Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Kiedy sen nie nadchodzi, zjawia się On...
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Colonell odwiedził wszystkie znane
mu kryjówki Estiego, lecz nigdzie nie mógł go znaleźć. Jak gdyby żywa legenda
nagle rozpłynęła się w powietrzu. Nikt nie wiedział, dokąd elf się udał.
Zapytani wzruszali ramionami, czasem tylko racząc pytającego ploteczkami,
których ten nie chciał słuchać. A powinien.
W
końcu po długich i żmudnych poszukiwaniach odnalazł go w sypialni na czwartej
kondygnacji Wieży Czarodziejów, zagrzebanego w pościeli, zwiniętego w ciasną
kulkę z twarzą ukrytą za zasłoną brudnych dłoni. Col wciąż nie rozumiał raptownych,
pozornie bezpodstawnych zmian w zachowaniu partnera, choć podejrzewał, że miały
one związek z tym, co działo się w jego głowie przez ostatnie samotnie spędzone
dni. Zresztą chłopak informował, że dzieje się z nim coś złego. A on popełnił
ten błąd, że nie podjął tematu, gdy warunki temu sprzyjały.
Przodownik
nie był naocznym świadkiem poczynań Esta poza murami Twierdzy, ale ludzie prędko
przekazali mu najświeższe wieści, cholera wie jak upiększone. Do tej pory biały
elf był dla najemnych bohaterem bitwy z paladynami, lecz po dzisiejszym
spektakularnym poranku poczęli tytułować go cudotwórcą, a nawet wcieleniem
Wszechmocnych. Co zatem się stało, że zamiast pławić się w powszechnym uznaniu,
schował się w zaciszu sypialni?
-
Esti, co się dzieje? - Col pochylił się nad zawiniętym w kołdrę półsmokiem.
Przeciągająca się cisza zaczynała go niepokoić. - Jeśli mi nie powiesz, nie
będę wiedział jak ci pomóc.
Coraz
bardziej przejęty sięgnął ręką w głąb ciasnego gniazda i wymacał ciepłą szyję. Pod
palcami czuł mocny puls. Cóż, przynajmniej dzieciak się nie udusił. Aczkolwiek niebawem
może się to zmienić, jeśli zamierza tak przesiedzieć resztę popołudnia.
-
Esti, potrzebujesz pomocy? - zagadnął ponownie, ale jak poprzednio, tak i teraz
nie doczekał się odpowiedzi. - W porządku, idę po Oswyna.
Sztuczka
podziałała. Kłębowisko białej pierzyny poruszyło się i z wnętrza wychynęła najżałośniejsza
z istot, jakie dane mu było w życiu ujrzeć. A niemało się ich naoglądał w
rynsztokach Adeili.
Serce
mu się krajało na widok umorusanej, wykrzywionej rozpaczą młodziutkiej twarzy o
zapuchniętych powiekach. Mężczyzna poczuł ogromny przypływ współczucia i mimo
że nie znał przyczyny tego stanu, to instynktownie wyczuwał, że jego oblubieniec
przeżywa właśnie największy koszmar swojego życia. Esti budził skojarzenie
poturbowanego szczeniaka o smętnie opuszczonych uszach, któremu nikt nie
szczędził razów. Szczeniaka, którym powinien był lepiej się opiekować.
Col
nie potrafił odwrócić wzroku od tak dojmującej manifestacji smutku. Esti
wyglądał na wymiętego, zniszczonego od środka przez moce, jakich człowiek nawet
nie umiał sobie wyobrazić. Naraz zapragnął go objąć, pocieszyć, zapewnić, że od
tej pory, co by się nie wydarzyło, on nie pozwoli mu cierpieć. Nie zrobił tego
jednak. Wiedziony przeczuciem powstrzymał się w ostatniej chwili.
Est
rozpaczliwie wyciągnął ku niemu ręce niczym mały chłopiec poszukujący
bezpieczeństwa wśród wszechogarniających ciemności. Col bez namysłu zbliżył się
do niego, przygarnął i zamknął w uścisku. Nie wypuszczając go z ramion położył
się na łóżku, delikatnie przyciągając do siebie drżące ciało.
Dzieciak
przylgnął do niego z siłą zrodzoną z przygnębienia. Był przerażony.
Roztrzęsiony. Nie uspokajało go nawet sprawdzone głaskanie i kojący głos najdroższego
przyjaciela. Jakby przebywał w innym świecie, nie mogąc się z niego wydostać.
Drżenie nie ustawało, a bezradny najemnik nie pojmował, co się z nim stało. Nic
nie pomagało, zaś kiełkująca bezsilność nasilała się z każdą minutą spędzoną w
milczeniu. Esti nie odpowie na żadne z jego pytań, to pewne. Pozostało mu zatem
trwać przy nim i dodawać otuchy samą obecnością z nadzieją, że w ten sposób
osiągnie więcej niż bezowocnymi próbami nawiązania kontaktu.
Nie
zaprzestając głaskania dygoczących nagich pleców zachodził w głowę, co też zdarzyło
się naprawdę, że wręcz doprowadziło go
do całkowitego rozstrojenia nerwowego. Esti potrafił zachować zimną krew w
obliczu trudów i zagrożeń, czego dowiódł podczas zlecenia czy w trakcie
otwartej walki z zaciężnymi. I jego umysł wychodził z tego niemal bez szwanku. Teraz
Col miał wrażenie, że trzyma w ramionach kogoś zupełnie obcego. Skonsternowany
zrozumiał, że tak było w istocie - jakby rozszczepienie osobowości chłopaka
wzmogło się pod wpływem niewiadomych czynników, a jedna strona stłamsiła drugą
na tyle, by nią zawładnąć. To była potworna wizja, praktycznie niemożliwa do
spełnienia. A przynajmniej on tak uważał.
Zwiadowca
zajrzał w twarz zgnębionego kochanka i spotkał się ze świdrującymi go na wskroś
ślepiami. Przełknął ślinę zastygły w bezruchu. Nie poznawał dzieciaka i
pierwszym, co na myśl mu przyszło, było wspomnienie tragicznej nocy, której nie
chciał już nigdy powtarzać.
-
Ty się mnie boisz - wychrypiał Est. - Dostrzegam to w twoich oczach. Zwietrzyłem
twój strach, Col.
-
Nie - zaprzeczył bez wahania mężczyzna. - Boję się, że znów cię stracę, że
odejdziesz ode mnie bezpowrotnie. Że dokądkolwiek się udasz, choćby pod bramy
Pozaświata, nie zabierzesz mnie ze sobą.
Prawda.
Col nie lękał się legendarnego Zaklinacza Żywiołów, białego elfa ani nawet
półsmoka. Colonell Niedźwiedziogrzywy bał się tego, co znów może się wydarzyć.
Paraliżował go strach przed samotnością, lecz dla dobra ich obu nie zdradził się
z tym. Kimkolwiek był teraz Esti, gwałtownie reagował na przejawy intensywnych
emocji.
Ogromne
jasnozielone oczy uczepiły się wytatuowanego oblicza wdzierając głęboko w
środek duszy człowieka, wypatrując znamion kłamstwa czy nieszczerości. Nie
znalazłszy ich, wycofały się i zwęziły. Wróciły do normalności.
-
Col, dzieje się ze mną coś złego. Coś, czego nie kontroluję. To jest jak
rękawiczka, jak kartka papieru nakładająca się na drugą, ukrywająca całą prawdę
przed światem rzeczywistym, a nawet moim własnym! - Est szeptał jak w malignie,
podnosząc się z posłania i podpierając na wyciągniętych rękach. Jego spojrzenie
jaśniało hipnotyzująco. - A ty jesteś jedynym, co trzyma mnie w ryzach, we
względnej całości. Jestem potworem, Col. To, co we mnie siedzi… To prawdziwy
ja, jedyny ja, jaki kiedykolwiek istniał. Reszta to przykrywka dla największej
bestii, jaką Estarion nosił.
Colonell
zaryzykował i dotknął odmienionej przez nieokreślony grymas twarzy. Poczuł
ciepło na sercu, gdy maźnięty ziemią miękki policzek przytulił się do wnętrza
jego dłoni i łasił jak zabiedzony kociak.
-
Esti, posłuchaj sam siebie – mruknął. - To wszystko jest bez sensu, słyszysz?
Estalavanes, jakiego znam, to wielkoduszny, szczery chłopak. Nieco skryty i lękliwy,
niemniej wspaniały.
Z
gardła Esta dobiegł syk zniecierpliwienia.
-
Nic nie rozumiesz, jak rany… Nie pojmujecie, jakie stwarzam zagrożenie. Ani kim
jestem. Czym jestem.
-
Więc pomóż mi zrozumieć - poprosił Col, zsuwając rękę na delikatną białą szyję.
Opuszki smagłych palców natrafiły na wybrzuszoną bliznę między obojczykami. -
Chcę ci pomóc, Esti. Kocham cię, dlatego proszę, nie zamykaj się na mnie.
Dotąd
nie widział chłopaka w tak głębokiej depresji. Jedno źle dobrane słowo i Esti
gotów był zamknąć się w sobie. Zupełnie jakby cofnęli się do stanu sprzed roku.
Przodownik wolną dłonią musnął jego bok. Nie musiał patrzeć, by rozpoznać dwa
cięcia nad lewym biodrem. Wyczuwał je, wyraźnie odznaczały się na aksamitnej
białej skórze. Dlaczego te trzy rany nie zagoiły się? Przypuszczał, że broń
paladyna była zaklęta, ale żeby…
Est
nie pozwolił mu dokończyć myśli, przewidując jakim torem pobiegnie.
Nienaturalnie gorące białe palce zacisnął na wędrującej dłoni ludzkiego
kochanka i przysunął sobie do ust. Zmrużonych oczu nie odrywał od zaskoczonego
Cola, jego lekko rozchylonych warg ze świstem wciągających haust powietrza.
Col
z konsternacją śledził rozmyślnie powolne ruchy Estiego. Wąski, krwiście
czerwony język prześlizgnął się wokół jego szorstkich rozprostowanych palców. W
gardle mu zaschło i przełknął głośno, dwojąc wysiłki na spowolnienie bijącego
szaleńczo serca. Wejrzenie skośnych jak u skaleona ślepi zawierało tak
intensywnie erotyczną, dominującą nutę,
że po prostu uległ jego zniewalającemu wpływowi. Subtelna przemiana w
zachowaniu chłopaka okazała się znacznie poważniejsza, niż mu się z początku
wydawało. Est zmysłowo otarł się nagą piersią o jego bluzę jakby mościł się na
muskularnym torsie, by zaraz podeprzeć się łokciami po obu stronach krótkouchej
głowy. Oszołomiony tą niespotykaną metamorfozą mężczyzna nie odważył się
poruszyć. W oczach pozornie opanowanego białego elfa czaił się błysk na miarę
śmiertelnie groźnego drapieżnika.
Leżącego
na plecach Colonella mrowiła skóra, a włoski stawały dęba, gdy nabierająca śmiałości
dłoń podążała ścieżką płowiejących zawijasów na jego policzku. Smakujące glebą
palce od niechcenia zatrzymały się na spierzchniętych wargach, a następnie przesunęły
leniwie wzdłuż linii szczęki podkreślonej ciemną szczeciną.
Col
nie wiedział czego spodziewać się po tak odmienionym partnerze, toteż
zachowując środki ostrożności czekał cierpliwie i obserwował pieszczoty wślizgujące
się pod materiał wierzchniego odzienia. Coraz silniej pożądał tego
nieobliczalnego chłopaka, a kiedy wreszcie mógł się nim nacieszyć po koszmarnym
tygodniu rozłąki, uwodzicielski blask jaskrawych tęczówek niby niewypowiedziany
rozkaz nakazał mu trzymać ręce przy sobie.
Młody
człowiek rozumiał potrzebę, której Esti nie potrafił nazwać, a która
przemawiała przez niego pierwotnymi instynktami. Dzieciak przejął inicjatywę,
swoimi niezdarnymi działaniami dawał jasny sygnał czego pragnie. I w tym
momencie Col zapragnął go jeszcze mocniej, gdyż doświadczał dokładnie tego
samego. Tak samo rozumował i tak właśnie funkcjonował. Bliskość fizyczna była
dla nich punktem zaczepienia w rzeczywistości, pomagała odróżnić, który ze
światów jest realny, a który fikcją stworzoną przez zwichrowaną psychikę. Akt
miłosny był najbliższą, najintymniejszą formą porozumiewania się. Pozwalał
rozładować nawarstwione emocje przy jednoczesnym obustronnym czerpaniu
przyjemności i zacieśnianiu więzi. W ten sposób Esti uwolni się także od nadmiaru
energii tajemnej…
Colonell
nie zamierzał dłużej się powstrzymywać. Dziki kocur co prawda zaprezentował
pokaźne kły i pazury, ale nie powinien zapominać, że to wilk jest zawsze górą.
Mężczyzna
podniósł się, jak gdyby leżący na nim półsmok nic nie ważył, i zwinnie
manewrując obrócił się w miejscu, by delikatnie położyć go na plecach. Est nie
protestował. Siadając okrakiem na linii szczupłych bioder Col wyprostował plecy
i szarpnięciem zdarł z grzbietu ciemnozieloną bluzę. Zmiął ją w rękach, ostentacyjnie
napinając mięśnie ramion, po czym niedbale rzucił za siebie.
Bez
słowa wpatrywali się w siebie, doszukując śladów budzących się do życia emocji,
dając się ponieść fali narastającego napięcia.
Śniady
mężczyzna pochylił się i przymykając powieki przytknął czoło do rozpalonego
czoła partnera. W punkcie styku wyczuwał drobne drgania. Nie przypominały one
znajomych dreszczy, były czymś nowym, wywołującym w nim lęk i ten specyficzny
rodzaj ekscytacji, jaki zwykł czuć w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Smak
ryzyka uniósł lewy kącik ust w górę. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć czy to
sprawka Estiego, jego nowo odkryta umiejętność, czy też kumulacja uczuć, jakim
nie dawali ujścia przez te kilka dni. Pojawiło się zbyt wiele niewiadomych, a
na rozwikłanie ich wszystkich mieli niewiele czasu.
Z
zadumy wyrwał go nieśmiały dotyk na ustach - dotyk piórka, jak zwykli nazywać
tę ulotną pieszczotę, muśnięcie zaledwie. Zachęcony gestem zrewanżował się
pocałunkami głębszymi, pełnymi stłumionego pożądania. Chłopak chętnie je
przyjmował i oddawał z nie mniejszą żarliwością. Białe dłonie zachłannie badały
szerokie plecy mężczyzny, co rusz trafiając na linię krótkich włosów na karku,
aż zsunęły się ku dłuższym pasemkom. Est starannie kontrolował swe zapędy, nie
chcąc wyrządzić partnerowi krzywdy.
Col
był świadom że prędzej czy później skończy z kolejną raną na przedramieniu,
lecz zbyt zajęty kąsaniem długich płatków uszu nie przejmował się tym zanadto.
Chłonął całym sobą rozkosznie stłumione odgłosy wydobywające się z gardła dzieciaka,
a świadomość, że doprowadza go do granic wytrzymałości samymi pieszczotami,
niesamowicie go podniecała. Uwielbiał czuć to drobne, wijące się ciało pod
swoim, delikatne muśnięcia na karku, plecach i biodrach, kiedy plątali się w
miłosnym uścisku, splatali i stawali jednością o dwóch współgrających sercach.
Pozbył
się spodni Estiego oraz własnych w tempie znacznie szybszym niż wskazywała na
to metoda wiązania. Kopnięciem zepchnął je na brzeg łóżka, gdzie spoczęły w
towarzystwie bluzy. Mocniej objął upragnione ciało o niebywale białej skórze,
skubnął zębami miejsce tuż pod uchem i pomrukiem satysfakcji skomentował
owijające mu się wokół bioder łydki. Nie mogąc się powstrzymać potarł gładkie uda
i zsunął się niżej, na dociśnięte do pościeli pośladki, cudownie krągłe, wprost
stworzone dla jego dłoni.
Rozochocony
półsmok przywarł do człowieka. Ocierając się podbrzuszem o jego naprężonego
członka, przycisnął nos do zagłębienia śniadej szyi. Zamierzał ugryźć kusząco
odsłoniętą skórę w odpowiedzi na niespodziewany bodziec w dolnych partiach ciała,
ale zdołał się pohamować. Przez przypadek mógłby przegryźć aortę. Musiał
zachować więcej rozsądku, przynajmniej w chwilach, gdy był tak blisko
krytycznych punktów, lecz mimo narzuconej przez siebie dyscypliny i tak nie mógł
złapać tchu. Nie nadążał za zręcznymi palcami mężczyzny eksplorującymi
najmniejszy nawet skrawek jego płonącego pożądaniem ciała. Słyszał swój
zniekształcony żądzą głos, urywany oddech, tchnienie Cola równie szybkie co
łomot serca w klatce piersiowej... Zmysły miał wyostrzone, przez co
doprowadzały go do ekstatycznej pasji i potęgowały obsesję na punkcie niskich
dźwięków wydawanych przez ludzkiego kochanka. Palił go ogień nie do ugaszenia w
miejscach dotykanych przez wprawne dłonie. Wariował, wdychając oszałamiający
zapach ich namiętności. Prężył się niczym kocur i prosił całym sobą, dopominając
się pieszczot. Słodka udręka pulsowała w jego lędźwiach wieszcząc rychły
wybuch. Myślał już tylko o tym, by skończyła się ona jak najprędzej...
Colonell
nauczył się identyfikować sygnały wysyłane przez młodziutkie ciało; kiedy i w
jaki sposób zareagować, aby osiągnąć najlepszy efekt dla nich obu. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że Esti znajduje się już na skraju i długo nie wytrzyma.
Choć chciał odwlec moment spełnienia, gotów dostosować się do niego, postąpił
zbyt impulsywnie. Schwycił białego penisa, a stanowcze, płynne ruchy dopełniły
dzieła, uwalniając chłopaka od całego nagromadzonego napięcia, które gorącym
tryskiem poznaczyło płaską, wznoszącą się spazmatycznie pierś.
Ale
to jeszcze nie koniec.
Wykorzystując
swą wilgoć Col wszedł w niego bez uprzedniego przygotowania. Zrobił to powoli, w
skupieniu śledząc reakcje partnera, którego westchnienia przeszły teraz w
stłumiony pomruk bólu.
Est
przygryzł kłami wnętrze dolnej wargi. Cieniutka strużka krwi zmieszanej ze
śliną wyciekła kącikiem zaciśniętych ust. Zasłaniając przedramieniem oczy zwrócił
głowę w bok, a gdy Col próbował go pocałować - uciekł przed nim. Zabrakło mu
jednak sił, by sprzeciwiać się swemu ciału, na powrót odnajdującemu się w
euforycznej plątaninie.
Zachowanie
z nagła wycofującego się dzieciaka zmartwiło wtulonego w niego mężczyznę. Col
już zamierzał przerwać, kiedy jego uszu dobiegło znacząco przeciągłe
westchnienie, a chętne, rozpłomienione ciało podchwyciło i utrzymało wspólny
rytm, zakleszczając go w miłosnym uścisku. Tym razem to na jego pośladkach zacisnęły
się palce. Uniósł się na tyle, by dojrzeć ukradkowe zerknięcie, które porwało
go całkowicie, należało bowiem do Estiego, jakiego znał i którego pokochał do
szaleństwa.
Wolną
dłonią dotknął białego policzka i skierował zawstydzoną twarz ku sobie. Wpił
się w rozchylone oddechem, pokaleczone usta, językiem posmakował ostrych kłów i
chociaż nie zaliczał się do osób szczególnie wokalnych w łóżku, nie potrafił
stłumić dziwnego, niskiego odgłosu zaskoczenia, jaki z siebie wydał. Bo
zupełnie nie spodziewał się tego, co nastąpiło potem.
Rozbłysk
oślepiającej bieli pozbawił go tchu. Całym sobą przyswajał magię zamkniętą w zniewalającym
pocałunku; odczuwał wibrację tuż pod skórą, ładunek energii płynącej na
zewnątrz oraz od wewnątrz, zimny i gorący zarazem. Ekstaza pospołu z odurzającą
mocą zapanowała nad nim, omamiła i skutecznie unieruchomiła. Szczytował,
podobnie jak Esti pod nim. Z ustami w potrzasku warg o słodkiej, metalicznej nucie
słuchał krwi wściekle szumiącej w uszach.
I
naraz wszystko się skończyło. To fantastyczne doznanie absolutnie zniewoliło
Cola, aż zapragnął natychmiast je powtórzyć! Cokolwiek zrobił Esti, było to cudowne,
niespotykane, wręcz szalone! Po raz pierwszy orgazm nie był wyłącznie
przelotnym wrażeniem, nabrał duchowego, nierozerwalnie wiążącego wymiaru!
Oczarowany
mężczyzna nie przestawał całować oblubieńca, a jeśli już przerywał, to tylko po
to, by mogli złapać dech po wspólnej chwili dzikiego zapomnienia. Uśmiech nie
schodził z jego twarzy. Szczęśliwy, widział odbicie własnych szczerych uczuć w rozszerzonych
dogasającą namiętnością źrenicach chłopaka.
-
Esti, to było cudowne… - Rozkosznie zmęczony Colonell zsunął się z niego i
podparty na łokciu odgarnął z białej skroni pasemka czarnych włosów. -
Doszedłeś dwukrotnie, aż posklejały mi się włoski na brzuchu. I przekazałeś mi
swoją esencję. Mam zawroty głowy, jestem do cna wyczerpany, a w uszach mi szumi
nie gorzej niż po wypiciu dzbanka wzmocnionego wina.
Zachwyt
błyszczący w ciemnozielonych oczach Cola oraz miłość rozbrzmiewająca w każdym
jego słowie były dla Esta przyjemnością równą fizycznym pieszczotom. Wszelkie
obawy uleciały z jego strapionego umysłu, przypalone ogniem miłości i
przepędzone bliskością ukochanego, a ich pozostałości rozmyły się na wietrze
niosącym rześki zapach nadciągających zmian.
Zaspokojony
Est przeturlał się na brzuch i mrużąc oczy cieszył zalegającą między nimi ciszą.
Umysł miał czysty i klarowny, jak przed wejściem w kontemplację. Zębami męczył
wnętrze nadgryzionej wargi, aż oderwał kawałek luźnej tkanki. Zlizując krew zastanawiał
się, jak ma odpowiedzieć na wyznanie Cola. Zaczynał się niepokoić, lecz rzut
okiem na błogo uśmiechniętą brodatą twarz wystarczył, by przywrócić mu niezbędny
do funkcjonowania spokój. Przy Colonellu był spokojny. Był sobą.
-
Nie miałem pojęcia, że można szczytować dwa razy podczas jednego… podczas… - Bezgranicznie
zażenowany Est skrył policzki w wilgotnej pościeli, tak że kolejne zdanie stłumiła
grubość materiału. - Jak rany…
-
Zaskoczę cię, Esti: można szczytować nawet więcej niż dwa razy pod rząd. Puść w
końcu te uszy! - Rozbawiony Colonell z czułością odtrącił białe dłonie i
zmierzwił czarną czuprynę. - Gdy nabierzesz wprawy i przestaniesz się wstydzić,
to popracujemy nad tym. Z twoją znajomością własnego ciała powinno pójść
gładko.
-
Gładko?! Col, spenetrowałeś mnie bez poślizgu! - Wyrzut w głosie chłopaka
zabrzmiał całkiem wyraźnie. Tak wyraźnie, jak dostrzegalny był on w oku
zerkającym znad wymiętej kołdry. - To bolało.
-
A zaraz potem odpłynąłeś, dzieciaku. I przed zresztą też. - Łowca także się obrócił,
wiernie naśladując pozycję przyjaciela. - Teraz obaj przykleimy się do łóżka
dowodem twojego…
-
Idź wyłysiej z tym swoim bezwstydnym poczuciem humoru! - wysyczał Est przy jego
krótkim uchu. - Tylko poczekaj aż twoje dowody wypłyną na światło dzienne!
Serdeczny
wybuch śmiechu frywolnego mężczyzny był tak zaraźliwy, że Est musiał ukryć
twarz, by nie widać było rozbawienia wyginającego niechętne temu kąciki białych
ust.
-
Uwielbiam cię, dzieciaku. - Col ostatni raz pogładził mokre od potu plecy Esta
i dźwigając się z posłania, pocałował go w kark. - Zaraz pozbędę się
obciążających mnie dowodów. W tym czasie opowiedz mi, co z tą twoją energią tajemną.
Ewidentnie sprzedałeś mi jej część.
Est
nie namyślał się długo. Podniósł głowę i wsunął pod brodę splecione ręce. Wciąż
drżały.
-
Zauważyłem – zaczął pomału - że w trakcie naszego pierwszego razu coś we mnie
przeszło na ciebie. Przeskoczyło. Metamagiczna iskra, energetyczny zapalnik.
Mistrz powiedział, że użytkownicy magii potrafią przekazywać ją za pomocą
dotyku. I on właśnie tak pobiera nadmiar mocy, w pewnym sensie wbrew mojej
woli, a przecież nie stawiam oporu. Trzyma moją dłoń i wyciąga ze mnie esencję.
-
I postanowiłeś to sprawdzić? - Col bez ociągania się wstał z łóżka, wzrokiem
poszukując suchych ręczników. Tym razem nie zostawiono ich na toaletce, tylko
na brzegu stołu. - Potwierdzić teorię w praktyce?
-
Tak. Choć nie jestem czaromiotem i nie tkam zaklęć, to przez przypadek odkryłem
sposób, by pozbywać się jej na podobieństwo użytkowników magii. Wyszło na to,
że mój talent ma wiele wspólnego z moimi emocjami. A raczej z tobą - uściślił
Est.
-
A więc kochając się ze mną, jesteś w stanie uwolnić się od nadwyżki esencji? I
nie potrzebujesz do tego Zrzędy? - upewniał się Colonell. Przeglądając się w
zwierciadle, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Zabrał ze sobą miskę
wypełnioną wodą oraz ręczniki z blatu i wrócił do łóżka. - Jak się wtedy
czujesz?
-
To, czego doświadczyłeś przed chwilą, pomnóż kilkakrotnie i będziesz wiedział co
czuję kontrolując żywioły.
-
Och. - Odgłos zdumienia skłonił Esta do obejrzenia się w tył. Miska wylądowała
wśród rozkopanej pościeli tuż obok niego. Krępująco nieodziany człowiek również.
- To by tłumaczyło dlaczego miewasz taki wyraz twarzy, że jak stoisz, tak mam
ochotę cię zerżnąć.
Słysząc
rażąco ordynarny język Est zapragnął zetrzeć ten krzywy uśmieszek z ust Cola,
lecz za późno się zorientował, że nie powinien się ruszać. Zabolało.
Ubawiony
człowiek zniknął z widoku i zaraz pojawił się z mokrym ręcznikiem. Wciąż
okrutnie chichocząc zajął się oporządzaniem leżącego. Czekający aż ciało się
zregeneruje Est zdał się na opiekuńczość przyjaciela.
-
Idź wyłysiej, durniu… - wywarczał bez przekonania, znów wciskając twarz w prześcieradło.
Pachniało miłością. I skórą rozkochanego mężczyzny. Aż zrobiło mu się żal, że
będzie musiał oddać je do prania. Czy służące rozpoznają ten zapach? Jak rany,
z pewnością...
Na
czas konieczny do wykonania zabiegu oczyszczającego obaj milczeli, pogrążeni w rozważaniach,
przeżywający na nowo to, co minęło bezpowrotnie. Est skoncentrował się na
przegryzionej, nieznośnie szczypiącej wardze. Dopóki rana się nie zagoi, będzie
go drażnić swoją obecnością.
Złapał
poduszkę i wsunął ją sobie pod szyję, by móc swobodnie rozmawiać. Musiał
wreszcie zdobyć się na odwagę i przedstawić Colowi plan, inaczej nie mógłby
spać spokojnie. W tym celu odczekał, aż ten skończy, odłoży przybory i położy
się obok. Wówczas obrócił się ku niemu, gotów ujawnić skrywane w sercu sekrety,
kiedy słowa zamarły na jego wargach, a zachwycone bajeczną sceną oczy otworzyły
się szeroko.
Promienie
zachodzącego słońca kładły się miękką, ciepłą smugą na smagłej cerze Cola, barwiąc
ją pomarańczem i wyzwalając w Eście przedziwną tęsknotę utrwalającą
wspomnienie, które zostanie z nim już po kres życia. Wspomnienie, które powróci
za każdym razem, gdy ujrzy słońce o tak nasyconej barwie. Wtenczas przypomni
sobie wspaniały uśmiech rozjaśniający przystojną ludzką twarz, figlarne oczy w
ciemnych oprawach długich rzęs, tatuaż znikający pod gęstniejącą brodą. Miłość
potwornie bolała, niemal wyciskała łzy spod powiek. Słodycz obcowania z nim,
świadomość bycia kochanym przez tak dobrą osobę była wystarczającą nagrodą za
trud włożony w utrzymanie relacji. Poza tym, Est odnalazł w ich zbliżeniach coś
więcej niż dyskomfort i ból. Zaczynało mu się to podobać na tyle, by samemu je
inicjować. Odnajdywał w tym siebie. Prawdziwego siebie, pozbawionego drugiej
osobowości, pozbawionego wad i niedoskonałości. W oczach oblubieńca nie dojrzał
potwora, lecz białego elfa o niejasnym pochodzeniu. Był zwyczajny. Tak bardzo
zwyczajny, jak otaczający go ludzie.
Powoli
wypuścił powietrze z płuc. Musi wyznać prawdę, teraz był ku temu
najodpowiedniejszy moment. A zbędna opieszałość mogła zniweczyć jego śmiały
plan.
-
Col, ja... - wydukał cichym, drżącym od emocji głosem. - Podjąłem już decyzję i
lada dzień stąd odejdę. Daleko stąd. Mistrz sam mi to zaproponował, a ja… Nie
wytrzymam dłużej w tym miejscu. Nie mogę… Sam wiesz. Nie, chyba nie wiesz, ale…
Chodź ze mną, proszę. Muszę opuścić Twierdzę. Im szybciej, tym lepiej. Dla nas
wszystkich.
Leżący
na boku Colonell podparł ręką głowę, a łobuzerski uśmiech natychmiast zawitał
na jego obliczu. Ten człowiek często się uśmiechał i była to jedna z wielu cech
czyniąca go niezwykle atrakcyjnym.
-
Wydaje mi się, że masz świetny plan, skoro tak wiele ryzykujesz. - Col nie
zamierzał wyjawiać Estiemu prawdy dotyczącej rozmów, jakie odbył z Magiem.
Stary Zrzęda kazał mu zaufać przyjacielowi i proszę bardzo, nie pomylił się i
tym razem. Chłopak naprawdę coś wykocił przez miniony sześciodzień. A on
pociągnął temat udając, że o niczym nie ma pojęcia. - Wziąłeś pod uwagę, że
jeśli odejdziemy, zostaniemy okrzyknięci dezerterami i stary wyśle za nami list
gończy na zawrotną sumę? Nigdy już nie zaznamy spokoju.
Est
ułożył się wygodniej na brzuchu i skubał skórkę rękawiczki, byle nie patrzeć na
błyskotliwego przyjaciela.
-
Tak, wziąłem pod uwagę i ten czynnik – przyznał. – A także kontakt z mistrzem.
I twojego ojca. Jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli, to za dwa dni będziemy
w drodze. O ile zechcesz mi towarzyszyć...
Col
przygładził rozczochrane włosy elfa i owinął sobie kilka pasemek wokół palca.
Przyjrzał im się w czerwieniejącym blasku zachodu wpadającym przez okna oraz
uchylone drzwi balkonowe.
-
Interesujące co też zrodziło się w tej twojej ślicznej główce pod moją
nieobecność – ciągnął niezmienionym, wesołym tonem. - Doprawdy, nie mogę cię z
oka spuścić, bo wpadasz na arcygenialne pomysły. Przeorałeś ziemię jak dzika
świnia i zaplanowałeś romantyczną ucieczkę na drugi kraniec świata. Jak nic
zasługujesz na miano Juliana, mój ty Romanie.
Est
zaśmiał się, słysząc żart nawiązujący do miłych im obu wspomnień. Przez sekundę
odnosił wrażenie, że jest jak dawniej, kiedy uczucia nie odgrywały tak wielkiej
roli, a życie było przez to mniej skomplikowane. I przekonanie to byłoby
trwało, gdyby nie dalsze, mrożące do szpiku kości słowa Colonella, którego
humor zgasł jak zduszony płomień świecy.
-
Dokąd zatem się wybieramy? Mam nadzieję, że z dala od Adeili. Naprawdę nie
chciałbym mieć do czynienia z paladynami, co może być trudne, bo rozstawili
mnóstwo przyczółków w całym Estarionie.
Nieopisana
rozpacz ogarnęła półsmoka, który odruchowo złapał się za skronie w obawie, że
przypadkiem zdradzi się z myślami. I jak miał mu teraz powiedzieć, że
gdziekolwiek nie pójdą, towarzyszyć im będzie rycerz-dowódca z Adeili we
własnej osobie?! A raczej pójdą wszędzie tam, gdzie on im wskaże… Przecież Col i
tak się dowie! Wcale nie chciał uświadamiać go właśnie teraz, nie po tym, co
wspólnie przeżyli, ale później… później będzie za późno.
Przewrotne
szczęście Esta odezwało się w jakże dogodnych okolicznościach i objawiło pod
postacią sięgającego czwartego piętra hałasu dobiegającego z dziedzińca.
Wartownicy okrzykami przekazywali sobie polecenia na chwilę przed tym, nim o
wydeptaną ziemię Twierdzy uderzyły liczne kopyta.
Col
i Est wymienili spojrzenia. Było jasne, że człowiek nie słyszał wszystkiego z
dokładnością godną elfa, lecz w przeciwieństwie do niego rozpoznawał komendy wykrzykiwane
przez strażników na murach. Przodownik zerwał się z pościeli i wciąż pełen werwy
wciągnął na nogi spodnie, pośpiesznie przecierając brzuch i tors wilgotnym
ręcznikiem.
-
Już tu są - rzucił w przestrzeń, rozglądając się za bluzą. Wypatrzył ją nieopodal
miejsca, w którym stał. - Najwyższa pora skonfrontować się ze starym. W
najlepszym razie wywali mnie na zbity pysk. W najgorszym, będą musieli mnie
stamtąd wynieść. Tak czy inaczej, liczę na ciebie, dzieciaku. - Zerknął znad
ramienia w stronę leżącego. Uśmiechnął się i wsunął ręce w rękawy. - Pojutrze w
drodze, tak? Chyba przeżyję do tego czasu.
-
Jak rany, coś ty tam nawywijał? - Est próbował przetoczyć się na bok, by popatrzeć
na przyjaciela, ale wciąż był nieco zesztywniały. W końcu udało mu się usiąść.
- Chyba nie narobiłeś mistrzowi kłopotów?
-
Kiedyś się dowiesz, Esti. - Col podszedł do niewyraźnie wyglądającego chłopaka,
palcem uniósł jego podbródek i czule ucałował miękkie usta, nie spuszczając
wzroku z iskrzących zielenią oczu. - Wrócę wieczorem. Cały i zdrowy.
Ewentualnie po prostu cały. Wierzę, że znajdziesz coś na sińce i skaleczenia w
swojej gablocie.
Est
obserwował jak przodownik w podskokach wsuwa na nogi wysokie buty i nie wiążąc
ich znika za drzwiami prowadzącymi na korytarz Wieży Czarodziejów. Jeszcze
przez parę oddechów wpatrywał się w punkt, gdzie po raz ostatni widział Cola, a
myśli do tej pory kotłujące się w jego głowie nagle wyparowały.
Był
tchórzem. Cholernym tchórzem. Nijak się nie zmienił - niczego nie zmieniła
nawet druga potworna tożsamość kwitnąca na podatnym gruncie zajęczego serca.
Strach go obleciał na myśl, jak zareaguje Col na wzmiankę o sir Aarimie.
Powinien był postąpić jak na mężczyznę przystało, wygarnąć prawdę i dzielnie
stawić czoła konsekwencjom swych decyzji. Mógł to mieć za sobą. Tymczasem widmo
porażki i nieuniknionego będzie go truć niczym toksyna o długotrwałym działaniu.
Oczywiście
że Colonell podąży za nim. Nie wątpił w lojalność przyjaciela ani przez chwilę.
A on odpłacał mu się brataniem z wrogiem. Zrobił to samo, co uczynił mistrz:
spiskował z przedstawicielem Zakonu, księciem Estarionu. I po co? Magiem
powodował większy cel, szlachetny i wzniosły, a on? Własne pobudki popchnęły go
w kierunku poszukiwania najłatwiejszej drogi ucieczki. Po linii najmniejszego
oporu. I jak teraz spojrzy partnerowi w twarz? Wyjdzie na to, że go zdradził… Zdradził
pokładane w nim zaufanie i miłość człowieka, na którym zależało mu bardziej niż
na czymkolwiek innym.
Rwetes
na zewnątrz wzmagał się. Zgonione konie rżały i parskały, uderzając kopytami o
ubitą ziemię. Colonell miał w sobie na tyle odwagi, by przeciwstawić się ojcu. Przeciwstawić
się całemu światu. Gdyby Est dysponował choć namiastką jego siły, to całe zło ubiegłego
roku nie miałoby miejsca…
Przeszłość odznacza się
statecznością, pozostaje historią, na którą wpływu nie posiada żadna istota – nieoczekiwanie przemknęło mu
przez głowę. Przyszłość jest zmienną
zależną od wielu spójnych czynników skumulowanych w biegu wydarzeń. Przyszłość
jest matrycą, formą powielaną na przestrzeni lat, a jej przewidywanie dalekie
jest pojęciu wieszczenia. Wnikliwa obserwacja oraz pamięć absolutna pozwalają
ujrzeć to, czego prozaiczna jednostka nie dostrzeże z racji krótkiego okresu
żywotności. Pomagają podjąć właściwe kroki, by zapobiegać błędom powtarzanym
przez istoty o ograniczonych zdolnościach pojmowania. Ułatwiają kreację
rzeczywistości na modłę istoty ponadprzeciętnie inteligentnej, nadistoty
potrafiącej przejąć inicjatywę w drodze do udoskonalenia tego, co już raz
wprawiono w ruch, a czego zatrzymać nie można.
Est
obejrzał się za siebie, czując efemeryczny dotyk na odsłoniętym barku. Dreszcz
wstrząsnął jego nagim ciałem. Wrażenie było niedorzeczne, ponieważ w sypialni
poza nim nikogo nie było. Lecz ten Głos… Jakby to były jego, a zarazem cudze refleksje
wszczepione do jego umysłu. Język, jakiego nie znał, a który rozumiał.
Est
przełknął ślinę i z nieodpartym poczuciem bycia obserwowanym zerwał się z
łóżka. Rozejrzał się za odzieniem, ale widząc dwie zbyt oddalone od siebie
wymięte szmaty porzucił pomysł zbierania ich z podłogi. Sapnął zrezygnowany i
poczłapał do komody. Powinien niezwłocznie zobaczyć się z mistrzem, który na
szczęście nie należał do ludzi nawykłych odpoczywać po wyczerpujących
podróżach. Pamiętał, że kondycja nauczyciela znacznie się pogorszyła, a kto
wie, co stało się w przeciągu tygodnia. Nie miał pewności, czy kolejne wizje
nie nawiedziły starego mnicha.
Mgliste
wspomnienia i obce koncepcje wyparte zostały przez nowe problemy, jakich skrupulatnie
doszukiwał się Est. Wysuwając górną szufladę odbiegł myślami od tematu
schorowanego mentora. Zaintrygowało go dziwne zjawisko, jakie zaobserwował uprawiając
miłość z Colem, a które dojrzał sam zainteresowany. Rzeczywiście, jego zamiarem
było przekazanie kochankowi odrobiny magii w celu zwiększenia doznań podczas
orgazmu, nie planował jednak oddać mu tak dużej ilości. Pełnej nadwyżki. Lecz
dzięki temu poczuł się znów sobą. Gdy się nad tym zastanowił, podobnie było
ponad rok temu, w noclegowni opiekunów. Wtedy Mag chwycił go za ramię i
nieświadomie przejął część ciężkiego brzemienia, a koszmarny ból w czaszce oraz
rozpacz wynikająca z posiadania wtopionego w skórę artefaktu zniknęły, jak
gdyby to esencja determinowała całe jego życie. Oraz wpływała na lustrzaną
osobowość, z której obecności coraz mocniej zdawał sobie sprawę.
Młody
półsmok w głębi serca czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Atak mógł
nastąpić w najmniej oczekiwanym momencie. Będzie musiał ostrzec sir Aarima
przed sobą samym. Jak na ironię, ostrzec go przed przyszłym “ochroniarzem”.
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Spojrzenia spotkały się. W łagodnym
świetle dwóch zapalonych lamp trudno było o pomyłkę. Gwałtownie następujące po
sobie rozbłyski piorunów zniekształcały sylwetkę stojącego na środku sypialni
człowieka, lecz nie były w stanie zmylić wzroku rozbudzonego półsmoka. Przez
miniony sześciodzień Estalavanes tęsknił za ukochanym tak silnie, że już samo
myślenie o nim sprawiało mu ogromny ból, a teraz Col stał tutaj, rzeczywisty i
przemoczony do suchej nitki, ubrany w wytłaczany skórzany kirys, bez peleryny
oraz broni nie licząc nieodzownych sztyletów będących jego znakiem
rozpoznawczym.
Est
bezwiednie usiadł w pościeli i obserwował powolne ruchy wycierającego się
ręcznikiem przodownika. Dojrzał lśniące ślady na posadzce w miejscach wolnych
od futer i jego wymiętej odzieży. Prowadziły do drzwi wejściowych, gdzie oparty
o ścianę spoczywał długi łuk oraz kołczan pełen strzał. Na szczęście ten dureń
miał na tyle rozsądku, by przy takiej pogodzie nie wspinać się na wieżę… Ale
zaraz. Jak on się tu znalazł, skoro magiczne sfery klatki schodowej i korytarza
na noc wygaszano?
-
Jak tu wszedłeś? - wymamrotał niedorzecznie Est. Przecierając dłońmi zaspaną
twarz, usiłował zetrzeć z niej resztki snu. - Znaczy, w jaki…
-
Drzwiami – przerwał mu Col. Jego dalsza wypowiedź niemal zginęła pośród
kolejnych grzmotów i szumu ulewy. - Tym razem wejściowymi.
Mężczyzna
przewiesił ręcznik przez lustro i niezdarnie przeczesał palcami splątane włosy,
by choć trochę doprowadzić je do porządku. Zaraz też zajął się rozpinaniem
sprzączek pancerza oraz zdejmowaniem poszczególnych elementów, spomiędzy
których wypływały strużki wszechobecnej wody.
Est
zadrżał pod spojrzeniem ciemnozielonych oczu. Miał ochotę zerwać się z posłania
i poczuć go całym sobą, utwierdzić w przekonaniu, że nie jest jedynie sennym
widziadłem, jednakże zdusił to pragnienie i gdy wybrzmiał pomruk burzy, odezwał
się cichym, smutnym tonem:
-
Nawet się nie pożegnałeś…
-
Zostawiłem notatkę.
Ciężki
napierśnik legł na podłodze w towarzystwie naramiennika oraz rękawic
strzeleckich. Najemnik odetchnął z ulgą i padł na fotel, by rozsznurować
wysokie buty.
-
Tęskniłem za tobą, Col…
-
Domyślam się - odparł beznamiętnie Colonell. Uporawszy się z butami i przesiąkniętą
tuniką, rzucił je gdzie bądź i zajął się troczkami spodni.
Burza
milkła w oddali, lecz kojący szum bezustannie rozpraszał ciszę panującą w komnacie.
Denerwującą ciszę. Czy coś się zmieniło przez ten czas? Prawie siedmiodzień nie
było go w Twierdzy, a zachowywał się przy tym, jakby minęła zaledwie godzina! Lakoniczne,
chłodne jak wiatr za oknem odpowiedzi partnera zaczęły go nieznośnie irytować.
Marszcząc gniewnie brwi skrzyżował ramiona na białej piersi i samą myślą zgasił
jedyne źródło światła w pomieszczeniu, pogrążając ich obu w nieprzeniknionej
ciemni. Ze złośliwą satysfakcją przyjął zaskoczenie mężczyzny niepewnie oglądającego
się za siebie. Kiedy szare w nocnym widzeniu oblicze przodownika skierowało się
ku niemu, Est znów podjął się bezsensownej próby nawiązania kontaktu.
-
To bolało... - poskarżył się.
Pojmując,
co się stało, Colonell wstał i idąc na wyczucie zbliżył się do łóżka.
-
Wyobrażam to sobie.
-
Jak rany, Col!
-
Dzięki, sam znajdę drogę ty mały złośliwcu.
-
Ja wcale nie… A idź wyłysiej, durniu! - warknął rozżalony Est i opadł na
posłanie. Był niewyspany, targały nim sprzeczne emocje i już mu brakowało
cierpliwości do tego niereformowalnego ludzkiego samca. Nie tak miało wyglądać
ich spotkanie po długotrwałej rozłące. Miało być namiętnie, a nie pokrętnie!
Obrócił
się i z pogardą zerknął na Cola, który w mroku na sekundy rozjaśnianym błyskawicami
omal nie wpadł na biurko. Powinien mu pomóc, inaczej sam nie trafi do łóżka.
Albo trafi, ale małym palcem w kant mebla.
-
Teraz trochę w prawo - mruknął opryskliwie. Z politowaniem obserwował ostrożne
ruchy ślepego człowieka. - Przykre, że jak tylko gaśnie światło, to wasze oczy
stają się bezużyteczne. - Musiał dać upust nerwom, inaczej zagotowałby się od
środka, a nie chciał czynić partnerowi wymówek. Jeśli nie może być
romantycznie, to niech chociaż nie jest dramatycznie. - Gratuluję, dotarłeś do
celu.
-
Ktoś jest dziś bardzo nie w humorze - zauważył Col z nutką niestosownego
rozbawienia. - Posuń się trochę, sam tu nie jesteś.
Szturchany
zimnym łokciem chłopak ostatecznie ustąpił. Łoże co prawda było duże i obaj
mieli wystarczająco miejsca dla siebie, lecz zaborczy człowiek zawsze zajmował
większą część powierzchni należącej do Esta. A także samego Esta.
Półsmok
dąsał się jeszcze chwilę, jednak widząc leżącego na boku Cola wyciągającego ręce
w jego stronę prędko porzucił szczeniacki upór. Zbyt często o tym marzył, by
teraz ze zwykłej głupoty to zaprzepaścić.
Pachnąca
deszczem skóra mężczyzny była chłodna i wilgotna, ale bijące w piersi serce
grzało przyjemnie niczym ogień kominka w zimowy wieczór. Est wtulił się w
ukochanego z mocą zrodzoną ze zbyt wielu samotnie spędzonych nocy. Wsłuchał się
w miarowy oddech unoszący jego głowę wraz z szerokim torsem przodownika.
Ukojony obecnością Cola oraz poczuciem odzyskanego komfortu psychicznego
zamknął oczy. Frustracja minęła bezpowrotnie, zastąpiona rozsadzającą go do
granic możliwości radością i spokojem.
Zasypiał
już, gdy baryton Cola rozległ się pod jego uchem niby dudnienie odległej burzy.
-
Nigdy więcej cię nie zostawię, Esti, przysięgam.
Col
objął chłopaka i przycisnął do siebie w odruchu, jakiego ten nie umiał nazwać.
To coś nowego, choć dotyk był znajomy; ciepłe tchnienie na białej szyi, słowa
ledwie słyszalne wśród bębnienia deszczu o szyby i parapety, delikatne dłonie
gładzące jego nagie plecy.
Est
odnosił dziwne wrażenie, że musi coś powiedzieć, inaczej… co? Świat się zawali?
Tak, jego świat z pewnością by się wtedy zawalił. Odsunął się na tyle, by zajrzeć
w twarz ulubionego człowieka. Dotknął linii tatuażu poszarzałego policzka,
rozkoszując się szorstkością kilkudniowego zarostu.
-
Nie sądziłem że przyjedziecie wcześniej – wymruczał. - Wspominaliście z
mistrzem o siedmiodniu.
Col
uśmiechał się, lecz mimo to wyglądał na wycieńczonego. Esta ogarnęły wyrzuty
sumienia z powodu swojego wcześniejszego postępowania. Przyjaciel pokonał szmat
drogi w niesprzyjających, a nawet niebezpiecznych warunkach, bez odpoczynku czy
postoju na posiłki. To by tłumaczyło dlaczego odzywał się w tak zdawkowy i
pozbawiony wyrazu sposób.
-
Przyjechałem tylko ja i Jerod - wyjaśnił Col, nie przerywając głaskania białego
ramienia. - Zrzęda, stary i reszta przybędą jutro. Albo dziś? Jestem padnięty,
myli mi się to już. W każdym razie wyprzedziłem ich o dobę... - Jego głos
ucichł w pół zdania, stłumiony przez ziewnięcie. - Chciałem cię jak najszybciej
zo…
Nie
spodziewał się, że miękkie usta uciszą jego własne czułym pocałunkiem. Est podparł
się na łokciach i patrzył z góry na człowieka, za którego oddałby życie.
Człowieka, który to życie mu ofiarował.
-
Bałem się, że już nie wrócisz, Col - wyznał, uwalniając ich obu spod działania
wzajemnego zaklęcia.
-
Ja też, dzieciaku - przytaknął mężczyzna bardziej ponuro niż zamierzał. - Też
się bałem, że już nie wrócę.
-
Jak to?
-
Ciii - smagły palec zamknął mu usta. - Pora spać. Rano porozmawiamy.
Przez
kilka uderzeń serca mierzyli się wzrokiem, przy czym Colonell raczej przypuszczał
na jakiej wysokości znajdują się skaleonie oczy kochanka. Trochę zazdrościł
dzieciakowi nadzwyczajnych predyspozycji jednocześnie uzmysławiając sobie że
to, co jemu wydaje się zaletą, dla Estiego bywa powracającym koszmarem.
Niejednokrotnie zresztą chłopak opowiadał jak przerażająca bywa rzeczywistość
widziana w kompletnych ciemnościach, płaska i - jak on to nazwał? Ach,
monochromatyczna. Żywe, poruszające się płaskorzeźby.
W
końcu Est ułożył się wzdłuż niego i wtulił w jego bok, natychmiast zasypiając.
Colonell westchnął z zadowoleniem i przygarnął go do siebie, by po chwili pójść
za jego przykładem.
***
Tym razem to Est przebudził się
wcześniej, dzięki czemu mógł napatrzeć się na śpiącego Cola. Siedząc w
rozgrzebanej pościeli głaskał rozczochrane ciemnobrązowe włosy, wierzchem dłoni
przesuwał po zaroście podkreślającym szczękę i z całych sił powstrzymywał się
przed muśnięciem pełnych warg, lekko rozchylonych w bezdźwięcznym oddechu.
Colonell musiał być skrajnie wyczerpany, skoro nie reagował na subtelne
pieszczoty. A może czuł się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na głęboki
sen? Był bezpieczny, tak. Obaj byli. Razem przetrwają najgorsze i nie minie
trójdzień, kiedy stąd odejdą. Bez zbędnego ryzyka w postaci oskarżenia o
dezercję, zgodnie z prawem obowiązującym w Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Bez
cienia wątpliwości Tyrd Niedźwiedziogrzywy ulegnie pokusie intratnej
propozycji. Ten przeklęty przez Wszechmocnych nikczemnik nie przepuści okazji
do upokorzenia przedstawicieli Zakonu Paladynów. A zwłaszcza poniżenia sir
Aarima, zwyciężonego w otwartej bitwie sukcesora arcypaladyna.
Est
odetchnął, wyzbywając się z myśli obrazu Złowieszczego Niedźwiedzia i jego
bestialskiego uśmiechu upodabniającego go do zwierzęcia. Nie potrafił uwierzyć,
że syn tego człowieka - ba, pierworodny! - leżał teraz w jego łożu, nagi jak w
dniu narodzin, okryty krańcem cienkiej kołdry. Lecz, co niepomiernie go
cieszyło, Colonell nie przypominał swojego ojca. Ich charaktery diametralnie
się różniły, choć zapewne po wnikliwej obserwacji dojrzałby cechy im wspólne. Ale
nie chciał łączyć ich obrazów. Pokochał Cola takim, jakim jest, nie bacząc na
pochodzenie czy niejasną przeszłość. Kochał jego błyskotliwy umysł, wrażliwą
duszę, czułe serce. I kochał krzepkie ciało, na wspomnienie którego zrobiło mu
się nieprzyzwoicie gorąco.
Spoglądający
na wypoczywającego kochanka Est bez słowa znosił ból niezaspokojonego
pragnienia. Pomimo rozszalałej w piersi emocjonalnej burzy przepełniało go szczęście.
Wreszcie wszystko było na właściwym miejscu, był kompletny. Jego świat tworzył
spójną całość, stabilną i pewną. To doznanie było tak nierealne, że potrzebował
kolejnych fizycznych dowodów na potwierdzenie obecności Cola. A może to tylko idealne
wymówki dające sposobność bezkarnego dotykania śpiącego oblubieńca? Co by to
nie było, Est zdecydował, że da mu się wyspać, a w międzyczasie zajmie się tym,
czym zwykł się zajmować pod jego nieobecność.
Ociągając
się wstał z posłania. Uchyliwszy drzwi balkonowe podszedł do toaletki, gdzie
bez pośpiechu przemył twarz. Wilgotnymi palcami przygładził rozwichrzone włosy
zauważając, że przydałoby się je przyciąć. Chociaż… uniknąłby tego, zaczesując
niesforną grzywę na bok. Nachodziłaby wówczas na powieki, łaskotała ucho i kark,
ale zawsze było to lepsze rozwiązanie niż błyszczące ostrze tuż przy głowie.
Nie żeby Col nie był w tym dobry, po prostu sama świadomość, że jeden
niekontrolowany ruch dłoni mógłby wyrządzić mu krzywdę…
Jego
wzrok mimowolnie podążył ku bliznom szpecącym nieskazitelnie białą skórę. Zadrżał,
gdy od balkonu powiało chłodem świtu. Zerknął za siebie, na łopoczące
karmazynowe kotary porywane zrywami napływającego do sypialni powietrza. Nie
padało, lecz gęste chmury groziły rychłym oberwaniem. Jeżeli miał pójść po czystą
wodę do studni oraz wstąpić do kuchni po śniadanie, musiał się spieszyć. A nie
chciał obnosić się swoimi zdolnościami przy nielicznych świadkach, których mógł
napotkać na swej drodze. Wystarczy, że wczorajszego dnia dał niezły popis za
murami Twierdzy. I w stróżówce.
Biorąc
się w garść, Est wytarł się pachnącym Colem ręcznikiem i ruszył na poszukiwanie
ubrań omijając te od zeszłego wieczora poniewierające się na podłodze. Oraz
przestępując nad smętną stertą części pancerza zwiadowcy, wokół której na
kamieniach posadzki zebrała się kałuża deszczówki wsiąkającej w futra. Służące
będą musiały przynieść nowe i wyczyścić stare, inaczej intensywny zapach
stęchlizny nie da mu spokoju.
Dotarł
do komody i założył pierwsze, co wpadło mu w ręce. Następnie zgarnął rękawiczkę
ze stołu, po czym wyszedł z kwatery na pusty korytarz rozmyślając, ile jeszcze
przyjdzie mu ukrywać złocisty “tatuaż”. Sekrety były męczące. A skoro jeden wyszedł
na jaw w trakcie bitwy, to czy nie pójść za ciosem i odsłonić kolejny? Pytanie
tylko czy łatwiej będzie odzwyczaić się od drugiej skóry, czy jednak dalej
trwać w przeświadczeniu, że im mniej świadków, tym większe jego bezpieczeństwo.
Ale czy naprawdę o łatwość i wygodę mu chodziło? Już na samym początku
obcowania z artefaktem zrozumiał, że powinien ukrywać go najdłużej jak to
możliwe, a przezorny Mag jeszcze go w tym przekonaniu umocnił. Zatem rękawiczka
zostanie nieodzownym towarzyszem jego przygód. A te rozpoczną się już niebawem,
wraz z opuszczeniem Twierdzy.
Est
drgnął, zatrzymując się tuż przed wyjściem na dziedziniec. Dreszcz przemknął mu
wzdłuż kręgosłupa i sam już nie wiedział czy wywołała go nieprzychylna aura spowijająca
warownię, czy też złe przeczucie, które nie odpuszczało ani na krok od chwili
uświadomienia sobie obecności drugiego ja.
Nieufnie zerknął na kłębiące się chmury. Jeszcze przed momentem był wolny od
lęków, teraz myślał wyłącznie o tym, skąd nadejdzie pierwsze uderzenie. I czy je
wytrzyma.
***
Nie miał pojęcia w jaki sposób
służba podmienia wodę w misach, dlatego wybrał niewielkie wiaderko, napełnił i
zabrał ze sobą. Co prawda wtaszczył je na czwarte piętro stromych, spiralnych
schodów, niemniej nieporęczność oraz ciężar metalowego, wypełnionego po brzegi kubła
mocno go zniechęciły do dalszych wędrówek po Twierdzy. A przecież planował
przynieść śniadanie. Doprawdy, czy Col też przez to przechodził, czy tak się
składało, że to służące ubiegały go w swych obowiązkach? Tutejsze kobiety nie
miały lekko. Dosłownie. I te schody… Jakim parszywcem trzeba być, by stworzyć
coś takiego, na dodatek w wysokiej na pięć pięter wieży?
Utyskujący
Est zdążył odstawić kubeł pod toaletkę i odwiedzić kuchnię, by z nieco lepszym
humorem oraz tacą specjałów wrócić do kwatery, podczas gdy jego ulubiony
człowiek nadal spał w najlepsze. Zmienił tylko pozycję na wygodniejszą i
rozciągnięty na plecach naciągnął na siebie całą kołdrę, bezwstydnie pławiąc
się w luksusach sypialni młodego półsmoka.
Est
ze stukiem postawił ciężką tacę na stole. Z rosnącą obawą zbliżył się do
śpiącego i opierając dłonie o materac z uwagą nasłuchiwał jego oddechu.
Colonell nigdy przedtem nie spał tak długo. Miał za sobą forsowną podróż, a to,
czego doświadczył przez ostatni sześciodzień… Co właściwie zaszło na włościach
lorda Westermina? Czy to tęsknota ponaglała go z mocą, z jaką on gnał Gniadą
przez zalane drogi?
Przysiadł
na skraju łóżka od strony kochanka. Ciekawiło go, jak często w podobnych
okolicznościach obserwował go Colonell. Jak w ogóle ktoś tak wrażliwy może być
pierworodnym dzikiego barbarzyńcy?
Nagły
smutek wydusił z jego piersi resztę wstrzymywanego powietrza. On sam jest jak
dzika bestia, chwilowo poskromiona, wypatrująca okazji do ataku. Pocierając skronie
Est zastanawiał się, dlaczego akurat w takim momencie nachodzą go tak
depresyjne myśli. Powinien się cieszyć z obecności Cola, korzystać z wachlarza
możliwości, jakie dawała absencja Niedźwiedzia. Tymczasem zamartwiał się
wszystkim, na co nie miał wpływu. Zdawał sobie sprawę, że mistrz go nie
odprawia, pozbywając się w ten sposób zagrożenia - Mag na uwadze miał jego
dobro oraz zobowiązania względem Estarionu. Est wiedział o tym, oczywiście, a
mimo to uważał, że powinien czym prędzej stąd odejść, zanim doprowadzi do
tragedii. Być może książę rozpozna naturę jego rozdwojenia osobowości, zdoła
nauczyć go, jak sobie radzić z wewnętrznymi demonami i ingerencją z zewnątrz. A
jeśli zajdzie taka konieczność, nie zawaha się skrócić potwora o głowę…
-
Esti, dlaczego jesteś smutny?
Ciepła
szorstka dłoń na policzku przywróciła go do rzeczywistości na równi z cichymi
słowami. Est przymknął oczy i przykrył palce Cola własnymi, drobniejszymi i jaśniejszymi,
delikatnie dociskając je do chłodnej skóry. Ta pieszczota niezmiennie dodawała
mu otuchy. Uwielbiał ocierać się o jego palce, czuć je na twarzy, szyi,
piersi...
Rozchylając
powieki z czułością popatrzył na zaspanego człowieka. Dostrzegł każdą
niedoskonałość śniadej cery, nieznacznie wypukłe linie płowiejącego tatuażu,
pasemka włosów na czole, lewy kącik warg uniesiony w lekkim uśmieszku…
Pragnienie pospołu z fizyczną tęsknotą naparło na cienką barierę utworzoną
przez siłę woli, grożąc przełamaniem kontrolujących go sfer. Nie mógł przegrać
z pierwotnymi żądzami. Nie teraz.
-
Nie jestem smutny, Col. Martwiłem się o ciebie. Nie wiedziałem gdzie jesteś, co
robisz, czy nic ci nie grozi. - Z radością powitał ulgę, jaką poczuł po
wypowiedzeniu na głos swoich obaw. - Fakt, że cię przeżyję, jest dla mnie
wystarczająco tragiczny, a co dopiero świadomość, że ktoś mógłby mi cię odebrać.
Dłoń
mężczyzny wymknęła się spod białych palców i zamknęła je w łagodnym uścisku.
Col usiadł naprzeciwko Esta, a w jego stanowczym spojrzeniu przydymionych
szmaragdów kryło się coś, co nie powinno zostać powiedziane.
Chłopak
próbował go powstrzymać, lecz nie włożył w to całego serca. Tak naprawdę chciał
usłyszeć zapewnienie z jego ust, potwierdzenie tego, co nie miało racji bytu. Efemeryczną
obietnicę mogącą spłonąć, odlecieć z wiatrem, rozmyć się w wodzie…
-
Esti, nawet jeśli jutro zginę, to umrę szczęśliwy mając kogoś, kto mnie kocha.
I kto będzie żył pamiętając o mnie do dnia, w którym do mnie dołączy. Nie umrę
samotny i ta myśl pomaga mi żyć z uśmiechem na ustach. - Col przysunął się,
wplótł palce w czarne włosy i przyłożył czoło do czoła Esta. - Widziałem jak
umierasz i był to widok, który wstrząsnął mną do głębi. Jakaś część mnie umarła
wtedy razem z tobą. Zacząłem patrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej
perspektywy. Nie chcę, by się to powtórzyło, dlatego zrobię wszystko, aby do
tego nie dopuścić. Nie na mojej warcie, dzieciaku.
-
Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić, Col, nawet sobie… Nawet temu, co we mnie
siedzi. - Est odszukał wargi człowieka. Po długim rozstaniu smakowały tak wspaniale,
że nie miał ochoty przerywać pocałunku. Wręcz przeciągnął go z odrobiną
łapczywej desperacji. - Dzieje się ze mną coś złego - dodał szeptem.
-
Już dobrze, Esti. Już w porządku.
Przodownik
przyciągnął go do siebie i przytulił mocno, jak gdyby chciał ochronić tego
nieporadnego dzieciaka przed troskami oraz problemami dorosłego życia. Cel był
niewykonalny, ale mógł chociaż spróbować, postarać się, zrozumieć.
We
wspólnym milczeniu odnaleźli pociechę. Jednostajny rytm serc odmierzał
pozostały im czas, a szmer oddechów był wyraźnym świadectwem przepływającego
przez nich życia.
***
Est szybkim krokiem przebył upstrzony
kałużami dziedziniec Twierdzy zmierzając ku swemu przeznaczeniu. Skinieniem
dłoni powitał objazdowych handlarzy, u których kupował w imieniu Travisa
niezbędne komponenty alchemiczne. Rozkładający się w cieniu bramy kupcy
zaczepiali go przyjaźnie, pytając o zdrowie jego i mistrza alchemika, lecz Est
tylko uśmiechał się przepraszająco i szedł dalej, wielce się spiesząc. Nie miał
czasu na towarzyskie pogawędki. Ani chęci. Przebłyski wczorajszych wydarzeń
nękały go bezlitośnie i z trudem hamował się przed zerwaniem do szaleńczego
biegu.
Ciężkimi
butami rozchlapywał błoto nie zwracając uwagi na słoneczny dzień następujący po
całonocnej burzy. Paskudny, pochmurny świt nie zwiastował rozpogodzenia, ale
jak to już z pogodą na północy bywało, latem stawała się nieprzewidywalna
niczym sztorm na otwartych wodach oceanu.
Eteryczne
pasma mgły snuły się w rześkim powietrzu, wraz z kryształami rosy tworząc
iluzoryczne zjawisko, które spieszący się chłopak rozwiewał bez chwili namysłu.
Kiedy indziej zatrzymałby się i zachwycił urokiem niezwykłej aury, by później
oddać się kontemplacji na temat cudów otaczającej go przyrody, lecz teraz co
innego zaprzątało jego głowę. Czekała go próba sił z żywiołem, który niechętnie
przysiągł mu posłuszeństwo.
Przekroczywszy
bramę prawie się zapomniał. Przeczuwał, że wraz ze skróconym dystansem skończy
mu się cierpliwość. Chciał jak najszybciej znaleźć się na pogorzelisku, polu
bitwy, na którym jego ambicje toczyły zażarty bój z opornym elementem. Chciał
ujrzeć efekt utraty kontroli, zajrzeć w głąb siebie i sięgnąć ku niezdobytym
peryferiom własnej podświadomości. Na to miał wystarczająco wiele czasu, jako
że tuż po śniadaniu Colonell udał się do koszar zebrać meldunki od swoich ludzi
oraz wydać rozkazy, co skutecznie zajmie go na parę godzin.
Dla
przypadkowych obserwatorów Zaklinacz Żywiołów zdawał się stateczny i spokojny,
żwawo przemierzał błonia za murami Twierdzy, a powściągliwy uśmiech błąkał się
po jego twarzy, niezauważalnie wyginając białe usta oraz odbijając w szeroko
otwartych kocich oczach. Jednak nikt nie podejrzewał, że wewnątrz dręczyło go
dzikie podniecenie, niezdrowa obsesja udowodnienia swojej przydatności. To
tylko pozory. A młody półsmok z biegiem czasu osiągnął zatrważająco wysoki
poziom w grze praktykowanej przez mentora. Grze, której reguły przenosił na
relację z najbliższymi.
Rozdarty
między potrzebami a rzeczywistością Est szukał pretekstu do rozmowy, którą odbył
z przyjacielem przy śniadaniu, niestety szczerość w niej zawarta pozostała
jednostronna. I leżała po stronie bezgranicznie ufającego mu człowieka. Est
słowem nie napomknął o listach do rycerza-dowódcy, nie odezwał się także na
temat wczorajszych zdarzeń tłumacząc sobie, że i na to przyjdzie odpowiednia
pora. Poza tym wcale nie kłamał. Zwyczajnie nie mówił wszystkiego, a to ogromna
różnica.
Z
kim jak z kim, ale ze sobą musiał być szczery: żywił odrazę do siebie samego.
Odrazę za to, jak nisko upadł, by spiskować za plecami ukochanego mężczyzny. Już
wiedział, jak czuł się konspirujący z rzekomym wrogiem Mag. Idący w jego ślady
uczeń poczuł to na własnej skórze wyjątkowo dobitnie. I miał nieodparte
wrażenie, że w przeciwieństwie do starego mnicha robił to źle. Co zrobiłby
Colonell dowiedziawszy się, że jego kochanek pertraktuje ze swoim niedoszłym
mordercą? Paladynem, którego pobratymca prawie ściął młodego złodzieja? Było mu
niedobrze na samą myśl, że Col i tak się dowie. Est nie był tylko pewien czy
sam mu powie, czy zezwoli wypadkom biec własnym torem. Czy lepszy skutek
przyniesie usprawiedliwianie siebie, czy objaśnienie zrealizowanego planu.
Wolałby przedyskutować tę kwestię z mistrzem, lecz ten jeszcze nie wrócił. Est
nie wiedział też, czy dzisiejszego wieczoru przyleci sowa z ostatecznym
rozstrzygnięciem ich małej rozgrywki. Ze wstydem przyłapał się na tym, iż
wyczekuje potwierdzenia od młodego paladyna jak dziecko cieszące się na
obiecany prezent. Przynajmniej nie musiał martwić się o to, jak spędzić czas do
obiadu…
Dyscyplina
trzymała jego nerwy na postronkach, które z trzaskiem zrywały się jedne po
drugich. Spuszczony z łańcucha samokontroli Est nie wytrzymał presji i metry
dzielące go od zgliszczy przebył niemal sprintem.
Na
pierwszy rzut oka spalony grunt nasiąknięty wodą zamienił się w zwyczajne
błoto. Dopiero podchodząc do wysiedzianego środka dostrzegł, jak głęboko zryta
była ziemia w kilku punktach - nawet deszcz nie wygładził dużych grud i bruzd powstałych
w konsekwencji jego działań.
Rozczarowany
nabrał powietrza w płuca i odetchnął dla opanowania ogarniającej go rozpaczy.
Przykucnął nie wiedząc, co ze sobą począć. Zagłębiając odsłoniętą dłoń w
wilgotnej ziemi natrafił jednak na coś, co na nowo obudziło w nim nadzieję.
Rozgrzebana gleba pod grubą warstwą rdzawego błota była świeża i zdrowa,
nietknięta, gotowa przyjąć nasiona i obrosnąć trawą. Est przesiał pulchne bryłki
brudnymi palcami. Może nie udało mu się dopełnić tego, co ambitnie zamierzył,
ale obecny rezultat cieszył go równie bardzo.
Nakłoniłeś ziemię do odnowy i
zmusiłeś do urzeczywistnienia twej woli - mruczał Głos na dnie jego jestestwa, wypełniając go
gorącym doznaniem samozadowolenia. Znaj moc
płynącą z twego ciała, serca i jaźni. Wiedz, iż nie masz sobie równych, łączysz
bowiem to, co podzielili czuowiecy. Poznaj swój świat, albowiem należy on wyłącznie
do ciebie.
Wstając,
Est otrzepał dłonie o nogawki spodni i rozejrzał się po wyznaczonym palami terenie.
Pulsująca energia przepełniała go, dotykała napiętych barków i skupionego
umysłu. Ziemia pod butami drżała, gdy on trwał niewzruszony niby prastara góra.
Błoto cmokało, kiedy zalegająca pod nim gleba wybrzuszała się wydając niski,
wibrujący w uszach warkot.
Zaklinacz
Żywiołów o wyostrzonych zmysłach miał w tej chwili absolutną świadomość
otaczającej go rzeczywistości, choć umysł z wolna przechodził w kontemplacyjny
trans. Przytomnie kontrolował stan, w jakim się znajdował, czerpiąc siłę z
bliskości usłużnych pierwotnych elementów.
Nieme
uniesienie przeobraziło się w bezgłośny wybuch ekstazy: oto na jego oczach
podporządkowana rozkazom ziemia kotłowała się, a czarne błocko z mlaskaniem
przelewało przez spiętrzoną, warczącą groźnie masę. Est nie odczuwał zmęczenia.
Gdyby przyszło mu określić swoje samopoczucie, byłaby to niepohamowana euforia.
Stojąc w bezruchu z fascynacją obserwował, jak ziemia wokół niego odpowiada na
wezwanie. Głuche wstrząsy niosły się pod grubymi podeszwami, gdy leniwy żywioł
przemieszczał się tuż pod parującą, podmokłą powierzchnią. Ciężki,
nieokiełznany grunt z chrzęstem wypluwał zagrzebane w nim resztki pancerzy i
broni, a w zamian pochłaniał popioły, krwawe łaty oraz to, co świadczyło o
stoczonej tu bitwie, a czego nie mogły zebrać ludzkie ręce. Wkrótce stłumiony
ryk umilkł, pozostawiając żyzny czarnoziem usłany pogiętymi płatami metalu,
zniszczonymi skórami siodeł oraz zbroi i kawałkami połamanego oręża.
Zaklinacz
Żywiołów zadrżał, kiedy wycieńczenie dało o sobie znać w niespodziewanym
momencie. Poczucie spełnionego obowiązku upajało niczym szczypiący na języku
smak zwycięstwa, lecz i ono nie mogło trwać wiecznie. Opuszczając ramiona
wyraźnie czuł, jak więź z potężnym żywiołem słabnie. Zdawało mu się, że
niepokorna ziemia ciągnie go ku sobie, prosto w czarne objęcia i byłby poddał
się słabości, gdyby nie szalone wiwaty oraz gwizdy dobiegające z Twierdzy.
Nawet
się nie spostrzegł, jak liczny tłum zebrał się na blankach, gdzie zwykle
znudzeni wartownicy w pojedynkę obchodzili mury. Skąd oni się tam wzięli? Jak
długo go obserwowali? I ile rozumieli z tego, co ujrzeli? Klęczący Est z dumą chłonął
te donośne przejawy entuzjazmu, jednak miał na tyle przyzwoitości, by nie
okazywać tego publicznie. Skromnie spuścił głowę i pozwolił włosom przysłonić
szeroki uśmiech. Dotrzymana obietnica pobudziła rozkwitającą próżność, którą
dopiero uczył się rozpoznawać, a stwarzanie pozorów zaczynało mu wchodzić w
nawyk.
Napawając
się zasłużonymi oklaskami oraz okrzykami uznania, rozejrzał się po ziemi usianej
reliktami niedawnej przeszłości. Odzyskując panowanie nad drżącymi z wysiłku mięśniami
dźwignął się i przespacerował po niemałym obszarze zwracając uwagę na wszystko,
co w jego opinii uchodziło za odstępstwo od przyjętego założenia. Niczego
takiego nie znalazł. Z zadowoleniem ruszył w kierunku bramy prowadzącej do
wnętrza czarnej warowni, a zdumione, zachwycone i poniekąd zalęknione głosy
wymieniające się komentarzami towarzyszyły mu w drodze powrotnej.
Oczywistym
było, że zanim Złowieszczy Niedźwiedź wróci do swych komnat, cała Twierdza
będzie huczała nowinami o wyczynie Estalavanesa, Zaklinacza Żywiołów. Chłopak
powinien być zaniepokojony rodzącymi się w nim negatywnymi emocjami, ale nie
potrafił ostudzić płonącego w żyłach ożywienia. Wciąż czuł przeszywającą go
esencję żywiołu - jak wnika w jego umysł i ciało, rozpływa się pod skórą i
reaguje na najmniejszą myśl bez konieczności instruowania jej. Pierwotne
elementy były niematerialnym przedłużeniem niego samego - posłuszne i zależne
od jego woli!
Nieprzemijająca
ekscytacja pozbawiała go tchu i, na jego nieszczęście, zdolności racjonalnego rozumowania.
Kiedy z podniesionym czołem wkroczył na dziedziniec, wielu świadków jego
intencjonalnego działania patrzyło na niego jak na wcielenie Wszechmocnych.
Niebywałe talenty białego elfa wzbudzały w nich równocześnie podziw i strach.
Cieszyli się, że mają go po swojej stronie, radowało ich, że tak potężna moc
stanie w ich obronie, gdy kolejna bitwa pojawi się na horyzoncie zdarzeń, lecz
mieli także świadomość, iż będą zgubieni, jeśli wymknie się ona spod kontroli.
Est
uśmiechał się drapieżnie, odsłaniając lśniące kły. Zdążając do swojej kwatery w
milczeniu sycił się cichnącymi wyrazami porywającej afirmacji, pełnymi pasji i
podziwu spojrzeniami ludzi tworzących zamkniętą społeczność najemną. Nie znał
uczucia, które opętało go, grożąc rozerwaniem przybrudzonej ziemią cielesnej
powłoki, ale instynktownie wyczuwał, że jest ono złe. I obrzydliwie przyjemne.
Jak ogień rozpalający zziębnięte kończyny. Chłodny powiew w upalny dzień.
Uczeń
Maga coraz lepiej rozumiał umiejętności, jakie dawała mu smocza krew w
połączeniu z nieograniczoną władzą nad żywiołami. Był coraz bardziej świadomy
potęgi, jaką posiadł w tak młodym wieku.
Potęgi
mogącej zniszczyć go równie gwałtownie, jak się objawiła.
Wspinając
się po schodach wieży nie utracił nic z radosnego nastroju. Rozentuzjazmowany przyglądał
się umorusanej dłoni w rękawiczce, jak gdyby to skryty pod skórką artefakt był
źródłem fenomenalnej mocy, choć wiedział doskonale, iż magia była w nim samym. Pijany
nowym doświadczeniem Est chciał śmiać się i krzyczeć do zdarcia gardła. Nie miał
pojęcia że jego oczy nabrały dziwnego, jaskrawozielonego blasku pochłaniającego
źrenicę oraz tęczówkę. Nieświadomy przemiany nie mijał na korytarzu nikogo, kto
zwróciłby mu uwagę na ten drobny, acz istotny szczegół. Być może wówczas by się
opamiętał.
Zatrzasnąwszy
za sobą drzwi sypialni, Est rozpiął klamry butów, szarpnięciem poluzował
rzemienie i rzucił wszystko tam, gdzie rankiem stał oparty o ścianę łuk Cola. Pochylając
kark pozbył się brudnego bezrękawnika, który niedbale odłożył na oparcie
mijanego fotela. Pod jego nieobecność służba uprzątnęła bałagan i zabrała mokre
futra, toteż bez przeszkód oddał się medytacji ułatwiającej zrozumienie złożonych
procesów, które nastąpiły podczas ujarzmiania oraz kontrolowania przekornego
żywiołu. Nie było to jednak proste. Rozgorączkowanie nie sprzyjało
koncentracji, trudniej było mu się skupić i oczyścić głowę ze zbędnych myśli.
Emocje szalały. Ciało dygotało po spadku adrenaliny. Rozbłyski refleksji w
zawrotnym tempie przecinały umysł i nie pozwalały się zatrzymać. Zamiast spodziewanego
spokoju odczuwał gniew spotęgowany narastającym zniecierpliwieniem. Zupełnie do
niego niepodobny gniew, jakiego posmakował przed rokiem, nim Mag przyjął go na
nauki. Nim stary człowiek nie ukoił jego żalu oraz postępującego krok za nim
zgorzknienia.
Kula
strachu obrosła kolcami w ściśniętym żołądku z chwilą, gdy Est zorientował się co
uczynił i jak nieodpowiedzialnie się zachował. Na co przyzwolił sobie wewnątrz
siebie oraz na zewnątrz. Czy to naprawdę on? Czy też spełnił się najgorszy
scenariusz zakładający, iż siedząca w nim osobowość stopniowo przejmie kontrolę
nad jego czynami?
Zaalarmowany
wzbierającą paniką zebrał się w sobie i podporządkował swej woli najmniejsze
nawet mięśnie. Z każdym powolnym wdechem zapuszczał się w głąb opustoszałej
jaźni. Przez wyciszoną podświadomość ruszył ku jedynemu miejscu, do którego nie
miał dostępu. Mknął tam, gdzie świetlista bariera skrywała swoje sekrety przed
wyczulonym zmysłem. Sięgał po tajemnice, które zapragnął odkryć już przy
pierwszym spotkaniu, lecz wtedy nie miał pomysłu, jak się do nich dostać. A
teraz, choć już wiedział, to nie mógł jej odnaleźć. Był przekonany, że
dokładnie w tym rejonie nieprzekraczalna granica powinna rozświetlać gęste
ciemności oraz nęcić feerią roztańczonych barw. Zatem przeniknął ją i w wyniku
tego stała się bezdenną wyrwą?
Est
zgłupiał. Wszystko wokół świadczyło o tym, że znalazł się w punkcie, do którego
dążył. Ale natrafił na pustkę. Nie było żadnej bariery. Już nie. I wcale nie
służyła ona temu, by zablokować jego potencjał. Jej zadaniem było utrzymanie
czegoś wewnątrz. A tam już niczego nie było, tylko mrok i skuta lodem nicość.
Wrócił
do świata zmysłów witającego go łzami spływającymi po policzkach. Lśniące
ścieżki rozpaczy niknęły w rozwartych niedowierzaniem ustach. Nagie ramiona
drżały spazmatycznie, gdy Est patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a
docierająca doń prawda kruszyła go kawałek po kawałku. Wszystko, co wydarzyło
się na przestrzeni ostatnich dni, okupione było straszliwą ceną, bo przecież
nic nie przychodzi za darmo. A już na pewno nie moc, nad jaką panował.
-
Jak rany, co ja nakociłem… - wymamrotał drżącymi wargami. Żółć napłynęła mu do
gardła, mieszając się z obrzydliwym posmakiem goryczy. - Wszechmocni, co ja
najlepszego nakociłem...
Udręczony
jęk przeszedł w zduszony skowyt. Est uniósł roztrzęsione dłonie i obejrzał je
uważnie, jakby szukając w nich odpowiedzi na zastygłe w ciszy pytanie. Poczuł
własne palce na twarzy, wytartą skórę rękawiczki ocierającą gładki policzek.
Zasłaniały mu widok, litościwie ukrywały go za zasłoną wstydu i hańby. Nie
opuszczało go przykre wrażenie, iż tak jak twarz, te ręce nie należały już do
niego. Nie był sobie panem. Nigdy nie był. I nigdy nie będzie.
Doznał
szoku, kiedy prawda uderzyła w niego z siłą mogącą unicestwić wszechświat.
Prawda czyniąca z niego coś, czym nie chciał się stać.
-
Potwór nie siedział we mnie… To ja stałem się... Nie, ja zawsze byłem potworem.
A
Głos milczał. I gdyby Est nie pogrążył się tak głęboko w żalu oraz dojmującym przygnębieniu,
posłyszałby westchnienie cichutkie niczym zrywająca się pajęcza nić.