów Zaklinacz Żywiołów zdawał się stateczny i spokojny, żwawo przemierzał błonia za murami Twierdzy, a powściągliwy uśmiech błąkał się po jego twarzy, niezauważalnie wyginając białe usta oraz odbijając w szeroko otwartych kocich oczach. Jednak nikt nie podejrzewał, że wewnątrz dręczyło go dzikie podniecenie, niezdrowa obsesja udowodnienia swojej przydatności. To tylko pozory. A młody półsmok z biegiem czasu osiągnął zatrważająco wysoki poziom w grze praktykowanej przez mentora. Grze, której reguły przenosił na relację z najbliższymi.

Rozdarty między potrzebami a rzeczywistością Est szukał pretekstu do rozmowy, którą odbył z przyjacielem przy śniadaniu, niestety szczerość w niej zawarta pozostała jednostronna. I leżała po stronie bezgranicznie ufającego mu człowieka. Est słowem nie napomknął o listach do rycerza-dowódcy, nie odezwał się także na temat wczorajszych zdarzeń tłumacząc sobie, że i na to przyjdzie odpowiednia pora. Poza tym wcale nie kłamał. Zwyczajnie nie mówił wszystkiego, a to ogromna różnica.

Z kim jak z kim, ale ze sobą musiał być szczery: żywił odrazę do siebie samego. Odrazę za to, jak nisko upadł, by spiskować za plecami ukochanego mężczyzny. Już wiedział, jak czuł się konspirujący z rzekomym wrogiem Mag. Idący w jego ślady uczeń poczuł to na własnej skórze wyjątkowo dobitnie. I miał nieodparte wrażenie, że w przeciwieństwie do starego mnicha robił to źle. Co zrobiłby Colonell dowiedziawszy się, że jego kochanek pertraktuje ze swoim niedoszłym mordercą? Paladynem, którego pobratymca prawie ściął młodego złodzieja? Było mu niedobrze na samą myśl, że Col i tak się dowie. Est nie był tylko pewien czy sam mu powie, czy zezwoli wypadkom biec własnym torem. Czy lepszy skutek przyniesie usprawiedliwianie siebie, czy objaśnienie zrealizowanego planu. Wolałby przedyskutować tę kwestię z mistrzem, lecz ten jeszcze nie wrócił. Est nie wiedział też, czy dzisiejszego wieczoru przyleci sowa z ostatecznym rozstrzygnięciem ich małej rozgrywki. Ze wstydem przyłapał się na tym, iż wyczekuje potwierdzenia od młodego paladyna jak dziecko cieszące się na obiecany prezent. Przynajmniej nie musiał martwić się o to, jak spędzić czas do obiadu…

Dyscyplina trzymała jego nerwy na postronkach, które z trzaskiem zrywały się jedne po drugich. Spuszczony z łańcucha samokontroli Est nie wytrzymał presji i metry dzielące go od zgliszczy przebył niemal sprintem.

Na pierwszy rzut oka spalony grunt nasiąknięty wodą zamienił się w zwyczajne błoto. Dopiero podchodząc do wysiedzianego środka dostrzegł, jak głęboko zryta była ziemia w kilku punktach - nawet deszcz nie wygładził dużych grud i bruzd powstałych w konsekwencji jego działań.

Rozczarowany nabrał powietrza w płuca i odetchnął dla opanowania ogarniającej go rozpaczy. Przykucnął nie wiedząc, co ze sobą począć. Zagłębiając odsłoniętą dłoń w wilgotnej ziemi natrafił jednak na coś, co na nowo obudziło w nim nadzieję. Rozgrzebana gleba pod grubą warstwą rdzawego błota była świeża i zdrowa, nietknięta, gotowa przyjąć nasiona i obrosnąć trawą. Est przesiał pulchne bryłki brudnymi palcami. Może nie udało mu się dopełnić tego, co ambitnie zamierzył, ale obecny rezultat cieszył go równie bardzo.

Nakłoniłeś ziemię do odnowy i zmusiłeś do urzeczywistnienia twej woli - mruczał Głos na dnie jego jestestwa, wypełniając go gorącym doznaniem samozadowolenia. Znaj moc płynącą z twego ciała, serca i jaźni. Wiedz, iż nie masz sobie równych, łączysz bowiem to, co podzielili czuowiecy. Poznaj swój świat, albowiem należy on wyłącznie do ciebie.

Wstając, Est otrzepał dłonie o nogawki spodni i rozejrzał się po wyznaczonym palami terenie. Pulsująca energia przepełniała go, dotykała napiętych barków i skupionego umysłu. Ziemia pod butami drżała, gdy on trwał niewzruszony niby prastara góra. Błoto cmokało, kiedy zalegająca pod nim gleba wybrzuszała się wydając niski, wibrujący w uszach warkot.

Zaklinacz Żywiołów o wyostrzonych zmysłach miał w tej chwili absolutną świadomość otaczającej go rzeczywistości, choć umysł z wolna przechodził w kontemplacyjny trans. Przytomnie kontrolował stan, w jakim się znajdował, czerpiąc siłę z bliskości usłużnych pierwotnych elementów.

Nieme uniesienie przeobraziło się w bezgłośny wybuch ekstazy: oto na jego oczach podporządkowana rozkazom ziemia kotłowała się, a czarne błocko z mlaskaniem przelewało przez spiętrzoną, warczącą groźnie masę. Est nie odczuwał zmęczenia. Gdyby przyszło mu określić swoje samopoczucie, byłaby to niepohamowana euforia. Stojąc w bezruchu z fascynacją obserwował, jak ziemia wokół niego odpowiada na wezwanie. Głuche wstrząsy niosły się pod grubymi podeszwami, gdy leniwy żywioł przemieszczał się tuż pod parującą, podmokłą powierzchnią. Ciężki, nieokiełznany grunt z chrzęstem wypluwał zagrzebane w nim resztki pancerzy i broni, a w zamian pochłaniał popioły, krwawe łaty oraz to, co świadczyło o stoczonej tu bitwie, a czego nie mogły zebrać ludzkie ręce. Wkrótce stłumiony ryk umilkł, pozostawiając żyzny czarnoziem usłany pogiętymi płatami metalu, zniszczonymi skórami siodeł oraz zbroi i kawałkami połamanego oręża.

Zaklinacz Żywiołów zadrżał, kiedy wycieńczenie dało o sobie znać w niespodziewanym momencie. Poczucie spełnionego obowiązku upajało niczym szczypiący na języku smak zwycięstwa, lecz i ono nie mogło trwać wiecznie. Opuszczając ramiona wyraźnie czuł, jak więź z potężnym żywiołem słabnie. Zdawało mu się, że niepokorna ziemia ciągnie go ku sobie, prosto w czarne objęcia i byłby poddał się słabości, gdyby nie szalone wiwaty oraz gwizdy dobiegające z Twierdzy.

Nawet się nie spostrzegł, jak liczny tłum zebrał się na blankach, gdzie zwykle znudzeni wartownicy w pojedynkę obchodzili mury. Skąd oni się tam wzięli? Jak długo go obserwowali? I ile rozumieli z tego, co ujrzeli? Klęczący Est z dumą chłonął te donośne przejawy entuzjazmu, jednak miał na tyle przyzwoitości, by nie okazywać tego publicznie. Skromnie spuścił głowę i pozwolił włosom przysłonić szeroki uśmiech. Dotrzymana obietnica pobudziła rozkwitającą próżność, którą dopiero uczył się rozpoznawać, a stwarzanie pozorów zaczynało mu wchodzić w nawyk.

Napawając się zasłużonymi oklaskami oraz okrzykami uznania, rozejrzał się po ziemi usianej reliktami niedawnej przeszłości. Odzyskując panowanie nad drżącymi z wysiłku mięśniami dźwignął się i przespacerował po niemałym obszarze zwracając uwagę na wszystko, co w jego opinii uchodziło za odstępstwo od przyjętego założenia. Niczego takiego nie znalazł. Z zadowoleniem ruszył w kierunku bramy prowadzącej do wnętrza czarnej warowni, a zdumione, zachwycone i poniekąd zalęknione głosy wymieniające się komentarzami towarzyszyły mu w drodze powrotnej.

Oczywistym było, że zanim Złowieszczy Niedźwiedź wróci do swych komnat, cała Twierdza będzie huczała nowinami o wyczynie Estalavanesa, Zaklinacza Żywiołów. Chłopak powinien być zaniepokojony rodzącymi się w nim negatywnymi emocjami, ale nie potrafił ostudzić płonącego w żyłach ożywienia. Wciąż czuł przeszywającą go esencję żywiołu - jak wnika w jego umysł i ciało, rozpływa się pod skórą i reaguje na najmniejszą myśl bez konieczności instruowania jej. Pierwotne elementy były niematerialnym przedłużeniem niego samego - posłuszne i zależne od jego woli!

Nieprzemijająca ekscytacja pozbawiała go tchu i, na jego nieszczęście, zdolności racjonalnego rozumowania. Kiedy z podniesionym czołem wkroczył na dziedziniec, wielu świadków jego intencjonalnego działania patrzyło na niego jak na wcielenie Wszechmocnych. Niebywałe talenty białego elfa wzbudzały w nich równocześnie podziw i strach. Cieszyli się, że mają go po swojej stronie, radowało ich, że tak potężna moc stanie w ich obronie, gdy kolejna bitwa pojawi się na horyzoncie zdarzeń, lecz mieli także świadomość, iż będą zgubieni, jeśli wymknie się ona spod kontroli.

Est uśmiechał się drapieżnie, odsłaniając lśniące kły. Zdążając do swojej kwatery w milczeniu sycił się cichnącymi wyrazami porywającej afirmacji, pełnymi pasji i podziwu spojrzeniami ludzi tworzących zamkniętą społeczność najemną. Nie znał uczucia, które opętało go, grożąc rozerwaniem przybrudzonej ziemią cielesnej powłoki, ale instynktownie wyczuwał, że jest ono złe. I obrzydliwie przyjemne. Jak ogień rozpalający zziębnięte kończyny. Chłodny powiew w upalny dzień.

Uczeń Maga coraz lepiej rozumiał umiejętności, jakie dawała mu smocza krew w połączeniu z nieograniczoną władzą nad żywiołami. Był coraz bardziej świadomy potęgi, jaką posiadł w tak młodym wieku.

Potęgi mogącej zniszczyć go równie gwałtownie, jak się objawiła.

Wspinając się po schodach wieży nie utracił nic z radosnego nastroju. Rozentuzjazmowany przyglądał się umorusanej dłoni w rękawiczce, jak gdyby to skryty pod skórką artefakt był źródłem fenomenalnej mocy, choć wiedział doskonale, iż magia była w nim samym. Pijany nowym doświadczeniem Est chciał śmiać się i krzyczeć do zdarcia gardła. Nie miał pojęcia że jego oczy nabrały dziwnego, jaskrawozielonego blasku pochłaniającego źrenicę oraz tęczówkę. Nieświadomy przemiany nie mijał na korytarzu nikogo, kto zwróciłby mu uwagę na ten drobny, acz istotny szczegół. Być może wówczas by się opamiętał.

Zatrzasnąwszy za sobą drzwi sypialni, Est rozpiął klamry butów, szarpnięciem poluzował rzemienie i rzucił wszystko tam, gdzie rankiem stał oparty o ścianę łuk Cola. Pochylając kark pozbył się brudnego bezrękawnika, który niedbale odłożył na oparcie mijanego fotela. Pod jego nieobecność służba uprzątnęła bałagan i zabrała mokre futra, toteż bez przeszkód oddał się medytacji ułatwiającej zrozumienie złożonych procesów, które nastąpiły podczas ujarzmiania oraz kontrolowania przekornego żywiołu. Nie było to jednak proste. Rozgorączkowanie nie sprzyjało koncentracji, trudniej było mu się skupić i oczyścić głowę ze zbędnych myśli. Emocje szalały. Ciało dygotało po spadku adrenaliny. Rozbłyski refleksji w zawrotnym tempie przecinały umysł i nie pozwalały się zatrzymać. Zamiast spodziewanego spokoju odczuwał gniew spotęgowany narastającym zniecierpliwieniem. Zupełnie do niego niepodobny gniew, jakiego posmakował przed rokiem, nim Mag przyjął go na nauki. Nim stary człowiek nie ukoił jego żalu oraz postępującego krok za nim zgorzknienia.

Kula strachu obrosła kolcami w ściśniętym żołądku z chwilą, gdy Est zorientował się co uczynił i jak nieodpowiedzialnie się zachował. Na co przyzwolił sobie wewnątrz siebie oraz na zewnątrz. Czy to naprawdę on? Czy też spełnił się najgorszy scenariusz zakładający, iż siedząca w nim osobowość stopniowo przejmie kontrolę nad jego czynami?

Zaalarmowany wzbierającą paniką zebrał się w sobie i podporządkował swej woli najmniejsze nawet mięśnie. Z każdym powolnym wdechem zapuszczał się w głąb opustoszałej jaźni. Przez wyciszoną podświadomość ruszył ku jedynemu miejscu, do którego nie miał dostępu. Mknął tam, gdzie świetlista bariera skrywała swoje sekrety przed wyczulonym zmysłem. Sięgał po tajemnice, które zapragnął odkryć już przy pierwszym spotkaniu, lecz wtedy nie miał pomysłu, jak się do nich dostać. A teraz, choć już wiedział, to nie mógł jej odnaleźć. Był przekonany, że dokładnie w tym rejonie nieprzekraczalna granica powinna rozświetlać gęste ciemności oraz nęcić feerią roztańczonych barw. Zatem przeniknął ją i w wyniku tego stała się bezdenną wyrwą?

Est zgłupiał. Wszystko wokół świadczyło o tym, że znalazł się w punkcie, do którego dążył. Ale natrafił na pustkę. Nie było żadnej bariery. Już nie. I wcale nie służyła ona temu, by zablokować jego potencjał. Jej zadaniem było utrzymanie czegoś wewnątrz. A tam już niczego nie było, tylko mrok i skuta lodem nicość.

Wrócił do świata zmysłów witającego go łzami spływającymi po policzkach. Lśniące ścieżki rozpaczy niknęły w rozwartych niedowierzaniem ustach. Nagie ramiona drżały spazmatycznie, gdy Est patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a docierająca doń prawda kruszyła go kawałek po kawałku. Wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich dni, okupione było straszliwą ceną, bo przecież nic nie przychodzi za darmo. A już na pewno nie moc, nad jaką panował.

- Jak rany, co ja nakociłem… - wymamrotał drżącymi wargami. Żółć napłynęła mu do gardła, mieszając się z obrzydliwym posmakiem goryczy. - Wszechmocni, co ja najlepszego nakociłem...

Udręczony jęk przeszedł w zduszony skowyt. Est uniósł roztrzęsione dłonie i obejrzał je uważnie, jakby szukając w nich odpowiedzi na zastygłe w ciszy pytanie. Poczuł własne palce na twarzy, wytartą skórę rękawiczki ocierającą gładki policzek. Zasłaniały mu widok, litościwie ukrywały go za zasłoną wstydu i hańby. Nie opuszczało go przykre wrażenie, iż tak jak twarz, te ręce nie należały już do niego. Nie był sobie panem. Nigdy nie był. I nigdy nie będzie.

Doznał szoku, kiedy prawda uderzyła w niego z siłą mogącą unicestwić wszechświat. Prawda czyniąca z niego coś, czym nie chciał się stać.

- Potwór nie siedział we mnie… To ja stałem się... Nie, ja zawsze byłem potworem.

A Głos milczał. I gdyby Est nie pogrążył się tak głęboko w żalu oraz dojmującym przygnębieniu, posłyszałby westchnienie cichutkie niczym zrywająca się pajęcza nić.

poniedziałek, 10 listopada 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 32 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Tożsamość Estalavanesa stopniowo ulega zmianom, poddając się wpływom karmiącej go potęgi. Jednocześnie bezinteresowna pomoc najemników uzmysławia mu przynależność do najemnej braci. Rozdźwięk wynikający z dążenia do niezależności oraz wzrastającego poczucia odpowiedzialności za życie bliskich mu ludzi wstrząsa nim, niczym błyskawica rozdzierając go między pragnieniem a obowiązkiem.

- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 10d'11m'25r2t]




   Jeśli mogę Wam coś doradzić, to zapamiętujcie niby przypadkiem wrzucane w treść imiona. Całkiem prawdopodobnym jest, że kiedyś pojawią się jako pełnoprawni bohaterowie. 



Kącik autorki.
    Nie jestem przekorna, ale ostatnio łapię się na tym, że wyłącznie dlatego jeszcze piszę/redaguję. Jakbym chciała zrobić na złość innym, nie mając nikogo konkretnego na uwadze. Bardzo mi się to nie podoba i staram się bezwzględnie reagować na ten infantylny sposób myślenia, niestety przez ostatnie dni nawarstwiło się we tak wiele negatywnych myśli, że powoli zaczynają mnie przytłaczać...

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 32

 

Est oddychał ciężko, co rusz przełykając napływającą do ust deszczówkę. Bezwiednie trzymał się za lewy nadgarstek. Dłoń pod czarną skórką pulsowała przyćmionym blaskiem, gdy świadomość powracała niespiesznie wraz z kroplami spływającymi po zaciśniętych powiekach. Jaskrawofioletowa strzała grzmotnęła nieopodal. Huk po tym następujący bezlitośnie uderzył w jego wyczulony zmysł, aż obolały skulił się na rozmokłej ziemi.

Był osłabiony i zmęczony, lecz zwycięstwo podbudowało jego poczucie własnej wartości. Zwyciężył, chociaż leżał z twarzą wciśniętą w błoto i nie mógł się ruszyć. Nie chciał się ruszyć. Zimny wiatr, siekący deszcz oraz ciepła, miękka ziemia cudownie się dopełniały, zapewniając mu bezpieczeństwo mimo całej nieobliczalności pogody. Znów zapragnął zasnąć i ulec mocy go przepełniającej. Dokładnie tak… Zasnąć… I obudzić się we właściwym czasie, właściwym świecie… Lecz kiedy otworzył oczy, nadal przebywał w tym samym ponurym miejscu, w błocie, do którego przyciskał nienaturalnie rozpalony policzek.

Ruch na skraju widzenia przykuł jego uwagę. Leniwie, niby obojętnie zerknął na zszarzałą sylwetkę majaczącą w strugach deszczu. Pada tak mocno… Zupełnie jak wtedy, gdy znalazł artefakt... I gdy po raz pierwszy przekroczył bramę Twierdzy… Kiedy to było? Kim wówczas był?

Zjawiły się kolejne zakapturzone cienie. Czuowiece postacie. Czego tu szukają? Jeden przykucnął i dotknął go. Est nie życzył sobie tego, lecz zrozumiawszy, że przybysze usiłują pomóc mu wstać, szerzej rozchylił powieki i łaskawie im na to pozwolił. Ktoś opatulił go podszytym futrem płaszczem, którego kaptur śmierdział stęchlizną i wyginał podłużne płatki jego uszu, wtulając je w ociekające wodą włosy.

Czuowieców było czterech. Najemnicy z kompanii w cywilnych ubraniach osłoniętych pelerynami przeciwdeszczowymi prowadzili go w stronę bramy. Dlaczego? Przekrzykiwali szum ulewy i ryk niedalekich gromów, nie potrafił jednak rozszyfrować ich języka. Nie wychwytywał słów będących dlań ciągiem dziwnych dźwięków. W pamięci rozpoznawał ich twarze, kojarzył je, lecz nie umiał się z nimi porozumieć. Ich mowa była zbyt prymitywna. Jak oni sami.

Dopiero w momencie przybycia do niewielkiej, rozjaśnionej pojedynczą lampą oliwną stróżówki dotarł do niego sens ich wysiłków. Stanął samodzielnie, toteż puścili go i odsunęli się w głąb ciasnej izdebki, niepewni jego reakcji, pełni obaw, choć tego nie okazujący. Zdjąwszy niewygodny kaptur, Est powiódł wzrokiem po mniej i bardziej brodatych obliczach wyrażających całą gamę emocji - od zatroskanych i nieśmiałych po ostrożne. Pociągnął nosem, jakby chcąc utrzymać nagromadzoną w nim wilgoć. Nie wyczuwał podszytego strachem gniewu skierowanego ku niemu. Patrząc na czuowieców odnosił wrażenie, że oni nie obawiają się go, lecz boją się o niego. Nie pojmował co skłoniło ich do pomocy, niemniej był im za to wdzięczny, nawet jeśli nie było to konieczne. A już z pewnością zbliżanie się do niego było nierozsądne. Jednak swym zachowaniem udowodnili, że są i tacy, dla których życie innych ma wielką wartość.

Est przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Czuowiecy nie są uosobieniem zła, to generalizowanie jest złe. Krzywdzące. Niesprawiedliwe. Czuowiecy są sumą własnych doświadczeń oraz przeżyć, dążeń i marzeń. Są połączeniem cech zdeterminowanych przez rzeczywistość, w której istnieją. Właśnie to powodowało, iż są tak różnorodni. Nie mógł ich winić za to, kim są, ani traktować ich gorzej wyłącznie dlatego, że nie byli tacy, jakimi chciał ich widzieć.

Wtem, nie wiedząc czemu, Est zapragnął spełnić daną mistrzowi kilka miesięcy temu obietnicę i wystąpić w obronie tych czuowieców przeciwko wszystkiemu, co nadciągało z południa. Koniec końców w jakimś celu wychował się pośród nich.

Nic nie mówiąc zdjął z siebie przesiąknięty wodą płaszcz i powiesił go na haku przy uchylonych drzwiach, gdzie zebrała się już całkiem spora kałuża zaprawiona błotem. W kącie stróżówki palił się stary żelazny koksownik, prawdopodobnie służący osuszaniu powietrza lub przeciwdziałający chłodnej deszczowej aurze. Nie miało to jednak znaczenia, po co z początkiem siódmego miesiąca zapalano węgielki. Ważne, że mógł je spożytkować.

Wciąż bacznie obserwowany przez czwórkę czuowieców wykonał zdawkowy gest, a płomienie otoczyły go całego i w szybkim tempie wysuszyły odzież oraz włosy. Zaschnięte błoto kruszyło się i odpadało płatami na kamienną posadzkę, zostawiając suche łaty na ubraniach oraz skórze. Zaklinacz Żywiołów zwrócił się w stronę najemników. Jęzory ognia żwawo owijały się wokół niego. Chciał niezwłocznie odwdzięczyć się za ich dobroć i jedynym sposobem, jaki mu się nasuwał, było wykorzystanie swoich niecodziennych umiejętności.

Znów zaczerpnął tchu w obawie, że nie zdoła nawiązać kontaktu z mężczyznami, ale wyrażenie myśli w języku estariońskim przyszło mu z niebywałą łatwością. Jakby od zawsze się nim posługiwał. Bo przecież tak było, prawda? Znał tylko ten język.

- Nie obawiajcie się tego, co uczynię. Ogień was nie skrzywdzi, nie gdy jestem obok - uspokajał ich, starannie dobierając słowa. - Jestem wdzięczny za waszą troskę, lecz aktualnie nie mogę zrobić dla was nic ponad to, co nastąpi.

Ledwo skończył przemawiać, a otaczający go płomień rozszczepił się na cztery części i łagodnymi wężowymi ruchami wysunął ku najemnikom.

Porażeni instynktownym strachem mężczyźni wycofali się, aby po chwili z nerwowym uśmiechem poddać się płomieniom pełgającym wokół nich. Mieniący się pomarańczem ogień nie parzył, a jedynie delikatnie ogrzewał, przeistaczając krople kapiące z peleryn, ubrań oraz włosów w ciepłą, efemeryczną mgiełkę. Nieustraszeni wojownicy Niedźwiedzi słyszeli niejedną plotkę o niezwykłych zdolnościach białego elfa, niektórzy nawet ujrzeli jego śmiercionośne popisy na polu bitwy, lecz poczuć je na własnej skórze było czymś, czego absolutnie nie przewidzieli.

- Słyszelimy do czegoś zdolny, czarowniku - zaczął najwyższy z najemników zaaferowany niecodziennym doświadczeniem, jakie przypadło mu w udziale. - Ale żeby coś takiego? Przecie ogień to niszczycielski żywioł.

- Ta, chłopaki gadali o ścianie ognia jaką wzniosłeś - wtrącił się drugi, popatrując to na białego elfa, to na wyciągnięte przed siebie ramię, wzdłuż którego przemykał połyskliwy ognik pozostawiający za sobą smużkę pary. - I o tym, jak poczęstowałeś nią tego rycerza z Adeili. Podkulił ogon i wrócił na swoje podwórko lizać rany!

W rozwartych ekscytacją czarnych oczach człowieka oraz nie mniej ciemnym zaroście odbijały się drobniutkie refleksy sprawiające wrażenie, że ogień płonie w nim samym, a nie wokół niego.

Estowi zabrakło sił na perswadowanie najemnikom prawdy. Tamtego dnia zginąłby od sztychu książęcego miecza gdyby nie Col, zwabiony strzelającymi w niebo płomieniami i sprowokowany potężną eksplozją. Smagły mężczyzna dysponował niezliczonymi talentami, a wyczucie czasu wyróżniało się spośród nich najmocniej. I kiedy tak rozmyślał nad tą konkretną cechą swego ulubieńca, w jego umyśle powstało pokrewne pytanie.

- Dlaczego mi pomogliście? - zapytał, przypatrując się każdemu z osobna.

Dwóch zareagowało krótkimi spojrzeniami posłanymi spod uniesionych brwi, a pozostali jakby w ogóle go nie usłyszeli. Niczym mali chłopcy bawili się drobnymi płomykami przelatującymi im między palcami. Z fascynacją śledzili poskromiony żywioł zmieniający odcień w zależności od temperatury, choć nie wyrządzającymi im przy tym szkody.

- A to trzeba mieć powód? - odezwał się brodacz o ciemnych jak węgiel tęczówkach, usilnie próbujący skupić się na białej twarzy elfa, migotliwej i nierzeczywistej pośród wielu źródeł światła. - Jesteś jednym z nas, nie? Naszym bratem. Należysz do niedźwiedziej rodziny. Skrzyknęli nas chłopcy z góry, że z naszym nieciekawie, tośmy się nie zastanawiali. Leżał żeś bez ducha w polu, przy burzy, kiedy dookoła tyle żelastwa… - Potrząsnął głową, podkreślając jak bardzo nie do przyjęcia była wizja porzucenia go na pastwę losu.

Poruszony tak nieoczekiwaną szczerością Est milczał, niezdolny wydusić z siebie podziękowania, a jego wstrząśnięty niedawnymi przeżyciami umysł stopniowo odzyskiwał równowagę za sprawą prostych słów równie prostego najemnika. Zapomniał już, kim byli „czuowiecy”. Jest częścią niedźwiedziej rodziny… Jednym z nich, najemnych braci, wraz z którymi walczył, w obronie których stanął, mierząc się z potężniejszym wrogiem.

Sir Aarim spytał go czy uważa, iż jego życie warte jest więcej niż życia tysiąca najemników. Wtedy Est nie potrafił odpowiedzieć. Ale teraz mógł to zrobić. Z czystym sumieniem mógł zaprzeczyć i bynajmniej nie był to kaprys fałszywej skromności podszytej pragnieniem pozostania w cieniu. Jego życie wcale nie było ważniejsze od życia pospolitego człowieka. W przeliczeniu jeden do jednego stawiał je na równi i jedynym, co ich odróżniało, były naturalne predyspozycje oraz umiejętności. Jako Zaklinacz Żywiołów żywił przekonanie, że może więcej niż ktokolwiek. Nowa energia rozpierała go od środka, rozsadzała poczuciem dumy i satysfakcji, których w innej sytuacji całkowicie by się wstydził. Niegdyś gardziłby sobą za tak jawną arogancję. Teraz, zrodzony z ziemi oraz nakarmiony potęgą, otrzymał nowe, lepsze życie i gotów był poświęcić je w drodze do realizacji przeznaczenia. Jeżeli Estarion dzierżył miecz w postaci rodu Asmodeuszy, tak Estalavanes stanie się dla nich tarczą, bez której nic nie zdziałają w obliczu wrogiej nawały.

Burza wzmagała się. Dziedziniec widziany zza niedomkniętych drzwi maleńkiego pomieszczenia raz po raz rozbłyskiwał oślepiającą bielą, a donośne grzmoty trzęsły warownią w posadach. Czy w taką pogodę przyleci do niego sowa z Adeili? Musi czym prędzej zakończyć to spotkanie.

Ogień otaczający cztery sylwetki zgasł raptownie, zostawiając po sobie kilka języczków skaczących wokół siwiejących węgielków koksownika oraz wyraźny zawód na twarzach najemników. Est prawie się uśmiechnął na tak żywą i nietypową dla mężczyzn reakcję. Nie spodziewał się, że ci niezłomni ludzie na co dzień skrywający emocje za solidną barierą surowości i powagi tęsknić będą do magii mogącej uchodzić za zwyczajne kuglarskie sztuczki. Nie dał się porwać ckliwym uczuciom, jakie zaczęły się w nim przejawiać. Utrzymał je na wodzy i zaglądając w zwrócone ku niemu oczy, poprosił ich o ostatnią rzecz.

- Macie nade mną przewagę. - Skrzywił się przepraszająco, domyślając jaki efekt wywołają jego dalsze słowa. - Nie znam waszych imion, choć wy moje znacie. Przepraszam, nie miałem sposobności zapoznać się z… najemną bracią. I teraz tego żałuję.

- Dajże spokój, Eście - prychnął ciemnooki, oglądając się po gorliwie mu potakujących towarzyszach. - Już chyba nikogo nie dziwi, że Mag trzymał cię od nas z daleka jak jakie groźne dziwo. Wiemy, jacy są magiczni, jacy potrafią być. Jak żeś już do nas nawykł, to żeś i do nas wyszedł, nie?

- Jeszcze będzie czas na zapoznania - zapewnił drugi z grymasem, od którego kilkudniowa szczecina zajaśniała oranżem w miękkim poblasku lampki oliwnej. - Ja jestem Olbart, a to Rasen - wskazał stojącego po lewej mężczyznę, który wziął się pod boki, kiwając głową do białego elfa. - Zys to zwiadowca - przedstawił najniższego, po czym wskazał na najstarszego z nich, ciężko przysiadającego na jedynym w stróżówce taborecie. - I oczywiście Perion. Z czasem zapamiętasz.

Est uśmiechnął się z wdzięcznością. Już ich zapamiętał i mając na względzie swą nadzwyczajną pamięć podejrzewał, że nigdy ich nie zapomni. Nie byli szczególnie charakterystyczni, lecz tym, że bezinteresownie ruszyli mu na pomoc, zaskarbili sobie jego dozgonny szacunek. Świadomie narażali się na niebezpieczeństwo, zatem byli warci poświęcenia im czasu oraz miejsca we wspomnieniach.

- Raz jeszcze wam dziękuję – ukłonił się czwórce mężczyzn. - Z przyjemnością spędziłbym z wami więcej czasu, niestety zobowiązania wobec mistrza wzywają mnie na służbę.

- Nie masz z nim lekko, nie? - zaśmiał się Perion, rozsiadając na prostym stołku. - Uczeń czy nie, ani chwili wolnego. Ani się połapiesz, a będziesz drugim doradcą! Po bitwie jak nic Złowieszczy Niedźwiedź zmieni do ciebie nastawienie.

Est nie zdradził się z tym, ale najnowsze osiągnięcie nagle nabrało ohydnego posmaku goryczy. Oni nie mieli bladego pojęcia, że bitwa tylko zaostrzyła nienawiść przywódcy do białego cudaka. Dokonania Zaklinacza Żywiołów były nie w smak dzikiemu człowiekowi coraz silniej odczuwającemu jego uwierającą obecność. Konkurent… Zagrożenie. Myśl, że Tyrd rozpocznie przeciwko niemu ofensywę wzbudziła w nim obawy dotyczące swojej osoby, a zwłaszcza tej drugiej, szczerzącej kły osobowości trwającej w odmętach podświadomości...

***

Kolację Est postanowił zjeść w zaciszu gabinetu administratora. W trakcie posiłku zajął się przeglądaniem korespondencji dostarczanej regularnie przez zwiadowców oraz posłańców pod nieobecność doradcy. Wiele z nich dotyczyło spraw lokalnych i błahych, lecz wyszperał wśród nich kilka wyjątkowo intrygujących informacji, jak choćby przesłanki z południa, które pochłonęły go bez reszty. W tamtej części Estarionu doprawdy sporo się działo.

Przeżuwając chleb z miodem, pochylił się nad blatem biurka sięgając po kolejny raport. Przebiegł wzrokiem po literach skreślonych szybkim, ukośnym pismem. Były to doniesienia agenta Niedźwiedzi, Darrena Burego. Zawiadamiał on, że na włościach upadłego szlachcica, w bliskim sąsiedztwie stolicy, formuje się kompania najemna. Póki co była to zaledwie plotka, organizacja nie posiadała nazwy, renomy ani funduszy, aczkolwiek pojawiające się imię założyciela, Breesa zwanego Mgłą, mogło być zalążkiem faktu kiełkującego pośród zbyt wielu niewiadomych. Lub też owe pogłoski rozprzestrzeniano w celach politycznych i w rzeczywistości nie istniało realne zagrożenie ze strony luźnej grupy zaciężnych, ale mimo wszystko jego szpiedzy zdecydowani byli bliżej im się przyjrzeć oraz zebrać jak najwięcej dowodów przy jak najmniejszym ryzyku wykrycia. Choć zadanie było trudne, mistrzowie wiadomego fachu funkcjonowali bez zarzutu. Znali cenę porażki i godzili się na nią. Kto wie, być może uwielbiali to ekstremalne uczucie balansowania na granicy życia i śmierci, ten posmak niepewności, kuszenie losu.

Est wepchnął sobie do ust ostatni kęs chleba i otrzepawszy ręce z okruszków, zebrał rozłożone na blacie dokumenty. W kolejności chronologicznej ułożył z nich zgrabny stosik, dodatkowo dociążając go mosiężnym przyciskiem stylizowanym na niedźwiedzia w leżącej pozie. Przeciągając się wstał z krzesła i wyjrzał za okno, gdzie odległe już błyskawice na mgnienie oka rozpraszały mrok ulewnej nocy. Pochodnie na murach zastąpiono szklanymi latarniami, lecz te tylko kołysały się na wietrze, skąpiąc światła w strumieniach rzęsistego deszczu. Przynajmniej nie gasły. A już na pewno nie tak często, jak archaiczne żagwie.

Czas mijał, a olbrzymi puchacz nie nadlatywał. Zniecierpliwiony chłopak podszedł do stolika i podniósł kubek miętowej herbaty. Zaciągnął się smakowitym aromatem naparu. Nieco się odprężył, gdyż z zapachem tym wiązał same pozytywne skojarzenia. Tak pachniały pory roku w Twierdzy. To był zapach cichych, spokojnych kolacji z mistrzem. Zapach sypialni na czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów. Zapach przyjaciela, z którym spędzał każdą wolną chwilę.

Z ukłuciem przygnębienia Est zadał sobie pytanie, co nastanie w momencie, gdy jego plan się powiedzie. Czy ten zapach będzie przynosił rozrywające serce i duszę wspomnienia, do których zatęskni? Czy będzie czuł bezbrzeżną nostalgię za czymś, co już nie wróci? Przecież wspomnienia to coś, co budzi emocje i zduszone żale za tym, co bezpowrotnie stracone. Wspomnienia są wspaniałe, lecz niejednokrotnie wywołują ból. Są dowodem na to, że kiedyś wydarzyło się coś, czego nie da się powtórzyć (choć on robił to co dzień w zaciszu umysłu podczas medytacji). Można obejrzeć setkę do głębi poruszających zachodów słońca, ale żaden z nich nie będzie oddawał tego, co zachód oglądany w wyjątkowym towarzystwie lub pod wpływem wyjątkowych uczuć. Tylko ten jeden zostanie zapamiętany i tylko ten jeden będzie wracał za każdym razem, gdy spełnią się konkretne warunki, jak choćby niemożliwy do pomylenia zapach, dźwięk, bądź kolor. Co będzie mu przypominało Cola, jeśli ich drogi się rozejdą? Prawdopodobnie wszystko.

Czy odejdziemy razem? - zastanawiał się. Jeśli tak, to czy ruszymy na południe? Czy też południe ruszy na nas?

Bezwiednie pogrążył się w melancholijnych przemyśleniach spotęgowanych przez nastrojowy szum dobiegający zza okna. Oparty plecami o regał, ze zmrużonymi oczami sączył parujący napój, a wizualizacje miłych sercu zdarzeń płynęły jedna za drugą. Żałował, że nie może teraz dzielić się nimi z nauczycielem. Już wyobrażał sobie tę filozoficzną dysputę, wymianę zdań, poglądów i opinii na temat istoty wspomnień. Tęsknił za leciwym, niewzruszonym niczym samotna góra człowiekiem. Za ojcem. Chciał podzielić się z nim wieścią o poczynionych postępach, lecz nie było takiej możliwości. I pomyśleć, że to już sześciodzień od wyjazdu delegacji. Jak ten czas szybko przeminął. Czy przyjaciele mieli się dobrze? Nic im nie zagrażało? Co właściwie robili na ziemiach arystokraty, który wystąpił przeciw Niedźwiedziom i przegrał pomimo wsparcia paladyńskiego kontyngentu? Co w tym czasie robił przebiegły lord Henendrik II Halavar? Czym w tym momencie zajmował się szlachetny, tajemniczy sir Aarim...

Niemal oblał się herbatą, kiedy wystraszony nagłym hałasem odskoczył od biblioteczki. Do cna przemoczona sowa rozpaczliwie stukała dziobem w szybę, domagając się natychmiastowego wpuszczenia. Rozmyślaniami przywołał wilka z lasu. W tym przypadku puchacza. Odstawił kubek i podbiegł do okna. Otworzył je na oścież i równie szybko zamknął tuż po tym, jak rozchlapująca deszczówkę sowa wleciała, by usiąść na zagłówku fotela. Otrzepała się gniewnie, napuszyła ociekające pióra, a wymowne spojrzenie, jakie posłała chłopakowi, mówiło więcej niż niewybredne słowa.

- To nie moja wina, że twój pan wysyła cię w podróż w taką pogodę - mruknął przepraszająco Est do oburzonego, mrużącego okrągłe ślepia ptaszyska. - Moja? Naprawdę? To w takim wypadku przepraszam bardzo.

Obrażony puchacz wysunął śliską, mokrą nogę. Gdy tylko adresat odebrał przesyłkę, doręczyciel otrzepał się ponownie, znów nastroszył pióra i począł metodycznie zbierać z nich wodę pociągnięciami zakrzywionego dziobu.

Est niecierpliwym ruchem rozwinął opatrzony błękitną pieczęcią list. W ustach miał wióry na myśl o treści, a serce kołatało, boleśnie uderzając o zaciśnięty, podchodzący do gardła żołądek. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak mocno zaciska szczęki czytając pięknie wykaligrafowaną odpowiedź. Robiło mu się słabo z każdym zdaniem, jego palce drżały ze zdenerwowania. Wynik ich małej rozgrywki był… zaskakujący. Aż usiadł w fotelu, żeby się nie przewrócić. A raczej przewrócił się nań i zajmująca całe oparcie sowa huknęła ze złością na nieuważnego osobnika.

Plan działał. Jego plan działał! Pojawiła się realna szansa, że na dniach razem z Colem opuści Twierdzę. Rosła ona z każdym listem, aż teraz osiągnęła punkt kulminacyjny. Wygrana była przesądzona, lecz jak zwykle znikąd wyłoniły się niechciane wątpliwości szybko burzące radosny nastrój. Czy błyskotliwy paladyn przewidział jego ruch? Domyślił się, co ma na celu ta przedłużająca się korespondencja? Czy może to on, półsmok o niecodziennych zdolnościach, został wmanewrowany przez Niebianina? Nie sposób określić kto z kim pogrywał, ale dla Esta liczył się wyłącznie finalny efekt. W tej grze nie będzie zwycięzcy skoro obaj obrali ten sam cel, do którego niekoniecznie tą samą ścieżką dążyli.

Usatysfakcjonowany dobrymi wiadomościami nagrodził posłańca tłuściutkim szczurem znalezionym dzisiejszego ranka, kiedy to przeszedł połowę Twierdzy w poszukiwaniu żywołapek Travisa mogących zapewnić smaczny kąsek dla pierzastego pocztyliona.

Gdy odrobinę udobruchany puchacz zajął się przekąską, Est przesiadł się na krzesło przy biurku mistrza i wziął za pisanie listu, po raz pierwszy czyniąc to z zadziwiającą swobodą. Z niewymuszoną skromnością nakreślił rozmówcy swój dzisiejszy sukces i potwierdził własne stanowisko jako autentycznego obrońcy ludzkości oraz tarczy mającej ochronić Estarion, jeśli tylko… I tu się zawahał, zatrzymując zaostrzoną dutkę o włos od śnieżnobiałej kartki. W tym rzecz. Jeśli tylko przyjdzie mu stanąć u boku tego, który dzierży miecz, a którego oręż pozostawił na jego skórze trzy wyraźne blizny. Mimo rozpierającej go radości, Est wciąż musiał zachowywać dystans i czujność, nie pozwalać sobie na poufałość czy dwuznaczność. Emocje były złym doradcą, szczególnie że nader chętnie wystawiał się na ich zwodnicze podszepty.

W ogólnym rozrachunku całe to przedsięwzięcie nie było takie trudne, jak z początku zakładał. Najwięcej kłopotu sprawi mu trzymanie języka za zębami aż do rozstrzygnięcia, do którego dojdzie między murami czarnej warowni. Gdyby Col lub Leos poznali jego zamiary, cały skrupulatnie realizowany plan ległby w gruzach. Z mistrzem nie miałby tego problemu. Stary mnich doskonale panował nad emocjami, perfekcyjnie kontrolował mimikę oraz mowę ciała, czego uczeń szczerze mu zazdrościł. Ponadto Mag nie chciał wiedzieć, w jaki sposób podopieczny zamierzał wypełnić zadanie. Oczekiwał ujrzeć rezultat taki, jaki zaplanował sobie chłopak.

Est osunął się na oparcie krzesła i oburącz potarł zmęczoną twarz. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro otrzyma ostateczną, wiążącą decyzję, a wieczorne kąciki korespondencyjne się skończą. Czy będzie mu ich brakowało? Będąc uczciwym w stosunku do samego siebie musiał przyznać, że ta gra wciągnęła go po koniuszki długich uszu. Polubił ten dreszczyk związany z wyczekiwaniem, silne doznanie niepewności i gorącą satysfakcję, gdy jego starania owocowały pożądanym skutkiem.

Velren miał rację twierdząc, że Est manipuluje ludźmi. Chłopak od początku był tego świadom, choć nie dopuszczał do siebie tej niegodziwej myśli. Sądził, że czyni go ona kimś gorszym, niegodnym życia w ludzkim społeczeństwie, lecz przekonał się, że ukrywanie prawdziwej natury niszczy go od wewnątrz. Chciał być kimś, kim nie jest. Był ugrzecznionym dzieciakiem o dziwnym wyglądzie, pragnącym przypodobać się całemu światu ogładą, uległością i empatią. A tymczasem w rzeczywistości był następcą tronu nieznanej nikomu krainy, pierworodnym potomkiem smoka oraz potężnym Zaklinaczem Żywiołów.

Zostałem powołanym do legendarnych czynów jako potęga zrodzona z wszechmocy... Jestem pierwotną siłą… - szeptał Głos, a on, bezgraniczny głupiec, mu wtórował. Jestem kimś innym, a zarazem sobą samym.

Owszem, był inny i to właśnie ta odmienność nadawała mu niepowtarzalnego, wybitnego charakteru. W tej odmienności tkwiła niezmierzona moc. Do niej ciągnęli jemu podobni i to ona ciągnęła go ku nim.

Potoczył niewidzącym wzrokiem po zapisanej kartce papieru. Dźwignął się z siedziska i zwinąwszy pismo w rulon, szczelnie zapakował go w cylinder przy sowiej nóżce. Nie ośmielił się stosować osuszającego piasku mistrza, toteż zawsze czekał cierpliwie, aż atrament wyschnie. Miał nadzieję, że deszcz nie dostanie się do wnętrza pojemnika, ale skoro do niego wiadomość dotarła w stanie nienaruszonym, uznał że w drugą stronę będzie tak samo.

Dostrzegając łatwy do odgadnięcia gest białoskórego stworzenia, nasycona sowa w proteście pokręciła głową wciśniętą w tułów, lecz kiedy Est odemknął okno, ptak rozłożył lekko wilgotne skrzydła i z łopotem pomknął w szarugę. W ostateczności zawsze zwyciężało poczucie obowiązku. Dobrze wiedzieć, że nawet ptaki pocztowe wykształciły w sobie coś na podobieństwo sumienności. I mocno zindywidualizowanego usposobienia, bowiem Est nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego pierzasty przyjaciel śmiertelnie się na niego obraził. No cóż, na to nic już poradzi. Mógł natomiast poradzić coś na zmęczenie dające mu się we znaki.

***

To był naprawdę udany dzień – męczący, acz obfitujący w dwa spektakularne zwycięstwa: okiełznanie opornego elementu oraz sukces na drodze pertraktacji. Dreszcz podniecenia łaskotał go od wewnątrz, gdy przemykał przez dziedziniec z Głównego Budynku do Wieży Czarodziejów. Pokonał strome schody wbiegając po trzy stopnie na raz, przemaszerował przez korytarz czwartej kondygnacji i wszedł do sypialni znajdującej się na samym jego końcu. Domknął drzwi najciszej jak to możliwe i przeczesał dłonią pozlepiane włosy. Ulewa zacinała z ponurą zawziętością, bezlitośnie siekąc wszystko i wszystkich. Dziedziniec Twierdzy przeobraził się w rozlewisko.

Est bezceremonialnie zerwał z siebie mokry bezrękawnik, zzuł buty i w podskokach pozbył się wilgotnych spodni oraz bielizny zostawiając je tam, gdzie rzucił. Opłukał pokryte resztkami brudu policzki i ramiona, wytarł się ręcznikiem, a następnie skierował prosto do łóżka nie myśląc już o niczym innym, jak o chwili wytchnienia dla zmęczonego ciała. Wślizgnął się pod koc i osłaniając twarz przed stłumionym światłem lampek zwinął się w ciasny kłębek, lecz sen nie nadchodził. Był zbyt podekscytowany by zasnąć. A może to wycieńczenie nie dawało mu odetchnąć?

Niechętnie wygramolił się z pościeli i uchylił drzwi balkonowe, zapraszając do środka zimne krople niesione rześkim, chłodnym wiatrem. Przez parę oddechów z rozkoszą chłonął zapach wilgotnej ziemi. Odgłosy deszczu rozbijającego się o szyby, parapety oraz posadzkę balkonu działały na niego kojąco. Wydawało mu się, że słyszy jeszcze pogłos minionej burzy, ale mogło być to urojeniem domagającego się odpoczynku umysłu.

Wrócił do łóżka i rozciągnął każdą partię ciała, uwalniając się od całodniowego napięcia nagromadzonego w mięśniach. Czyste powietrze, rytmiczne stukanie i półmrok otuliły go, a miękka ciemność zaatakowała znienacka, zanurzając w błogim śnie... Do czasu, aż powracające wraz z wichurą błyskawice oraz towarzyszące im głuche dudnienie nie przerwały jego spoczynku.

Otępiały Est mrugnął kilka razy, by odgonić sen z powiek. Na zewnątrz wciąż zalegała noc. Nadeszła kolejna burza, a łuna zapalonych lampek tańczyła na suficie z rozchybotanymi cieniami belek stropowych. Ktoś zatrzasnął drzwi balkonowe. Est z niepokojem uniósł się na łokciu, rozejrzał uważnie i dopiero obracając się dojrzał człowieka stojącego przy toaletce. Serce na moment przestało bić, gdy rozpoznał w nim wycierającego włosy Cola.