Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Spojrzenia spotkały się. W łagodnym
świetle dwóch zapalonych lamp trudno było o pomyłkę. Gwałtownie następujące po
sobie rozbłyski piorunów zniekształcały sylwetkę stojącego na środku sypialni
człowieka, lecz nie były w stanie zmylić wzroku rozbudzonego półsmoka. Przez
miniony sześciodzień Estalavanes tęsknił za ukochanym tak silnie, że już samo
myślenie o nim sprawiało mu ogromny ból, a teraz Col stał tutaj, rzeczywisty i
przemoczony do suchej nitki, ubrany w wytłaczany skórzany kirys, bez peleryny
oraz broni nie licząc nieodzownych sztyletów będących jego znakiem
rozpoznawczym.
Est
bezwiednie usiadł w pościeli i obserwował powolne ruchy wycierającego się
ręcznikiem przodownika. Dojrzał lśniące ślady na posadzce w miejscach wolnych
od futer i jego wymiętej odzieży. Prowadziły do drzwi wejściowych, gdzie oparty
o ścianę spoczywał długi łuk oraz kołczan pełen strzał. Na szczęście ten dureń
miał na tyle rozsądku, by przy takiej pogodzie nie wspinać się na wieżę… Ale
zaraz. Jak on się tu znalazł, skoro magiczne sfery klatki schodowej i korytarza
na noc wygaszano?
-
Jak tu wszedłeś? - wymamrotał niedorzecznie Est. Przecierając dłońmi zaspaną
twarz, usiłował zetrzeć z niej resztki snu. - Znaczy, w jaki…
-
Drzwiami – przerwał mu Col. Jego dalsza wypowiedź niemal zginęła pośród
kolejnych grzmotów i szumu ulewy. - Tym razem wejściowymi.
Mężczyzna
przewiesił ręcznik przez lustro i niezdarnie przeczesał palcami splątane włosy,
by choć trochę doprowadzić je do porządku. Zaraz też zajął się rozpinaniem
sprzączek pancerza oraz zdejmowaniem poszczególnych elementów, spomiędzy
których wypływały strużki wszechobecnej wody.
Est
zadrżał pod spojrzeniem ciemnozielonych oczu. Miał ochotę zerwać się z posłania
i poczuć go całym sobą, utwierdzić w przekonaniu, że nie jest jedynie sennym
widziadłem, jednakże zdusił to pragnienie i gdy wybrzmiał pomruk burzy, odezwał
się cichym, smutnym tonem:
-
Nawet się nie pożegnałeś…
-
Zostawiłem notatkę.
Ciężki
napierśnik legł na podłodze w towarzystwie naramiennika oraz rękawic
strzeleckich. Najemnik odetchnął z ulgą i padł na fotel, by rozsznurować
wysokie buty.
-
Tęskniłem za tobą, Col…
-
Domyślam się - odparł beznamiętnie Colonell. Uporawszy się z butami i przesiąkniętą
tuniką, rzucił je gdzie bądź i zajął się troczkami spodni.
Burza
milkła w oddali, lecz kojący szum bezustannie rozpraszał ciszę panującą w komnacie.
Denerwującą ciszę. Czy coś się zmieniło przez ten czas? Prawie siedmiodzień nie
było go w Twierdzy, a zachowywał się przy tym, jakby minęła zaledwie godzina! Lakoniczne,
chłodne jak wiatr za oknem odpowiedzi partnera zaczęły go nieznośnie irytować.
Marszcząc gniewnie brwi skrzyżował ramiona na białej piersi i samą myślą zgasił
jedyne źródło światła w pomieszczeniu, pogrążając ich obu w nieprzeniknionej
ciemni. Ze złośliwą satysfakcją przyjął zaskoczenie mężczyzny niepewnie oglądającego
się za siebie. Kiedy szare w nocnym widzeniu oblicze przodownika skierowało się
ku niemu, Est znów podjął się bezsensownej próby nawiązania kontaktu.
-
To bolało... - poskarżył się.
Pojmując,
co się stało, Colonell wstał i idąc na wyczucie zbliżył się do łóżka.
-
Wyobrażam to sobie.
-
Jak rany, Col!
-
Dzięki, sam znajdę drogę ty mały złośliwcu.
-
Ja wcale nie… A idź wyłysiej, durniu! - warknął rozżalony Est i opadł na
posłanie. Był niewyspany, targały nim sprzeczne emocje i już mu brakowało
cierpliwości do tego niereformowalnego ludzkiego samca. Nie tak miało wyglądać
ich spotkanie po długotrwałej rozłące. Miało być namiętnie, a nie pokrętnie!
Obrócił
się i z pogardą zerknął na Cola, który w mroku na sekundy rozjaśnianym błyskawicami
omal nie wpadł na biurko. Powinien mu pomóc, inaczej sam nie trafi do łóżka.
Albo trafi, ale małym palcem w kant mebla.
-
Teraz trochę w prawo - mruknął opryskliwie. Z politowaniem obserwował ostrożne
ruchy ślepego człowieka. - Przykre, że jak tylko gaśnie światło, to wasze oczy
stają się bezużyteczne. - Musiał dać upust nerwom, inaczej zagotowałby się od
środka, a nie chciał czynić partnerowi wymówek. Jeśli nie może być
romantycznie, to niech chociaż nie jest dramatycznie. - Gratuluję, dotarłeś do
celu.
-
Ktoś jest dziś bardzo nie w humorze - zauważył Col z nutką niestosownego
rozbawienia. - Posuń się trochę, sam tu nie jesteś.
Szturchany
zimnym łokciem chłopak ostatecznie ustąpił. Łoże co prawda było duże i obaj
mieli wystarczająco miejsca dla siebie, lecz zaborczy człowiek zawsze zajmował
większą część powierzchni należącej do Esta. A także samego Esta.
Półsmok
dąsał się jeszcze chwilę, jednak widząc leżącego na boku Cola wyciągającego ręce
w jego stronę prędko porzucił szczeniacki upór. Zbyt często o tym marzył, by
teraz ze zwykłej głupoty to zaprzepaścić.
Pachnąca
deszczem skóra mężczyzny była chłodna i wilgotna, ale bijące w piersi serce
grzało przyjemnie niczym ogień kominka w zimowy wieczór. Est wtulił się w
ukochanego z mocą zrodzoną ze zbyt wielu samotnie spędzonych nocy. Wsłuchał się
w miarowy oddech unoszący jego głowę wraz z szerokim torsem przodownika.
Ukojony obecnością Cola oraz poczuciem odzyskanego komfortu psychicznego
zamknął oczy. Frustracja minęła bezpowrotnie, zastąpiona rozsadzającą go do
granic możliwości radością i spokojem.
Zasypiał
już, gdy baryton Cola rozległ się pod jego uchem niby dudnienie odległej burzy.
-
Nigdy więcej cię nie zostawię, Esti, przysięgam.
Col
objął chłopaka i przycisnął do siebie w odruchu, jakiego ten nie umiał nazwać.
To coś nowego, choć dotyk był znajomy; ciepłe tchnienie na białej szyi, słowa
ledwie słyszalne wśród bębnienia deszczu o szyby i parapety, delikatne dłonie
gładzące jego nagie plecy.
Est
odnosił dziwne wrażenie, że musi coś powiedzieć, inaczej… co? Świat się zawali?
Tak, jego świat z pewnością by się wtedy zawalił. Odsunął się na tyle, by zajrzeć
w twarz ulubionego człowieka. Dotknął linii tatuażu poszarzałego policzka,
rozkoszując się szorstkością kilkudniowego zarostu.
-
Nie sądziłem że przyjedziecie wcześniej – wymruczał. - Wspominaliście z
mistrzem o siedmiodniu.
Col
uśmiechał się, lecz mimo to wyglądał na wycieńczonego. Esta ogarnęły wyrzuty
sumienia z powodu swojego wcześniejszego postępowania. Przyjaciel pokonał szmat
drogi w niesprzyjających, a nawet niebezpiecznych warunkach, bez odpoczynku czy
postoju na posiłki. To by tłumaczyło dlaczego odzywał się w tak zdawkowy i
pozbawiony wyrazu sposób.
-
Przyjechałem tylko ja i Jerod - wyjaśnił Col, nie przerywając głaskania białego
ramienia. - Zrzęda, stary i reszta przybędą jutro. Albo dziś? Jestem padnięty,
myli mi się to już. W każdym razie wyprzedziłem ich o dobę... - Jego głos
ucichł w pół zdania, stłumiony przez ziewnięcie. - Chciałem cię jak najszybciej
zo…
Nie
spodziewał się, że miękkie usta uciszą jego własne czułym pocałunkiem. Est podparł
się na łokciach i patrzył z góry na człowieka, za którego oddałby życie.
Człowieka, który to życie mu ofiarował.
-
Bałem się, że już nie wrócisz, Col - wyznał, uwalniając ich obu spod działania
wzajemnego zaklęcia.
-
Ja też, dzieciaku - przytaknął mężczyzna bardziej ponuro niż zamierzał. - Też
się bałem, że już nie wrócę.
-
Jak to?
-
Ciii - smagły palec zamknął mu usta. - Pora spać. Rano porozmawiamy.
Przez
kilka uderzeń serca mierzyli się wzrokiem, przy czym Colonell raczej przypuszczał
na jakiej wysokości znajdują się skaleonie oczy kochanka. Trochę zazdrościł
dzieciakowi nadzwyczajnych predyspozycji jednocześnie uzmysławiając sobie że
to, co jemu wydaje się zaletą, dla Estiego bywa powracającym koszmarem.
Niejednokrotnie zresztą chłopak opowiadał jak przerażająca bywa rzeczywistość
widziana w kompletnych ciemnościach, płaska i - jak on to nazwał? Ach,
monochromatyczna. Żywe, poruszające się płaskorzeźby.
W
końcu Est ułożył się wzdłuż niego i wtulił w jego bok, natychmiast zasypiając.
Colonell westchnął z zadowoleniem i przygarnął go do siebie, by po chwili pójść
za jego przykładem.
***
Tym razem to Est przebudził się
wcześniej, dzięki czemu mógł napatrzeć się na śpiącego Cola. Siedząc w
rozgrzebanej pościeli głaskał rozczochrane ciemnobrązowe włosy, wierzchem dłoni
przesuwał po zaroście podkreślającym szczękę i z całych sił powstrzymywał się
przed muśnięciem pełnych warg, lekko rozchylonych w bezdźwięcznym oddechu.
Colonell musiał być skrajnie wyczerpany, skoro nie reagował na subtelne
pieszczoty. A może czuł się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na głęboki
sen? Był bezpieczny, tak. Obaj byli. Razem przetrwają najgorsze i nie minie
trójdzień, kiedy stąd odejdą. Bez zbędnego ryzyka w postaci oskarżenia o
dezercję, zgodnie z prawem obowiązującym w Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Bez
cienia wątpliwości Tyrd Niedźwiedziogrzywy ulegnie pokusie intratnej
propozycji. Ten przeklęty przez Wszechmocnych nikczemnik nie przepuści okazji
do upokorzenia przedstawicieli Zakonu Paladynów. A zwłaszcza poniżenia sir
Aarima, zwyciężonego w otwartej bitwie sukcesora arcypaladyna.
Est
odetchnął, wyzbywając się z myśli obrazu Złowieszczego Niedźwiedzia i jego
bestialskiego uśmiechu upodabniającego go do zwierzęcia. Nie potrafił uwierzyć,
że syn tego człowieka - ba, pierworodny! - leżał teraz w jego łożu, nagi jak w
dniu narodzin, okryty krańcem cienkiej kołdry. Lecz, co niepomiernie go
cieszyło, Colonell nie przypominał swojego ojca. Ich charaktery diametralnie
się różniły, choć zapewne po wnikliwej obserwacji dojrzałby cechy im wspólne. Ale
nie chciał łączyć ich obrazów. Pokochał Cola takim, jakim jest, nie bacząc na
pochodzenie czy niejasną przeszłość. Kochał jego błyskotliwy umysł, wrażliwą
duszę, czułe serce. I kochał krzepkie ciało, na wspomnienie którego zrobiło mu
się nieprzyzwoicie gorąco.
Spoglądający
na wypoczywającego kochanka Est bez słowa znosił ból niezaspokojonego
pragnienia. Pomimo rozszalałej w piersi emocjonalnej burzy przepełniało go szczęście.
Wreszcie wszystko było na właściwym miejscu, był kompletny. Jego świat tworzył
spójną całość, stabilną i pewną. To doznanie było tak nierealne, że potrzebował
kolejnych fizycznych dowodów na potwierdzenie obecności Cola. A może to tylko idealne
wymówki dające sposobność bezkarnego dotykania śpiącego oblubieńca? Co by to
nie było, Est zdecydował, że da mu się wyspać, a w międzyczasie zajmie się tym,
czym zwykł się zajmować pod jego nieobecność.
Ociągając
się wstał z posłania. Uchyliwszy drzwi balkonowe podszedł do toaletki, gdzie
bez pośpiechu przemył twarz. Wilgotnymi palcami przygładził rozwichrzone włosy
zauważając, że przydałoby się je przyciąć. Chociaż… uniknąłby tego, zaczesując
niesforną grzywę na bok. Nachodziłaby wówczas na powieki, łaskotała ucho i kark,
ale zawsze było to lepsze rozwiązanie niż błyszczące ostrze tuż przy głowie.
Nie żeby Col nie był w tym dobry, po prostu sama świadomość, że jeden
niekontrolowany ruch dłoni mógłby wyrządzić mu krzywdę…
Jego
wzrok mimowolnie podążył ku bliznom szpecącym nieskazitelnie białą skórę. Zadrżał,
gdy od balkonu powiało chłodem świtu. Zerknął za siebie, na łopoczące
karmazynowe kotary porywane zrywami napływającego do sypialni powietrza. Nie
padało, lecz gęste chmury groziły rychłym oberwaniem. Jeżeli miał pójść po czystą
wodę do studni oraz wstąpić do kuchni po śniadanie, musiał się spieszyć. A nie
chciał obnosić się swoimi zdolnościami przy nielicznych świadkach, których mógł
napotkać na swej drodze. Wystarczy, że wczorajszego dnia dał niezły popis za
murami Twierdzy. I w stróżówce.
Biorąc
się w garść, Est wytarł się pachnącym Colem ręcznikiem i ruszył na poszukiwanie
ubrań omijając te od zeszłego wieczora poniewierające się na podłodze. Oraz
przestępując nad smętną stertą części pancerza zwiadowcy, wokół której na
kamieniach posadzki zebrała się kałuża deszczówki wsiąkającej w futra. Służące
będą musiały przynieść nowe i wyczyścić stare, inaczej intensywny zapach
stęchlizny nie da mu spokoju.
Dotarł
do komody i założył pierwsze, co wpadło mu w ręce. Następnie zgarnął rękawiczkę
ze stołu, po czym wyszedł z kwatery na pusty korytarz rozmyślając, ile jeszcze
przyjdzie mu ukrywać złocisty “tatuaż”. Sekrety były męczące. A skoro jeden wyszedł
na jaw w trakcie bitwy, to czy nie pójść za ciosem i odsłonić kolejny? Pytanie
tylko czy łatwiej będzie odzwyczaić się od drugiej skóry, czy jednak dalej
trwać w przeświadczeniu, że im mniej świadków, tym większe jego bezpieczeństwo.
Ale czy naprawdę o łatwość i wygodę mu chodziło? Już na samym początku
obcowania z artefaktem zrozumiał, że powinien ukrywać go najdłużej jak to
możliwe, a przezorny Mag jeszcze go w tym przekonaniu umocnił. Zatem rękawiczka
zostanie nieodzownym towarzyszem jego przygód. A te rozpoczną się już niebawem,
wraz z opuszczeniem Twierdzy.
Est
drgnął, zatrzymując się tuż przed wyjściem na dziedziniec. Dreszcz przemknął mu
wzdłuż kręgosłupa i sam już nie wiedział czy wywołała go nieprzychylna aura spowijająca
warownię, czy też złe przeczucie, które nie odpuszczało ani na krok od chwili
uświadomienia sobie obecności drugiego ja.
Nieufnie zerknął na kłębiące się chmury. Jeszcze przed momentem był wolny od
lęków, teraz myślał wyłącznie o tym, skąd nadejdzie pierwsze uderzenie. I czy je
wytrzyma.
***
Nie miał pojęcia w jaki sposób
służba podmienia wodę w misach, dlatego wybrał niewielkie wiaderko, napełnił i
zabrał ze sobą. Co prawda wtaszczył je na czwarte piętro stromych, spiralnych
schodów, niemniej nieporęczność oraz ciężar metalowego, wypełnionego po brzegi kubła
mocno go zniechęciły do dalszych wędrówek po Twierdzy. A przecież planował
przynieść śniadanie. Doprawdy, czy Col też przez to przechodził, czy tak się
składało, że to służące ubiegały go w swych obowiązkach? Tutejsze kobiety nie
miały lekko. Dosłownie. I te schody… Jakim parszywcem trzeba być, by stworzyć
coś takiego, na dodatek w wysokiej na pięć pięter wieży?
Utyskujący
Est zdążył odstawić kubeł pod toaletkę i odwiedzić kuchnię, by z nieco lepszym
humorem oraz tacą specjałów wrócić do kwatery, podczas gdy jego ulubiony
człowiek nadal spał w najlepsze. Zmienił tylko pozycję na wygodniejszą i
rozciągnięty na plecach naciągnął na siebie całą kołdrę, bezwstydnie pławiąc
się w luksusach sypialni młodego półsmoka.
Est
ze stukiem postawił ciężką tacę na stole. Z rosnącą obawą zbliżył się do
śpiącego i opierając dłonie o materac z uwagą nasłuchiwał jego oddechu.
Colonell nigdy przedtem nie spał tak długo. Miał za sobą forsowną podróż, a to,
czego doświadczył przez ostatni sześciodzień… Co właściwie zaszło na włościach
lorda Westermina? Czy to tęsknota ponaglała go z mocą, z jaką on gnał Gniadą
przez zalane drogi?
Przysiadł
na skraju łóżka od strony kochanka. Ciekawiło go, jak często w podobnych
okolicznościach obserwował go Colonell. Jak w ogóle ktoś tak wrażliwy może być
pierworodnym dzikiego barbarzyńcy?
Nagły
smutek wydusił z jego piersi resztę wstrzymywanego powietrza. On sam jest jak
dzika bestia, chwilowo poskromiona, wypatrująca okazji do ataku. Pocierając skronie
Est zastanawiał się, dlaczego akurat w takim momencie nachodzą go tak
depresyjne myśli. Powinien się cieszyć z obecności Cola, korzystać z wachlarza
możliwości, jakie dawała absencja Niedźwiedzia. Tymczasem zamartwiał się
wszystkim, na co nie miał wpływu. Zdawał sobie sprawę, że mistrz go nie
odprawia, pozbywając się w ten sposób zagrożenia - Mag na uwadze miał jego
dobro oraz zobowiązania względem Estarionu. Est wiedział o tym, oczywiście, a
mimo to uważał, że powinien czym prędzej stąd odejść, zanim doprowadzi do
tragedii. Być może książę rozpozna naturę jego rozdwojenia osobowości, zdoła
nauczyć go, jak sobie radzić z wewnętrznymi demonami i ingerencją z zewnątrz. A
jeśli zajdzie taka konieczność, nie zawaha się skrócić potwora o głowę…
-
Esti, dlaczego jesteś smutny?
Ciepła
szorstka dłoń na policzku przywróciła go do rzeczywistości na równi z cichymi
słowami. Est przymknął oczy i przykrył palce Cola własnymi, drobniejszymi i jaśniejszymi,
delikatnie dociskając je do chłodnej skóry. Ta pieszczota niezmiennie dodawała
mu otuchy. Uwielbiał ocierać się o jego palce, czuć je na twarzy, szyi,
piersi...
Rozchylając
powieki z czułością popatrzył na zaspanego człowieka. Dostrzegł każdą
niedoskonałość śniadej cery, nieznacznie wypukłe linie płowiejącego tatuażu,
pasemka włosów na czole, lewy kącik warg uniesiony w lekkim uśmieszku…
Pragnienie pospołu z fizyczną tęsknotą naparło na cienką barierę utworzoną
przez siłę woli, grożąc przełamaniem kontrolujących go sfer. Nie mógł przegrać
z pierwotnymi żądzami. Nie teraz.
-
Nie jestem smutny, Col. Martwiłem się o ciebie. Nie wiedziałem gdzie jesteś, co
robisz, czy nic ci nie grozi. - Z radością powitał ulgę, jaką poczuł po
wypowiedzeniu na głos swoich obaw. - Fakt, że cię przeżyję, jest dla mnie
wystarczająco tragiczny, a co dopiero świadomość, że ktoś mógłby mi cię odebrać.
Dłoń
mężczyzny wymknęła się spod białych palców i zamknęła je w łagodnym uścisku.
Col usiadł naprzeciwko Esta, a w jego stanowczym spojrzeniu przydymionych
szmaragdów kryło się coś, co nie powinno zostać powiedziane.
Chłopak
próbował go powstrzymać, lecz nie włożył w to całego serca. Tak naprawdę chciał
usłyszeć zapewnienie z jego ust, potwierdzenie tego, co nie miało racji bytu. Efemeryczną
obietnicę mogącą spłonąć, odlecieć z wiatrem, rozmyć się w wodzie…
-
Esti, nawet jeśli jutro zginę, to umrę szczęśliwy mając kogoś, kto mnie kocha.
I kto będzie żył pamiętając o mnie do dnia, w którym do mnie dołączy. Nie umrę
samotny i ta myśl pomaga mi żyć z uśmiechem na ustach. - Col przysunął się,
wplótł palce w czarne włosy i przyłożył czoło do czoła Esta. - Widziałem jak
umierasz i był to widok, który wstrząsnął mną do głębi. Jakaś część mnie umarła
wtedy razem z tobą. Zacząłem patrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej
perspektywy. Nie chcę, by się to powtórzyło, dlatego zrobię wszystko, aby do
tego nie dopuścić. Nie na mojej warcie, dzieciaku.
-
Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić, Col, nawet sobie… Nawet temu, co we mnie
siedzi. - Est odszukał wargi człowieka. Po długim rozstaniu smakowały tak wspaniale,
że nie miał ochoty przerywać pocałunku. Wręcz przeciągnął go z odrobiną
łapczywej desperacji. - Dzieje się ze mną coś złego - dodał szeptem.
-
Już dobrze, Esti. Już w porządku.
Przodownik
przyciągnął go do siebie i przytulił mocno, jak gdyby chciał ochronić tego
nieporadnego dzieciaka przed troskami oraz problemami dorosłego życia. Cel był
niewykonalny, ale mógł chociaż spróbować, postarać się, zrozumieć.
We
wspólnym milczeniu odnaleźli pociechę. Jednostajny rytm serc odmierzał
pozostały im czas, a szmer oddechów był wyraźnym świadectwem przepływającego
przez nich życia.
***
Est szybkim krokiem przebył upstrzony
kałużami dziedziniec Twierdzy zmierzając ku swemu przeznaczeniu. Skinieniem
dłoni powitał objazdowych handlarzy, u których kupował w imieniu Travisa
niezbędne komponenty alchemiczne. Rozkładający się w cieniu bramy kupcy
zaczepiali go przyjaźnie, pytając o zdrowie jego i mistrza alchemika, lecz Est
tylko uśmiechał się przepraszająco i szedł dalej, wielce się spiesząc. Nie miał
czasu na towarzyskie pogawędki. Ani chęci. Przebłyski wczorajszych wydarzeń
nękały go bezlitośnie i z trudem hamował się przed zerwaniem do szaleńczego
biegu.
Ciężkimi
butami rozchlapywał błoto nie zwracając uwagi na słoneczny dzień następujący po
całonocnej burzy. Paskudny, pochmurny świt nie zwiastował rozpogodzenia, ale
jak to już z pogodą na północy bywało, latem stawała się nieprzewidywalna
niczym sztorm na otwartych wodach oceanu.
Eteryczne
pasma mgły snuły się w rześkim powietrzu, wraz z kryształami rosy tworząc
iluzoryczne zjawisko, które spieszący się chłopak rozwiewał bez chwili namysłu.
Kiedy indziej zatrzymałby się i zachwycił urokiem niezwykłej aury, by później
oddać się kontemplacji na temat cudów otaczającej go przyrody, lecz teraz co
innego zaprzątało jego głowę. Czekała go próba sił z żywiołem, który niechętnie
przysiągł mu posłuszeństwo.
Przekroczywszy
bramę prawie się zapomniał. Przeczuwał, że wraz ze skróconym dystansem skończy
mu się cierpliwość. Chciał jak najszybciej znaleźć się na pogorzelisku, polu
bitwy, na którym jego ambicje toczyły zażarty bój z opornym elementem. Chciał
ujrzeć efekt utraty kontroli, zajrzeć w głąb siebie i sięgnąć ku niezdobytym
peryferiom własnej podświadomości. Na to miał wystarczająco wiele czasu, jako
że tuż po śniadaniu Colonell udał się do koszar zebrać meldunki od swoich ludzi
oraz wydać rozkazy, co skutecznie zajmie go na parę godzin.
Dla
przypadkowych obserwatorów Zaklinacz Żywiołów zdawał się stateczny i spokojny,
żwawo przemierzał błonia za murami Twierdzy, a powściągliwy uśmiech błąkał się
po jego twarzy, niezauważalnie wyginając białe usta oraz odbijając w szeroko
otwartych kocich oczach. Jednak nikt nie podejrzewał, że wewnątrz dręczyło go
dzikie podniecenie, niezdrowa obsesja udowodnienia swojej przydatności. To
tylko pozory. A młody półsmok z biegiem czasu osiągnął zatrważająco wysoki
poziom w grze praktykowanej przez mentora. Grze, której reguły przenosił na
relację z najbliższymi.
Rozdarty
między potrzebami a rzeczywistością Est szukał pretekstu do rozmowy, którą odbył
z przyjacielem przy śniadaniu, niestety szczerość w niej zawarta pozostała
jednostronna. I leżała po stronie bezgranicznie ufającego mu człowieka. Est
słowem nie napomknął o listach do rycerza-dowódcy, nie odezwał się także na
temat wczorajszych zdarzeń tłumacząc sobie, że i na to przyjdzie odpowiednia
pora. Poza tym wcale nie kłamał. Zwyczajnie nie mówił wszystkiego, a to ogromna
różnica.
Z
kim jak z kim, ale ze sobą musiał być szczery: żywił odrazę do siebie samego.
Odrazę za to, jak nisko upadł, by spiskować za plecami ukochanego mężczyzny. Już
wiedział, jak czuł się konspirujący z rzekomym wrogiem Mag. Idący w jego ślady
uczeń poczuł to na własnej skórze wyjątkowo dobitnie. I miał nieodparte
wrażenie, że w przeciwieństwie do starego mnicha robił to źle. Co zrobiłby
Colonell dowiedziawszy się, że jego kochanek pertraktuje ze swoim niedoszłym
mordercą? Paladynem, którego pobratymca prawie ściął młodego złodzieja? Było mu
niedobrze na samą myśl, że Col i tak się dowie. Est nie był tylko pewien czy
sam mu powie, czy zezwoli wypadkom biec własnym torem. Czy lepszy skutek
przyniesie usprawiedliwianie siebie, czy objaśnienie zrealizowanego planu.
Wolałby przedyskutować tę kwestię z mistrzem, lecz ten jeszcze nie wrócił. Est
nie wiedział też, czy dzisiejszego wieczoru przyleci sowa z ostatecznym
rozstrzygnięciem ich małej rozgrywki. Ze wstydem przyłapał się na tym, iż
wyczekuje potwierdzenia od młodego paladyna jak dziecko cieszące się na
obiecany prezent. Przynajmniej nie musiał martwić się o to, jak spędzić czas do
obiadu…
Dyscyplina
trzymała jego nerwy na postronkach, które z trzaskiem zrywały się jedne po
drugich. Spuszczony z łańcucha samokontroli Est nie wytrzymał presji i metry
dzielące go od zgliszczy przebył niemal sprintem.
Na
pierwszy rzut oka spalony grunt nasiąknięty wodą zamienił się w zwyczajne
błoto. Dopiero podchodząc do wysiedzianego środka dostrzegł, jak głęboko zryta
była ziemia w kilku punktach - nawet deszcz nie wygładził dużych grud i bruzd powstałych
w konsekwencji jego działań.
Rozczarowany
nabrał powietrza w płuca i odetchnął dla opanowania ogarniającej go rozpaczy.
Przykucnął nie wiedząc, co ze sobą począć. Zagłębiając odsłoniętą dłoń w
wilgotnej ziemi natrafił jednak na coś, co na nowo obudziło w nim nadzieję.
Rozgrzebana gleba pod grubą warstwą rdzawego błota była świeża i zdrowa,
nietknięta, gotowa przyjąć nasiona i obrosnąć trawą. Est przesiał pulchne bryłki
brudnymi palcami. Może nie udało mu się dopełnić tego, co ambitnie zamierzył,
ale obecny rezultat cieszył go równie bardzo.
Nakłoniłeś ziemię do odnowy i
zmusiłeś do urzeczywistnienia twej woli - mruczał Głos na dnie jego jestestwa, wypełniając go
gorącym doznaniem samozadowolenia. Znaj moc
płynącą z twego ciała, serca i jaźni. Wiedz, iż nie masz sobie równych, łączysz
bowiem to, co podzielili czuowiecy. Poznaj swój świat, albowiem należy on wyłącznie
do ciebie.
Wstając,
Est otrzepał dłonie o nogawki spodni i rozejrzał się po wyznaczonym palami terenie.
Pulsująca energia przepełniała go, dotykała napiętych barków i skupionego
umysłu. Ziemia pod butami drżała, gdy on trwał niewzruszony niby prastara góra.
Błoto cmokało, kiedy zalegająca pod nim gleba wybrzuszała się wydając niski,
wibrujący w uszach warkot.
Zaklinacz
Żywiołów o wyostrzonych zmysłach miał w tej chwili absolutną świadomość
otaczającej go rzeczywistości, choć umysł z wolna przechodził w kontemplacyjny
trans. Przytomnie kontrolował stan, w jakim się znajdował, czerpiąc siłę z
bliskości usłużnych pierwotnych elementów.
Nieme
uniesienie przeobraziło się w bezgłośny wybuch ekstazy: oto na jego oczach
podporządkowana rozkazom ziemia kotłowała się, a czarne błocko z mlaskaniem
przelewało przez spiętrzoną, warczącą groźnie masę. Est nie odczuwał zmęczenia.
Gdyby przyszło mu określić swoje samopoczucie, byłaby to niepohamowana euforia.
Stojąc w bezruchu z fascynacją obserwował, jak ziemia wokół niego odpowiada na
wezwanie. Głuche wstrząsy niosły się pod grubymi podeszwami, gdy leniwy żywioł
przemieszczał się tuż pod parującą, podmokłą powierzchnią. Ciężki,
nieokiełznany grunt z chrzęstem wypluwał zagrzebane w nim resztki pancerzy i
broni, a w zamian pochłaniał popioły, krwawe łaty oraz to, co świadczyło o
stoczonej tu bitwie, a czego nie mogły zebrać ludzkie ręce. Wkrótce stłumiony
ryk umilkł, pozostawiając żyzny czarnoziem usłany pogiętymi płatami metalu,
zniszczonymi skórami siodeł oraz zbroi i kawałkami połamanego oręża.
Zaklinacz
Żywiołów zadrżał, kiedy wycieńczenie dało o sobie znać w niespodziewanym
momencie. Poczucie spełnionego obowiązku upajało niczym szczypiący na języku
smak zwycięstwa, lecz i ono nie mogło trwać wiecznie. Opuszczając ramiona
wyraźnie czuł, jak więź z potężnym żywiołem słabnie. Zdawało mu się, że
niepokorna ziemia ciągnie go ku sobie, prosto w czarne objęcia i byłby poddał
się słabości, gdyby nie szalone wiwaty oraz gwizdy dobiegające z Twierdzy.
Nawet
się nie spostrzegł, jak liczny tłum zebrał się na blankach, gdzie zwykle
znudzeni wartownicy w pojedynkę obchodzili mury. Skąd oni się tam wzięli? Jak
długo go obserwowali? I ile rozumieli z tego, co ujrzeli? Klęczący Est z dumą chłonął
te donośne przejawy entuzjazmu, jednak miał na tyle przyzwoitości, by nie
okazywać tego publicznie. Skromnie spuścił głowę i pozwolił włosom przysłonić
szeroki uśmiech. Dotrzymana obietnica pobudziła rozkwitającą próżność, którą
dopiero uczył się rozpoznawać, a stwarzanie pozorów zaczynało mu wchodzić w
nawyk.
Napawając
się zasłużonymi oklaskami oraz okrzykami uznania, rozejrzał się po ziemi usianej
reliktami niedawnej przeszłości. Odzyskując panowanie nad drżącymi z wysiłku mięśniami
dźwignął się i przespacerował po niemałym obszarze zwracając uwagę na wszystko,
co w jego opinii uchodziło za odstępstwo od przyjętego założenia. Niczego
takiego nie znalazł. Z zadowoleniem ruszył w kierunku bramy prowadzącej do
wnętrza czarnej warowni, a zdumione, zachwycone i poniekąd zalęknione głosy
wymieniające się komentarzami towarzyszyły mu w drodze powrotnej.
Oczywistym
było, że zanim Złowieszczy Niedźwiedź wróci do swych komnat, cała Twierdza
będzie huczała nowinami o wyczynie Estalavanesa, Zaklinacza Żywiołów. Chłopak
powinien być zaniepokojony rodzącymi się w nim negatywnymi emocjami, ale nie
potrafił ostudzić płonącego w żyłach ożywienia. Wciąż czuł przeszywającą go
esencję żywiołu - jak wnika w jego umysł i ciało, rozpływa się pod skórą i
reaguje na najmniejszą myśl bez konieczności instruowania jej. Pierwotne
elementy były niematerialnym przedłużeniem niego samego - posłuszne i zależne
od jego woli!
Nieprzemijająca
ekscytacja pozbawiała go tchu i, na jego nieszczęście, zdolności racjonalnego rozumowania.
Kiedy z podniesionym czołem wkroczył na dziedziniec, wielu świadków jego
intencjonalnego działania patrzyło na niego jak na wcielenie Wszechmocnych.
Niebywałe talenty białego elfa wzbudzały w nich równocześnie podziw i strach.
Cieszyli się, że mają go po swojej stronie, radowało ich, że tak potężna moc
stanie w ich obronie, gdy kolejna bitwa pojawi się na horyzoncie zdarzeń, lecz
mieli także świadomość, iż będą zgubieni, jeśli wymknie się ona spod kontroli.
Est
uśmiechał się drapieżnie, odsłaniając lśniące kły. Zdążając do swojej kwatery w
milczeniu sycił się cichnącymi wyrazami porywającej afirmacji, pełnymi pasji i
podziwu spojrzeniami ludzi tworzących zamkniętą społeczność najemną. Nie znał
uczucia, które opętało go, grożąc rozerwaniem przybrudzonej ziemią cielesnej
powłoki, ale instynktownie wyczuwał, że jest ono złe. I obrzydliwie przyjemne.
Jak ogień rozpalający zziębnięte kończyny. Chłodny powiew w upalny dzień.
Uczeń
Maga coraz lepiej rozumiał umiejętności, jakie dawała mu smocza krew w
połączeniu z nieograniczoną władzą nad żywiołami. Był coraz bardziej świadomy
potęgi, jaką posiadł w tak młodym wieku.
Potęgi
mogącej zniszczyć go równie gwałtownie, jak się objawiła.
Wspinając
się po schodach wieży nie utracił nic z radosnego nastroju. Rozentuzjazmowany przyglądał
się umorusanej dłoni w rękawiczce, jak gdyby to skryty pod skórką artefakt był
źródłem fenomenalnej mocy, choć wiedział doskonale, iż magia była w nim samym. Pijany
nowym doświadczeniem Est chciał śmiać się i krzyczeć do zdarcia gardła. Nie miał
pojęcia że jego oczy nabrały dziwnego, jaskrawozielonego blasku pochłaniającego
źrenicę oraz tęczówkę. Nieświadomy przemiany nie mijał na korytarzu nikogo, kto
zwróciłby mu uwagę na ten drobny, acz istotny szczegół. Być może wówczas by się
opamiętał.
Zatrzasnąwszy
za sobą drzwi sypialni, Est rozpiął klamry butów, szarpnięciem poluzował
rzemienie i rzucił wszystko tam, gdzie rankiem stał oparty o ścianę łuk Cola. Pochylając
kark pozbył się brudnego bezrękawnika, który niedbale odłożył na oparcie
mijanego fotela. Pod jego nieobecność służba uprzątnęła bałagan i zabrała mokre
futra, toteż bez przeszkód oddał się medytacji ułatwiającej zrozumienie złożonych
procesów, które nastąpiły podczas ujarzmiania oraz kontrolowania przekornego
żywiołu. Nie było to jednak proste. Rozgorączkowanie nie sprzyjało
koncentracji, trudniej było mu się skupić i oczyścić głowę ze zbędnych myśli.
Emocje szalały. Ciało dygotało po spadku adrenaliny. Rozbłyski refleksji w
zawrotnym tempie przecinały umysł i nie pozwalały się zatrzymać. Zamiast spodziewanego
spokoju odczuwał gniew spotęgowany narastającym zniecierpliwieniem. Zupełnie do
niego niepodobny gniew, jakiego posmakował przed rokiem, nim Mag przyjął go na
nauki. Nim stary człowiek nie ukoił jego żalu oraz postępującego krok za nim
zgorzknienia.
Kula
strachu obrosła kolcami w ściśniętym żołądku z chwilą, gdy Est zorientował się co
uczynił i jak nieodpowiedzialnie się zachował. Na co przyzwolił sobie wewnątrz
siebie oraz na zewnątrz. Czy to naprawdę on? Czy też spełnił się najgorszy
scenariusz zakładający, iż siedząca w nim osobowość stopniowo przejmie kontrolę
nad jego czynami?
Zaalarmowany
wzbierającą paniką zebrał się w sobie i podporządkował swej woli najmniejsze
nawet mięśnie. Z każdym powolnym wdechem zapuszczał się w głąb opustoszałej
jaźni. Przez wyciszoną podświadomość ruszył ku jedynemu miejscu, do którego nie
miał dostępu. Mknął tam, gdzie świetlista bariera skrywała swoje sekrety przed
wyczulonym zmysłem. Sięgał po tajemnice, które zapragnął odkryć już przy
pierwszym spotkaniu, lecz wtedy nie miał pomysłu, jak się do nich dostać. A
teraz, choć już wiedział, to nie mógł jej odnaleźć. Był przekonany, że
dokładnie w tym rejonie nieprzekraczalna granica powinna rozświetlać gęste
ciemności oraz nęcić feerią roztańczonych barw. Zatem przeniknął ją i w wyniku
tego stała się bezdenną wyrwą?
Est
zgłupiał. Wszystko wokół świadczyło o tym, że znalazł się w punkcie, do którego
dążył. Ale natrafił na pustkę. Nie było żadnej bariery. Już nie. I wcale nie
służyła ona temu, by zablokować jego potencjał. Jej zadaniem było utrzymanie
czegoś wewnątrz. A tam już niczego nie było, tylko mrok i skuta lodem nicość.
Wrócił
do świata zmysłów witającego go łzami spływającymi po policzkach. Lśniące
ścieżki rozpaczy niknęły w rozwartych niedowierzaniem ustach. Nagie ramiona
drżały spazmatycznie, gdy Est patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a
docierająca doń prawda kruszyła go kawałek po kawałku. Wszystko, co wydarzyło
się na przestrzeni ostatnich dni, okupione było straszliwą ceną, bo przecież
nic nie przychodzi za darmo. A już na pewno nie moc, nad jaką panował.
-
Jak rany, co ja nakociłem… - wymamrotał drżącymi wargami. Żółć napłynęła mu do
gardła, mieszając się z obrzydliwym posmakiem goryczy. - Wszechmocni, co ja
najlepszego nakociłem...
Udręczony
jęk przeszedł w zduszony skowyt. Est uniósł roztrzęsione dłonie i obejrzał je
uważnie, jakby szukając w nich odpowiedzi na zastygłe w ciszy pytanie. Poczuł
własne palce na twarzy, wytartą skórę rękawiczki ocierającą gładki policzek.
Zasłaniały mu widok, litościwie ukrywały go za zasłoną wstydu i hańby. Nie
opuszczało go przykre wrażenie, iż tak jak twarz, te ręce nie należały już do
niego. Nie był sobie panem. Nigdy nie był. I nigdy nie będzie.
Doznał
szoku, kiedy prawda uderzyła w niego z siłą mogącą unicestwić wszechświat.
Prawda czyniąca z niego coś, czym nie chciał się stać.
-
Potwór nie siedział we mnie… To ja stałem się... Nie, ja zawsze byłem potworem.
A
Głos milczał. I gdyby Est nie pogrążył się tak głęboko w żalu oraz dojmującym przygnębieniu,
posłyszałby westchnienie cichutkie niczym zrywająca się pajęcza nić.
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Est oddychał ciężko, co rusz
przełykając napływającą do ust deszczówkę. Bezwiednie trzymał się za lewy
nadgarstek. Dłoń pod czarną skórką pulsowała przyćmionym blaskiem, gdy świadomość
powracała niespiesznie wraz z kroplami spływającymi po zaciśniętych powiekach. Jaskrawofioletowa
strzała grzmotnęła nieopodal. Huk po tym następujący bezlitośnie uderzył w jego
wyczulony zmysł, aż obolały skulił się na rozmokłej ziemi.
Był
osłabiony i zmęczony, lecz zwycięstwo podbudowało jego poczucie własnej
wartości. Zwyciężył, chociaż leżał z twarzą wciśniętą w błoto i nie mógł się
ruszyć. Nie chciał się ruszyć. Zimny wiatr, siekący deszcz oraz ciepła, miękka
ziemia cudownie się dopełniały, zapewniając mu bezpieczeństwo mimo całej
nieobliczalności pogody. Znów zapragnął zasnąć i ulec mocy go przepełniającej. Dokładnie
tak… Zasnąć… I obudzić się we właściwym czasie, właściwym świecie… Lecz kiedy
otworzył oczy, nadal przebywał w tym samym ponurym miejscu, w błocie, do
którego przyciskał nienaturalnie rozpalony policzek.
Ruch
na skraju widzenia przykuł jego uwagę. Leniwie, niby obojętnie zerknął na
zszarzałą sylwetkę majaczącą w strugach deszczu. Pada tak mocno… Zupełnie jak
wtedy, gdy znalazł artefakt... I gdy po raz pierwszy przekroczył bramę
Twierdzy… Kiedy to było? Kim wówczas był?
Zjawiły
się kolejne zakapturzone cienie. Czuowiece postacie. Czego tu szukają? Jeden przykucnął
i dotknął go. Est nie życzył sobie tego, lecz zrozumiawszy, że przybysze
usiłują pomóc mu wstać, szerzej rozchylił powieki i łaskawie im na to pozwolił.
Ktoś opatulił go podszytym futrem płaszczem, którego kaptur śmierdział
stęchlizną i wyginał podłużne płatki jego uszu, wtulając je w ociekające wodą
włosy.
Czuowieców
było czterech. Najemnicy z kompanii w cywilnych ubraniach osłoniętych
pelerynami przeciwdeszczowymi prowadzili go w stronę bramy. Dlaczego? Przekrzykiwali
szum ulewy i ryk niedalekich gromów, nie potrafił jednak rozszyfrować ich
języka. Nie wychwytywał słów będących dlań ciągiem dziwnych dźwięków. W pamięci
rozpoznawał ich twarze, kojarzył je, lecz nie umiał się z nimi porozumieć. Ich mowa
była zbyt prymitywna. Jak oni sami.
Dopiero
w momencie przybycia do niewielkiej, rozjaśnionej pojedynczą lampą oliwną
stróżówki dotarł do niego sens ich wysiłków. Stanął samodzielnie, toteż puścili
go i odsunęli się w głąb ciasnej izdebki, niepewni jego reakcji, pełni obaw,
choć tego nie okazujący. Zdjąwszy niewygodny kaptur, Est powiódł wzrokiem po
mniej i bardziej brodatych obliczach wyrażających całą gamę emocji - od
zatroskanych i nieśmiałych po ostrożne. Pociągnął nosem, jakby chcąc utrzymać
nagromadzoną w nim wilgoć. Nie wyczuwał podszytego strachem gniewu skierowanego
ku niemu. Patrząc na czuowieców odnosił wrażenie, że oni nie obawiają się go,
lecz boją się o niego. Nie pojmował co skłoniło ich do pomocy, niemniej był im
za to wdzięczny, nawet jeśli nie było to konieczne. A już z pewnością zbliżanie
się do niego było nierozsądne. Jednak swym zachowaniem udowodnili, że są i
tacy, dla których życie innych ma wielką wartość.
Est
przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Czuowiecy nie są uosobieniem zła, to generalizowanie
jest złe. Krzywdzące. Niesprawiedliwe. Czuowiecy są sumą własnych doświadczeń
oraz przeżyć, dążeń i marzeń. Są połączeniem cech zdeterminowanych przez
rzeczywistość, w której istnieją. Właśnie to powodowało, iż są tak różnorodni.
Nie mógł ich winić za to, kim są, ani traktować ich gorzej wyłącznie dlatego,
że nie byli tacy, jakimi chciał ich widzieć.
Wtem,
nie wiedząc czemu, Est zapragnął spełnić daną mistrzowi kilka miesięcy temu
obietnicę i wystąpić w obronie tych czuowieców przeciwko wszystkiemu, co
nadciągało z południa. Koniec końców w jakimś celu wychował się pośród nich.
Nic
nie mówiąc zdjął z siebie przesiąknięty wodą płaszcz i powiesił go na haku przy
uchylonych drzwiach, gdzie zebrała się już całkiem spora kałuża zaprawiona
błotem. W kącie stróżówki palił się stary żelazny koksownik, prawdopodobnie służący
osuszaniu powietrza lub przeciwdziałający chłodnej deszczowej aurze. Nie miało
to jednak znaczenia, po co z początkiem siódmego miesiąca zapalano węgielki.
Ważne, że mógł je spożytkować.
Wciąż
bacznie obserwowany przez czwórkę czuowieców wykonał zdawkowy gest, a płomienie
otoczyły go całego i w szybkim tempie wysuszyły odzież oraz włosy. Zaschnięte
błoto kruszyło się i odpadało płatami na kamienną posadzkę, zostawiając suche
łaty na ubraniach oraz skórze. Zaklinacz Żywiołów zwrócił się w stronę
najemników. Jęzory ognia żwawo owijały się wokół niego. Chciał niezwłocznie odwdzięczyć
się za ich dobroć i jedynym sposobem, jaki mu się nasuwał, było wykorzystanie
swoich niecodziennych umiejętności.
Znów
zaczerpnął tchu w obawie, że nie zdoła nawiązać kontaktu z mężczyznami, ale
wyrażenie myśli w języku estariońskim przyszło mu z niebywałą łatwością. Jakby
od zawsze się nim posługiwał. Bo przecież tak było, prawda? Znał tylko ten
język.
-
Nie obawiajcie się tego, co uczynię. Ogień was nie skrzywdzi, nie gdy jestem
obok - uspokajał ich, starannie dobierając słowa. - Jestem wdzięczny za waszą
troskę, lecz aktualnie nie mogę zrobić dla was nic ponad to, co nastąpi.
Ledwo
skończył przemawiać, a otaczający go płomień rozszczepił się na cztery części i
łagodnymi wężowymi ruchami wysunął ku najemnikom.
Porażeni
instynktownym strachem mężczyźni wycofali się, aby po chwili z nerwowym
uśmiechem poddać się płomieniom pełgającym wokół nich. Mieniący się pomarańczem
ogień nie parzył, a jedynie delikatnie ogrzewał, przeistaczając krople kapiące
z peleryn, ubrań oraz włosów w ciepłą, efemeryczną mgiełkę. Nieustraszeni
wojownicy Niedźwiedzi słyszeli niejedną plotkę o niezwykłych zdolnościach
białego elfa, niektórzy nawet ujrzeli jego śmiercionośne popisy na polu bitwy,
lecz poczuć je na własnej skórze było czymś, czego absolutnie nie przewidzieli.
-
Słyszelimy do czegoś zdolny, czarowniku - zaczął najwyższy z najemników zaaferowany
niecodziennym doświadczeniem, jakie przypadło mu w udziale. - Ale żeby coś
takiego? Przecie ogień to niszczycielski żywioł.
-
Ta, chłopaki gadali o ścianie ognia jaką wzniosłeś - wtrącił się drugi, popatrując
to na białego elfa, to na wyciągnięte przed siebie ramię, wzdłuż którego
przemykał połyskliwy ognik pozostawiający za sobą smużkę pary. - I o tym, jak
poczęstowałeś nią tego rycerza z Adeili. Podkulił ogon i wrócił na swoje
podwórko lizać rany!
W
rozwartych ekscytacją czarnych oczach człowieka oraz nie mniej ciemnym zaroście
odbijały się drobniutkie refleksy sprawiające wrażenie, że ogień płonie w nim
samym, a nie wokół niego.
Estowi
zabrakło sił na perswadowanie najemnikom prawdy. Tamtego dnia zginąłby od
sztychu książęcego miecza gdyby nie Col, zwabiony strzelającymi w niebo
płomieniami i sprowokowany potężną eksplozją. Smagły mężczyzna dysponował niezliczonymi
talentami, a wyczucie czasu wyróżniało się spośród nich najmocniej. I kiedy tak
rozmyślał nad tą konkretną cechą swego ulubieńca, w jego umyśle powstało pokrewne
pytanie.
-
Dlaczego mi pomogliście? - zapytał, przypatrując się każdemu z osobna.
Dwóch
zareagowało krótkimi spojrzeniami posłanymi spod uniesionych brwi, a pozostali
jakby w ogóle go nie usłyszeli. Niczym mali chłopcy bawili się drobnymi płomykami
przelatującymi im między palcami. Z fascynacją śledzili poskromiony żywioł zmieniający
odcień w zależności od temperatury, choć nie wyrządzającymi im przy tym szkody.
-
A to trzeba mieć powód? - odezwał się brodacz o ciemnych jak węgiel tęczówkach,
usilnie próbujący skupić się na białej twarzy elfa, migotliwej i
nierzeczywistej pośród wielu źródeł światła. - Jesteś jednym z nas, nie? Naszym
bratem. Należysz do niedźwiedziej rodziny. Skrzyknęli nas chłopcy z góry, że z
naszym nieciekawie, tośmy się nie zastanawiali. Leżał żeś bez ducha w polu,
przy burzy, kiedy dookoła tyle żelastwa… - Potrząsnął głową, podkreślając jak
bardzo nie do przyjęcia była wizja porzucenia go na pastwę losu.
Poruszony
tak nieoczekiwaną szczerością Est milczał, niezdolny wydusić z siebie podziękowania,
a jego wstrząśnięty niedawnymi przeżyciami umysł stopniowo odzyskiwał równowagę
za sprawą prostych słów równie prostego najemnika. Zapomniał już, kim byli „czuowiecy”.
Jest częścią niedźwiedziej rodziny… Jednym z nich, najemnych braci, wraz z
którymi walczył, w obronie których stanął, mierząc się z potężniejszym wrogiem.
Sir
Aarim spytał go czy uważa, iż jego życie warte jest więcej niż życia tysiąca
najemników. Wtedy Est nie potrafił odpowiedzieć. Ale teraz mógł to zrobić. Z
czystym sumieniem mógł zaprzeczyć i bynajmniej nie był to kaprys fałszywej
skromności podszytej pragnieniem pozostania w cieniu. Jego życie wcale nie było
ważniejsze od życia pospolitego człowieka. W przeliczeniu jeden do jednego
stawiał je na równi i jedynym, co ich odróżniało, były naturalne predyspozycje
oraz umiejętności. Jako Zaklinacz Żywiołów żywił przekonanie, że może więcej
niż ktokolwiek. Nowa energia rozpierała go od środka, rozsadzała poczuciem dumy
i satysfakcji, których w innej sytuacji całkowicie by się wstydził. Niegdyś
gardziłby sobą za tak jawną arogancję. Teraz, zrodzony z ziemi oraz nakarmiony
potęgą, otrzymał nowe, lepsze życie i gotów był poświęcić je w drodze do
realizacji przeznaczenia. Jeżeli Estarion dzierżył miecz w postaci rodu
Asmodeuszy, tak Estalavanes stanie się dla nich tarczą, bez której nic nie
zdziałają w obliczu wrogiej nawały.
Burza
wzmagała się. Dziedziniec widziany zza niedomkniętych drzwi maleńkiego
pomieszczenia raz po raz rozbłyskiwał oślepiającą bielą, a donośne grzmoty trzęsły
warownią w posadach. Czy w taką pogodę przyleci do niego sowa z Adeili? Musi
czym prędzej zakończyć to spotkanie.
Ogień
otaczający cztery sylwetki zgasł raptownie, zostawiając po sobie kilka
języczków skaczących wokół siwiejących węgielków koksownika oraz wyraźny zawód
na twarzach najemników. Est prawie się uśmiechnął na tak żywą i nietypową dla mężczyzn
reakcję. Nie spodziewał się, że ci niezłomni ludzie na co dzień skrywający
emocje za solidną barierą surowości i powagi tęsknić będą do magii mogącej
uchodzić za zwyczajne kuglarskie sztuczki. Nie dał się porwać ckliwym uczuciom,
jakie zaczęły się w nim przejawiać. Utrzymał je na wodzy i zaglądając w zwrócone
ku niemu oczy, poprosił ich o ostatnią rzecz.
-
Macie nade mną przewagę. - Skrzywił się przepraszająco, domyślając jaki efekt
wywołają jego dalsze słowa. - Nie znam waszych imion, choć wy moje znacie.
Przepraszam, nie miałem sposobności zapoznać się z… najemną bracią. I teraz
tego żałuję.
-
Dajże spokój, Eście - prychnął ciemnooki, oglądając się po gorliwie mu
potakujących towarzyszach. - Już chyba nikogo nie dziwi, że Mag trzymał cię od
nas z daleka jak jakie groźne dziwo. Wiemy, jacy są magiczni, jacy potrafią
być. Jak żeś już do nas nawykł, to żeś i do nas wyszedł, nie?
-
Jeszcze będzie czas na zapoznania - zapewnił drugi z grymasem, od którego
kilkudniowa szczecina zajaśniała oranżem w miękkim poblasku lampki oliwnej. -
Ja jestem Olbart, a to Rasen - wskazał stojącego po lewej mężczyznę, który
wziął się pod boki, kiwając głową do białego elfa. - Zys to zwiadowca -
przedstawił najniższego, po czym wskazał na najstarszego z nich, ciężko
przysiadającego na jedynym w stróżówce taborecie. - I oczywiście Perion. Z
czasem zapamiętasz.
Est
uśmiechnął się z wdzięcznością. Już ich zapamiętał i mając na względzie swą nadzwyczajną
pamięć podejrzewał, że nigdy ich nie zapomni. Nie byli szczególnie
charakterystyczni, lecz tym, że bezinteresownie ruszyli mu na pomoc, zaskarbili
sobie jego dozgonny szacunek. Świadomie narażali się na niebezpieczeństwo,
zatem byli warci poświęcenia im czasu oraz miejsca we wspomnieniach.
-
Raz jeszcze wam dziękuję – ukłonił się czwórce mężczyzn. - Z przyjemnością
spędziłbym z wami więcej czasu, niestety zobowiązania wobec mistrza wzywają
mnie na służbę.
-
Nie masz z nim lekko, nie? - zaśmiał się Perion, rozsiadając na prostym stołku.
- Uczeń czy nie, ani chwili wolnego. Ani się połapiesz, a będziesz drugim
doradcą! Po bitwie jak nic Złowieszczy Niedźwiedź zmieni do ciebie nastawienie.
Est
nie zdradził się z tym, ale najnowsze osiągnięcie nagle nabrało ohydnego
posmaku goryczy. Oni nie mieli bladego pojęcia, że bitwa tylko zaostrzyła
nienawiść przywódcy do białego cudaka. Dokonania Zaklinacza Żywiołów były nie w
smak dzikiemu człowiekowi coraz silniej odczuwającemu jego uwierającą obecność.
Konkurent… Zagrożenie. Myśl, że Tyrd rozpocznie przeciwko niemu ofensywę
wzbudziła w nim obawy dotyczące swojej osoby, a zwłaszcza tej drugiej,
szczerzącej kły osobowości trwającej w odmętach podświadomości...
***
Kolację Est postanowił zjeść w
zaciszu gabinetu administratora. W trakcie posiłku zajął się przeglądaniem
korespondencji dostarczanej regularnie przez zwiadowców oraz posłańców pod
nieobecność doradcy. Wiele z nich dotyczyło spraw lokalnych i błahych, lecz wyszperał
wśród nich kilka wyjątkowo intrygujących informacji, jak choćby przesłanki z
południa, które pochłonęły go bez reszty. W tamtej części Estarionu doprawdy sporo
się działo.
Przeżuwając
chleb z miodem, pochylił się nad blatem biurka sięgając po kolejny raport.
Przebiegł wzrokiem po literach skreślonych szybkim, ukośnym pismem. Były to
doniesienia agenta Niedźwiedzi, Darrena Burego. Zawiadamiał on, że na włościach
upadłego szlachcica, w bliskim sąsiedztwie stolicy, formuje się kompania
najemna. Póki co była to zaledwie plotka, organizacja nie posiadała nazwy,
renomy ani funduszy, aczkolwiek pojawiające się imię założyciela, Breesa
zwanego Mgłą, mogło być zalążkiem faktu kiełkującego pośród zbyt wielu
niewiadomych. Lub też owe pogłoski rozprzestrzeniano w celach politycznych i w
rzeczywistości nie istniało realne zagrożenie ze strony luźnej grupy
zaciężnych, ale mimo wszystko jego szpiedzy zdecydowani byli bliżej im się przyjrzeć
oraz zebrać jak najwięcej dowodów przy jak najmniejszym ryzyku wykrycia. Choć zadanie
było trudne, mistrzowie wiadomego fachu funkcjonowali bez zarzutu. Znali cenę
porażki i godzili się na nią. Kto wie, być może uwielbiali to ekstremalne
uczucie balansowania na granicy życia i śmierci, ten posmak niepewności,
kuszenie losu.
Est
wepchnął sobie do ust ostatni kęs chleba i otrzepawszy ręce z okruszków, zebrał
rozłożone na blacie dokumenty. W kolejności chronologicznej ułożył z nich
zgrabny stosik, dodatkowo dociążając go mosiężnym przyciskiem stylizowanym na
niedźwiedzia w leżącej pozie. Przeciągając się wstał z krzesła i wyjrzał za
okno, gdzie odległe już błyskawice na mgnienie oka rozpraszały mrok ulewnej nocy.
Pochodnie na murach zastąpiono szklanymi latarniami, lecz te tylko kołysały się
na wietrze, skąpiąc światła w strumieniach rzęsistego deszczu. Przynajmniej nie
gasły. A już na pewno nie tak często, jak archaiczne żagwie.
Czas
mijał, a olbrzymi puchacz nie nadlatywał. Zniecierpliwiony chłopak podszedł do
stolika i podniósł kubek miętowej herbaty. Zaciągnął się smakowitym aromatem
naparu. Nieco się odprężył, gdyż z zapachem tym wiązał same pozytywne
skojarzenia. Tak pachniały pory roku w Twierdzy. To był zapach cichych,
spokojnych kolacji z mistrzem. Zapach sypialni na czwartej kondygnacji Wieży
Czarodziejów. Zapach przyjaciela, z którym spędzał każdą wolną chwilę.
Z
ukłuciem przygnębienia Est zadał sobie pytanie, co nastanie w momencie, gdy
jego plan się powiedzie. Czy ten zapach będzie przynosił rozrywające serce i
duszę wspomnienia, do których zatęskni? Czy będzie czuł bezbrzeżną nostalgię za
czymś, co już nie wróci? Przecież wspomnienia to coś, co budzi emocje i zduszone
żale za tym, co bezpowrotnie stracone. Wspomnienia są wspaniałe, lecz
niejednokrotnie wywołują ból. Są dowodem na to, że kiedyś wydarzyło się coś,
czego nie da się powtórzyć (choć on robił to co dzień w zaciszu umysłu podczas
medytacji). Można obejrzeć setkę do głębi poruszających zachodów słońca, ale
żaden z nich nie będzie oddawał tego, co zachód oglądany w wyjątkowym
towarzystwie lub pod wpływem wyjątkowych uczuć. Tylko ten jeden zostanie
zapamiętany i tylko ten jeden będzie wracał za każdym razem, gdy spełnią się konkretne
warunki, jak choćby niemożliwy do pomylenia zapach, dźwięk, bądź kolor. Co
będzie mu przypominało Cola, jeśli ich drogi się rozejdą? Prawdopodobnie
wszystko.
Czy odejdziemy razem? - zastanawiał się. Jeśli tak, to czy ruszymy na południe? Czy też
południe ruszy na nas?
Bezwiednie
pogrążył się w melancholijnych przemyśleniach spotęgowanych przez nastrojowy
szum dobiegający zza okna. Oparty plecami o regał, ze zmrużonymi oczami sączył
parujący napój, a wizualizacje miłych sercu zdarzeń płynęły jedna za drugą.
Żałował, że nie może teraz dzielić się nimi z nauczycielem. Już wyobrażał sobie
tę filozoficzną dysputę, wymianę zdań, poglądów i opinii na temat istoty
wspomnień. Tęsknił za leciwym, niewzruszonym niczym samotna góra człowiekiem.
Za ojcem. Chciał podzielić się z nim wieścią o poczynionych postępach, lecz nie
było takiej możliwości. I pomyśleć, że to już sześciodzień od wyjazdu
delegacji. Jak ten czas szybko przeminął. Czy przyjaciele mieli się dobrze? Nic
im nie zagrażało? Co właściwie robili na ziemiach arystokraty, który wystąpił
przeciw Niedźwiedziom i przegrał pomimo wsparcia paladyńskiego kontyngentu? Co
w tym czasie robił przebiegły lord Henendrik II Halavar? Czym w tym momencie zajmował
się szlachetny, tajemniczy sir Aarim...
Niemal
oblał się herbatą, kiedy wystraszony nagłym hałasem odskoczył od biblioteczki.
Do cna przemoczona sowa rozpaczliwie stukała dziobem w szybę, domagając się
natychmiastowego wpuszczenia. Rozmyślaniami przywołał wilka z lasu. W tym
przypadku puchacza. Odstawił kubek i podbiegł do okna. Otworzył je na oścież i
równie szybko zamknął tuż po tym, jak rozchlapująca deszczówkę sowa wleciała,
by usiąść na zagłówku fotela. Otrzepała się gniewnie, napuszyła ociekające
pióra, a wymowne spojrzenie, jakie posłała chłopakowi, mówiło więcej niż
niewybredne słowa.
-
To nie moja wina, że twój pan wysyła cię w podróż w taką pogodę - mruknął
przepraszająco Est do oburzonego, mrużącego okrągłe ślepia ptaszyska. - Moja?
Naprawdę? To w takim wypadku przepraszam bardzo.
Obrażony
puchacz wysunął śliską, mokrą nogę. Gdy tylko adresat odebrał przesyłkę,
doręczyciel otrzepał się ponownie, znów nastroszył pióra i począł metodycznie zbierać
z nich wodę pociągnięciami zakrzywionego dziobu.
Est
niecierpliwym ruchem rozwinął opatrzony błękitną pieczęcią list. W ustach miał
wióry na myśl o treści, a serce kołatało, boleśnie uderzając o zaciśnięty,
podchodzący do gardła żołądek. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak mocno zaciska
szczęki czytając pięknie wykaligrafowaną odpowiedź. Robiło mu się słabo z
każdym zdaniem, jego palce drżały ze zdenerwowania. Wynik ich małej rozgrywki
był… zaskakujący. Aż usiadł w fotelu, żeby się nie przewrócić. A raczej
przewrócił się nań i zajmująca całe oparcie sowa huknęła ze złością na
nieuważnego osobnika.
Plan
działał. Jego plan działał! Pojawiła się realna szansa, że na dniach razem z
Colem opuści Twierdzę. Rosła ona z każdym listem, aż teraz osiągnęła punkt
kulminacyjny. Wygrana była przesądzona, lecz jak zwykle znikąd wyłoniły się
niechciane wątpliwości szybko burzące radosny nastrój. Czy błyskotliwy paladyn
przewidział jego ruch? Domyślił się, co ma na celu ta przedłużająca się
korespondencja? Czy może to on, półsmok o niecodziennych zdolnościach, został
wmanewrowany przez Niebianina? Nie sposób określić kto z kim pogrywał, ale dla
Esta liczył się wyłącznie finalny efekt. W tej grze nie będzie zwycięzcy skoro
obaj obrali ten sam cel, do którego niekoniecznie tą samą ścieżką dążyli.
Usatysfakcjonowany
dobrymi wiadomościami nagrodził posłańca tłuściutkim szczurem znalezionym
dzisiejszego ranka, kiedy to przeszedł połowę Twierdzy w poszukiwaniu żywołapek
Travisa mogących zapewnić smaczny kąsek dla pierzastego pocztyliona.
Gdy
odrobinę udobruchany puchacz zajął się przekąską, Est przesiadł się na krzesło
przy biurku mistrza i wziął za pisanie listu, po raz pierwszy czyniąc to z
zadziwiającą swobodą. Z niewymuszoną skromnością nakreślił rozmówcy swój
dzisiejszy sukces i potwierdził własne stanowisko jako autentycznego obrońcy
ludzkości oraz tarczy mającej ochronić Estarion, jeśli tylko… I tu się zawahał,
zatrzymując zaostrzoną dutkę o włos od śnieżnobiałej kartki. W tym rzecz. Jeśli
tylko przyjdzie mu stanąć u boku tego, który dzierży miecz, a którego oręż
pozostawił na jego skórze trzy wyraźne blizny. Mimo rozpierającej go radości,
Est wciąż musiał zachowywać dystans i czujność, nie pozwalać sobie na poufałość
czy dwuznaczność. Emocje były złym doradcą, szczególnie że nader chętnie wystawiał
się na ich zwodnicze podszepty.
W
ogólnym rozrachunku całe to przedsięwzięcie nie było takie trudne, jak z
początku zakładał. Najwięcej kłopotu sprawi mu trzymanie języka za zębami aż do
rozstrzygnięcia, do którego dojdzie między murami czarnej warowni. Gdyby Col
lub Leos poznali jego zamiary, cały skrupulatnie realizowany plan ległby w
gruzach. Z mistrzem nie miałby tego problemu. Stary mnich doskonale panował nad
emocjami, perfekcyjnie kontrolował mimikę oraz mowę ciała, czego uczeń szczerze
mu zazdrościł. Ponadto Mag nie chciał wiedzieć, w jaki sposób podopieczny
zamierzał wypełnić zadanie. Oczekiwał ujrzeć rezultat taki, jaki zaplanował sobie
chłopak.
Est
osunął się na oparcie krzesła i oburącz potarł zmęczoną twarz. Jeśli wszystko
pójdzie zgodnie z planem, jutro otrzyma ostateczną, wiążącą decyzję, a wieczorne
kąciki korespondencyjne się skończą. Czy będzie mu ich brakowało? Będąc
uczciwym w stosunku do samego siebie musiał przyznać, że ta gra wciągnęła go po
koniuszki długich uszu. Polubił ten dreszczyk związany z wyczekiwaniem, silne doznanie
niepewności i gorącą satysfakcję, gdy jego starania owocowały pożądanym skutkiem.
Velren
miał rację twierdząc, że Est manipuluje ludźmi. Chłopak od początku był tego
świadom, choć nie dopuszczał do siebie tej niegodziwej myśli. Sądził, że czyni
go ona kimś gorszym, niegodnym życia w ludzkim społeczeństwie, lecz przekonał
się, że ukrywanie prawdziwej natury niszczy go od wewnątrz. Chciał być kimś,
kim nie jest. Był ugrzecznionym dzieciakiem o dziwnym wyglądzie, pragnącym
przypodobać się całemu światu ogładą, uległością i empatią. A tymczasem w
rzeczywistości był następcą tronu nieznanej nikomu krainy, pierworodnym
potomkiem smoka oraz potężnym Zaklinaczem Żywiołów.
Zostałem powołanym do legendarnych
czynów jako potęga zrodzona z wszechmocy... Jestem pierwotną siłą… - szeptał Głos, a on, bezgraniczny
głupiec, mu wtórował. Jestem kimś innym,
a zarazem sobą samym.
Owszem,
był inny i to właśnie ta odmienność nadawała mu niepowtarzalnego, wybitnego
charakteru. W tej odmienności tkwiła niezmierzona moc. Do niej ciągnęli jemu
podobni i to ona ciągnęła go ku nim.
Potoczył
niewidzącym wzrokiem po zapisanej kartce papieru. Dźwignął się z siedziska i
zwinąwszy pismo w rulon, szczelnie zapakował go w cylinder przy sowiej nóżce.
Nie ośmielił się stosować osuszającego piasku mistrza, toteż zawsze czekał
cierpliwie, aż atrament wyschnie. Miał nadzieję, że deszcz nie dostanie się do
wnętrza pojemnika, ale skoro do niego wiadomość dotarła w stanie nienaruszonym,
uznał że w drugą stronę będzie tak samo.
Dostrzegając
łatwy do odgadnięcia gest białoskórego stworzenia, nasycona sowa w proteście
pokręciła głową wciśniętą w tułów, lecz kiedy Est odemknął okno, ptak rozłożył
lekko wilgotne skrzydła i z łopotem pomknął w szarugę. W ostateczności zawsze
zwyciężało poczucie obowiązku. Dobrze wiedzieć, że nawet ptaki pocztowe
wykształciły w sobie coś na podobieństwo sumienności. I mocno
zindywidualizowanego usposobienia, bowiem Est nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
jego pierzasty przyjaciel śmiertelnie się na niego obraził. No cóż, na to nic
już poradzi. Mógł natomiast poradzić coś na zmęczenie dające mu się we znaki.
***
To był naprawdę udany dzień –
męczący, acz obfitujący w dwa spektakularne zwycięstwa: okiełznanie opornego elementu
oraz sukces na drodze pertraktacji. Dreszcz podniecenia łaskotał go od
wewnątrz, gdy przemykał przez dziedziniec z Głównego Budynku do Wieży
Czarodziejów. Pokonał strome schody wbiegając po trzy stopnie na raz,
przemaszerował przez korytarz czwartej kondygnacji i wszedł do sypialni
znajdującej się na samym jego końcu. Domknął drzwi najciszej jak to możliwe i
przeczesał dłonią pozlepiane włosy. Ulewa zacinała z ponurą zawziętością,
bezlitośnie siekąc wszystko i wszystkich. Dziedziniec Twierdzy przeobraził się w
rozlewisko.
Est
bezceremonialnie zerwał z siebie mokry bezrękawnik, zzuł buty i w podskokach
pozbył się wilgotnych spodni oraz bielizny zostawiając je tam, gdzie rzucił.
Opłukał pokryte resztkami brudu policzki i ramiona, wytarł się ręcznikiem, a
następnie skierował prosto do łóżka nie myśląc już o niczym innym, jak o chwili
wytchnienia dla zmęczonego ciała. Wślizgnął się pod koc i osłaniając twarz
przed stłumionym światłem lampek zwinął się w ciasny kłębek, lecz sen nie
nadchodził. Był zbyt podekscytowany by zasnąć. A może to wycieńczenie nie
dawało mu odetchnąć?
Niechętnie
wygramolił się z pościeli i uchylił drzwi balkonowe, zapraszając do środka
zimne krople niesione rześkim, chłodnym wiatrem. Przez parę oddechów z rozkoszą
chłonął zapach wilgotnej ziemi. Odgłosy deszczu rozbijającego się o szyby,
parapety oraz posadzkę balkonu działały na niego kojąco. Wydawało mu się, że
słyszy jeszcze pogłos minionej burzy, ale mogło być to urojeniem domagającego
się odpoczynku umysłu.
Wrócił
do łóżka i rozciągnął każdą partię ciała, uwalniając się od całodniowego
napięcia nagromadzonego w mięśniach. Czyste powietrze, rytmiczne stukanie i
półmrok otuliły go, a miękka ciemność zaatakowała znienacka, zanurzając w
błogim śnie... Do czasu, aż powracające wraz z wichurą błyskawice oraz
towarzyszące im głuche dudnienie nie przerwały jego spoczynku.
Otępiały
Est mrugnął kilka razy, by odgonić sen z powiek. Na zewnątrz wciąż zalegała noc.
Nadeszła kolejna burza, a łuna zapalonych lampek tańczyła na suficie z
rozchybotanymi cieniami belek stropowych. Ktoś zatrzasnął drzwi balkonowe. Est
z niepokojem uniósł się na łokciu, rozejrzał uważnie i dopiero obracając się dojrzał
człowieka stojącego przy toaletce. Serce na moment przestało bić, gdy rozpoznał
w nim wycierającego włosy Cola.