Spojrzenia spotkały się. W łagodnym
świetle dwóch zapalonych lamp trudno było o pomyłkę. Gwałtownie następujące po
sobie rozbłyski piorunów zniekształcały sylwetkę stojącego na środku sypialni
człowieka, lecz nie były w stanie zmylić wzroku rozbudzonego półsmoka. Przez
miniony sześciodzień Estalavanes tęsknił za ukochanym tak silnie, że już samo
myślenie o nim sprawiało mu ogromny ból, a teraz Col stał tutaj, rzeczywisty i
przemoczony do suchej nitki, ubrany w wytłaczany skórzany kirys, bez peleryny
oraz broni nie licząc nieodzownych sztyletów będących jego znakiem
rozpoznawczym.
Est
bezwiednie usiadł w pościeli i obserwował powolne ruchy wycierającego się
ręcznikiem przodownika. Dojrzał lśniące ślady na posadzce w miejscach wolnych
od futer i jego wymiętej odzieży. Prowadziły do drzwi wejściowych, gdzie oparty
o ścianę spoczywał długi łuk oraz kołczan pełen strzał. Na szczęście ten dureń
miał na tyle rozsądku, by przy takiej pogodzie nie wspinać się na wieżę… Ale
zaraz. Jak on się tu znalazł, skoro magiczne sfery klatki schodowej i korytarza
na noc wygaszano?
-
Jak tu wszedłeś? - wymamrotał niedorzecznie Est. Przecierając dłońmi zaspaną
twarz, usiłował zetrzeć z niej resztki snu. - Znaczy, w jaki…
-
Drzwiami – przerwał mu Col. Jego dalsza wypowiedź niemal zginęła pośród
kolejnych grzmotów i szumu ulewy. - Tym razem wejściowymi.
Mężczyzna
przewiesił ręcznik przez lustro i niezdarnie przeczesał palcami splątane włosy,
by choć trochę doprowadzić je do porządku. Zaraz też zajął się rozpinaniem
sprzączek pancerza oraz zdejmowaniem poszczególnych elementów, spomiędzy
których wypływały strużki wszechobecnej wody.
Est
zadrżał pod spojrzeniem ciemnozielonych oczu. Miał ochotę zerwać się z posłania
i poczuć go całym sobą, utwierdzić w przekonaniu, że nie jest jedynie sennym
widziadłem, jednakże zdusił to pragnienie i gdy wybrzmiał pomruk burzy, odezwał
się cichym, smutnym tonem:
-
Nawet się nie pożegnałeś…
-
Zostawiłem notatkę.
Ciężki
napierśnik legł na podłodze w towarzystwie naramiennika oraz rękawic
strzeleckich. Najemnik odetchnął z ulgą i padł na fotel, by rozsznurować
wysokie buty.
-
Tęskniłem za tobą, Col…
-
Domyślam się - odparł beznamiętnie Colonell. Uporawszy się z butami i przesiąkniętą
tuniką, rzucił je gdzie bądź i zajął się troczkami spodni.
Burza
milkła w oddali, lecz kojący szum bezustannie rozpraszał ciszę panującą w komnacie.
Denerwującą ciszę. Czy coś się zmieniło przez ten czas? Prawie siedmiodzień nie
było go w Twierdzy, a zachowywał się przy tym, jakby minęła zaledwie godzina! Lakoniczne,
chłodne jak wiatr za oknem odpowiedzi partnera zaczęły go nieznośnie irytować.
Marszcząc gniewnie brwi skrzyżował ramiona na białej piersi i samą myślą zgasił
jedyne źródło światła w pomieszczeniu, pogrążając ich obu w nieprzeniknionej
ciemni. Ze złośliwą satysfakcją przyjął zaskoczenie mężczyzny niepewnie oglądającego
się za siebie. Kiedy szare w nocnym widzeniu oblicze przodownika skierowało się
ku niemu, Est znów podjął się bezsensownej próby nawiązania kontaktu.
-
To bolało... - poskarżył się.
Pojmując,
co się stało, Colonell wstał i idąc na wyczucie zbliżył się do łóżka.
-
Wyobrażam to sobie.
-
Jak rany, Col!
-
Dzięki, sam znajdę drogę ty mały złośliwcu.
-
Ja wcale nie… A idź wyłysiej, durniu! - warknął rozżalony Est i opadł na
posłanie. Był niewyspany, targały nim sprzeczne emocje i już mu brakowało
cierpliwości do tego niereformowalnego ludzkiego samca. Nie tak miało wyglądać
ich spotkanie po długotrwałej rozłące. Miało być namiętnie, a nie pokrętnie!
Obrócił
się i z pogardą zerknął na Cola, który w mroku na sekundy rozjaśnianym błyskawicami
omal nie wpadł na biurko. Powinien mu pomóc, inaczej sam nie trafi do łóżka.
Albo trafi, ale małym palcem w kant mebla.
-
Teraz trochę w prawo - mruknął opryskliwie. Z politowaniem obserwował ostrożne
ruchy ślepego człowieka. - Przykre, że jak tylko gaśnie światło, to wasze oczy
stają się bezużyteczne. - Musiał dać upust nerwom, inaczej zagotowałby się od
środka, a nie chciał czynić partnerowi wymówek. Jeśli nie może być
romantycznie, to niech chociaż nie jest dramatycznie. - Gratuluję, dotarłeś do
celu.
-
Ktoś jest dziś bardzo nie w humorze - zauważył Col z nutką niestosownego
rozbawienia. - Posuń się trochę, sam tu nie jesteś.
Szturchany
zimnym łokciem chłopak ostatecznie ustąpił. Łoże co prawda było duże i obaj
mieli wystarczająco miejsca dla siebie, lecz zaborczy człowiek zawsze zajmował
większą część powierzchni należącej do Esta. A także samego Esta.
Półsmok
dąsał się jeszcze chwilę, jednak widząc leżącego na boku Cola wyciągającego ręce
w jego stronę prędko porzucił szczeniacki upór. Zbyt często o tym marzył, by
teraz ze zwykłej głupoty to zaprzepaścić.
Pachnąca
deszczem skóra mężczyzny była chłodna i wilgotna, ale bijące w piersi serce
grzało przyjemnie niczym ogień kominka w zimowy wieczór. Est wtulił się w
ukochanego z mocą zrodzoną ze zbyt wielu samotnie spędzonych nocy. Wsłuchał się
w miarowy oddech unoszący jego głowę wraz z szerokim torsem przodownika.
Ukojony obecnością Cola oraz poczuciem odzyskanego komfortu psychicznego
zamknął oczy. Frustracja minęła bezpowrotnie, zastąpiona rozsadzającą go do
granic możliwości radością i spokojem.
Zasypiał
już, gdy baryton Cola rozległ się pod jego uchem niby dudnienie odległej burzy.
-
Nigdy więcej cię nie zostawię, Esti, przysięgam.
Col
objął chłopaka i przycisnął do siebie w odruchu, jakiego ten nie umiał nazwać.
To coś nowego, choć dotyk był znajomy; ciepłe tchnienie na białej szyi, słowa
ledwie słyszalne wśród bębnienia deszczu o szyby i parapety, delikatne dłonie
gładzące jego nagie plecy.
Est
odnosił dziwne wrażenie, że musi coś powiedzieć, inaczej… co? Świat się zawali?
Tak, jego świat z pewnością by się wtedy zawalił. Odsunął się na tyle, by zajrzeć
w twarz ulubionego człowieka. Dotknął linii tatuażu poszarzałego policzka,
rozkoszując się szorstkością kilkudniowego zarostu.
-
Nie sądziłem że przyjedziecie wcześniej – wymruczał. - Wspominaliście z
mistrzem o siedmiodniu.
Col
uśmiechał się, lecz mimo to wyglądał na wycieńczonego. Esta ogarnęły wyrzuty
sumienia z powodu swojego wcześniejszego postępowania. Przyjaciel pokonał szmat
drogi w niesprzyjających, a nawet niebezpiecznych warunkach, bez odpoczynku czy
postoju na posiłki. To by tłumaczyło dlaczego odzywał się w tak zdawkowy i
pozbawiony wyrazu sposób.
-
Przyjechałem tylko ja i Jerod - wyjaśnił Col, nie przerywając głaskania białego
ramienia. - Zrzęda, stary i reszta przybędą jutro. Albo dziś? Jestem padnięty,
myli mi się to już. W każdym razie wyprzedziłem ich o dobę... - Jego głos
ucichł w pół zdania, stłumiony przez ziewnięcie. - Chciałem cię jak najszybciej
zo…
Nie
spodziewał się, że miękkie usta uciszą jego własne czułym pocałunkiem. Est podparł
się na łokciach i patrzył z góry na człowieka, za którego oddałby życie.
Człowieka, który to życie mu ofiarował.
-
Bałem się, że już nie wrócisz, Col - wyznał, uwalniając ich obu spod działania
wzajemnego zaklęcia.
-
Ja też, dzieciaku - przytaknął mężczyzna bardziej ponuro niż zamierzał. - Też
się bałem, że już nie wrócę.
-
Jak to?
-
Ciii - smagły palec zamknął mu usta. - Pora spać. Rano porozmawiamy.
Przez
kilka uderzeń serca mierzyli się wzrokiem, przy czym Colonell raczej przypuszczał
na jakiej wysokości znajdują się skaleonie oczy kochanka. Trochę zazdrościł
dzieciakowi nadzwyczajnych predyspozycji jednocześnie uzmysławiając sobie że
to, co jemu wydaje się zaletą, dla Estiego bywa powracającym koszmarem.
Niejednokrotnie zresztą chłopak opowiadał jak przerażająca bywa rzeczywistość
widziana w kompletnych ciemnościach, płaska i - jak on to nazwał? Ach,
monochromatyczna. Żywe, poruszające się płaskorzeźby.
W
końcu Est ułożył się wzdłuż niego i wtulił w jego bok, natychmiast zasypiając.
Colonell westchnął z zadowoleniem i przygarnął go do siebie, by po chwili pójść
za jego przykładem.
***
Tym razem to Est przebudził się
wcześniej, dzięki czemu mógł napatrzeć się na śpiącego Cola. Siedząc w
rozgrzebanej pościeli głaskał rozczochrane ciemnobrązowe włosy, wierzchem dłoni
przesuwał po zaroście podkreślającym szczękę i z całych sił powstrzymywał się
przed muśnięciem pełnych warg, lekko rozchylonych w bezdźwięcznym oddechu.
Colonell musiał być skrajnie wyczerpany, skoro nie reagował na subtelne
pieszczoty. A może czuł się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na głęboki
sen? Był bezpieczny, tak. Obaj byli. Razem przetrwają najgorsze i nie minie
trójdzień, kiedy stąd odejdą. Bez zbędnego ryzyka w postaci oskarżenia o
dezercję, zgodnie z prawem obowiązującym w Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Bez
cienia wątpliwości Tyrd Niedźwiedziogrzywy ulegnie pokusie intratnej
propozycji. Ten przeklęty przez Wszechmocnych nikczemnik nie przepuści okazji
do upokorzenia przedstawicieli Zakonu Paladynów. A zwłaszcza poniżenia sir
Aarima, zwyciężonego w otwartej bitwie sukcesora arcypaladyna.
Est
odetchnął, wyzbywając się z myśli obrazu Złowieszczego Niedźwiedzia i jego
bestialskiego uśmiechu upodabniającego go do zwierzęcia. Nie potrafił uwierzyć,
że syn tego człowieka - ba, pierworodny! - leżał teraz w jego łożu, nagi jak w
dniu narodzin, okryty krańcem cienkiej kołdry. Lecz, co niepomiernie go
cieszyło, Colonell nie przypominał swojego ojca. Ich charaktery diametralnie
się różniły, choć zapewne po wnikliwej obserwacji dojrzałby cechy im wspólne. Ale
nie chciał łączyć ich obrazów. Pokochał Cola takim, jakim jest, nie bacząc na
pochodzenie czy niejasną przeszłość. Kochał jego błyskotliwy umysł, wrażliwą
duszę, czułe serce. I kochał krzepkie ciało, na wspomnienie którego zrobiło mu
się nieprzyzwoicie gorąco.
Spoglądający
na wypoczywającego kochanka Est bez słowa znosił ból niezaspokojonego
pragnienia. Pomimo rozszalałej w piersi emocjonalnej burzy przepełniało go szczęście.
Wreszcie wszystko było na właściwym miejscu, był kompletny. Jego świat tworzył
spójną całość, stabilną i pewną. To doznanie było tak nierealne, że potrzebował
kolejnych fizycznych dowodów na potwierdzenie obecności Cola. A może to tylko idealne
wymówki dające sposobność bezkarnego dotykania śpiącego oblubieńca? Co by to
nie było, Est zdecydował, że da mu się wyspać, a w międzyczasie zajmie się tym,
czym zwykł się zajmować pod jego nieobecność.
Ociągając
się wstał z posłania. Uchyliwszy drzwi balkonowe podszedł do toaletki, gdzie
bez pośpiechu przemył twarz. Wilgotnymi palcami przygładził rozwichrzone włosy
zauważając, że przydałoby się je przyciąć. Chociaż… uniknąłby tego, zaczesując
niesforną grzywę na bok. Nachodziłaby wówczas na powieki, łaskotała ucho i kark,
ale zawsze było to lepsze rozwiązanie niż błyszczące ostrze tuż przy głowie.
Nie żeby Col nie był w tym dobry, po prostu sama świadomość, że jeden
niekontrolowany ruch dłoni mógłby wyrządzić mu krzywdę…
Jego
wzrok mimowolnie podążył ku bliznom szpecącym nieskazitelnie białą skórę. Zadrżał,
gdy od balkonu powiało chłodem świtu. Zerknął za siebie, na łopoczące
karmazynowe kotary porywane zrywami napływającego do sypialni powietrza. Nie
padało, lecz gęste chmury groziły rychłym oberwaniem. Jeżeli miał pójść po czystą
wodę do studni oraz wstąpić do kuchni po śniadanie, musiał się spieszyć. A nie
chciał obnosić się swoimi zdolnościami przy nielicznych świadkach, których mógł
napotkać na swej drodze. Wystarczy, że wczorajszego dnia dał niezły popis za
murami Twierdzy. I w stróżówce.
Biorąc
się w garść, Est wytarł się pachnącym Colem ręcznikiem i ruszył na poszukiwanie
ubrań omijając te od zeszłego wieczora poniewierające się na podłodze. Oraz
przestępując nad smętną stertą części pancerza zwiadowcy, wokół której na
kamieniach posadzki zebrała się kałuża deszczówki wsiąkającej w futra. Służące
będą musiały przynieść nowe i wyczyścić stare, inaczej intensywny zapach
stęchlizny nie da mu spokoju.
Dotarł
do komody i założył pierwsze, co wpadło mu w ręce. Następnie zgarnął rękawiczkę
ze stołu, po czym wyszedł z kwatery na pusty korytarz rozmyślając, ile jeszcze
przyjdzie mu ukrywać złocisty “tatuaż”. Sekrety były męczące. A skoro jeden wyszedł
na jaw w trakcie bitwy, to czy nie pójść za ciosem i odsłonić kolejny? Pytanie
tylko czy łatwiej będzie odzwyczaić się od drugiej skóry, czy jednak dalej
trwać w przeświadczeniu, że im mniej świadków, tym większe jego bezpieczeństwo.
Ale czy naprawdę o łatwość i wygodę mu chodziło? Już na samym początku
obcowania z artefaktem zrozumiał, że powinien ukrywać go najdłużej jak to
możliwe, a przezorny Mag jeszcze go w tym przekonaniu umocnił. Zatem rękawiczka
zostanie nieodzownym towarzyszem jego przygód. A te rozpoczną się już niebawem,
wraz z opuszczeniem Twierdzy.
Est
drgnął, zatrzymując się tuż przed wyjściem na dziedziniec. Dreszcz przemknął mu
wzdłuż kręgosłupa i sam już nie wiedział czy wywołała go nieprzychylna aura spowijająca
warownię, czy też złe przeczucie, które nie odpuszczało ani na krok od chwili
uświadomienia sobie obecności drugiego ja.
Nieufnie zerknął na kłębiące się chmury. Jeszcze przed momentem był wolny od
lęków, teraz myślał wyłącznie o tym, skąd nadejdzie pierwsze uderzenie. I czy je
wytrzyma.
***
Nie miał pojęcia w jaki sposób
służba podmienia wodę w misach, dlatego wybrał niewielkie wiaderko, napełnił i
zabrał ze sobą. Co prawda wtaszczył je na czwarte piętro stromych, spiralnych
schodów, niemniej nieporęczność oraz ciężar metalowego, wypełnionego po brzegi kubła
mocno go zniechęciły do dalszych wędrówek po Twierdzy. A przecież planował
przynieść śniadanie. Doprawdy, czy Col też przez to przechodził, czy tak się
składało, że to służące ubiegały go w swych obowiązkach? Tutejsze kobiety nie
miały lekko. Dosłownie. I te schody… Jakim parszywcem trzeba być, by stworzyć
coś takiego, na dodatek w wysokiej na pięć pięter wieży?
Utyskujący
Est zdążył odstawić kubeł pod toaletkę i odwiedzić kuchnię, by z nieco lepszym
humorem oraz tacą specjałów wrócić do kwatery, podczas gdy jego ulubiony
człowiek nadal spał w najlepsze. Zmienił tylko pozycję na wygodniejszą i
rozciągnięty na plecach naciągnął na siebie całą kołdrę, bezwstydnie pławiąc
się w luksusach sypialni młodego półsmoka.
Est
ze stukiem postawił ciężką tacę na stole. Z rosnącą obawą zbliżył się do
śpiącego i opierając dłonie o materac z uwagą nasłuchiwał jego oddechu.
Colonell nigdy przedtem nie spał tak długo. Miał za sobą forsowną podróż, a to,
czego doświadczył przez ostatni sześciodzień… Co właściwie zaszło na włościach
lorda Westermina? Czy to tęsknota ponaglała go z mocą, z jaką on gnał Gniadą
przez zalane drogi?
Przysiadł
na skraju łóżka od strony kochanka. Ciekawiło go, jak często w podobnych
okolicznościach obserwował go Colonell. Jak w ogóle ktoś tak wrażliwy może być
pierworodnym dzikiego barbarzyńcy?
Nagły
smutek wydusił z jego piersi resztę wstrzymywanego powietrza. On sam jest jak
dzika bestia, chwilowo poskromiona, wypatrująca okazji do ataku. Pocierając skronie
Est zastanawiał się, dlaczego akurat w takim momencie nachodzą go tak
depresyjne myśli. Powinien się cieszyć z obecności Cola, korzystać z wachlarza
możliwości, jakie dawała absencja Niedźwiedzia. Tymczasem zamartwiał się
wszystkim, na co nie miał wpływu. Zdawał sobie sprawę, że mistrz go nie
odprawia, pozbywając się w ten sposób zagrożenia - Mag na uwadze miał jego
dobro oraz zobowiązania względem Estarionu. Est wiedział o tym, oczywiście, a
mimo to uważał, że powinien czym prędzej stąd odejść, zanim doprowadzi do
tragedii. Być może książę rozpozna naturę jego rozdwojenia osobowości, zdoła
nauczyć go, jak sobie radzić z wewnętrznymi demonami i ingerencją z zewnątrz. A
jeśli zajdzie taka konieczność, nie zawaha się skrócić potwora o głowę…
-
Esti, dlaczego jesteś smutny?
Ciepła
szorstka dłoń na policzku przywróciła go do rzeczywistości na równi z cichymi
słowami. Est przymknął oczy i przykrył palce Cola własnymi, drobniejszymi i jaśniejszymi,
delikatnie dociskając je do chłodnej skóry. Ta pieszczota niezmiennie dodawała
mu otuchy. Uwielbiał ocierać się o jego palce, czuć je na twarzy, szyi,
piersi...
Rozchylając
powieki z czułością popatrzył na zaspanego człowieka. Dostrzegł każdą
niedoskonałość śniadej cery, nieznacznie wypukłe linie płowiejącego tatuażu,
pasemka włosów na czole, lewy kącik warg uniesiony w lekkim uśmieszku…
Pragnienie pospołu z fizyczną tęsknotą naparło na cienką barierę utworzoną
przez siłę woli, grożąc przełamaniem kontrolujących go sfer. Nie mógł przegrać
z pierwotnymi żądzami. Nie teraz.
-
Nie jestem smutny, Col. Martwiłem się o ciebie. Nie wiedziałem gdzie jesteś, co
robisz, czy nic ci nie grozi. - Z radością powitał ulgę, jaką poczuł po
wypowiedzeniu na głos swoich obaw. - Fakt, że cię przeżyję, jest dla mnie
wystarczająco tragiczny, a co dopiero świadomość, że ktoś mógłby mi cię odebrać.
Dłoń
mężczyzny wymknęła się spod białych palców i zamknęła je w łagodnym uścisku.
Col usiadł naprzeciwko Esta, a w jego stanowczym spojrzeniu przydymionych
szmaragdów kryło się coś, co nie powinno zostać powiedziane.
Chłopak
próbował go powstrzymać, lecz nie włożył w to całego serca. Tak naprawdę chciał
usłyszeć zapewnienie z jego ust, potwierdzenie tego, co nie miało racji bytu. Efemeryczną
obietnicę mogącą spłonąć, odlecieć z wiatrem, rozmyć się w wodzie…
-
Esti, nawet jeśli jutro zginę, to umrę szczęśliwy mając kogoś, kto mnie kocha.
I kto będzie żył pamiętając o mnie do dnia, w którym do mnie dołączy. Nie umrę
samotny i ta myśl pomaga mi żyć z uśmiechem na ustach. - Col przysunął się,
wplótł palce w czarne włosy i przyłożył czoło do czoła Esta. - Widziałem jak
umierasz i był to widok, który wstrząsnął mną do głębi. Jakaś część mnie umarła
wtedy razem z tobą. Zacząłem patrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej
perspektywy. Nie chcę, by się to powtórzyło, dlatego zrobię wszystko, aby do
tego nie dopuścić. Nie na mojej warcie, dzieciaku.
-
Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić, Col, nawet sobie… Nawet temu, co we mnie
siedzi. - Est odszukał wargi człowieka. Po długim rozstaniu smakowały tak wspaniale,
że nie miał ochoty przerywać pocałunku. Wręcz przeciągnął go z odrobiną
łapczywej desperacji. - Dzieje się ze mną coś złego - dodał szeptem.
-
Już dobrze, Esti. Już w porządku.
Przodownik
przyciągnął go do siebie i przytulił mocno, jak gdyby chciał ochronić tego
nieporadnego dzieciaka przed troskami oraz problemami dorosłego życia. Cel był
niewykonalny, ale mógł chociaż spróbować, postarać się, zrozumieć.
We
wspólnym milczeniu odnaleźli pociechę. Jednostajny rytm serc odmierzał
pozostały im czas, a szmer oddechów był wyraźnym świadectwem przepływającego
przez nich życia.
***
Est szybkim krokiem przebył upstrzony
kałużami dziedziniec Twierdzy zmierzając ku swemu przeznaczeniu. Skinieniem
dłoni powitał objazdowych handlarzy, u których kupował w imieniu Travisa
niezbędne komponenty alchemiczne. Rozkładający się w cieniu bramy kupcy
zaczepiali go przyjaźnie, pytając o zdrowie jego i mistrza alchemika, lecz Est
tylko uśmiechał się przepraszająco i szedł dalej, wielce się spiesząc. Nie miał
czasu na towarzyskie pogawędki. Ani chęci. Przebłyski wczorajszych wydarzeń
nękały go bezlitośnie i z trudem hamował się przed zerwaniem do szaleńczego
biegu.
Ciężkimi
butami rozchlapywał błoto nie zwracając uwagi na słoneczny dzień następujący po
całonocnej burzy. Paskudny, pochmurny świt nie zwiastował rozpogodzenia, ale
jak to już z pogodą na północy bywało, latem stawała się nieprzewidywalna
niczym sztorm na otwartych wodach oceanu.
Eteryczne
pasma mgły snuły się w rześkim powietrzu, wraz z kryształami rosy tworząc
iluzoryczne zjawisko, które spieszący się chłopak rozwiewał bez chwili namysłu.
Kiedy indziej zatrzymałby się i zachwycił urokiem niezwykłej aury, by później
oddać się kontemplacji na temat cudów otaczającej go przyrody, lecz teraz co
innego zaprzątało jego głowę. Czekała go próba sił z żywiołem, który niechętnie
przysiągł mu posłuszeństwo.
Przekroczywszy
bramę prawie się zapomniał. Przeczuwał, że wraz ze skróconym dystansem skończy
mu się cierpliwość. Chciał jak najszybciej znaleźć się na pogorzelisku, polu
bitwy, na którym jego ambicje toczyły zażarty bój z opornym elementem. Chciał
ujrzeć efekt utraty kontroli, zajrzeć w głąb siebie i sięgnąć ku niezdobytym
peryferiom własnej podświadomości. Na to miał wystarczająco wiele czasu, jako
że tuż po śniadaniu Colonell udał się do koszar zebrać meldunki od swoich ludzi
oraz wydać rozkazy, co skutecznie zajmie go na parę godzin.
Dla
przypadkowych obserwatorów Zaklinacz Żywiołów zdawał się stateczny i spokojny,
żwawo przemierzał błonia za murami Twierdzy, a powściągliwy uśmiech błąkał się
po jego twarzy, niezauważalnie wyginając białe usta oraz odbijając w szeroko
otwartych kocich oczach. Jednak nikt nie podejrzewał, że wewnątrz dręczyło go
dzikie podniecenie, niezdrowa obsesja udowodnienia swojej przydatności. To
tylko pozory. A młody półsmok z biegiem czasu osiągnął zatrważająco wysoki
poziom w grze praktykowanej przez mentora. Grze, której reguły przenosił na
relację z najbliższymi.
Rozdarty
między potrzebami a rzeczywistością Est szukał pretekstu do rozmowy, którą odbył
z przyjacielem przy śniadaniu, niestety szczerość w niej zawarta pozostała
jednostronna. I leżała po stronie bezgranicznie ufającego mu człowieka. Est
słowem nie napomknął o listach do rycerza-dowódcy, nie odezwał się także na
temat wczorajszych zdarzeń tłumacząc sobie, że i na to przyjdzie odpowiednia
pora. Poza tym wcale nie kłamał. Zwyczajnie nie mówił wszystkiego, a to ogromna
różnica.
Z
kim jak z kim, ale ze sobą musiał być szczery: żywił odrazę do siebie samego.
Odrazę za to, jak nisko upadł, by spiskować za plecami ukochanego mężczyzny. Już
wiedział, jak czuł się konspirujący z rzekomym wrogiem Mag. Idący w jego ślady
uczeń poczuł to na własnej skórze wyjątkowo dobitnie. I miał nieodparte
wrażenie, że w przeciwieństwie do starego mnicha robił to źle. Co zrobiłby
Colonell dowiedziawszy się, że jego kochanek pertraktuje ze swoim niedoszłym
mordercą? Paladynem, którego pobratymca prawie ściął młodego złodzieja? Było mu
niedobrze na samą myśl, że Col i tak się dowie. Est nie był tylko pewien czy
sam mu powie, czy zezwoli wypadkom biec własnym torem. Czy lepszy skutek
przyniesie usprawiedliwianie siebie, czy objaśnienie zrealizowanego planu.
Wolałby przedyskutować tę kwestię z mistrzem, lecz ten jeszcze nie wrócił. Est
nie wiedział też, czy dzisiejszego wieczoru przyleci sowa z ostatecznym
rozstrzygnięciem ich małej rozgrywki. Ze wstydem przyłapał się na tym, iż
wyczekuje potwierdzenia od młodego paladyna jak dziecko cieszące się na
obiecany prezent. Przynajmniej nie musiał martwić się o to, jak spędzić czas do
obiadu…
Dyscyplina
trzymała jego nerwy na postronkach, które z trzaskiem zrywały się jedne po
drugich. Spuszczony z łańcucha samokontroli Est nie wytrzymał presji i metry
dzielące go od zgliszczy przebył niemal sprintem.
Na
pierwszy rzut oka spalony grunt nasiąknięty wodą zamienił się w zwyczajne
błoto. Dopiero podchodząc do wysiedzianego środka dostrzegł, jak głęboko zryta
była ziemia w kilku punktach - nawet deszcz nie wygładził dużych grud i bruzd powstałych
w konsekwencji jego działań.
Rozczarowany
nabrał powietrza w płuca i odetchnął dla opanowania ogarniającej go rozpaczy.
Przykucnął nie wiedząc, co ze sobą począć. Zagłębiając odsłoniętą dłoń w
wilgotnej ziemi natrafił jednak na coś, co na nowo obudziło w nim nadzieję.
Rozgrzebana gleba pod grubą warstwą rdzawego błota była świeża i zdrowa,
nietknięta, gotowa przyjąć nasiona i obrosnąć trawą. Est przesiał pulchne bryłki
brudnymi palcami. Może nie udało mu się dopełnić tego, co ambitnie zamierzył,
ale obecny rezultat cieszył go równie bardzo.
Nakłoniłeś ziemię do odnowy i
zmusiłeś do urzeczywistnienia twej woli - mruczał Głos na dnie jego jestestwa, wypełniając go
gorącym doznaniem samozadowolenia. Znaj moc
płynącą z twego ciała, serca i jaźni. Wiedz, iż nie masz sobie równych, łączysz
bowiem to, co podzielili czuowiecy. Poznaj swój świat, albowiem należy on wyłącznie
do ciebie.
Wstając,
Est otrzepał dłonie o nogawki spodni i rozejrzał się po wyznaczonym palami terenie.
Pulsująca energia przepełniała go, dotykała napiętych barków i skupionego
umysłu. Ziemia pod butami drżała, gdy on trwał niewzruszony niby prastara góra.
Błoto cmokało, kiedy zalegająca pod nim gleba wybrzuszała się wydając niski,
wibrujący w uszach warkot.
Zaklinacz
Żywiołów o wyostrzonych zmysłach miał w tej chwili absolutną świadomość
otaczającej go rzeczywistości, choć umysł z wolna przechodził w kontemplacyjny
trans. Przytomnie kontrolował stan, w jakim się znajdował, czerpiąc siłę z
bliskości usłużnych pierwotnych elementów.
Nieme
uniesienie przeobraziło się w bezgłośny wybuch ekstazy: oto na jego oczach
podporządkowana rozkazom ziemia kotłowała się, a czarne błocko z mlaskaniem
przelewało przez spiętrzoną, warczącą groźnie masę. Est nie odczuwał zmęczenia.
Gdyby przyszło mu określić swoje samopoczucie, byłaby to niepohamowana euforia.
Stojąc w bezruchu z fascynacją obserwował, jak ziemia wokół niego odpowiada na
wezwanie. Głuche wstrząsy niosły się pod grubymi podeszwami, gdy leniwy żywioł
przemieszczał się tuż pod parującą, podmokłą powierzchnią. Ciężki,
nieokiełznany grunt z chrzęstem wypluwał zagrzebane w nim resztki pancerzy i
broni, a w zamian pochłaniał popioły, krwawe łaty oraz to, co świadczyło o
stoczonej tu bitwie, a czego nie mogły zebrać ludzkie ręce. Wkrótce stłumiony
ryk umilkł, pozostawiając żyzny czarnoziem usłany pogiętymi płatami metalu,
zniszczonymi skórami siodeł oraz zbroi i kawałkami połamanego oręża.
Zaklinacz
Żywiołów zadrżał, kiedy wycieńczenie dało o sobie znać w niespodziewanym
momencie. Poczucie spełnionego obowiązku upajało niczym szczypiący na języku
smak zwycięstwa, lecz i ono nie mogło trwać wiecznie. Opuszczając ramiona
wyraźnie czuł, jak więź z potężnym żywiołem słabnie. Zdawało mu się, że
niepokorna ziemia ciągnie go ku sobie, prosto w czarne objęcia i byłby poddał
się słabości, gdyby nie szalone wiwaty oraz gwizdy dobiegające z Twierdzy.
Nawet
się nie spostrzegł, jak liczny tłum zebrał się na blankach, gdzie zwykle
znudzeni wartownicy w pojedynkę obchodzili mury. Skąd oni się tam wzięli? Jak
długo go obserwowali? I ile rozumieli z tego, co ujrzeli? Klęczący Est z dumą chłonął
te donośne przejawy entuzjazmu, jednak miał na tyle przyzwoitości, by nie
okazywać tego publicznie. Skromnie spuścił głowę i pozwolił włosom przysłonić
szeroki uśmiech. Dotrzymana obietnica pobudziła rozkwitającą próżność, którą
dopiero uczył się rozpoznawać, a stwarzanie pozorów zaczynało mu wchodzić w
nawyk.
Napawając
się zasłużonymi oklaskami oraz okrzykami uznania, rozejrzał się po ziemi usianej
reliktami niedawnej przeszłości. Odzyskując panowanie nad drżącymi z wysiłku mięśniami
dźwignął się i przespacerował po niemałym obszarze zwracając uwagę na wszystko,
co w jego opinii uchodziło za odstępstwo od przyjętego założenia. Niczego
takiego nie znalazł. Z zadowoleniem ruszył w kierunku bramy prowadzącej do
wnętrza czarnej warowni, a zdumione, zachwycone i poniekąd zalęknione głosy
wymieniające się komentarzami towarzyszyły mu w drodze powrotnej.
Oczywistym
było, że zanim Złowieszczy Niedźwiedź wróci do swych komnat, cała Twierdza
będzie huczała nowinami o wyczynie Estalavanesa, Zaklinacza Żywiołów. Chłopak
powinien być zaniepokojony rodzącymi się w nim negatywnymi emocjami, ale nie
potrafił ostudzić płonącego w żyłach ożywienia. Wciąż czuł przeszywającą go
esencję żywiołu - jak wnika w jego umysł i ciało, rozpływa się pod skórą i
reaguje na najmniejszą myśl bez konieczności instruowania jej. Pierwotne
elementy były niematerialnym przedłużeniem niego samego - posłuszne i zależne
od jego woli!
Nieprzemijająca
ekscytacja pozbawiała go tchu i, na jego nieszczęście, zdolności racjonalnego rozumowania.
Kiedy z podniesionym czołem wkroczył na dziedziniec, wielu świadków jego
intencjonalnego działania patrzyło na niego jak na wcielenie Wszechmocnych.
Niebywałe talenty białego elfa wzbudzały w nich równocześnie podziw i strach.
Cieszyli się, że mają go po swojej stronie, radowało ich, że tak potężna moc
stanie w ich obronie, gdy kolejna bitwa pojawi się na horyzoncie zdarzeń, lecz
mieli także świadomość, iż będą zgubieni, jeśli wymknie się ona spod kontroli.
Est
uśmiechał się drapieżnie, odsłaniając lśniące kły. Zdążając do swojej kwatery w
milczeniu sycił się cichnącymi wyrazami porywającej afirmacji, pełnymi pasji i
podziwu spojrzeniami ludzi tworzących zamkniętą społeczność najemną. Nie znał
uczucia, które opętało go, grożąc rozerwaniem przybrudzonej ziemią cielesnej
powłoki, ale instynktownie wyczuwał, że jest ono złe. I obrzydliwie przyjemne.
Jak ogień rozpalający zziębnięte kończyny. Chłodny powiew w upalny dzień.
Uczeń
Maga coraz lepiej rozumiał umiejętności, jakie dawała mu smocza krew w
połączeniu z nieograniczoną władzą nad żywiołami. Był coraz bardziej świadomy
potęgi, jaką posiadł w tak młodym wieku.
Potęgi
mogącej zniszczyć go równie gwałtownie, jak się objawiła.
Wspinając
się po schodach wieży nie utracił nic z radosnego nastroju. Rozentuzjazmowany przyglądał
się umorusanej dłoni w rękawiczce, jak gdyby to skryty pod skórką artefakt był
źródłem fenomenalnej mocy, choć wiedział doskonale, iż magia była w nim samym. Pijany
nowym doświadczeniem Est chciał śmiać się i krzyczeć do zdarcia gardła. Nie miał
pojęcia że jego oczy nabrały dziwnego, jaskrawozielonego blasku pochłaniającego
źrenicę oraz tęczówkę. Nieświadomy przemiany nie mijał na korytarzu nikogo, kto
zwróciłby mu uwagę na ten drobny, acz istotny szczegół. Być może wówczas by się
opamiętał.
Zatrzasnąwszy
za sobą drzwi sypialni, Est rozpiął klamry butów, szarpnięciem poluzował
rzemienie i rzucił wszystko tam, gdzie rankiem stał oparty o ścianę łuk Cola. Pochylając
kark pozbył się brudnego bezrękawnika, który niedbale odłożył na oparcie
mijanego fotela. Pod jego nieobecność służba uprzątnęła bałagan i zabrała mokre
futra, toteż bez przeszkód oddał się medytacji ułatwiającej zrozumienie złożonych
procesów, które nastąpiły podczas ujarzmiania oraz kontrolowania przekornego
żywiołu. Nie było to jednak proste. Rozgorączkowanie nie sprzyjało
koncentracji, trudniej było mu się skupić i oczyścić głowę ze zbędnych myśli.
Emocje szalały. Ciało dygotało po spadku adrenaliny. Rozbłyski refleksji w
zawrotnym tempie przecinały umysł i nie pozwalały się zatrzymać. Zamiast spodziewanego
spokoju odczuwał gniew spotęgowany narastającym zniecierpliwieniem. Zupełnie do
niego niepodobny gniew, jakiego posmakował przed rokiem, nim Mag przyjął go na
nauki. Nim stary człowiek nie ukoił jego żalu oraz postępującego krok za nim
zgorzknienia.
Kula
strachu obrosła kolcami w ściśniętym żołądku z chwilą, gdy Est zorientował się co
uczynił i jak nieodpowiedzialnie się zachował. Na co przyzwolił sobie wewnątrz
siebie oraz na zewnątrz. Czy to naprawdę on? Czy też spełnił się najgorszy
scenariusz zakładający, iż siedząca w nim osobowość stopniowo przejmie kontrolę
nad jego czynami?
Zaalarmowany
wzbierającą paniką zebrał się w sobie i podporządkował swej woli najmniejsze
nawet mięśnie. Z każdym powolnym wdechem zapuszczał się w głąb opustoszałej
jaźni. Przez wyciszoną podświadomość ruszył ku jedynemu miejscu, do którego nie
miał dostępu. Mknął tam, gdzie świetlista bariera skrywała swoje sekrety przed
wyczulonym zmysłem. Sięgał po tajemnice, które zapragnął odkryć już przy
pierwszym spotkaniu, lecz wtedy nie miał pomysłu, jak się do nich dostać. A
teraz, choć już wiedział, to nie mógł jej odnaleźć. Był przekonany, że
dokładnie w tym rejonie nieprzekraczalna granica powinna rozświetlać gęste
ciemności oraz nęcić feerią roztańczonych barw. Zatem przeniknął ją i w wyniku
tego stała się bezdenną wyrwą?
Est
zgłupiał. Wszystko wokół świadczyło o tym, że znalazł się w punkcie, do którego
dążył. Ale natrafił na pustkę. Nie było żadnej bariery. Już nie. I wcale nie
służyła ona temu, by zablokować jego potencjał. Jej zadaniem było utrzymanie
czegoś wewnątrz. A tam już niczego nie było, tylko mrok i skuta lodem nicość.
Wrócił
do świata zmysłów witającego go łzami spływającymi po policzkach. Lśniące
ścieżki rozpaczy niknęły w rozwartych niedowierzaniem ustach. Nagie ramiona
drżały spazmatycznie, gdy Est patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a
docierająca doń prawda kruszyła go kawałek po kawałku. Wszystko, co wydarzyło
się na przestrzeni ostatnich dni, okupione było straszliwą ceną, bo przecież
nic nie przychodzi za darmo. A już na pewno nie moc, nad jaką panował.
-
Jak rany, co ja nakociłem… - wymamrotał drżącymi wargami. Żółć napłynęła mu do
gardła, mieszając się z obrzydliwym posmakiem goryczy. - Wszechmocni, co ja
najlepszego nakociłem...
Udręczony
jęk przeszedł w zduszony skowyt. Est uniósł roztrzęsione dłonie i obejrzał je
uważnie, jakby szukając w nich odpowiedzi na zastygłe w ciszy pytanie. Poczuł
własne palce na twarzy, wytartą skórę rękawiczki ocierającą gładki policzek.
Zasłaniały mu widok, litościwie ukrywały go za zasłoną wstydu i hańby. Nie
opuszczało go przykre wrażenie, iż tak jak twarz, te ręce nie należały już do
niego. Nie był sobie panem. Nigdy nie był. I nigdy nie będzie.
Doznał
szoku, kiedy prawda uderzyła w niego z siłą mogącą unicestwić wszechświat.
Prawda czyniąca z niego coś, czym nie chciał się stać.
-
Potwór nie siedział we mnie… To ja stałem się... Nie, ja zawsze byłem potworem.
A
Głos milczał. I gdyby Est nie pogrążył się tak głęboko w żalu oraz dojmującym przygnębieniu,
posłyszałby westchnienie cichutkie niczym zrywająca się pajęcza nić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz