poniedziałek, 10 listopada 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 32

 

Est oddychał ciężko, co rusz przełykając napływającą do ust deszczówkę. Bezwiednie trzymał się za lewy nadgarstek. Dłoń pod czarną skórką pulsowała przyćmionym blaskiem, gdy świadomość powracała niespiesznie wraz z kroplami spływającymi po zaciśniętych powiekach. Jaskrawofioletowa strzała grzmotnęła nieopodal. Huk po tym następujący bezlitośnie uderzył w jego wyczulony zmysł, aż obolały skulił się na rozmokłej ziemi.

Był osłabiony i zmęczony, lecz zwycięstwo podbudowało jego poczucie własnej wartości. Zwyciężył, chociaż leżał z twarzą wciśniętą w błoto i nie mógł się ruszyć. Nie chciał się ruszyć. Zimny wiatr, siekący deszcz oraz ciepła, miękka ziemia cudownie się dopełniały, zapewniając mu bezpieczeństwo mimo całej nieobliczalności pogody. Znów zapragnął zasnąć i ulec mocy go przepełniającej. Dokładnie tak… Zasnąć… I obudzić się we właściwym czasie, właściwym świecie… Lecz kiedy otworzył oczy, nadal przebywał w tym samym ponurym miejscu, w błocie, do którego przyciskał nienaturalnie rozpalony policzek.

Ruch na skraju widzenia przykuł jego uwagę. Leniwie, niby obojętnie zerknął na zszarzałą sylwetkę majaczącą w strugach deszczu. Pada tak mocno… Zupełnie jak wtedy, gdy znalazł artefakt... I gdy po raz pierwszy przekroczył bramę Twierdzy… Kiedy to było? Kim wówczas był?

Zjawiły się kolejne zakapturzone cienie. Czuowiece postacie. Czego tu szukają? Jeden przykucnął i dotknął go. Est nie życzył sobie tego, lecz zrozumiawszy, że przybysze usiłują pomóc mu wstać, szerzej rozchylił powieki i łaskawie im na to pozwolił. Ktoś opatulił go podszytym futrem płaszczem, którego kaptur śmierdział stęchlizną i wyginał podłużne płatki jego uszu, wtulając je w ociekające wodą włosy.

Czuowieców było czterech. Najemnicy z kompanii w cywilnych ubraniach osłoniętych pelerynami przeciwdeszczowymi prowadzili go w stronę bramy. Dlaczego? Przekrzykiwali szum ulewy i ryk niedalekich gromów, nie potrafił jednak rozszyfrować ich języka. Nie wychwytywał słów będących dlań ciągiem dziwnych dźwięków. W pamięci rozpoznawał ich twarze, kojarzył je, lecz nie umiał się z nimi porozumieć. Ich mowa była zbyt prymitywna. Jak oni sami.

Dopiero w momencie przybycia do niewielkiej, rozjaśnionej pojedynczą lampą oliwną stróżówki dotarł do niego sens ich wysiłków. Stanął samodzielnie, toteż puścili go i odsunęli się w głąb ciasnej izdebki, niepewni jego reakcji, pełni obaw, choć tego nie okazujący. Zdjąwszy niewygodny kaptur, Est powiódł wzrokiem po mniej i bardziej brodatych obliczach wyrażających całą gamę emocji - od zatroskanych i nieśmiałych po ostrożne. Pociągnął nosem, jakby chcąc utrzymać nagromadzoną w nim wilgoć. Nie wyczuwał podszytego strachem gniewu skierowanego ku niemu. Patrząc na czuowieców odnosił wrażenie, że oni nie obawiają się go, lecz boją się o niego. Nie pojmował co skłoniło ich do pomocy, niemniej był im za to wdzięczny, nawet jeśli nie było to konieczne. A już z pewnością zbliżanie się do niego było nierozsądne. Jednak swym zachowaniem udowodnili, że są i tacy, dla których życie innych ma wielką wartość.

Est przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Czuowiecy nie są uosobieniem zła, to generalizowanie jest złe. Krzywdzące. Niesprawiedliwe. Czuowiecy są sumą własnych doświadczeń oraz przeżyć, dążeń i marzeń. Są połączeniem cech zdeterminowanych przez rzeczywistość, w której istnieją. Właśnie to powodowało, iż są tak różnorodni. Nie mógł ich winić za to, kim są, ani traktować ich gorzej wyłącznie dlatego, że nie byli tacy, jakimi chciał ich widzieć.

Wtem, nie wiedząc czemu, Est zapragnął spełnić daną mistrzowi kilka miesięcy temu obietnicę i wystąpić w obronie tych czuowieców przeciwko wszystkiemu, co nadciągało z południa. Koniec końców w jakimś celu wychował się pośród nich.

Nic nie mówiąc zdjął z siebie przesiąknięty wodą płaszcz i powiesił go na haku przy uchylonych drzwiach, gdzie zebrała się już całkiem spora kałuża zaprawiona błotem. W kącie stróżówki palił się stary żelazny koksownik, prawdopodobnie służący osuszaniu powietrza lub przeciwdziałający chłodnej deszczowej aurze. Nie miało to jednak znaczenia, po co z początkiem siódmego miesiąca zapalano węgielki. Ważne, że mógł je spożytkować.

Wciąż bacznie obserwowany przez czwórkę czuowieców wykonał zdawkowy gest, a płomienie otoczyły go całego i w szybkim tempie wysuszyły odzież oraz włosy. Zaschnięte błoto kruszyło się i odpadało płatami na kamienną posadzkę, zostawiając suche łaty na ubraniach oraz skórze. Zaklinacz Żywiołów zwrócił się w stronę najemników. Jęzory ognia żwawo owijały się wokół niego. Chciał niezwłocznie odwdzięczyć się za ich dobroć i jedynym sposobem, jaki mu się nasuwał, było wykorzystanie swoich niecodziennych umiejętności.

Znów zaczerpnął tchu w obawie, że nie zdoła nawiązać kontaktu z mężczyznami, ale wyrażenie myśli w języku estariońskim przyszło mu z niebywałą łatwością. Jakby od zawsze się nim posługiwał. Bo przecież tak było, prawda? Znał tylko ten język.

- Nie obawiajcie się tego, co uczynię. Ogień was nie skrzywdzi, nie gdy jestem obok - uspokajał ich, starannie dobierając słowa. - Jestem wdzięczny za waszą troskę, lecz aktualnie nie mogę zrobić dla was nic ponad to, co nastąpi.

Ledwo skończył przemawiać, a otaczający go płomień rozszczepił się na cztery części i łagodnymi wężowymi ruchami wysunął ku najemnikom.

Porażeni instynktownym strachem mężczyźni wycofali się, aby po chwili z nerwowym uśmiechem poddać się płomieniom pełgającym wokół nich. Mieniący się pomarańczem ogień nie parzył, a jedynie delikatnie ogrzewał, przeistaczając krople kapiące z peleryn, ubrań oraz włosów w ciepłą, efemeryczną mgiełkę. Nieustraszeni wojownicy Niedźwiedzi słyszeli niejedną plotkę o niezwykłych zdolnościach białego elfa, niektórzy nawet ujrzeli jego śmiercionośne popisy na polu bitwy, lecz poczuć je na własnej skórze było czymś, czego absolutnie nie przewidzieli.

- Słyszelimy do czegoś zdolny, czarowniku - zaczął najwyższy z najemników zaaferowany niecodziennym doświadczeniem, jakie przypadło mu w udziale. - Ale żeby coś takiego? Przecie ogień to niszczycielski żywioł.

- Ta, chłopaki gadali o ścianie ognia jaką wzniosłeś - wtrącił się drugi, popatrując to na białego elfa, to na wyciągnięte przed siebie ramię, wzdłuż którego przemykał połyskliwy ognik pozostawiający za sobą smużkę pary. - I o tym, jak poczęstowałeś nią tego rycerza z Adeili. Podkulił ogon i wrócił na swoje podwórko lizać rany!

W rozwartych ekscytacją czarnych oczach człowieka oraz nie mniej ciemnym zaroście odbijały się drobniutkie refleksy sprawiające wrażenie, że ogień płonie w nim samym, a nie wokół niego.

Estowi zabrakło sił na perswadowanie najemnikom prawdy. Tamtego dnia zginąłby od sztychu książęcego miecza gdyby nie Col, zwabiony strzelającymi w niebo płomieniami i sprowokowany potężną eksplozją. Smagły mężczyzna dysponował niezliczonymi talentami, a wyczucie czasu wyróżniało się spośród nich najmocniej. I kiedy tak rozmyślał nad tą konkretną cechą swego ulubieńca, w jego umyśle powstało pokrewne pytanie.

- Dlaczego mi pomogliście? - zapytał, przypatrując się każdemu z osobna.

Dwóch zareagowało krótkimi spojrzeniami posłanymi spod uniesionych brwi, a pozostali jakby w ogóle go nie usłyszeli. Niczym mali chłopcy bawili się drobnymi płomykami przelatującymi im między palcami. Z fascynacją śledzili poskromiony żywioł zmieniający odcień w zależności od temperatury, choć nie wyrządzającymi im przy tym szkody.

- A to trzeba mieć powód? - odezwał się brodacz o ciemnych jak węgiel tęczówkach, usilnie próbujący skupić się na białej twarzy elfa, migotliwej i nierzeczywistej pośród wielu źródeł światła. - Jesteś jednym z nas, nie? Naszym bratem. Należysz do niedźwiedziej rodziny. Skrzyknęli nas chłopcy z góry, że z naszym nieciekawie, tośmy się nie zastanawiali. Leżał żeś bez ducha w polu, przy burzy, kiedy dookoła tyle żelastwa… - Potrząsnął głową, podkreślając jak bardzo nie do przyjęcia była wizja porzucenia go na pastwę losu.

Poruszony tak nieoczekiwaną szczerością Est milczał, niezdolny wydusić z siebie podziękowania, a jego wstrząśnięty niedawnymi przeżyciami umysł stopniowo odzyskiwał równowagę za sprawą prostych słów równie prostego najemnika. Zapomniał już, kim byli „czuowiecy”. Jest częścią niedźwiedziej rodziny… Jednym z nich, najemnych braci, wraz z którymi walczył, w obronie których stanął, mierząc się z potężniejszym wrogiem.

Sir Aarim spytał go czy uważa, iż jego życie warte jest więcej niż życia tysiąca najemników. Wtedy Est nie potrafił odpowiedzieć. Ale teraz mógł to zrobić. Z czystym sumieniem mógł zaprzeczyć i bynajmniej nie był to kaprys fałszywej skromności podszytej pragnieniem pozostania w cieniu. Jego życie wcale nie było ważniejsze od życia pospolitego człowieka. W przeliczeniu jeden do jednego stawiał je na równi i jedynym, co ich odróżniało, były naturalne predyspozycje oraz umiejętności. Jako Zaklinacz Żywiołów żywił przekonanie, że może więcej niż ktokolwiek. Nowa energia rozpierała go od środka, rozsadzała poczuciem dumy i satysfakcji, których w innej sytuacji całkowicie by się wstydził. Niegdyś gardziłby sobą za tak jawną arogancję. Teraz, zrodzony z ziemi oraz nakarmiony potęgą, otrzymał nowe, lepsze życie i gotów był poświęcić je w drodze do realizacji przeznaczenia. Jeżeli Estarion dzierżył miecz w postaci rodu Asmodeuszy, tak Estalavanes stanie się dla nich tarczą, bez której nic nie zdziałają w obliczu wrogiej nawały.

Burza wzmagała się. Dziedziniec widziany zza niedomkniętych drzwi maleńkiego pomieszczenia raz po raz rozbłyskiwał oślepiającą bielą, a donośne grzmoty trzęsły warownią w posadach. Czy w taką pogodę przyleci do niego sowa z Adeili? Musi czym prędzej zakończyć to spotkanie.

Ogień otaczający cztery sylwetki zgasł raptownie, zostawiając po sobie kilka języczków skaczących wokół siwiejących węgielków koksownika oraz wyraźny zawód na twarzach najemników. Est prawie się uśmiechnął na tak żywą i nietypową dla mężczyzn reakcję. Nie spodziewał się, że ci niezłomni ludzie na co dzień skrywający emocje za solidną barierą surowości i powagi tęsknić będą do magii mogącej uchodzić za zwyczajne kuglarskie sztuczki. Nie dał się porwać ckliwym uczuciom, jakie zaczęły się w nim przejawiać. Utrzymał je na wodzy i zaglądając w zwrócone ku niemu oczy, poprosił ich o ostatnią rzecz.

- Macie nade mną przewagę. - Skrzywił się przepraszająco, domyślając jaki efekt wywołają jego dalsze słowa. - Nie znam waszych imion, choć wy moje znacie. Przepraszam, nie miałem sposobności zapoznać się z… najemną bracią. I teraz tego żałuję.

- Dajże spokój, Eście - prychnął ciemnooki, oglądając się po gorliwie mu potakujących towarzyszach. - Już chyba nikogo nie dziwi, że Mag trzymał cię od nas z daleka jak jakie groźne dziwo. Wiemy, jacy są magiczni, jacy potrafią być. Jak żeś już do nas nawykł, to żeś i do nas wyszedł, nie?

- Jeszcze będzie czas na zapoznania - zapewnił drugi z grymasem, od którego kilkudniowa szczecina zajaśniała oranżem w miękkim poblasku lampki oliwnej. - Ja jestem Olbart, a to Rasen - wskazał stojącego po lewej mężczyznę, który wziął się pod boki, kiwając głową do białego elfa. - Zys to zwiadowca - przedstawił najniższego, po czym wskazał na najstarszego z nich, ciężko przysiadającego na jedynym w stróżówce taborecie. - I oczywiście Perion. Z czasem zapamiętasz.

Est uśmiechnął się z wdzięcznością. Już ich zapamiętał i mając na względzie swą nadzwyczajną pamięć podejrzewał, że nigdy ich nie zapomni. Nie byli szczególnie charakterystyczni, lecz tym, że bezinteresownie ruszyli mu na pomoc, zaskarbili sobie jego dozgonny szacunek. Świadomie narażali się na niebezpieczeństwo, zatem byli warci poświęcenia im czasu oraz miejsca we wspomnieniach.

- Raz jeszcze wam dziękuję – ukłonił się czwórce mężczyzn. - Z przyjemnością spędziłbym z wami więcej czasu, niestety zobowiązania wobec mistrza wzywają mnie na służbę.

- Nie masz z nim lekko, nie? - zaśmiał się Perion, rozsiadając na prostym stołku. - Uczeń czy nie, ani chwili wolnego. Ani się połapiesz, a będziesz drugim doradcą! Po bitwie jak nic Złowieszczy Niedźwiedź zmieni do ciebie nastawienie.

Est nie zdradził się z tym, ale najnowsze osiągnięcie nagle nabrało ohydnego posmaku goryczy. Oni nie mieli bladego pojęcia, że bitwa tylko zaostrzyła nienawiść przywódcy do białego cudaka. Dokonania Zaklinacza Żywiołów były nie w smak dzikiemu człowiekowi coraz silniej odczuwającemu jego uwierającą obecność. Konkurent… Zagrożenie. Myśl, że Tyrd rozpocznie przeciwko niemu ofensywę wzbudziła w nim obawy dotyczące swojej osoby, a zwłaszcza tej drugiej, szczerzącej kły osobowości trwającej w odmętach podświadomości...

***

Kolację Est postanowił zjeść w zaciszu gabinetu administratora. W trakcie posiłku zajął się przeglądaniem korespondencji dostarczanej regularnie przez zwiadowców oraz posłańców pod nieobecność doradcy. Wiele z nich dotyczyło spraw lokalnych i błahych, lecz wyszperał wśród nich kilka wyjątkowo intrygujących informacji, jak choćby przesłanki z południa, które pochłonęły go bez reszty. W tamtej części Estarionu doprawdy sporo się działo.

Przeżuwając chleb z miodem, pochylił się nad blatem biurka sięgając po kolejny raport. Przebiegł wzrokiem po literach skreślonych szybkim, ukośnym pismem. Były to doniesienia agenta Niedźwiedzi, Darrena Burego. Zawiadamiał on, że na włościach upadłego szlachcica, w bliskim sąsiedztwie stolicy, formuje się kompania najemna. Póki co była to zaledwie plotka, organizacja nie posiadała nazwy, renomy ani funduszy, aczkolwiek pojawiające się imię założyciela, Breesa zwanego Mgłą, mogło być zalążkiem faktu kiełkującego pośród zbyt wielu niewiadomych. Lub też owe pogłoski rozprzestrzeniano w celach politycznych i w rzeczywistości nie istniało realne zagrożenie ze strony luźnej grupy zaciężnych, ale mimo wszystko jego szpiedzy zdecydowani byli bliżej im się przyjrzeć oraz zebrać jak najwięcej dowodów przy jak najmniejszym ryzyku wykrycia. Choć zadanie było trudne, mistrzowie wiadomego fachu funkcjonowali bez zarzutu. Znali cenę porażki i godzili się na nią. Kto wie, być może uwielbiali to ekstremalne uczucie balansowania na granicy życia i śmierci, ten posmak niepewności, kuszenie losu.

Est wepchnął sobie do ust ostatni kęs chleba i otrzepawszy ręce z okruszków, zebrał rozłożone na blacie dokumenty. W kolejności chronologicznej ułożył z nich zgrabny stosik, dodatkowo dociążając go mosiężnym przyciskiem stylizowanym na niedźwiedzia w leżącej pozie. Przeciągając się wstał z krzesła i wyjrzał za okno, gdzie odległe już błyskawice na mgnienie oka rozpraszały mrok ulewnej nocy. Pochodnie na murach zastąpiono szklanymi latarniami, lecz te tylko kołysały się na wietrze, skąpiąc światła w strumieniach rzęsistego deszczu. Przynajmniej nie gasły. A już na pewno nie tak często, jak archaiczne żagwie.

Czas mijał, a olbrzymi puchacz nie nadlatywał. Zniecierpliwiony chłopak podszedł do stolika i podniósł kubek miętowej herbaty. Zaciągnął się smakowitym aromatem naparu. Nieco się odprężył, gdyż z zapachem tym wiązał same pozytywne skojarzenia. Tak pachniały pory roku w Twierdzy. To był zapach cichych, spokojnych kolacji z mistrzem. Zapach sypialni na czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów. Zapach przyjaciela, z którym spędzał każdą wolną chwilę.

Z ukłuciem przygnębienia Est zadał sobie pytanie, co nastanie w momencie, gdy jego plan się powiedzie. Czy ten zapach będzie przynosił rozrywające serce i duszę wspomnienia, do których zatęskni? Czy będzie czuł bezbrzeżną nostalgię za czymś, co już nie wróci? Przecież wspomnienia to coś, co budzi emocje i zduszone żale za tym, co bezpowrotnie stracone. Wspomnienia są wspaniałe, lecz niejednokrotnie wywołują ból. Są dowodem na to, że kiedyś wydarzyło się coś, czego nie da się powtórzyć (choć on robił to co dzień w zaciszu umysłu podczas medytacji). Można obejrzeć setkę do głębi poruszających zachodów słońca, ale żaden z nich nie będzie oddawał tego, co zachód oglądany w wyjątkowym towarzystwie lub pod wpływem wyjątkowych uczuć. Tylko ten jeden zostanie zapamiętany i tylko ten jeden będzie wracał za każdym razem, gdy spełnią się konkretne warunki, jak choćby niemożliwy do pomylenia zapach, dźwięk, bądź kolor. Co będzie mu przypominało Cola, jeśli ich drogi się rozejdą? Prawdopodobnie wszystko.

Czy odejdziemy razem? - zastanawiał się. Jeśli tak, to czy ruszymy na południe? Czy też południe ruszy na nas?

Bezwiednie pogrążył się w melancholijnych przemyśleniach spotęgowanych przez nastrojowy szum dobiegający zza okna. Oparty plecami o regał, ze zmrużonymi oczami sączył parujący napój, a wizualizacje miłych sercu zdarzeń płynęły jedna za drugą. Żałował, że nie może teraz dzielić się nimi z nauczycielem. Już wyobrażał sobie tę filozoficzną dysputę, wymianę zdań, poglądów i opinii na temat istoty wspomnień. Tęsknił za leciwym, niewzruszonym niczym samotna góra człowiekiem. Za ojcem. Chciał podzielić się z nim wieścią o poczynionych postępach, lecz nie było takiej możliwości. I pomyśleć, że to już sześciodzień od wyjazdu delegacji. Jak ten czas szybko przeminął. Czy przyjaciele mieli się dobrze? Nic im nie zagrażało? Co właściwie robili na ziemiach arystokraty, który wystąpił przeciw Niedźwiedziom i przegrał pomimo wsparcia paladyńskiego kontyngentu? Co w tym czasie robił przebiegły lord Henendrik II Halavar? Czym w tym momencie zajmował się szlachetny, tajemniczy sir Aarim...

Niemal oblał się herbatą, kiedy wystraszony nagłym hałasem odskoczył od biblioteczki. Do cna przemoczona sowa rozpaczliwie stukała dziobem w szybę, domagając się natychmiastowego wpuszczenia. Rozmyślaniami przywołał wilka z lasu. W tym przypadku puchacza. Odstawił kubek i podbiegł do okna. Otworzył je na oścież i równie szybko zamknął tuż po tym, jak rozchlapująca deszczówkę sowa wleciała, by usiąść na zagłówku fotela. Otrzepała się gniewnie, napuszyła ociekające pióra, a wymowne spojrzenie, jakie posłała chłopakowi, mówiło więcej niż niewybredne słowa.

- To nie moja wina, że twój pan wysyła cię w podróż w taką pogodę - mruknął przepraszająco Est do oburzonego, mrużącego okrągłe ślepia ptaszyska. - Moja? Naprawdę? To w takim wypadku przepraszam bardzo.

Obrażony puchacz wysunął śliską, mokrą nogę. Gdy tylko adresat odebrał przesyłkę, doręczyciel otrzepał się ponownie, znów nastroszył pióra i począł metodycznie zbierać z nich wodę pociągnięciami zakrzywionego dziobu.

Est niecierpliwym ruchem rozwinął opatrzony błękitną pieczęcią list. W ustach miał wióry na myśl o treści, a serce kołatało, boleśnie uderzając o zaciśnięty, podchodzący do gardła żołądek. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak mocno zaciska szczęki czytając pięknie wykaligrafowaną odpowiedź. Robiło mu się słabo z każdym zdaniem, jego palce drżały ze zdenerwowania. Wynik ich małej rozgrywki był… zaskakujący. Aż usiadł w fotelu, żeby się nie przewrócić. A raczej przewrócił się nań i zajmująca całe oparcie sowa huknęła ze złością na nieuważnego osobnika.

Plan działał. Jego plan działał! Pojawiła się realna szansa, że na dniach razem z Colem opuści Twierdzę. Rosła ona z każdym listem, aż teraz osiągnęła punkt kulminacyjny. Wygrana była przesądzona, lecz jak zwykle znikąd wyłoniły się niechciane wątpliwości szybko burzące radosny nastrój. Czy błyskotliwy paladyn przewidział jego ruch? Domyślił się, co ma na celu ta przedłużająca się korespondencja? Czy może to on, półsmok o niecodziennych zdolnościach, został wmanewrowany przez Niebianina? Nie sposób określić kto z kim pogrywał, ale dla Esta liczył się wyłącznie finalny efekt. W tej grze nie będzie zwycięzcy skoro obaj obrali ten sam cel, do którego niekoniecznie tą samą ścieżką dążyli.

Usatysfakcjonowany dobrymi wiadomościami nagrodził posłańca tłuściutkim szczurem znalezionym dzisiejszego ranka, kiedy to przeszedł połowę Twierdzy w poszukiwaniu żywołapek Travisa mogących zapewnić smaczny kąsek dla pierzastego pocztyliona.

Gdy odrobinę udobruchany puchacz zajął się przekąską, Est przesiadł się na krzesło przy biurku mistrza i wziął za pisanie listu, po raz pierwszy czyniąc to z zadziwiającą swobodą. Z niewymuszoną skromnością nakreślił rozmówcy swój dzisiejszy sukces i potwierdził własne stanowisko jako autentycznego obrońcy ludzkości oraz tarczy mającej ochronić Estarion, jeśli tylko… I tu się zawahał, zatrzymując zaostrzoną dutkę o włos od śnieżnobiałej kartki. W tym rzecz. Jeśli tylko przyjdzie mu stanąć u boku tego, który dzierży miecz, a którego oręż pozostawił na jego skórze trzy wyraźne blizny. Mimo rozpierającej go radości, Est wciąż musiał zachowywać dystans i czujność, nie pozwalać sobie na poufałość czy dwuznaczność. Emocje były złym doradcą, szczególnie że nader chętnie wystawiał się na ich zwodnicze podszepty.

W ogólnym rozrachunku całe to przedsięwzięcie nie było takie trudne, jak z początku zakładał. Najwięcej kłopotu sprawi mu trzymanie języka za zębami aż do rozstrzygnięcia, do którego dojdzie między murami czarnej warowni. Gdyby Col lub Leos poznali jego zamiary, cały skrupulatnie realizowany plan ległby w gruzach. Z mistrzem nie miałby tego problemu. Stary mnich doskonale panował nad emocjami, perfekcyjnie kontrolował mimikę oraz mowę ciała, czego uczeń szczerze mu zazdrościł. Ponadto Mag nie chciał wiedzieć, w jaki sposób podopieczny zamierzał wypełnić zadanie. Oczekiwał ujrzeć rezultat taki, jaki zaplanował sobie chłopak.

Est osunął się na oparcie krzesła i oburącz potarł zmęczoną twarz. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro otrzyma ostateczną, wiążącą decyzję, a wieczorne kąciki korespondencyjne się skończą. Czy będzie mu ich brakowało? Będąc uczciwym w stosunku do samego siebie musiał przyznać, że ta gra wciągnęła go po koniuszki długich uszu. Polubił ten dreszczyk związany z wyczekiwaniem, silne doznanie niepewności i gorącą satysfakcję, gdy jego starania owocowały pożądanym skutkiem.

Velren miał rację twierdząc, że Est manipuluje ludźmi. Chłopak od początku był tego świadom, choć nie dopuszczał do siebie tej niegodziwej myśli. Sądził, że czyni go ona kimś gorszym, niegodnym życia w ludzkim społeczeństwie, lecz przekonał się, że ukrywanie prawdziwej natury niszczy go od wewnątrz. Chciał być kimś, kim nie jest. Był ugrzecznionym dzieciakiem o dziwnym wyglądzie, pragnącym przypodobać się całemu światu ogładą, uległością i empatią. A tymczasem w rzeczywistości był następcą tronu nieznanej nikomu krainy, pierworodnym potomkiem smoka oraz potężnym Zaklinaczem Żywiołów.

Zostałem powołanym do legendarnych czynów jako potęga zrodzona z wszechmocy... Jestem pierwotną siłą… - szeptał Głos, a on, bezgraniczny głupiec, mu wtórował. Jestem kimś innym, a zarazem sobą samym.

Owszem, był inny i to właśnie ta odmienność nadawała mu niepowtarzalnego, wybitnego charakteru. W tej odmienności tkwiła niezmierzona moc. Do niej ciągnęli jemu podobni i to ona ciągnęła go ku nim.

Potoczył niewidzącym wzrokiem po zapisanej kartce papieru. Dźwignął się z siedziska i zwinąwszy pismo w rulon, szczelnie zapakował go w cylinder przy sowiej nóżce. Nie ośmielił się stosować osuszającego piasku mistrza, toteż zawsze czekał cierpliwie, aż atrament wyschnie. Miał nadzieję, że deszcz nie dostanie się do wnętrza pojemnika, ale skoro do niego wiadomość dotarła w stanie nienaruszonym, uznał że w drugą stronę będzie tak samo.

Dostrzegając łatwy do odgadnięcia gest białoskórego stworzenia, nasycona sowa w proteście pokręciła głową wciśniętą w tułów, lecz kiedy Est odemknął okno, ptak rozłożył lekko wilgotne skrzydła i z łopotem pomknął w szarugę. W ostateczności zawsze zwyciężało poczucie obowiązku. Dobrze wiedzieć, że nawet ptaki pocztowe wykształciły w sobie coś na podobieństwo sumienności. I mocno zindywidualizowanego usposobienia, bowiem Est nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego pierzasty przyjaciel śmiertelnie się na niego obraził. No cóż, na to nic już poradzi. Mógł natomiast poradzić coś na zmęczenie dające mu się we znaki.

***

To był naprawdę udany dzień – męczący, acz obfitujący w dwa spektakularne zwycięstwa: okiełznanie opornego elementu oraz sukces na drodze pertraktacji. Dreszcz podniecenia łaskotał go od wewnątrz, gdy przemykał przez dziedziniec z Głównego Budynku do Wieży Czarodziejów. Pokonał strome schody wbiegając po trzy stopnie na raz, przemaszerował przez korytarz czwartej kondygnacji i wszedł do sypialni znajdującej się na samym jego końcu. Domknął drzwi najciszej jak to możliwe i przeczesał dłonią pozlepiane włosy. Ulewa zacinała z ponurą zawziętością, bezlitośnie siekąc wszystko i wszystkich. Dziedziniec Twierdzy przeobraził się w rozlewisko.

Est bezceremonialnie zerwał z siebie mokry bezrękawnik, zzuł buty i w podskokach pozbył się wilgotnych spodni oraz bielizny zostawiając je tam, gdzie rzucił. Opłukał pokryte resztkami brudu policzki i ramiona, wytarł się ręcznikiem, a następnie skierował prosto do łóżka nie myśląc już o niczym innym, jak o chwili wytchnienia dla zmęczonego ciała. Wślizgnął się pod koc i osłaniając twarz przed stłumionym światłem lampek zwinął się w ciasny kłębek, lecz sen nie nadchodził. Był zbyt podekscytowany by zasnąć. A może to wycieńczenie nie dawało mu odetchnąć?

Niechętnie wygramolił się z pościeli i uchylił drzwi balkonowe, zapraszając do środka zimne krople niesione rześkim, chłodnym wiatrem. Przez parę oddechów z rozkoszą chłonął zapach wilgotnej ziemi. Odgłosy deszczu rozbijającego się o szyby, parapety oraz posadzkę balkonu działały na niego kojąco. Wydawało mu się, że słyszy jeszcze pogłos minionej burzy, ale mogło być to urojeniem domagającego się odpoczynku umysłu.

Wrócił do łóżka i rozciągnął każdą partię ciała, uwalniając się od całodniowego napięcia nagromadzonego w mięśniach. Czyste powietrze, rytmiczne stukanie i półmrok otuliły go, a miękka ciemność zaatakowała znienacka, zanurzając w błogim śnie... Do czasu, aż powracające wraz z wichurą błyskawice oraz towarzyszące im głuche dudnienie nie przerwały jego spoczynku.

Otępiały Est mrugnął kilka razy, by odgonić sen z powiek. Na zewnątrz wciąż zalegała noc. Nadeszła kolejna burza, a łuna zapalonych lampek tańczyła na suficie z rozchybotanymi cieniami belek stropowych. Ktoś zatrzasnął drzwi balkonowe. Est z niepokojem uniósł się na łokciu, rozejrzał uważnie i dopiero obracając się dojrzał człowieka stojącego przy toaletce. Serce na moment przestało bić, gdy rozpoznał w nim wycierającego włosy Cola.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz