Est oddychał ciężko, co rusz
przełykając napływającą do ust deszczówkę. Bezwiednie trzymał się za lewy
nadgarstek. Dłoń pod czarną skórką pulsowała przyćmionym blaskiem, gdy świadomość
powracała niespiesznie wraz z kroplami spływającymi po zaciśniętych powiekach. Jaskrawofioletowa
strzała grzmotnęła nieopodal. Huk po tym następujący bezlitośnie uderzył w jego
wyczulony zmysł, aż obolały skulił się na rozmokłej ziemi.
Był
osłabiony i zmęczony, lecz zwycięstwo podbudowało jego poczucie własnej
wartości. Zwyciężył, chociaż leżał z twarzą wciśniętą w błoto i nie mógł się
ruszyć. Nie chciał się ruszyć. Zimny wiatr, siekący deszcz oraz ciepła, miękka
ziemia cudownie się dopełniały, zapewniając mu bezpieczeństwo mimo całej
nieobliczalności pogody. Znów zapragnął zasnąć i ulec mocy go przepełniającej. Dokładnie
tak… Zasnąć… I obudzić się we właściwym czasie, właściwym świecie… Lecz kiedy
otworzył oczy, nadal przebywał w tym samym ponurym miejscu, w błocie, do
którego przyciskał nienaturalnie rozpalony policzek.
Ruch
na skraju widzenia przykuł jego uwagę. Leniwie, niby obojętnie zerknął na
zszarzałą sylwetkę majaczącą w strugach deszczu. Pada tak mocno… Zupełnie jak
wtedy, gdy znalazł artefakt... I gdy po raz pierwszy przekroczył bramę
Twierdzy… Kiedy to było? Kim wówczas był?
Zjawiły
się kolejne zakapturzone cienie. Czuowiece postacie. Czego tu szukają? Jeden przykucnął
i dotknął go. Est nie życzył sobie tego, lecz zrozumiawszy, że przybysze
usiłują pomóc mu wstać, szerzej rozchylił powieki i łaskawie im na to pozwolił.
Ktoś opatulił go podszytym futrem płaszczem, którego kaptur śmierdział
stęchlizną i wyginał podłużne płatki jego uszu, wtulając je w ociekające wodą
włosy.
Czuowieców
było czterech. Najemnicy z kompanii w cywilnych ubraniach osłoniętych
pelerynami przeciwdeszczowymi prowadzili go w stronę bramy. Dlaczego? Przekrzykiwali
szum ulewy i ryk niedalekich gromów, nie potrafił jednak rozszyfrować ich
języka. Nie wychwytywał słów będących dlań ciągiem dziwnych dźwięków. W pamięci
rozpoznawał ich twarze, kojarzył je, lecz nie umiał się z nimi porozumieć. Ich mowa
była zbyt prymitywna. Jak oni sami.
Dopiero
w momencie przybycia do niewielkiej, rozjaśnionej pojedynczą lampą oliwną
stróżówki dotarł do niego sens ich wysiłków. Stanął samodzielnie, toteż puścili
go i odsunęli się w głąb ciasnej izdebki, niepewni jego reakcji, pełni obaw,
choć tego nie okazujący. Zdjąwszy niewygodny kaptur, Est powiódł wzrokiem po
mniej i bardziej brodatych obliczach wyrażających całą gamę emocji - od
zatroskanych i nieśmiałych po ostrożne. Pociągnął nosem, jakby chcąc utrzymać
nagromadzoną w nim wilgoć. Nie wyczuwał podszytego strachem gniewu skierowanego
ku niemu. Patrząc na czuowieców odnosił wrażenie, że oni nie obawiają się go,
lecz boją się o niego. Nie pojmował co skłoniło ich do pomocy, niemniej był im
za to wdzięczny, nawet jeśli nie było to konieczne. A już z pewnością zbliżanie
się do niego było nierozsądne. Jednak swym zachowaniem udowodnili, że są i
tacy, dla których życie innych ma wielką wartość.
Est
przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Czuowiecy nie są uosobieniem zła, to generalizowanie
jest złe. Krzywdzące. Niesprawiedliwe. Czuowiecy są sumą własnych doświadczeń
oraz przeżyć, dążeń i marzeń. Są połączeniem cech zdeterminowanych przez
rzeczywistość, w której istnieją. Właśnie to powodowało, iż są tak różnorodni.
Nie mógł ich winić za to, kim są, ani traktować ich gorzej wyłącznie dlatego,
że nie byli tacy, jakimi chciał ich widzieć.
Wtem,
nie wiedząc czemu, Est zapragnął spełnić daną mistrzowi kilka miesięcy temu
obietnicę i wystąpić w obronie tych czuowieców przeciwko wszystkiemu, co
nadciągało z południa. Koniec końców w jakimś celu wychował się pośród nich.
Nic
nie mówiąc zdjął z siebie przesiąknięty wodą płaszcz i powiesił go na haku przy
uchylonych drzwiach, gdzie zebrała się już całkiem spora kałuża zaprawiona
błotem. W kącie stróżówki palił się stary żelazny koksownik, prawdopodobnie służący
osuszaniu powietrza lub przeciwdziałający chłodnej deszczowej aurze. Nie miało
to jednak znaczenia, po co z początkiem siódmego miesiąca zapalano węgielki.
Ważne, że mógł je spożytkować.
Wciąż
bacznie obserwowany przez czwórkę czuowieców wykonał zdawkowy gest, a płomienie
otoczyły go całego i w szybkim tempie wysuszyły odzież oraz włosy. Zaschnięte
błoto kruszyło się i odpadało płatami na kamienną posadzkę, zostawiając suche
łaty na ubraniach oraz skórze. Zaklinacz Żywiołów zwrócił się w stronę
najemników. Jęzory ognia żwawo owijały się wokół niego. Chciał niezwłocznie odwdzięczyć
się za ich dobroć i jedynym sposobem, jaki mu się nasuwał, było wykorzystanie
swoich niecodziennych umiejętności.
Znów
zaczerpnął tchu w obawie, że nie zdoła nawiązać kontaktu z mężczyznami, ale
wyrażenie myśli w języku estariońskim przyszło mu z niebywałą łatwością. Jakby
od zawsze się nim posługiwał. Bo przecież tak było, prawda? Znał tylko ten
język.
-
Nie obawiajcie się tego, co uczynię. Ogień was nie skrzywdzi, nie gdy jestem
obok - uspokajał ich, starannie dobierając słowa. - Jestem wdzięczny za waszą
troskę, lecz aktualnie nie mogę zrobić dla was nic ponad to, co nastąpi.
Ledwo
skończył przemawiać, a otaczający go płomień rozszczepił się na cztery części i
łagodnymi wężowymi ruchami wysunął ku najemnikom.
Porażeni
instynktownym strachem mężczyźni wycofali się, aby po chwili z nerwowym
uśmiechem poddać się płomieniom pełgającym wokół nich. Mieniący się pomarańczem
ogień nie parzył, a jedynie delikatnie ogrzewał, przeistaczając krople kapiące
z peleryn, ubrań oraz włosów w ciepłą, efemeryczną mgiełkę. Nieustraszeni
wojownicy Niedźwiedzi słyszeli niejedną plotkę o niezwykłych zdolnościach
białego elfa, niektórzy nawet ujrzeli jego śmiercionośne popisy na polu bitwy,
lecz poczuć je na własnej skórze było czymś, czego absolutnie nie przewidzieli.
-
Słyszelimy do czegoś zdolny, czarowniku - zaczął najwyższy z najemników zaaferowany
niecodziennym doświadczeniem, jakie przypadło mu w udziale. - Ale żeby coś
takiego? Przecie ogień to niszczycielski żywioł.
-
Ta, chłopaki gadali o ścianie ognia jaką wzniosłeś - wtrącił się drugi, popatrując
to na białego elfa, to na wyciągnięte przed siebie ramię, wzdłuż którego
przemykał połyskliwy ognik pozostawiający za sobą smużkę pary. - I o tym, jak
poczęstowałeś nią tego rycerza z Adeili. Podkulił ogon i wrócił na swoje
podwórko lizać rany!
W
rozwartych ekscytacją czarnych oczach człowieka oraz nie mniej ciemnym zaroście
odbijały się drobniutkie refleksy sprawiające wrażenie, że ogień płonie w nim
samym, a nie wokół niego.
Estowi
zabrakło sił na perswadowanie najemnikom prawdy. Tamtego dnia zginąłby od
sztychu książęcego miecza gdyby nie Col, zwabiony strzelającymi w niebo
płomieniami i sprowokowany potężną eksplozją. Smagły mężczyzna dysponował niezliczonymi
talentami, a wyczucie czasu wyróżniało się spośród nich najmocniej. I kiedy tak
rozmyślał nad tą konkretną cechą swego ulubieńca, w jego umyśle powstało pokrewne
pytanie.
-
Dlaczego mi pomogliście? - zapytał, przypatrując się każdemu z osobna.
Dwóch
zareagowało krótkimi spojrzeniami posłanymi spod uniesionych brwi, a pozostali
jakby w ogóle go nie usłyszeli. Niczym mali chłopcy bawili się drobnymi płomykami
przelatującymi im między palcami. Z fascynacją śledzili poskromiony żywioł zmieniający
odcień w zależności od temperatury, choć nie wyrządzającymi im przy tym szkody.
-
A to trzeba mieć powód? - odezwał się brodacz o ciemnych jak węgiel tęczówkach,
usilnie próbujący skupić się na białej twarzy elfa, migotliwej i
nierzeczywistej pośród wielu źródeł światła. - Jesteś jednym z nas, nie? Naszym
bratem. Należysz do niedźwiedziej rodziny. Skrzyknęli nas chłopcy z góry, że z
naszym nieciekawie, tośmy się nie zastanawiali. Leżał żeś bez ducha w polu,
przy burzy, kiedy dookoła tyle żelastwa… - Potrząsnął głową, podkreślając jak
bardzo nie do przyjęcia była wizja porzucenia go na pastwę losu.
Poruszony
tak nieoczekiwaną szczerością Est milczał, niezdolny wydusić z siebie podziękowania,
a jego wstrząśnięty niedawnymi przeżyciami umysł stopniowo odzyskiwał równowagę
za sprawą prostych słów równie prostego najemnika. Zapomniał już, kim byli „czuowiecy”.
Jest częścią niedźwiedziej rodziny… Jednym z nich, najemnych braci, wraz z
którymi walczył, w obronie których stanął, mierząc się z potężniejszym wrogiem.
Sir
Aarim spytał go czy uważa, iż jego życie warte jest więcej niż życia tysiąca
najemników. Wtedy Est nie potrafił odpowiedzieć. Ale teraz mógł to zrobić. Z
czystym sumieniem mógł zaprzeczyć i bynajmniej nie był to kaprys fałszywej
skromności podszytej pragnieniem pozostania w cieniu. Jego życie wcale nie było
ważniejsze od życia pospolitego człowieka. W przeliczeniu jeden do jednego
stawiał je na równi i jedynym, co ich odróżniało, były naturalne predyspozycje
oraz umiejętności. Jako Zaklinacz Żywiołów żywił przekonanie, że może więcej
niż ktokolwiek. Nowa energia rozpierała go od środka, rozsadzała poczuciem dumy
i satysfakcji, których w innej sytuacji całkowicie by się wstydził. Niegdyś
gardziłby sobą za tak jawną arogancję. Teraz, zrodzony z ziemi oraz nakarmiony
potęgą, otrzymał nowe, lepsze życie i gotów był poświęcić je w drodze do
realizacji przeznaczenia. Jeżeli Estarion dzierżył miecz w postaci rodu
Asmodeuszy, tak Estalavanes stanie się dla nich tarczą, bez której nic nie
zdziałają w obliczu wrogiej nawały.
Burza
wzmagała się. Dziedziniec widziany zza niedomkniętych drzwi maleńkiego
pomieszczenia raz po raz rozbłyskiwał oślepiającą bielą, a donośne grzmoty trzęsły
warownią w posadach. Czy w taką pogodę przyleci do niego sowa z Adeili? Musi
czym prędzej zakończyć to spotkanie.
Ogień
otaczający cztery sylwetki zgasł raptownie, zostawiając po sobie kilka
języczków skaczących wokół siwiejących węgielków koksownika oraz wyraźny zawód
na twarzach najemników. Est prawie się uśmiechnął na tak żywą i nietypową dla mężczyzn
reakcję. Nie spodziewał się, że ci niezłomni ludzie na co dzień skrywający
emocje za solidną barierą surowości i powagi tęsknić będą do magii mogącej
uchodzić za zwyczajne kuglarskie sztuczki. Nie dał się porwać ckliwym uczuciom,
jakie zaczęły się w nim przejawiać. Utrzymał je na wodzy i zaglądając w zwrócone
ku niemu oczy, poprosił ich o ostatnią rzecz.
-
Macie nade mną przewagę. - Skrzywił się przepraszająco, domyślając jaki efekt
wywołają jego dalsze słowa. - Nie znam waszych imion, choć wy moje znacie.
Przepraszam, nie miałem sposobności zapoznać się z… najemną bracią. I teraz
tego żałuję.
-
Dajże spokój, Eście - prychnął ciemnooki, oglądając się po gorliwie mu
potakujących towarzyszach. - Już chyba nikogo nie dziwi, że Mag trzymał cię od
nas z daleka jak jakie groźne dziwo. Wiemy, jacy są magiczni, jacy potrafią
być. Jak żeś już do nas nawykł, to żeś i do nas wyszedł, nie?
-
Jeszcze będzie czas na zapoznania - zapewnił drugi z grymasem, od którego
kilkudniowa szczecina zajaśniała oranżem w miękkim poblasku lampki oliwnej. -
Ja jestem Olbart, a to Rasen - wskazał stojącego po lewej mężczyznę, który
wziął się pod boki, kiwając głową do białego elfa. - Zys to zwiadowca -
przedstawił najniższego, po czym wskazał na najstarszego z nich, ciężko
przysiadającego na jedynym w stróżówce taborecie. - I oczywiście Perion. Z
czasem zapamiętasz.
Est
uśmiechnął się z wdzięcznością. Już ich zapamiętał i mając na względzie swą nadzwyczajną
pamięć podejrzewał, że nigdy ich nie zapomni. Nie byli szczególnie
charakterystyczni, lecz tym, że bezinteresownie ruszyli mu na pomoc, zaskarbili
sobie jego dozgonny szacunek. Świadomie narażali się na niebezpieczeństwo,
zatem byli warci poświęcenia im czasu oraz miejsca we wspomnieniach.
-
Raz jeszcze wam dziękuję – ukłonił się czwórce mężczyzn. - Z przyjemnością
spędziłbym z wami więcej czasu, niestety zobowiązania wobec mistrza wzywają
mnie na służbę.
-
Nie masz z nim lekko, nie? - zaśmiał się Perion, rozsiadając na prostym stołku.
- Uczeń czy nie, ani chwili wolnego. Ani się połapiesz, a będziesz drugim
doradcą! Po bitwie jak nic Złowieszczy Niedźwiedź zmieni do ciebie nastawienie.
Est
nie zdradził się z tym, ale najnowsze osiągnięcie nagle nabrało ohydnego
posmaku goryczy. Oni nie mieli bladego pojęcia, że bitwa tylko zaostrzyła
nienawiść przywódcy do białego cudaka. Dokonania Zaklinacza Żywiołów były nie w
smak dzikiemu człowiekowi coraz silniej odczuwającemu jego uwierającą obecność.
Konkurent… Zagrożenie. Myśl, że Tyrd rozpocznie przeciwko niemu ofensywę
wzbudziła w nim obawy dotyczące swojej osoby, a zwłaszcza tej drugiej,
szczerzącej kły osobowości trwającej w odmętach podświadomości...
***
Kolację Est postanowił zjeść w
zaciszu gabinetu administratora. W trakcie posiłku zajął się przeglądaniem
korespondencji dostarczanej regularnie przez zwiadowców oraz posłańców pod
nieobecność doradcy. Wiele z nich dotyczyło spraw lokalnych i błahych, lecz wyszperał
wśród nich kilka wyjątkowo intrygujących informacji, jak choćby przesłanki z
południa, które pochłonęły go bez reszty. W tamtej części Estarionu doprawdy sporo
się działo.
Przeżuwając
chleb z miodem, pochylił się nad blatem biurka sięgając po kolejny raport.
Przebiegł wzrokiem po literach skreślonych szybkim, ukośnym pismem. Były to
doniesienia agenta Niedźwiedzi, Darrena Burego. Zawiadamiał on, że na włościach
upadłego szlachcica, w bliskim sąsiedztwie stolicy, formuje się kompania
najemna. Póki co była to zaledwie plotka, organizacja nie posiadała nazwy,
renomy ani funduszy, aczkolwiek pojawiające się imię założyciela, Breesa
zwanego Mgłą, mogło być zalążkiem faktu kiełkującego pośród zbyt wielu
niewiadomych. Lub też owe pogłoski rozprzestrzeniano w celach politycznych i w
rzeczywistości nie istniało realne zagrożenie ze strony luźnej grupy
zaciężnych, ale mimo wszystko jego szpiedzy zdecydowani byli bliżej im się przyjrzeć
oraz zebrać jak najwięcej dowodów przy jak najmniejszym ryzyku wykrycia. Choć zadanie
było trudne, mistrzowie wiadomego fachu funkcjonowali bez zarzutu. Znali cenę
porażki i godzili się na nią. Kto wie, być może uwielbiali to ekstremalne
uczucie balansowania na granicy życia i śmierci, ten posmak niepewności,
kuszenie losu.
Est
wepchnął sobie do ust ostatni kęs chleba i otrzepawszy ręce z okruszków, zebrał
rozłożone na blacie dokumenty. W kolejności chronologicznej ułożył z nich
zgrabny stosik, dodatkowo dociążając go mosiężnym przyciskiem stylizowanym na
niedźwiedzia w leżącej pozie. Przeciągając się wstał z krzesła i wyjrzał za
okno, gdzie odległe już błyskawice na mgnienie oka rozpraszały mrok ulewnej nocy.
Pochodnie na murach zastąpiono szklanymi latarniami, lecz te tylko kołysały się
na wietrze, skąpiąc światła w strumieniach rzęsistego deszczu. Przynajmniej nie
gasły. A już na pewno nie tak często, jak archaiczne żagwie.
Czas
mijał, a olbrzymi puchacz nie nadlatywał. Zniecierpliwiony chłopak podszedł do
stolika i podniósł kubek miętowej herbaty. Zaciągnął się smakowitym aromatem
naparu. Nieco się odprężył, gdyż z zapachem tym wiązał same pozytywne
skojarzenia. Tak pachniały pory roku w Twierdzy. To był zapach cichych,
spokojnych kolacji z mistrzem. Zapach sypialni na czwartej kondygnacji Wieży
Czarodziejów. Zapach przyjaciela, z którym spędzał każdą wolną chwilę.
Z
ukłuciem przygnębienia Est zadał sobie pytanie, co nastanie w momencie, gdy
jego plan się powiedzie. Czy ten zapach będzie przynosił rozrywające serce i
duszę wspomnienia, do których zatęskni? Czy będzie czuł bezbrzeżną nostalgię za
czymś, co już nie wróci? Przecież wspomnienia to coś, co budzi emocje i zduszone
żale za tym, co bezpowrotnie stracone. Wspomnienia są wspaniałe, lecz
niejednokrotnie wywołują ból. Są dowodem na to, że kiedyś wydarzyło się coś,
czego nie da się powtórzyć (choć on robił to co dzień w zaciszu umysłu podczas
medytacji). Można obejrzeć setkę do głębi poruszających zachodów słońca, ale
żaden z nich nie będzie oddawał tego, co zachód oglądany w wyjątkowym
towarzystwie lub pod wpływem wyjątkowych uczuć. Tylko ten jeden zostanie
zapamiętany i tylko ten jeden będzie wracał za każdym razem, gdy spełnią się konkretne
warunki, jak choćby niemożliwy do pomylenia zapach, dźwięk, bądź kolor. Co
będzie mu przypominało Cola, jeśli ich drogi się rozejdą? Prawdopodobnie
wszystko.
Czy odejdziemy razem? - zastanawiał się. Jeśli tak, to czy ruszymy na południe? Czy też
południe ruszy na nas?
Bezwiednie
pogrążył się w melancholijnych przemyśleniach spotęgowanych przez nastrojowy
szum dobiegający zza okna. Oparty plecami o regał, ze zmrużonymi oczami sączył
parujący napój, a wizualizacje miłych sercu zdarzeń płynęły jedna za drugą.
Żałował, że nie może teraz dzielić się nimi z nauczycielem. Już wyobrażał sobie
tę filozoficzną dysputę, wymianę zdań, poglądów i opinii na temat istoty
wspomnień. Tęsknił za leciwym, niewzruszonym niczym samotna góra człowiekiem.
Za ojcem. Chciał podzielić się z nim wieścią o poczynionych postępach, lecz nie
było takiej możliwości. I pomyśleć, że to już sześciodzień od wyjazdu
delegacji. Jak ten czas szybko przeminął. Czy przyjaciele mieli się dobrze? Nic
im nie zagrażało? Co właściwie robili na ziemiach arystokraty, który wystąpił
przeciw Niedźwiedziom i przegrał pomimo wsparcia paladyńskiego kontyngentu? Co
w tym czasie robił przebiegły lord Henendrik II Halavar? Czym w tym momencie zajmował
się szlachetny, tajemniczy sir Aarim...
Niemal
oblał się herbatą, kiedy wystraszony nagłym hałasem odskoczył od biblioteczki.
Do cna przemoczona sowa rozpaczliwie stukała dziobem w szybę, domagając się
natychmiastowego wpuszczenia. Rozmyślaniami przywołał wilka z lasu. W tym
przypadku puchacza. Odstawił kubek i podbiegł do okna. Otworzył je na oścież i
równie szybko zamknął tuż po tym, jak rozchlapująca deszczówkę sowa wleciała,
by usiąść na zagłówku fotela. Otrzepała się gniewnie, napuszyła ociekające
pióra, a wymowne spojrzenie, jakie posłała chłopakowi, mówiło więcej niż
niewybredne słowa.
-
To nie moja wina, że twój pan wysyła cię w podróż w taką pogodę - mruknął
przepraszająco Est do oburzonego, mrużącego okrągłe ślepia ptaszyska. - Moja?
Naprawdę? To w takim wypadku przepraszam bardzo.
Obrażony
puchacz wysunął śliską, mokrą nogę. Gdy tylko adresat odebrał przesyłkę,
doręczyciel otrzepał się ponownie, znów nastroszył pióra i począł metodycznie zbierać
z nich wodę pociągnięciami zakrzywionego dziobu.
Est
niecierpliwym ruchem rozwinął opatrzony błękitną pieczęcią list. W ustach miał
wióry na myśl o treści, a serce kołatało, boleśnie uderzając o zaciśnięty,
podchodzący do gardła żołądek. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak mocno zaciska
szczęki czytając pięknie wykaligrafowaną odpowiedź. Robiło mu się słabo z
każdym zdaniem, jego palce drżały ze zdenerwowania. Wynik ich małej rozgrywki
był… zaskakujący. Aż usiadł w fotelu, żeby się nie przewrócić. A raczej
przewrócił się nań i zajmująca całe oparcie sowa huknęła ze złością na
nieuważnego osobnika.
Plan
działał. Jego plan działał! Pojawiła się realna szansa, że na dniach razem z
Colem opuści Twierdzę. Rosła ona z każdym listem, aż teraz osiągnęła punkt
kulminacyjny. Wygrana była przesądzona, lecz jak zwykle znikąd wyłoniły się
niechciane wątpliwości szybko burzące radosny nastrój. Czy błyskotliwy paladyn
przewidział jego ruch? Domyślił się, co ma na celu ta przedłużająca się
korespondencja? Czy może to on, półsmok o niecodziennych zdolnościach, został
wmanewrowany przez Niebianina? Nie sposób określić kto z kim pogrywał, ale dla
Esta liczył się wyłącznie finalny efekt. W tej grze nie będzie zwycięzcy skoro
obaj obrali ten sam cel, do którego niekoniecznie tą samą ścieżką dążyli.
Usatysfakcjonowany
dobrymi wiadomościami nagrodził posłańca tłuściutkim szczurem znalezionym
dzisiejszego ranka, kiedy to przeszedł połowę Twierdzy w poszukiwaniu żywołapek
Travisa mogących zapewnić smaczny kąsek dla pierzastego pocztyliona.
Gdy
odrobinę udobruchany puchacz zajął się przekąską, Est przesiadł się na krzesło
przy biurku mistrza i wziął za pisanie listu, po raz pierwszy czyniąc to z
zadziwiającą swobodą. Z niewymuszoną skromnością nakreślił rozmówcy swój
dzisiejszy sukces i potwierdził własne stanowisko jako autentycznego obrońcy
ludzkości oraz tarczy mającej ochronić Estarion, jeśli tylko… I tu się zawahał,
zatrzymując zaostrzoną dutkę o włos od śnieżnobiałej kartki. W tym rzecz. Jeśli
tylko przyjdzie mu stanąć u boku tego, który dzierży miecz, a którego oręż
pozostawił na jego skórze trzy wyraźne blizny. Mimo rozpierającej go radości,
Est wciąż musiał zachowywać dystans i czujność, nie pozwalać sobie na poufałość
czy dwuznaczność. Emocje były złym doradcą, szczególnie że nader chętnie wystawiał
się na ich zwodnicze podszepty.
W
ogólnym rozrachunku całe to przedsięwzięcie nie było takie trudne, jak z
początku zakładał. Najwięcej kłopotu sprawi mu trzymanie języka za zębami aż do
rozstrzygnięcia, do którego dojdzie między murami czarnej warowni. Gdyby Col
lub Leos poznali jego zamiary, cały skrupulatnie realizowany plan ległby w
gruzach. Z mistrzem nie miałby tego problemu. Stary mnich doskonale panował nad
emocjami, perfekcyjnie kontrolował mimikę oraz mowę ciała, czego uczeń szczerze
mu zazdrościł. Ponadto Mag nie chciał wiedzieć, w jaki sposób podopieczny
zamierzał wypełnić zadanie. Oczekiwał ujrzeć rezultat taki, jaki zaplanował sobie
chłopak.
Est
osunął się na oparcie krzesła i oburącz potarł zmęczoną twarz. Jeśli wszystko
pójdzie zgodnie z planem, jutro otrzyma ostateczną, wiążącą decyzję, a wieczorne
kąciki korespondencyjne się skończą. Czy będzie mu ich brakowało? Będąc
uczciwym w stosunku do samego siebie musiał przyznać, że ta gra wciągnęła go po
koniuszki długich uszu. Polubił ten dreszczyk związany z wyczekiwaniem, silne doznanie
niepewności i gorącą satysfakcję, gdy jego starania owocowały pożądanym skutkiem.
Velren
miał rację twierdząc, że Est manipuluje ludźmi. Chłopak od początku był tego
świadom, choć nie dopuszczał do siebie tej niegodziwej myśli. Sądził, że czyni
go ona kimś gorszym, niegodnym życia w ludzkim społeczeństwie, lecz przekonał
się, że ukrywanie prawdziwej natury niszczy go od wewnątrz. Chciał być kimś,
kim nie jest. Był ugrzecznionym dzieciakiem o dziwnym wyglądzie, pragnącym
przypodobać się całemu światu ogładą, uległością i empatią. A tymczasem w
rzeczywistości był następcą tronu nieznanej nikomu krainy, pierworodnym
potomkiem smoka oraz potężnym Zaklinaczem Żywiołów.
Zostałem powołanym do legendarnych
czynów jako potęga zrodzona z wszechmocy... Jestem pierwotną siłą… - szeptał Głos, a on, bezgraniczny
głupiec, mu wtórował. Jestem kimś innym,
a zarazem sobą samym.
Owszem,
był inny i to właśnie ta odmienność nadawała mu niepowtarzalnego, wybitnego
charakteru. W tej odmienności tkwiła niezmierzona moc. Do niej ciągnęli jemu
podobni i to ona ciągnęła go ku nim.
Potoczył
niewidzącym wzrokiem po zapisanej kartce papieru. Dźwignął się z siedziska i
zwinąwszy pismo w rulon, szczelnie zapakował go w cylinder przy sowiej nóżce.
Nie ośmielił się stosować osuszającego piasku mistrza, toteż zawsze czekał
cierpliwie, aż atrament wyschnie. Miał nadzieję, że deszcz nie dostanie się do
wnętrza pojemnika, ale skoro do niego wiadomość dotarła w stanie nienaruszonym,
uznał że w drugą stronę będzie tak samo.
Dostrzegając
łatwy do odgadnięcia gest białoskórego stworzenia, nasycona sowa w proteście
pokręciła głową wciśniętą w tułów, lecz kiedy Est odemknął okno, ptak rozłożył
lekko wilgotne skrzydła i z łopotem pomknął w szarugę. W ostateczności zawsze
zwyciężało poczucie obowiązku. Dobrze wiedzieć, że nawet ptaki pocztowe
wykształciły w sobie coś na podobieństwo sumienności. I mocno
zindywidualizowanego usposobienia, bowiem Est nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
jego pierzasty przyjaciel śmiertelnie się na niego obraził. No cóż, na to nic
już poradzi. Mógł natomiast poradzić coś na zmęczenie dające mu się we znaki.
***
To był naprawdę udany dzień –
męczący, acz obfitujący w dwa spektakularne zwycięstwa: okiełznanie opornego elementu
oraz sukces na drodze pertraktacji. Dreszcz podniecenia łaskotał go od
wewnątrz, gdy przemykał przez dziedziniec z Głównego Budynku do Wieży
Czarodziejów. Pokonał strome schody wbiegając po trzy stopnie na raz,
przemaszerował przez korytarz czwartej kondygnacji i wszedł do sypialni
znajdującej się na samym jego końcu. Domknął drzwi najciszej jak to możliwe i
przeczesał dłonią pozlepiane włosy. Ulewa zacinała z ponurą zawziętością,
bezlitośnie siekąc wszystko i wszystkich. Dziedziniec Twierdzy przeobraził się w
rozlewisko.
Est
bezceremonialnie zerwał z siebie mokry bezrękawnik, zzuł buty i w podskokach
pozbył się wilgotnych spodni oraz bielizny zostawiając je tam, gdzie rzucił.
Opłukał pokryte resztkami brudu policzki i ramiona, wytarł się ręcznikiem, a
następnie skierował prosto do łóżka nie myśląc już o niczym innym, jak o chwili
wytchnienia dla zmęczonego ciała. Wślizgnął się pod koc i osłaniając twarz
przed stłumionym światłem lampek zwinął się w ciasny kłębek, lecz sen nie
nadchodził. Był zbyt podekscytowany by zasnąć. A może to wycieńczenie nie
dawało mu odetchnąć?
Niechętnie
wygramolił się z pościeli i uchylił drzwi balkonowe, zapraszając do środka
zimne krople niesione rześkim, chłodnym wiatrem. Przez parę oddechów z rozkoszą
chłonął zapach wilgotnej ziemi. Odgłosy deszczu rozbijającego się o szyby,
parapety oraz posadzkę balkonu działały na niego kojąco. Wydawało mu się, że
słyszy jeszcze pogłos minionej burzy, ale mogło być to urojeniem domagającego
się odpoczynku umysłu.
Wrócił
do łóżka i rozciągnął każdą partię ciała, uwalniając się od całodniowego
napięcia nagromadzonego w mięśniach. Czyste powietrze, rytmiczne stukanie i
półmrok otuliły go, a miękka ciemność zaatakowała znienacka, zanurzając w
błogim śnie... Do czasu, aż powracające wraz z wichurą błyskawice oraz
towarzyszące im głuche dudnienie nie przerwały jego spoczynku.
Otępiały
Est mrugnął kilka razy, by odgonić sen z powiek. Na zewnątrz wciąż zalegała noc.
Nadeszła kolejna burza, a łuna zapalonych lampek tańczyła na suficie z
rozchybotanymi cieniami belek stropowych. Ktoś zatrzasnął drzwi balkonowe. Est
z niepokojem uniósł się na łokciu, rozejrzał uważnie i dopiero obracając się dojrzał
człowieka stojącego przy toaletce. Serce na moment przestało bić, gdy rozpoznał
w nim wycierającego włosy Cola.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz