sobota, 29 listopada 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 33

 

Spojrzenia spotkały się. W łagodnym świetle dwóch zapalonych lamp trudno było o pomyłkę. Gwałtownie następujące po sobie rozbłyski piorunów zniekształcały sylwetkę stojącego na środku sypialni człowieka, lecz nie były w stanie zmylić wzroku rozbudzonego półsmoka. Przez miniony sześciodzień Estalavanes tęsknił za ukochanym tak silnie, że już samo myślenie o nim sprawiało mu ogromny ból, a teraz Col stał tutaj, rzeczywisty i przemoczony do suchej nitki, ubrany w wytłaczany skórzany kirys, bez peleryny oraz broni nie licząc nieodzownych sztyletów będących jego znakiem rozpoznawczym.

Est bezwiednie usiadł w pościeli i obserwował powolne ruchy wycierającego się ręcznikiem przodownika. Dojrzał lśniące ślady na posadzce w miejscach wolnych od futer i jego wymiętej odzieży. Prowadziły do drzwi wejściowych, gdzie oparty o ścianę spoczywał długi łuk oraz kołczan pełen strzał. Na szczęście ten dureń miał na tyle rozsądku, by przy takiej pogodzie nie wspinać się na wieżę… Ale zaraz. Jak on się tu znalazł, skoro magiczne sfery klatki schodowej i korytarza na noc wygaszano?

- Jak tu wszedłeś? - wymamrotał niedorzecznie Est. Przecierając dłońmi zaspaną twarz, usiłował zetrzeć z niej resztki snu. - Znaczy, w jaki…

- Drzwiami – przerwał mu Col. Jego dalsza wypowiedź niemal zginęła pośród kolejnych grzmotów i szumu ulewy. - Tym razem wejściowymi.

Mężczyzna przewiesił ręcznik przez lustro i niezdarnie przeczesał palcami splątane włosy, by choć trochę doprowadzić je do porządku. Zaraz też zajął się rozpinaniem sprzączek pancerza oraz zdejmowaniem poszczególnych elementów, spomiędzy których wypływały strużki wszechobecnej wody.

Est zadrżał pod spojrzeniem ciemnozielonych oczu. Miał ochotę zerwać się z posłania i poczuć go całym sobą, utwierdzić w przekonaniu, że nie jest jedynie sennym widziadłem, jednakże zdusił to pragnienie i gdy wybrzmiał pomruk burzy, odezwał się cichym, smutnym tonem:

- Nawet się nie pożegnałeś…

- Zostawiłem notatkę.

Ciężki napierśnik legł na podłodze w towarzystwie naramiennika oraz rękawic strzeleckich. Najemnik odetchnął z ulgą i padł na fotel, by rozsznurować wysokie buty.

- Tęskniłem za tobą, Col…

- Domyślam się - odparł beznamiętnie Colonell. Uporawszy się z butami i przesiąkniętą tuniką, rzucił je gdzie bądź i zajął się troczkami spodni.

Burza milkła w oddali, lecz kojący szum bezustannie rozpraszał ciszę panującą w komnacie. Denerwującą ciszę. Czy coś się zmieniło przez ten czas? Prawie siedmiodzień nie było go w Twierdzy, a zachowywał się przy tym, jakby minęła zaledwie godzina! Lakoniczne, chłodne jak wiatr za oknem odpowiedzi partnera zaczęły go nieznośnie irytować. Marszcząc gniewnie brwi skrzyżował ramiona na białej piersi i samą myślą zgasił jedyne źródło światła w pomieszczeniu, pogrążając ich obu w nieprzeniknionej ciemni. Ze złośliwą satysfakcją przyjął zaskoczenie mężczyzny niepewnie oglądającego się za siebie. Kiedy szare w nocnym widzeniu oblicze przodownika skierowało się ku niemu, Est znów podjął się bezsensownej próby nawiązania kontaktu.

- To bolało... - poskarżył się.

Pojmując, co się stało, Colonell wstał i idąc na wyczucie zbliżył się do łóżka.

- Wyobrażam to sobie.

- Jak rany, Col!

- Dzięki, sam znajdę drogę ty mały złośliwcu.

- Ja wcale nie… A idź wyłysiej, durniu! - warknął rozżalony Est i opadł na posłanie. Był niewyspany, targały nim sprzeczne emocje i już mu brakowało cierpliwości do tego niereformowalnego ludzkiego samca. Nie tak miało wyglądać ich spotkanie po długotrwałej rozłące. Miało być namiętnie, a nie pokrętnie!

Obrócił się i z pogardą zerknął na Cola, który w mroku na sekundy rozjaśnianym błyskawicami omal nie wpadł na biurko. Powinien mu pomóc, inaczej sam nie trafi do łóżka. Albo trafi, ale małym palcem w kant mebla.

- Teraz trochę w prawo - mruknął opryskliwie. Z politowaniem obserwował ostrożne ruchy ślepego człowieka. - Przykre, że jak tylko gaśnie światło, to wasze oczy stają się bezużyteczne. - Musiał dać upust nerwom, inaczej zagotowałby się od środka, a nie chciał czynić partnerowi wymówek. Jeśli nie może być romantycznie, to niech chociaż nie jest dramatycznie. - Gratuluję, dotarłeś do celu.

- Ktoś jest dziś bardzo nie w humorze - zauważył Col z nutką niestosownego rozbawienia. - Posuń się trochę, sam tu nie jesteś.

Szturchany zimnym łokciem chłopak ostatecznie ustąpił. Łoże co prawda było duże i obaj mieli wystarczająco miejsca dla siebie, lecz zaborczy człowiek zawsze zajmował większą część powierzchni należącej do Esta. A także samego Esta.

Półsmok dąsał się jeszcze chwilę, jednak widząc leżącego na boku Cola wyciągającego ręce w jego stronę prędko porzucił szczeniacki upór. Zbyt często o tym marzył, by teraz ze zwykłej głupoty to zaprzepaścić.

Pachnąca deszczem skóra mężczyzny była chłodna i wilgotna, ale bijące w piersi serce grzało przyjemnie niczym ogień kominka w zimowy wieczór. Est wtulił się w ukochanego z mocą zrodzoną ze zbyt wielu samotnie spędzonych nocy. Wsłuchał się w miarowy oddech unoszący jego głowę wraz z szerokim torsem przodownika. Ukojony obecnością Cola oraz poczuciem odzyskanego komfortu psychicznego zamknął oczy. Frustracja minęła bezpowrotnie, zastąpiona rozsadzającą go do granic możliwości radością i spokojem.

Zasypiał już, gdy baryton Cola rozległ się pod jego uchem niby dudnienie odległej burzy.

- Nigdy więcej cię nie zostawię, Esti, przysięgam.

Col objął chłopaka i przycisnął do siebie w odruchu, jakiego ten nie umiał nazwać. To coś nowego, choć dotyk był znajomy; ciepłe tchnienie na białej szyi, słowa ledwie słyszalne wśród bębnienia deszczu o szyby i parapety, delikatne dłonie gładzące jego nagie plecy.

Est odnosił dziwne wrażenie, że musi coś powiedzieć, inaczej… co? Świat się zawali? Tak, jego świat z pewnością by się wtedy zawalił. Odsunął się na tyle, by zajrzeć w twarz ulubionego człowieka. Dotknął linii tatuażu poszarzałego policzka, rozkoszując się szorstkością kilkudniowego zarostu.

- Nie sądziłem że przyjedziecie wcześniej – wymruczał. - Wspominaliście z mistrzem o siedmiodniu.

Col uśmiechał się, lecz mimo to wyglądał na wycieńczonego. Esta ogarnęły wyrzuty sumienia z powodu swojego wcześniejszego postępowania. Przyjaciel pokonał szmat drogi w niesprzyjających, a nawet niebezpiecznych warunkach, bez odpoczynku czy postoju na posiłki. To by tłumaczyło dlaczego odzywał się w tak zdawkowy i pozbawiony wyrazu sposób.

- Przyjechałem tylko ja i Jerod - wyjaśnił Col, nie przerywając głaskania białego ramienia. - Zrzęda, stary i reszta przybędą jutro. Albo dziś? Jestem padnięty, myli mi się to już. W każdym razie wyprzedziłem ich o dobę... - Jego głos ucichł w pół zdania, stłumiony przez ziewnięcie. - Chciałem cię jak najszybciej zo…

Nie spodziewał się, że miękkie usta uciszą jego własne czułym pocałunkiem. Est podparł się na łokciach i patrzył z góry na człowieka, za którego oddałby życie. Człowieka, który to życie mu ofiarował.

- Bałem się, że już nie wrócisz, Col - wyznał, uwalniając ich obu spod działania wzajemnego zaklęcia.

- Ja też, dzieciaku - przytaknął mężczyzna bardziej ponuro niż zamierzał. - Też się bałem, że już nie wrócę.

- Jak to?

- Ciii - smagły palec zamknął mu usta. - Pora spać. Rano porozmawiamy.

Przez kilka uderzeń serca mierzyli się wzrokiem, przy czym Colonell raczej przypuszczał na jakiej wysokości znajdują się skaleonie oczy kochanka. Trochę zazdrościł dzieciakowi nadzwyczajnych predyspozycji jednocześnie uzmysławiając sobie że to, co jemu wydaje się zaletą, dla Estiego bywa powracającym koszmarem. Niejednokrotnie zresztą chłopak opowiadał jak przerażająca bywa rzeczywistość widziana w kompletnych ciemnościach, płaska i - jak on to nazwał? Ach, monochromatyczna. Żywe, poruszające się płaskorzeźby.

W końcu Est ułożył się wzdłuż niego i wtulił w jego bok, natychmiast zasypiając. Colonell westchnął z zadowoleniem i przygarnął go do siebie, by po chwili pójść za jego przykładem.

***

Tym razem to Est przebudził się wcześniej, dzięki czemu mógł napatrzeć się na śpiącego Cola. Siedząc w rozgrzebanej pościeli głaskał rozczochrane ciemnobrązowe włosy, wierzchem dłoni przesuwał po zaroście podkreślającym szczękę i z całych sił powstrzymywał się przed muśnięciem pełnych warg, lekko rozchylonych w bezdźwięcznym oddechu. Colonell musiał być skrajnie wyczerpany, skoro nie reagował na subtelne pieszczoty. A może czuł się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na głęboki sen? Był bezpieczny, tak. Obaj byli. Razem przetrwają najgorsze i nie minie trójdzień, kiedy stąd odejdą. Bez zbędnego ryzyka w postaci oskarżenia o dezercję, zgodnie z prawem obowiązującym w Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Bez cienia wątpliwości Tyrd Niedźwiedziogrzywy ulegnie pokusie intratnej propozycji. Ten przeklęty przez Wszechmocnych nikczemnik nie przepuści okazji do upokorzenia przedstawicieli Zakonu Paladynów. A zwłaszcza poniżenia sir Aarima, zwyciężonego w otwartej bitwie sukcesora arcypaladyna.

Est odetchnął, wyzbywając się z myśli obrazu Złowieszczego Niedźwiedzia i jego bestialskiego uśmiechu upodabniającego go do zwierzęcia. Nie potrafił uwierzyć, że syn tego człowieka - ba, pierworodny! - leżał teraz w jego łożu, nagi jak w dniu narodzin, okryty krańcem cienkiej kołdry. Lecz, co niepomiernie go cieszyło, Colonell nie przypominał swojego ojca. Ich charaktery diametralnie się różniły, choć zapewne po wnikliwej obserwacji dojrzałby cechy im wspólne. Ale nie chciał łączyć ich obrazów. Pokochał Cola takim, jakim jest, nie bacząc na pochodzenie czy niejasną przeszłość. Kochał jego błyskotliwy umysł, wrażliwą duszę, czułe serce. I kochał krzepkie ciało, na wspomnienie którego zrobiło mu się nieprzyzwoicie gorąco.

Spoglądający na wypoczywającego kochanka Est bez słowa znosił ból niezaspokojonego pragnienia. Pomimo rozszalałej w piersi emocjonalnej burzy przepełniało go szczęście. Wreszcie wszystko było na właściwym miejscu, był kompletny. Jego świat tworzył spójną całość, stabilną i pewną. To doznanie było tak nierealne, że potrzebował kolejnych fizycznych dowodów na potwierdzenie obecności Cola. A może to tylko idealne wymówki dające sposobność bezkarnego dotykania śpiącego oblubieńca? Co by to nie było, Est zdecydował, że da mu się wyspać, a w międzyczasie zajmie się tym, czym zwykł się zajmować pod jego nieobecność.

Ociągając się wstał z posłania. Uchyliwszy drzwi balkonowe podszedł do toaletki, gdzie bez pośpiechu przemył twarz. Wilgotnymi palcami przygładził rozwichrzone włosy zauważając, że przydałoby się je przyciąć. Chociaż… uniknąłby tego, zaczesując niesforną grzywę na bok. Nachodziłaby wówczas na powieki, łaskotała ucho i kark, ale zawsze było to lepsze rozwiązanie niż błyszczące ostrze tuż przy głowie. Nie żeby Col nie był w tym dobry, po prostu sama świadomość, że jeden niekontrolowany ruch dłoni mógłby wyrządzić mu krzywdę…

Jego wzrok mimowolnie podążył ku bliznom szpecącym nieskazitelnie białą skórę. Zadrżał, gdy od balkonu powiało chłodem świtu. Zerknął za siebie, na łopoczące karmazynowe kotary porywane zrywami napływającego do sypialni powietrza. Nie padało, lecz gęste chmury groziły rychłym oberwaniem. Jeżeli miał pójść po czystą wodę do studni oraz wstąpić do kuchni po śniadanie, musiał się spieszyć. A nie chciał obnosić się swoimi zdolnościami przy nielicznych świadkach, których mógł napotkać na swej drodze. Wystarczy, że wczorajszego dnia dał niezły popis za murami Twierdzy. I w stróżówce.

Biorąc się w garść, Est wytarł się pachnącym Colem ręcznikiem i ruszył na poszukiwanie ubrań omijając te od zeszłego wieczora poniewierające się na podłodze. Oraz przestępując nad smętną stertą części pancerza zwiadowcy, wokół której na kamieniach posadzki zebrała się kałuża deszczówki wsiąkającej w futra. Służące będą musiały przynieść nowe i wyczyścić stare, inaczej intensywny zapach stęchlizny nie da mu spokoju.

Dotarł do komody i założył pierwsze, co wpadło mu w ręce. Następnie zgarnął rękawiczkę ze stołu, po czym wyszedł z kwatery na pusty korytarz rozmyślając, ile jeszcze przyjdzie mu ukrywać złocisty “tatuaż”. Sekrety były męczące. A skoro jeden wyszedł na jaw w trakcie bitwy, to czy nie pójść za ciosem i odsłonić kolejny? Pytanie tylko czy łatwiej będzie odzwyczaić się od drugiej skóry, czy jednak dalej trwać w przeświadczeniu, że im mniej świadków, tym większe jego bezpieczeństwo. Ale czy naprawdę o łatwość i wygodę mu chodziło? Już na samym początku obcowania z artefaktem zrozumiał, że powinien ukrywać go najdłużej jak to możliwe, a przezorny Mag jeszcze go w tym przekonaniu umocnił. Zatem rękawiczka zostanie nieodzownym towarzyszem jego przygód. A te rozpoczną się już niebawem, wraz z opuszczeniem Twierdzy.

Est drgnął, zatrzymując się tuż przed wyjściem na dziedziniec. Dreszcz przemknął mu wzdłuż kręgosłupa i sam już nie wiedział czy wywołała go nieprzychylna aura spowijająca warownię, czy też złe przeczucie, które nie odpuszczało ani na krok od chwili uświadomienia sobie obecności drugiego ja. Nieufnie zerknął na kłębiące się chmury. Jeszcze przed momentem był wolny od lęków, teraz myślał wyłącznie o tym, skąd nadejdzie pierwsze uderzenie. I czy je wytrzyma.

***

Nie miał pojęcia w jaki sposób służba podmienia wodę w misach, dlatego wybrał niewielkie wiaderko, napełnił i zabrał ze sobą. Co prawda wtaszczył je na czwarte piętro stromych, spiralnych schodów, niemniej nieporęczność oraz ciężar metalowego, wypełnionego po brzegi kubła mocno go zniechęciły do dalszych wędrówek po Twierdzy. A przecież planował przynieść śniadanie. Doprawdy, czy Col też przez to przechodził, czy tak się składało, że to służące ubiegały go w swych obowiązkach? Tutejsze kobiety nie miały lekko. Dosłownie. I te schody… Jakim parszywcem trzeba być, by stworzyć coś takiego, na dodatek w wysokiej na pięć pięter wieży?

Utyskujący Est zdążył odstawić kubeł pod toaletkę i odwiedzić kuchnię, by z nieco lepszym humorem oraz tacą specjałów wrócić do kwatery, podczas gdy jego ulubiony człowiek nadal spał w najlepsze. Zmienił tylko pozycję na wygodniejszą i rozciągnięty na plecach naciągnął na siebie całą kołdrę, bezwstydnie pławiąc się w luksusach sypialni młodego półsmoka.

Est ze stukiem postawił ciężką tacę na stole. Z rosnącą obawą zbliżył się do śpiącego i opierając dłonie o materac z uwagą nasłuchiwał jego oddechu. Colonell nigdy przedtem nie spał tak długo. Miał za sobą forsowną podróż, a to, czego doświadczył przez ostatni sześciodzień… Co właściwie zaszło na włościach lorda Westermina? Czy to tęsknota ponaglała go z mocą, z jaką on gnał Gniadą przez zalane drogi?

Przysiadł na skraju łóżka od strony kochanka. Ciekawiło go, jak często w podobnych okolicznościach obserwował go Colonell. Jak w ogóle ktoś tak wrażliwy może być pierworodnym dzikiego barbarzyńcy?

Nagły smutek wydusił z jego piersi resztę wstrzymywanego powietrza. On sam jest jak dzika bestia, chwilowo poskromiona, wypatrująca okazji do ataku. Pocierając skronie Est zastanawiał się, dlaczego akurat w takim momencie nachodzą go tak depresyjne myśli. Powinien się cieszyć z obecności Cola, korzystać z wachlarza możliwości, jakie dawała absencja Niedźwiedzia. Tymczasem zamartwiał się wszystkim, na co nie miał wpływu. Zdawał sobie sprawę, że mistrz go nie odprawia, pozbywając się w ten sposób zagrożenia - Mag na uwadze miał jego dobro oraz zobowiązania względem Estarionu. Est wiedział o tym, oczywiście, a mimo to uważał, że powinien czym prędzej stąd odejść, zanim doprowadzi do tragedii. Być może książę rozpozna naturę jego rozdwojenia osobowości, zdoła nauczyć go, jak sobie radzić z wewnętrznymi demonami i ingerencją z zewnątrz. A jeśli zajdzie taka konieczność, nie zawaha się skrócić potwora o głowę…

- Esti, dlaczego jesteś smutny?

Ciepła szorstka dłoń na policzku przywróciła go do rzeczywistości na równi z cichymi słowami. Est przymknął oczy i przykrył palce Cola własnymi, drobniejszymi i jaśniejszymi, delikatnie dociskając je do chłodnej skóry. Ta pieszczota niezmiennie dodawała mu otuchy. Uwielbiał ocierać się o jego palce, czuć je na twarzy, szyi, piersi...

Rozchylając powieki z czułością popatrzył na zaspanego człowieka. Dostrzegł każdą niedoskonałość śniadej cery, nieznacznie wypukłe linie płowiejącego tatuażu, pasemka włosów na czole, lewy kącik warg uniesiony w lekkim uśmieszku… Pragnienie pospołu z fizyczną tęsknotą naparło na cienką barierę utworzoną przez siłę woli, grożąc przełamaniem kontrolujących go sfer. Nie mógł przegrać z pierwotnymi żądzami. Nie teraz.

- Nie jestem smutny, Col. Martwiłem się o ciebie. Nie wiedziałem gdzie jesteś, co robisz, czy nic ci nie grozi. - Z radością powitał ulgę, jaką poczuł po wypowiedzeniu na głos swoich obaw. - Fakt, że cię przeżyję, jest dla mnie wystarczająco tragiczny, a co dopiero świadomość, że ktoś mógłby mi cię odebrać.

Dłoń mężczyzny wymknęła się spod białych palców i zamknęła je w łagodnym uścisku. Col usiadł naprzeciwko Esta, a w jego stanowczym spojrzeniu przydymionych szmaragdów kryło się coś, co nie powinno zostać powiedziane.

Chłopak próbował go powstrzymać, lecz nie włożył w to całego serca. Tak naprawdę chciał usłyszeć zapewnienie z jego ust, potwierdzenie tego, co nie miało racji bytu. Efemeryczną obietnicę mogącą spłonąć, odlecieć z wiatrem, rozmyć się w wodzie…

- Esti, nawet jeśli jutro zginę, to umrę szczęśliwy mając kogoś, kto mnie kocha. I kto będzie żył pamiętając o mnie do dnia, w którym do mnie dołączy. Nie umrę samotny i ta myśl pomaga mi żyć z uśmiechem na ustach. - Col przysunął się, wplótł palce w czarne włosy i przyłożył czoło do czoła Esta. - Widziałem jak umierasz i był to widok, który wstrząsnął mną do głębi. Jakaś część mnie umarła wtedy razem z tobą. Zacząłem patrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej perspektywy. Nie chcę, by się to powtórzyło, dlatego zrobię wszystko, aby do tego nie dopuścić. Nie na mojej warcie, dzieciaku.

- Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić, Col, nawet sobie… Nawet temu, co we mnie siedzi. - Est odszukał wargi człowieka. Po długim rozstaniu smakowały tak wspaniale, że nie miał ochoty przerywać pocałunku. Wręcz przeciągnął go z odrobiną łapczywej desperacji. - Dzieje się ze mną coś złego - dodał szeptem.

- Już dobrze, Esti. Już w porządku.

Przodownik przyciągnął go do siebie i przytulił mocno, jak gdyby chciał ochronić tego nieporadnego dzieciaka przed troskami oraz problemami dorosłego życia. Cel był niewykonalny, ale mógł chociaż spróbować, postarać się, zrozumieć.

We wspólnym milczeniu odnaleźli pociechę. Jednostajny rytm serc odmierzał pozostały im czas, a szmer oddechów był wyraźnym świadectwem przepływającego przez nich życia.

***

Est szybkim krokiem przebył upstrzony kałużami dziedziniec Twierdzy zmierzając ku swemu przeznaczeniu. Skinieniem dłoni powitał objazdowych handlarzy, u których kupował w imieniu Travisa niezbędne komponenty alchemiczne. Rozkładający się w cieniu bramy kupcy zaczepiali go przyjaźnie, pytając o zdrowie jego i mistrza alchemika, lecz Est tylko uśmiechał się przepraszająco i szedł dalej, wielce się spiesząc. Nie miał czasu na towarzyskie pogawędki. Ani chęci. Przebłyski wczorajszych wydarzeń nękały go bezlitośnie i z trudem hamował się przed zerwaniem do szaleńczego biegu.

Ciężkimi butami rozchlapywał błoto nie zwracając uwagi na słoneczny dzień następujący po całonocnej burzy. Paskudny, pochmurny świt nie zwiastował rozpogodzenia, ale jak to już z pogodą na północy bywało, latem stawała się nieprzewidywalna niczym sztorm na otwartych wodach oceanu.

Eteryczne pasma mgły snuły się w rześkim powietrzu, wraz z kryształami rosy tworząc iluzoryczne zjawisko, które spieszący się chłopak rozwiewał bez chwili namysłu. Kiedy indziej zatrzymałby się i zachwycił urokiem niezwykłej aury, by później oddać się kontemplacji na temat cudów otaczającej go przyrody, lecz teraz co innego zaprzątało jego głowę. Czekała go próba sił z żywiołem, który niechętnie przysiągł mu posłuszeństwo.

Przekroczywszy bramę prawie się zapomniał. Przeczuwał, że wraz ze skróconym dystansem skończy mu się cierpliwość. Chciał jak najszybciej znaleźć się na pogorzelisku, polu bitwy, na którym jego ambicje toczyły zażarty bój z opornym elementem. Chciał ujrzeć efekt utraty kontroli, zajrzeć w głąb siebie i sięgnąć ku niezdobytym peryferiom własnej podświadomości. Na to miał wystarczająco wiele czasu, jako że tuż po śniadaniu Colonell udał się do koszar zebrać meldunki od swoich ludzi oraz wydać rozkazy, co skutecznie zajmie go na parę godzin.

Dla przypadkowych obserwatorów Zaklinacz Żywiołów zdawał się stateczny i spokojny, żwawo przemierzał błonia za murami Twierdzy, a powściągliwy uśmiech błąkał się po jego twarzy, niezauważalnie wyginając białe usta oraz odbijając w szeroko otwartych kocich oczach. Jednak nikt nie podejrzewał, że wewnątrz dręczyło go dzikie podniecenie, niezdrowa obsesja udowodnienia swojej przydatności. To tylko pozory. A młody półsmok z biegiem czasu osiągnął zatrważająco wysoki poziom w grze praktykowanej przez mentora. Grze, której reguły przenosił na relację z najbliższymi.

Rozdarty między potrzebami a rzeczywistością Est szukał pretekstu do rozmowy, którą odbył z przyjacielem przy śniadaniu, niestety szczerość w niej zawarta pozostała jednostronna. I leżała po stronie bezgranicznie ufającego mu człowieka. Est słowem nie napomknął o listach do rycerza-dowódcy, nie odezwał się także na temat wczorajszych zdarzeń tłumacząc sobie, że i na to przyjdzie odpowiednia pora. Poza tym wcale nie kłamał. Zwyczajnie nie mówił wszystkiego, a to ogromna różnica.

Z kim jak z kim, ale ze sobą musiał być szczery: żywił odrazę do siebie samego. Odrazę za to, jak nisko upadł, by spiskować za plecami ukochanego mężczyzny. Już wiedział, jak czuł się konspirujący z rzekomym wrogiem Mag. Idący w jego ślady uczeń poczuł to na własnej skórze wyjątkowo dobitnie. I miał nieodparte wrażenie, że w przeciwieństwie do starego mnicha robił to źle. Co zrobiłby Colonell dowiedziawszy się, że jego kochanek pertraktuje ze swoim niedoszłym mordercą? Paladynem, którego pobratymca prawie ściął młodego złodzieja? Było mu niedobrze na samą myśl, że Col i tak się dowie. Est nie był tylko pewien czy sam mu powie, czy zezwoli wypadkom biec własnym torem. Czy lepszy skutek przyniesie usprawiedliwianie siebie, czy objaśnienie zrealizowanego planu. Wolałby przedyskutować tę kwestię z mistrzem, lecz ten jeszcze nie wrócił. Est nie wiedział też, czy dzisiejszego wieczoru przyleci sowa z ostatecznym rozstrzygnięciem ich małej rozgrywki. Ze wstydem przyłapał się na tym, iż wyczekuje potwierdzenia od młodego paladyna jak dziecko cieszące się na obiecany prezent. Przynajmniej nie musiał martwić się o to, jak spędzić czas do obiadu…

Dyscyplina trzymała jego nerwy na postronkach, które z trzaskiem zrywały się jedne po drugich. Spuszczony z łańcucha samokontroli Est nie wytrzymał presji i metry dzielące go od zgliszczy przebył niemal sprintem.

Na pierwszy rzut oka spalony grunt nasiąknięty wodą zamienił się w zwyczajne błoto. Dopiero podchodząc do wysiedzianego środka dostrzegł, jak głęboko zryta była ziemia w kilku punktach - nawet deszcz nie wygładził dużych grud i bruzd powstałych w konsekwencji jego działań.

Rozczarowany nabrał powietrza w płuca i odetchnął dla opanowania ogarniającej go rozpaczy. Przykucnął nie wiedząc, co ze sobą począć. Zagłębiając odsłoniętą dłoń w wilgotnej ziemi natrafił jednak na coś, co na nowo obudziło w nim nadzieję. Rozgrzebana gleba pod grubą warstwą rdzawego błota była świeża i zdrowa, nietknięta, gotowa przyjąć nasiona i obrosnąć trawą. Est przesiał pulchne bryłki brudnymi palcami. Może nie udało mu się dopełnić tego, co ambitnie zamierzył, ale obecny rezultat cieszył go równie bardzo.

Nakłoniłeś ziemię do odnowy i zmusiłeś do urzeczywistnienia twej woli - mruczał Głos na dnie jego jestestwa, wypełniając go gorącym doznaniem samozadowolenia. Znaj moc płynącą z twego ciała, serca i jaźni. Wiedz, iż nie masz sobie równych, łączysz bowiem to, co podzielili czuowiecy. Poznaj swój świat, albowiem należy on wyłącznie do ciebie.

Wstając, Est otrzepał dłonie o nogawki spodni i rozejrzał się po wyznaczonym palami terenie. Pulsująca energia przepełniała go, dotykała napiętych barków i skupionego umysłu. Ziemia pod butami drżała, gdy on trwał niewzruszony niby prastara góra. Błoto cmokało, kiedy zalegająca pod nim gleba wybrzuszała się wydając niski, wibrujący w uszach warkot.

Zaklinacz Żywiołów o wyostrzonych zmysłach miał w tej chwili absolutną świadomość otaczającej go rzeczywistości, choć umysł z wolna przechodził w kontemplacyjny trans. Przytomnie kontrolował stan, w jakim się znajdował, czerpiąc siłę z bliskości usłużnych pierwotnych elementów.

Nieme uniesienie przeobraziło się w bezgłośny wybuch ekstazy: oto na jego oczach podporządkowana rozkazom ziemia kotłowała się, a czarne błocko z mlaskaniem przelewało przez spiętrzoną, warczącą groźnie masę. Est nie odczuwał zmęczenia. Gdyby przyszło mu określić swoje samopoczucie, byłaby to niepohamowana euforia. Stojąc w bezruchu z fascynacją obserwował, jak ziemia wokół niego odpowiada na wezwanie. Głuche wstrząsy niosły się pod grubymi podeszwami, gdy leniwy żywioł przemieszczał się tuż pod parującą, podmokłą powierzchnią. Ciężki, nieokiełznany grunt z chrzęstem wypluwał zagrzebane w nim resztki pancerzy i broni, a w zamian pochłaniał popioły, krwawe łaty oraz to, co świadczyło o stoczonej tu bitwie, a czego nie mogły zebrać ludzkie ręce. Wkrótce stłumiony ryk umilkł, pozostawiając żyzny czarnoziem usłany pogiętymi płatami metalu, zniszczonymi skórami siodeł oraz zbroi i kawałkami połamanego oręża.

Zaklinacz Żywiołów zadrżał, kiedy wycieńczenie dało o sobie znać w niespodziewanym momencie. Poczucie spełnionego obowiązku upajało niczym szczypiący na języku smak zwycięstwa, lecz i ono nie mogło trwać wiecznie. Opuszczając ramiona wyraźnie czuł, jak więź z potężnym żywiołem słabnie. Zdawało mu się, że niepokorna ziemia ciągnie go ku sobie, prosto w czarne objęcia i byłby poddał się słabości, gdyby nie szalone wiwaty oraz gwizdy dobiegające z Twierdzy.

Nawet się nie spostrzegł, jak liczny tłum zebrał się na blankach, gdzie zwykle znudzeni wartownicy w pojedynkę obchodzili mury. Skąd oni się tam wzięli? Jak długo go obserwowali? I ile rozumieli z tego, co ujrzeli? Klęczący Est z dumą chłonął te donośne przejawy entuzjazmu, jednak miał na tyle przyzwoitości, by nie okazywać tego publicznie. Skromnie spuścił głowę i pozwolił włosom przysłonić szeroki uśmiech. Dotrzymana obietnica pobudziła rozkwitającą próżność, którą dopiero uczył się rozpoznawać, a stwarzanie pozorów zaczynało mu wchodzić w nawyk.

Napawając się zasłużonymi oklaskami oraz okrzykami uznania, rozejrzał się po ziemi usianej reliktami niedawnej przeszłości. Odzyskując panowanie nad drżącymi z wysiłku mięśniami dźwignął się i przespacerował po niemałym obszarze zwracając uwagę na wszystko, co w jego opinii uchodziło za odstępstwo od przyjętego założenia. Niczego takiego nie znalazł. Z zadowoleniem ruszył w kierunku bramy prowadzącej do wnętrza czarnej warowni, a zdumione, zachwycone i poniekąd zalęknione głosy wymieniające się komentarzami towarzyszyły mu w drodze powrotnej.

Oczywistym było, że zanim Złowieszczy Niedźwiedź wróci do swych komnat, cała Twierdza będzie huczała nowinami o wyczynie Estalavanesa, Zaklinacza Żywiołów. Chłopak powinien być zaniepokojony rodzącymi się w nim negatywnymi emocjami, ale nie potrafił ostudzić płonącego w żyłach ożywienia. Wciąż czuł przeszywającą go esencję żywiołu - jak wnika w jego umysł i ciało, rozpływa się pod skórą i reaguje na najmniejszą myśl bez konieczności instruowania jej. Pierwotne elementy były niematerialnym przedłużeniem niego samego - posłuszne i zależne od jego woli!

Nieprzemijająca ekscytacja pozbawiała go tchu i, na jego nieszczęście, zdolności racjonalnego rozumowania. Kiedy z podniesionym czołem wkroczył na dziedziniec, wielu świadków jego intencjonalnego działania patrzyło na niego jak na wcielenie Wszechmocnych. Niebywałe talenty białego elfa wzbudzały w nich równocześnie podziw i strach. Cieszyli się, że mają go po swojej stronie, radowało ich, że tak potężna moc stanie w ich obronie, gdy kolejna bitwa pojawi się na horyzoncie zdarzeń, lecz mieli także świadomość, iż będą zgubieni, jeśli wymknie się ona spod kontroli.

Est uśmiechał się drapieżnie, odsłaniając lśniące kły. Zdążając do swojej kwatery w milczeniu sycił się cichnącymi wyrazami porywającej afirmacji, pełnymi pasji i podziwu spojrzeniami ludzi tworzących zamkniętą społeczność najemną. Nie znał uczucia, które opętało go, grożąc rozerwaniem przybrudzonej ziemią cielesnej powłoki, ale instynktownie wyczuwał, że jest ono złe. I obrzydliwie przyjemne. Jak ogień rozpalający zziębnięte kończyny. Chłodny powiew w upalny dzień.

Uczeń Maga coraz lepiej rozumiał umiejętności, jakie dawała mu smocza krew w połączeniu z nieograniczoną władzą nad żywiołami. Był coraz bardziej świadomy potęgi, jaką posiadł w tak młodym wieku.

Potęgi mogącej zniszczyć go równie gwałtownie, jak się objawiła.

Wspinając się po schodach wieży nie utracił nic z radosnego nastroju. Rozentuzjazmowany przyglądał się umorusanej dłoni w rękawiczce, jak gdyby to skryty pod skórką artefakt był źródłem fenomenalnej mocy, choć wiedział doskonale, iż magia była w nim samym. Pijany nowym doświadczeniem Est chciał śmiać się i krzyczeć do zdarcia gardła. Nie miał pojęcia że jego oczy nabrały dziwnego, jaskrawozielonego blasku pochłaniającego źrenicę oraz tęczówkę. Nieświadomy przemiany nie mijał na korytarzu nikogo, kto zwróciłby mu uwagę na ten drobny, acz istotny szczegół. Być może wówczas by się opamiętał.

Zatrzasnąwszy za sobą drzwi sypialni, Est rozpiął klamry butów, szarpnięciem poluzował rzemienie i rzucił wszystko tam, gdzie rankiem stał oparty o ścianę łuk Cola. Pochylając kark pozbył się brudnego bezrękawnika, który niedbale odłożył na oparcie mijanego fotela. Pod jego nieobecność służba uprzątnęła bałagan i zabrała mokre futra, toteż bez przeszkód oddał się medytacji ułatwiającej zrozumienie złożonych procesów, które nastąpiły podczas ujarzmiania oraz kontrolowania przekornego żywiołu. Nie było to jednak proste. Rozgorączkowanie nie sprzyjało koncentracji, trudniej było mu się skupić i oczyścić głowę ze zbędnych myśli. Emocje szalały. Ciało dygotało po spadku adrenaliny. Rozbłyski refleksji w zawrotnym tempie przecinały umysł i nie pozwalały się zatrzymać. Zamiast spodziewanego spokoju odczuwał gniew spotęgowany narastającym zniecierpliwieniem. Zupełnie do niego niepodobny gniew, jakiego posmakował przed rokiem, nim Mag przyjął go na nauki. Nim stary człowiek nie ukoił jego żalu oraz postępującego krok za nim zgorzknienia.

Kula strachu obrosła kolcami w ściśniętym żołądku z chwilą, gdy Est zorientował się co uczynił i jak nieodpowiedzialnie się zachował. Na co przyzwolił sobie wewnątrz siebie oraz na zewnątrz. Czy to naprawdę on? Czy też spełnił się najgorszy scenariusz zakładający, iż siedząca w nim osobowość stopniowo przejmie kontrolę nad jego czynami?

Zaalarmowany wzbierającą paniką zebrał się w sobie i podporządkował swej woli najmniejsze nawet mięśnie. Z każdym powolnym wdechem zapuszczał się w głąb opustoszałej jaźni. Przez wyciszoną podświadomość ruszył ku jedynemu miejscu, do którego nie miał dostępu. Mknął tam, gdzie świetlista bariera skrywała swoje sekrety przed wyczulonym zmysłem. Sięgał po tajemnice, które zapragnął odkryć już przy pierwszym spotkaniu, lecz wtedy nie miał pomysłu, jak się do nich dostać. A teraz, choć już wiedział, to nie mógł jej odnaleźć. Był przekonany, że dokładnie w tym rejonie nieprzekraczalna granica powinna rozświetlać gęste ciemności oraz nęcić feerią roztańczonych barw. Zatem przeniknął ją i w wyniku tego stała się bezdenną wyrwą?

Est zgłupiał. Wszystko wokół świadczyło o tym, że znalazł się w punkcie, do którego dążył. Ale natrafił na pustkę. Nie było żadnej bariery. Już nie. I wcale nie służyła ona temu, by zablokować jego potencjał. Jej zadaniem było utrzymanie czegoś wewnątrz. A tam już niczego nie było, tylko mrok i skuta lodem nicość.

Wrócił do świata zmysłów witającego go łzami spływającymi po policzkach. Lśniące ścieżki rozpaczy niknęły w rozwartych niedowierzaniem ustach. Nagie ramiona drżały spazmatycznie, gdy Est patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a docierająca doń prawda kruszyła go kawałek po kawałku. Wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich dni, okupione było straszliwą ceną, bo przecież nic nie przychodzi za darmo. A już na pewno nie moc, nad jaką panował.

- Jak rany, co ja nakociłem… - wymamrotał drżącymi wargami. Żółć napłynęła mu do gardła, mieszając się z obrzydliwym posmakiem goryczy. - Wszechmocni, co ja najlepszego nakociłem...

Udręczony jęk przeszedł w zduszony skowyt. Est uniósł roztrzęsione dłonie i obejrzał je uważnie, jakby szukając w nich odpowiedzi na zastygłe w ciszy pytanie. Poczuł własne palce na twarzy, wytartą skórę rękawiczki ocierającą gładki policzek. Zasłaniały mu widok, litościwie ukrywały go za zasłoną wstydu i hańby. Nie opuszczało go przykre wrażenie, iż tak jak twarz, te ręce nie należały już do niego. Nie był sobie panem. Nigdy nie był. I nigdy nie będzie.

Doznał szoku, kiedy prawda uderzyła w niego z siłą mogącą unicestwić wszechświat. Prawda czyniąca z niego coś, czym nie chciał się stać.

- Potwór nie siedział we mnie… To ja stałem się... Nie, ja zawsze byłem potworem.

A Głos milczał. I gdyby Est nie pogrążył się tak głęboko w żalu oraz dojmującym przygnębieniu, posłyszałby westchnienie cichutkie niczym zrywająca się pajęcza nić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz