sobota, 13 grudnia 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 34 ~~ 🔞

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW


🔞


Rozpacz miesza się z lękiem, przenika namiętność i piętnuje szczęście, nie pozwalając Estalavanesowi w pełni cieszyć się bliskością ulubionego człowieka, albowiem nadszedł czas, by wyznać mu prawdę, wyjawić gorzkie szczegóły planu opuszczenia Twierdzy. Lecz gdy nastaje dogodny moment, Est ulega przewadze wątpliwości...

- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 13d'12m'25r2t]




        Nawet w intymnych scenach tych dwóch nie potrafi zachować należytej powagi. Albo to Col nie potrafi, a Est przejmuje jego zachowania przez zwyczajne naśladownictwo. Na przestrzeni fabuły doskonale widzę, jak ogromny wpływ na kształtowanie charakteru Esta ma Colonell, choć i on stopniowo ulega wewnętrznym (a nawet zewnętrznym!) przemianom. Obaj w swoim tempie dojrzewają, ale czy dostosowują się do otoczenia? A może to otoczenie zaczyna dostosowywać się do nich...? Zawsze mnie to frapowało, dlatego nie oparłam się pokusie wplecenia tego motywu w historię.

      Ciekawostka: Język Esta ma głęboki odcień czerwieni (krwisty), który odróżnia go od ludzkich (różowych). Jest też zauważalnie węższy, choć nie tak wąski jak u gadów (w sumie od jednego pochodzi, ale khalduńskie smoki to nie do końca gady - o tym kiedy indziej). I cholernie długi, ale nie ma powodów, by prezentować go w pełnej krasie (na razie). Zastanawiało mnie, dlaczego korekta Wydawnictwa wielokrotnie usuwała/korygowała opisy języka Esta, zastępując go typowo ludzkim, choć różnica jest zasadnicza i wymaga podkreślenia. Jak to ja, nie zapytałam o powód, tylko z uporem przywracałam pierwotny tekst. Bardzo mi się to nie podobało...
          Est "ochroniarzem"?! No to się porobiło...


Kącik autorki.
        Zachody słońca mają w sobie tajemnicze piękno, spowite są magią, której nie sposób uchwycić ani utrwalić. Zapewne dlatego, że odczuwane wszystkimi zmysłami dają pełniejsze doświadczenie niż na przykład oglądana fotografia. Przychylam się jeszcze obrazom, ale one mają w sobie ludzki pierwiastek: zaklęte w farbach emocje.
    Dokładnie nie pamiętam z jakiego powodu postanowiłam dodać scenę Cola skąpanego w blasku zachodzącego słońca, ale przypuszczam, że miało to związek z zachodem, który lata temu podziwiałam pisząc ten rozdział. Mam to szczęście, że bardzo często mogę zatrzymywać czas choć na kilka sekund, by napawać się pełną paletą ciepłych barw i grą światła w oknach sąsiednich bloków.

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 34 🔞

 

Colonell odwiedził wszystkie znane mu kryjówki Estiego, lecz nigdzie nie mógł go znaleźć. Jak gdyby żywa legenda nagle rozpłynęła się w powietrzu. Nikt nie wiedział, dokąd elf się udał. Zapytani wzruszali ramionami, czasem tylko racząc pytającego ploteczkami, których ten nie chciał słuchać. A powinien.

W końcu po długich i żmudnych poszukiwaniach odnalazł go w sypialni na czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów, zagrzebanego w pościeli, zwiniętego w ciasną kulkę z twarzą ukrytą za zasłoną brudnych dłoni. Col wciąż nie rozumiał raptownych, pozornie bezpodstawnych zmian w zachowaniu partnera, choć podejrzewał, że miały one związek z tym, co działo się w jego głowie przez ostatnie samotnie spędzone dni. Zresztą chłopak informował, że dzieje się z nim coś złego. A on popełnił ten błąd, że nie podjął tematu, gdy warunki temu sprzyjały.

Przodownik nie był naocznym świadkiem poczynań Esta poza murami Twierdzy, ale ludzie prędko przekazali mu najświeższe wieści, cholera wie jak upiększone. Do tej pory biały elf był dla najemnych bohaterem bitwy z paladynami, lecz po dzisiejszym spektakularnym poranku poczęli tytułować go cudotwórcą, a nawet wcieleniem Wszechmocnych. Co zatem się stało, że zamiast pławić się w powszechnym uznaniu, schował się w zaciszu sypialni?

- Esti, co się dzieje? - Col pochylił się nad zawiniętym w kołdrę półsmokiem. Przeciągająca się cisza zaczynała go niepokoić. - Jeśli mi nie powiesz, nie będę wiedział jak ci pomóc.

Coraz bardziej przejęty sięgnął ręką w głąb ciasnego gniazda i wymacał ciepłą szyję. Pod palcami czuł mocny puls. Cóż, przynajmniej dzieciak się nie udusił. Aczkolwiek niebawem może się to zmienić, jeśli zamierza tak przesiedzieć resztę popołudnia.

- Esti, potrzebujesz pomocy? - zagadnął ponownie, ale jak poprzednio, tak i teraz nie doczekał się odpowiedzi. - W porządku, idę po Oswyna.

Sztuczka podziałała. Kłębowisko białej pierzyny poruszyło się i z wnętrza wychynęła najżałośniejsza z istot, jakie dane mu było w życiu ujrzeć. A niemało się ich naoglądał w rynsztokach Adeili.

Serce mu się krajało na widok umorusanej, wykrzywionej rozpaczą młodziutkiej twarzy o zapuchniętych powiekach. Mężczyzna poczuł ogromny przypływ współczucia i mimo że nie znał przyczyny tego stanu, to instynktownie wyczuwał, że jego oblubieniec przeżywa właśnie największy koszmar swojego życia. Esti budził skojarzenie poturbowanego szczeniaka o smętnie opuszczonych uszach, któremu nikt nie szczędził razów. Szczeniaka, którym powinien był lepiej się opiekować.

Col nie potrafił odwrócić wzroku od tak dojmującej manifestacji smutku. Esti wyglądał na wymiętego, zniszczonego od środka przez moce, jakich człowiek nawet nie umiał sobie wyobrazić. Naraz zapragnął go objąć, pocieszyć, zapewnić, że od tej pory, co by się nie wydarzyło, on nie pozwoli mu cierpieć. Nie zrobił tego jednak. Wiedziony przeczuciem powstrzymał się w ostatniej chwili.

Est rozpaczliwie wyciągnął ku niemu ręce niczym mały chłopiec poszukujący bezpieczeństwa wśród wszechogarniających ciemności. Col bez namysłu zbliżył się do niego, przygarnął i zamknął w uścisku. Nie wypuszczając go z ramion położył się na łóżku, delikatnie przyciągając do siebie drżące ciało.

Dzieciak przylgnął do niego z siłą zrodzoną z przygnębienia. Był przerażony. Roztrzęsiony. Nie uspokajało go nawet sprawdzone głaskanie i kojący głos najdroższego przyjaciela. Jakby przebywał w innym świecie, nie mogąc się z niego wydostać. Drżenie nie ustawało, a bezradny najemnik nie pojmował, co się z nim stało. Nic nie pomagało, zaś kiełkująca bezsilność nasilała się z każdą minutą spędzoną w milczeniu. Esti nie odpowie na żadne z jego pytań, to pewne. Pozostało mu zatem trwać przy nim i dodawać otuchy samą obecnością z nadzieją, że w ten sposób osiągnie więcej niż bezowocnymi próbami nawiązania kontaktu.

Nie zaprzestając głaskania dygoczących nagich pleców zachodził w głowę, co też zdarzyło się naprawdę, że wręcz doprowadziło go do całkowitego rozstrojenia nerwowego. Esti potrafił zachować zimną krew w obliczu trudów i zagrożeń, czego dowiódł podczas zlecenia czy w trakcie otwartej walki z zaciężnymi. I jego umysł wychodził z tego niemal bez szwanku. Teraz Col miał wrażenie, że trzyma w ramionach kogoś zupełnie obcego. Skonsternowany zrozumiał, że tak było w istocie - jakby rozszczepienie osobowości chłopaka wzmogło się pod wpływem niewiadomych czynników, a jedna strona stłamsiła drugą na tyle, by nią zawładnąć. To była potworna wizja, praktycznie niemożliwa do spełnienia. A przynajmniej on tak uważał.

Zwiadowca zajrzał w twarz zgnębionego kochanka i spotkał się ze świdrującymi go na wskroś ślepiami. Przełknął ślinę zastygły w bezruchu. Nie poznawał dzieciaka i pierwszym, co na myśl mu przyszło, było wspomnienie tragicznej nocy, której nie chciał już nigdy powtarzać.

- Ty się mnie boisz - wychrypiał Est. - Dostrzegam to w twoich oczach. Zwietrzyłem twój strach, Col.

- Nie - zaprzeczył bez wahania mężczyzna. - Boję się, że znów cię stracę, że odejdziesz ode mnie bezpowrotnie. Że dokądkolwiek się udasz, choćby pod bramy Pozaświata, nie zabierzesz mnie ze sobą.

Prawda. Col nie lękał się legendarnego Zaklinacza Żywiołów, białego elfa ani nawet półsmoka. Colonell Niedźwiedziogrzywy bał się tego, co znów może się wydarzyć. Paraliżował go strach przed samotnością, lecz dla dobra ich obu nie zdradził się z tym. Kimkolwiek był teraz Esti, gwałtownie reagował na przejawy intensywnych emocji.

Ogromne jasnozielone oczy uczepiły się wytatuowanego oblicza wdzierając głęboko w środek duszy człowieka, wypatrując znamion kłamstwa czy nieszczerości. Nie znalazłszy ich, wycofały się i zwęziły. Wróciły do normalności.

- Col, dzieje się ze mną coś złego. Coś, czego nie kontroluję. To jest jak rękawiczka, jak kartka papieru nakładająca się na drugą, ukrywająca całą prawdę przed światem rzeczywistym, a nawet moim własnym! - Est szeptał jak w malignie, podnosząc się z posłania i podpierając na wyciągniętych rękach. Jego spojrzenie jaśniało hipnotyzująco. - A ty jesteś jedynym, co trzyma mnie w ryzach, we względnej całości. Jestem potworem, Col. To, co we mnie siedzi… To prawdziwy ja, jedyny ja, jaki kiedykolwiek istniał. Reszta to przykrywka dla największej bestii, jaką Estarion nosił.

Colonell zaryzykował i dotknął odmienionej przez nieokreślony grymas twarzy. Poczuł ciepło na sercu, gdy maźnięty ziemią miękki policzek przytulił się do wnętrza jego dłoni i łasił jak zabiedzony kociak.

- Esti, posłuchaj sam siebie – mruknął. - To wszystko jest bez sensu, słyszysz? Estalavanes, jakiego znam, to wielkoduszny, szczery chłopak. Nieco skryty i lękliwy, niemniej wspaniały.

Z gardła Esta dobiegł syk zniecierpliwienia.

- Nic nie rozumiesz, jak rany… Nie pojmujecie, jakie stwarzam zagrożenie. Ani kim jestem. Czym jestem.

- Więc pomóż mi zrozumieć - poprosił Col, zsuwając rękę na delikatną białą szyję. Opuszki smagłych palców natrafiły na wybrzuszoną bliznę między obojczykami. - Chcę ci pomóc, Esti. Kocham cię, dlatego proszę, nie zamykaj się na mnie.

Dotąd nie widział chłopaka w tak głębokiej depresji. Jedno źle dobrane słowo i Esti gotów był zamknąć się w sobie. Zupełnie jakby cofnęli się do stanu sprzed roku. Przodownik wolną dłonią musnął jego bok. Nie musiał patrzeć, by rozpoznać dwa cięcia nad lewym biodrem. Wyczuwał je, wyraźnie odznaczały się na aksamitnej białej skórze. Dlaczego te trzy rany nie zagoiły się? Przypuszczał, że broń paladyna była zaklęta, ale żeby…

Est nie pozwolił mu dokończyć myśli, przewidując jakim torem pobiegnie. Nienaturalnie gorące białe palce zacisnął na wędrującej dłoni ludzkiego kochanka i przysunął sobie do ust. Zmrużonych oczu nie odrywał od zaskoczonego Cola, jego lekko rozchylonych warg ze świstem wciągających haust powietrza.

Col z konsternacją śledził rozmyślnie powolne ruchy Estiego. Wąski, krwiście czerwony język prześlizgnął się wokół jego szorstkich rozprostowanych palców. W gardle mu zaschło i przełknął głośno, dwojąc wysiłki na spowolnienie bijącego szaleńczo serca. Wejrzenie skośnych jak u skaleona ślepi zawierało tak intensywnie erotyczną, dominującą  nutę, że po prostu uległ jego zniewalającemu wpływowi. Subtelna przemiana w zachowaniu chłopaka okazała się znacznie poważniejsza, niż mu się z początku wydawało. Est zmysłowo otarł się nagą piersią o jego bluzę jakby mościł się na muskularnym torsie, by zaraz podeprzeć się łokciami po obu stronach krótkouchej głowy. Oszołomiony tą niespotykaną metamorfozą mężczyzna nie odważył się poruszyć. W oczach pozornie opanowanego białego elfa czaił się błysk na miarę śmiertelnie groźnego drapieżnika.

Leżącego na plecach Colonella mrowiła skóra, a włoski stawały dęba, gdy nabierająca śmiałości dłoń podążała ścieżką płowiejących zawijasów na jego policzku. Smakujące glebą palce od niechcenia zatrzymały się na spierzchniętych wargach, a następnie przesunęły leniwie wzdłuż linii szczęki podkreślonej ciemną szczeciną.

Col nie wiedział czego spodziewać się po tak odmienionym partnerze, toteż zachowując środki ostrożności czekał cierpliwie i obserwował pieszczoty wślizgujące się pod materiał wierzchniego odzienia. Coraz silniej pożądał tego nieobliczalnego chłopaka, a kiedy wreszcie mógł się nim nacieszyć po koszmarnym tygodniu rozłąki, uwodzicielski blask jaskrawych tęczówek niby niewypowiedziany rozkaz nakazał mu trzymać ręce przy sobie.

Młody człowiek rozumiał potrzebę, której Esti nie potrafił nazwać, a która przemawiała przez niego pierwotnymi instynktami. Dzieciak przejął inicjatywę, swoimi niezdarnymi działaniami dawał jasny sygnał czego pragnie. I w tym momencie Col zapragnął go jeszcze mocniej, gdyż doświadczał dokładnie tego samego. Tak samo rozumował i tak właśnie funkcjonował. Bliskość fizyczna była dla nich punktem zaczepienia w rzeczywistości, pomagała odróżnić, który ze światów jest realny, a który fikcją stworzoną przez zwichrowaną psychikę. Akt miłosny był najbliższą, najintymniejszą formą porozumiewania się. Pozwalał rozładować nawarstwione emocje przy jednoczesnym obustronnym czerpaniu przyjemności i zacieśnianiu więzi. W ten sposób Esti uwolni się także od nadmiaru energii tajemnej…

Colonell nie zamierzał dłużej się powstrzymywać. Dziki kocur co prawda zaprezentował pokaźne kły i pazury, ale nie powinien zapominać, że to wilk jest zawsze górą.

Mężczyzna podniósł się, jak gdyby leżący na nim półsmok nic nie ważył, i zwinnie manewrując obrócił się w miejscu, by delikatnie położyć go na plecach. Est nie protestował. Siadając okrakiem na linii szczupłych bioder Col wyprostował plecy i szarpnięciem zdarł z grzbietu ciemnozieloną bluzę. Zmiął ją w rękach, ostentacyjnie napinając mięśnie ramion, po czym niedbale rzucił za siebie.

Bez słowa wpatrywali się w siebie, doszukując śladów budzących się do życia emocji, dając się ponieść fali narastającego napięcia.

Śniady mężczyzna pochylił się i przymykając powieki przytknął czoło do rozpalonego czoła partnera. W punkcie styku wyczuwał drobne drgania. Nie przypominały one znajomych dreszczy, były czymś nowym, wywołującym w nim lęk i ten specyficzny rodzaj ekscytacji, jaki zwykł czuć w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Smak ryzyka uniósł lewy kącik ust w górę. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć czy to sprawka Estiego, jego nowo odkryta umiejętność, czy też kumulacja uczuć, jakim nie dawali ujścia przez te kilka dni. Pojawiło się zbyt wiele niewiadomych, a na rozwikłanie ich wszystkich mieli niewiele czasu.

Z zadumy wyrwał go nieśmiały dotyk na ustach - dotyk piórka, jak zwykli nazywać tę ulotną pieszczotę, muśnięcie zaledwie. Zachęcony gestem zrewanżował się pocałunkami głębszymi, pełnymi stłumionego pożądania. Chłopak chętnie je przyjmował i oddawał z nie mniejszą żarliwością. Białe dłonie zachłannie badały szerokie plecy mężczyzny, co rusz trafiając na linię krótkich włosów na karku, aż zsunęły się ku dłuższym pasemkom. Est starannie kontrolował swe zapędy, nie chcąc wyrządzić partnerowi krzywdy.

Col był świadom że prędzej czy później skończy z kolejną raną na przedramieniu, lecz zbyt zajęty kąsaniem długich płatków uszu nie przejmował się tym zanadto. Chłonął całym sobą rozkosznie stłumione odgłosy wydobywające się z gardła dzieciaka, a świadomość, że doprowadza go do granic wytrzymałości samymi pieszczotami, niesamowicie go podniecała. Uwielbiał czuć to drobne, wijące się ciało pod swoim, delikatne muśnięcia na karku, plecach i biodrach, kiedy plątali się w miłosnym uścisku, splatali i stawali jednością o dwóch współgrających sercach.

Pozbył się spodni Estiego oraz własnych w tempie znacznie szybszym niż wskazywała na to metoda wiązania. Kopnięciem zepchnął je na brzeg łóżka, gdzie spoczęły w towarzystwie bluzy. Mocniej objął upragnione ciało o niebywale białej skórze, skubnął zębami miejsce tuż pod uchem i pomrukiem satysfakcji skomentował owijające mu się wokół bioder łydki. Nie mogąc się powstrzymać potarł gładkie uda i zsunął się niżej, na dociśnięte do pościeli pośladki, cudownie krągłe, wprost stworzone dla jego dłoni.

Rozochocony półsmok przywarł do człowieka. Ocierając się podbrzuszem o jego naprężonego członka, przycisnął nos do zagłębienia śniadej szyi. Zamierzał ugryźć kusząco odsłoniętą skórę w odpowiedzi na niespodziewany bodziec w dolnych partiach ciała, ale zdołał się pohamować. Przez przypadek mógłby przegryźć aortę. Musiał zachować więcej rozsądku, przynajmniej w chwilach, gdy był tak blisko krytycznych punktów, lecz mimo narzuconej przez siebie dyscypliny i tak nie mógł złapać tchu. Nie nadążał za zręcznymi palcami mężczyzny eksplorującymi najmniejszy nawet skrawek jego płonącego pożądaniem ciała. Słyszał swój zniekształcony żądzą głos, urywany oddech, tchnienie Cola równie szybkie co łomot serca w klatce piersiowej... Zmysły miał wyostrzone, przez co doprowadzały go do ekstatycznej pasji i potęgowały obsesję na punkcie niskich dźwięków wydawanych przez ludzkiego kochanka. Palił go ogień nie do ugaszenia w miejscach dotykanych przez wprawne dłonie. Wariował, wdychając oszałamiający zapach ich namiętności. Prężył się niczym kocur i prosił całym sobą, dopominając się pieszczot. Słodka udręka pulsowała w jego lędźwiach wieszcząc rychły wybuch. Myślał już tylko o tym, by skończyła się ona jak najprędzej...

Colonell nauczył się identyfikować sygnały wysyłane przez młodziutkie ciało; kiedy i w jaki sposób zareagować, aby osiągnąć najlepszy efekt dla nich obu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Esti znajduje się już na skraju i długo nie wytrzyma. Choć chciał odwlec moment spełnienia, gotów dostosować się do niego, postąpił zbyt impulsywnie. Schwycił białego penisa, a stanowcze, płynne ruchy dopełniły dzieła, uwalniając chłopaka od całego nagromadzonego napięcia, które gorącym tryskiem poznaczyło płaską, wznoszącą się spazmatycznie pierś.

Ale to jeszcze nie koniec.

Wykorzystując swą wilgoć Col wszedł w niego bez uprzedniego przygotowania. Zrobił to powoli, w skupieniu śledząc reakcje partnera, którego westchnienia przeszły teraz w stłumiony pomruk bólu.

Est przygryzł kłami wnętrze dolnej wargi. Cieniutka strużka krwi zmieszanej ze śliną wyciekła kącikiem zaciśniętych ust. Zasłaniając przedramieniem oczy zwrócił głowę w bok, a gdy Col próbował go pocałować - uciekł przed nim. Zabrakło mu jednak sił, by sprzeciwiać się swemu ciału, na powrót odnajdującemu się w euforycznej plątaninie.

Zachowanie z nagła wycofującego się dzieciaka zmartwiło wtulonego w niego mężczyznę. Col już zamierzał przerwać, kiedy jego uszu dobiegło znacząco przeciągłe westchnienie, a chętne, rozpłomienione ciało podchwyciło i utrzymało wspólny rytm, zakleszczając go w miłosnym uścisku. Tym razem to na jego pośladkach zacisnęły się palce. Uniósł się na tyle, by dojrzeć ukradkowe zerknięcie, które porwało go całkowicie, należało bowiem do Estiego, jakiego znał i którego pokochał do szaleństwa.

Wolną dłonią dotknął białego policzka i skierował zawstydzoną twarz ku sobie. Wpił się w rozchylone oddechem, pokaleczone usta, językiem posmakował ostrych kłów i chociaż nie zaliczał się do osób szczególnie wokalnych w łóżku, nie potrafił stłumić dziwnego, niskiego odgłosu zaskoczenia, jaki z siebie wydał. Bo zupełnie nie spodziewał się tego, co nastąpiło potem.

Rozbłysk oślepiającej bieli pozbawił go tchu. Całym sobą przyswajał magię zamkniętą w zniewalającym pocałunku; odczuwał wibrację tuż pod skórą, ładunek energii płynącej na zewnątrz oraz od wewnątrz, zimny i gorący zarazem. Ekstaza pospołu z odurzającą mocą zapanowała nad nim, omamiła i skutecznie unieruchomiła. Szczytował, podobnie jak Esti pod nim. Z ustami w potrzasku warg o słodkiej, metalicznej nucie słuchał krwi wściekle szumiącej w uszach.

I naraz wszystko się skończyło. To fantastyczne doznanie absolutnie zniewoliło Cola, aż zapragnął natychmiast je powtórzyć! Cokolwiek zrobił Esti, było to cudowne, niespotykane, wręcz szalone! Po raz pierwszy orgazm nie był wyłącznie przelotnym wrażeniem, nabrał duchowego, nierozerwalnie wiążącego wymiaru!

Oczarowany mężczyzna nie przestawał całować oblubieńca, a jeśli już przerywał, to tylko po to, by mogli złapać dech po wspólnej chwili dzikiego zapomnienia. Uśmiech nie schodził z jego twarzy. Szczęśliwy, widział odbicie własnych szczerych uczuć w rozszerzonych dogasającą namiętnością źrenicach chłopaka.

- Esti, to było cudowne… - Rozkosznie zmęczony Colonell zsunął się z niego i podparty na łokciu odgarnął z białej skroni pasemka czarnych włosów. - Doszedłeś dwukrotnie, aż posklejały mi się włoski na brzuchu. I przekazałeś mi swoją esencję. Mam zawroty głowy, jestem do cna wyczerpany, a w uszach mi szumi nie gorzej niż po wypiciu dzbanka wzmocnionego wina.

Zachwyt błyszczący w ciemnozielonych oczach Cola oraz miłość rozbrzmiewająca w każdym jego słowie były dla Esta przyjemnością równą fizycznym pieszczotom. Wszelkie obawy uleciały z jego strapionego umysłu, przypalone ogniem miłości i przepędzone bliskością ukochanego, a ich pozostałości rozmyły się na wietrze niosącym rześki zapach nadciągających zmian.

Zaspokojony Est przeturlał się na brzuch i mrużąc oczy cieszył zalegającą między nimi ciszą. Umysł miał czysty i klarowny, jak przed wejściem w kontemplację. Zębami męczył wnętrze nadgryzionej wargi, aż oderwał kawałek luźnej tkanki. Zlizując krew zastanawiał się, jak ma odpowiedzieć na wyznanie Cola. Zaczynał się niepokoić, lecz rzut okiem na błogo uśmiechniętą brodatą twarz wystarczył, by przywrócić mu niezbędny do funkcjonowania spokój. Przy Colonellu był spokojny. Był sobą.

- Nie miałem pojęcia, że można szczytować dwa razy podczas jednego… podczas… - Bezgranicznie zażenowany Est skrył policzki w wilgotnej pościeli, tak że kolejne zdanie stłumiła grubość materiału. - Jak rany…

- Zaskoczę cię, Esti: można szczytować nawet więcej niż dwa razy pod rząd. Puść w końcu te uszy! - Rozbawiony Colonell z czułością odtrącił białe dłonie i zmierzwił czarną czuprynę. - Gdy nabierzesz wprawy i przestaniesz się wstydzić, to popracujemy nad tym. Z twoją znajomością własnego ciała powinno pójść gładko.

- Gładko?! Col, spenetrowałeś mnie bez poślizgu! - Wyrzut w głosie chłopaka zabrzmiał całkiem wyraźnie. Tak wyraźnie, jak dostrzegalny był on w oku zerkającym znad wymiętej kołdry. - To bolało.

- A zaraz potem odpłynąłeś, dzieciaku. I przed zresztą też. - Łowca także się obrócił, wiernie naśladując pozycję przyjaciela. - Teraz obaj przykleimy się do łóżka dowodem twojego…

- Idź wyłysiej z tym swoim bezwstydnym poczuciem humoru! - wysyczał Est przy jego krótkim uchu. - Tylko poczekaj aż twoje dowody wypłyną na światło dzienne!

Serdeczny wybuch śmiechu frywolnego mężczyzny był tak zaraźliwy, że Est musiał ukryć twarz, by nie widać było rozbawienia wyginającego niechętne temu kąciki białych ust.

- Uwielbiam cię, dzieciaku. - Col ostatni raz pogładził mokre od potu plecy Esta i dźwigając się z posłania, pocałował go w kark. - Zaraz pozbędę się obciążających mnie dowodów. W tym czasie opowiedz mi, co z tą twoją energią tajemną. Ewidentnie sprzedałeś mi jej część.

Est nie namyślał się długo. Podniósł głowę i wsunął pod brodę splecione ręce. Wciąż drżały.

- Zauważyłem – zaczął pomału - że w trakcie naszego pierwszego razu coś we mnie przeszło na ciebie. Przeskoczyło. Metamagiczna iskra, energetyczny zapalnik. Mistrz powiedział, że użytkownicy magii potrafią przekazywać ją za pomocą dotyku. I on właśnie tak pobiera nadmiar mocy, w pewnym sensie wbrew mojej woli, a przecież nie stawiam oporu. Trzyma moją dłoń i wyciąga ze mnie esencję.

- I postanowiłeś to sprawdzić? - Col bez ociągania się wstał z łóżka, wzrokiem poszukując suchych ręczników. Tym razem nie zostawiono ich na toaletce, tylko na brzegu stołu. - Potwierdzić teorię w praktyce?

- Tak. Choć nie jestem czaromiotem i nie tkam zaklęć, to przez przypadek odkryłem sposób, by pozbywać się jej na podobieństwo użytkowników magii. Wyszło na to, że mój talent ma wiele wspólnego z moimi emocjami. A raczej z tobą - uściślił Est.

- A więc kochając się ze mną, jesteś w stanie uwolnić się od nadwyżki esencji? I nie potrzebujesz do tego Zrzędy? - upewniał się Colonell. Przeglądając się w zwierciadle, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Zabrał ze sobą miskę wypełnioną wodą oraz ręczniki z blatu i wrócił do łóżka. - Jak się wtedy czujesz?

- To, czego doświadczyłeś przed chwilą, pomnóż kilkakrotnie i będziesz wiedział co czuję kontrolując żywioły.

- Och. - Odgłos zdumienia skłonił Esta do obejrzenia się w tył. Miska wylądowała wśród rozkopanej pościeli tuż obok niego. Krępująco nieodziany człowiek również. - To by tłumaczyło dlaczego miewasz taki wyraz twarzy, że jak stoisz, tak mam ochotę cię zerżnąć.

Słysząc rażąco ordynarny język Est zapragnął zetrzeć ten krzywy uśmieszek z ust Cola, lecz za późno się zorientował, że nie powinien się ruszać. Zabolało.

Ubawiony człowiek zniknął z widoku i zaraz pojawił się z mokrym ręcznikiem. Wciąż okrutnie chichocząc zajął się oporządzaniem leżącego. Czekający aż ciało się zregeneruje Est zdał się na opiekuńczość przyjaciela.

- Idź wyłysiej, durniu… - wywarczał bez przekonania, znów wciskając twarz w prześcieradło. Pachniało miłością. I skórą rozkochanego mężczyzny. Aż zrobiło mu się żal, że będzie musiał oddać je do prania. Czy służące rozpoznają ten zapach? Jak rany, z pewnością...

Na czas konieczny do wykonania zabiegu oczyszczającego obaj milczeli, pogrążeni w rozważaniach, przeżywający na nowo to, co minęło bezpowrotnie. Est skoncentrował się na przegryzionej, nieznośnie szczypiącej wardze. Dopóki rana się nie zagoi, będzie go drażnić swoją obecnością.

Złapał poduszkę i wsunął ją sobie pod szyję, by móc swobodnie rozmawiać. Musiał wreszcie zdobyć się na odwagę i przedstawić Colowi plan, inaczej nie mógłby spać spokojnie. W tym celu odczekał, aż ten skończy, odłoży przybory i położy się obok. Wówczas obrócił się ku niemu, gotów ujawnić skrywane w sercu sekrety, kiedy słowa zamarły na jego wargach, a zachwycone bajeczną sceną oczy otworzyły się szeroko.

Promienie zachodzącego słońca kładły się miękką, ciepłą smugą na smagłej cerze Cola, barwiąc ją pomarańczem i wyzwalając w Eście przedziwną tęsknotę utrwalającą wspomnienie, które zostanie z nim już po kres życia. Wspomnienie, które powróci za każdym razem, gdy ujrzy słońce o tak nasyconej barwie. Wtenczas przypomni sobie wspaniały uśmiech rozjaśniający przystojną ludzką twarz, figlarne oczy w ciemnych oprawach długich rzęs, tatuaż znikający pod gęstniejącą brodą. Miłość potwornie bolała, niemal wyciskała łzy spod powiek. Słodycz obcowania z nim, świadomość bycia kochanym przez tak dobrą osobę była wystarczającą nagrodą za trud włożony w utrzymanie relacji. Poza tym, Est odnalazł w ich zbliżeniach coś więcej niż dyskomfort i ból. Zaczynało mu się to podobać na tyle, by samemu je inicjować. Odnajdywał w tym siebie. Prawdziwego siebie, pozbawionego drugiej osobowości, pozbawionego wad i niedoskonałości. W oczach oblubieńca nie dojrzał potwora, lecz białego elfa o niejasnym pochodzeniu. Był zwyczajny. Tak bardzo zwyczajny, jak otaczający go ludzie.

Powoli wypuścił powietrze z płuc. Musi wyznać prawdę, teraz był ku temu najodpowiedniejszy moment. A zbędna opieszałość mogła zniweczyć jego śmiały plan.

- Col, ja... - wydukał cichym, drżącym od emocji głosem. - Podjąłem już decyzję i lada dzień stąd odejdę. Daleko stąd. Mistrz sam mi to zaproponował, a ja… Nie wytrzymam dłużej w tym miejscu. Nie mogę… Sam wiesz. Nie, chyba nie wiesz, ale… Chodź ze mną, proszę. Muszę opuścić Twierdzę. Im szybciej, tym lepiej. Dla nas wszystkich.

Leżący na boku Colonell podparł ręką głowę, a łobuzerski uśmiech natychmiast zawitał na jego obliczu. Ten człowiek często się uśmiechał i była to jedna z wielu cech czyniąca go niezwykle atrakcyjnym.

- Wydaje mi się, że masz świetny plan, skoro tak wiele ryzykujesz. - Col nie zamierzał wyjawiać Estiemu prawdy dotyczącej rozmów, jakie odbył z Magiem. Stary Zrzęda kazał mu zaufać przyjacielowi i proszę bardzo, nie pomylił się i tym razem. Chłopak naprawdę coś wykocił przez miniony sześciodzień. A on pociągnął temat udając, że o niczym nie ma pojęcia. - Wziąłeś pod uwagę, że jeśli odejdziemy, zostaniemy okrzyknięci dezerterami i stary wyśle za nami list gończy na zawrotną sumę? Nigdy już nie zaznamy spokoju.

Est ułożył się wygodniej na brzuchu i skubał skórkę rękawiczki, byle nie patrzeć na błyskotliwego przyjaciela.

- Tak, wziąłem pod uwagę i ten czynnik – przyznał. – A także kontakt z mistrzem. I twojego ojca. Jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli, to za dwa dni będziemy w drodze. O ile zechcesz mi towarzyszyć...

Col przygładził rozczochrane włosy elfa i owinął sobie kilka pasemek wokół palca. Przyjrzał im się w czerwieniejącym blasku zachodu wpadającym przez okna oraz uchylone drzwi balkonowe.

- Interesujące co też zrodziło się w tej twojej ślicznej główce pod moją nieobecność – ciągnął niezmienionym, wesołym tonem. - Doprawdy, nie mogę cię z oka spuścić, bo wpadasz na arcygenialne pomysły. Przeorałeś ziemię jak dzika świnia i zaplanowałeś romantyczną ucieczkę na drugi kraniec świata. Jak nic zasługujesz na miano Juliana, mój ty Romanie.

Est zaśmiał się, słysząc żart nawiązujący do miłych im obu wspomnień. Przez sekundę odnosił wrażenie, że jest jak dawniej, kiedy uczucia nie odgrywały tak wielkiej roli, a życie było przez to mniej skomplikowane. I przekonanie to byłoby trwało, gdyby nie dalsze, mrożące do szpiku kości słowa Colonella, którego humor zgasł jak zduszony płomień świecy.

- Dokąd zatem się wybieramy? Mam nadzieję, że z dala od Adeili. Naprawdę nie chciałbym mieć do czynienia z paladynami, co może być trudne, bo rozstawili mnóstwo przyczółków w całym Estarionie.

Nieopisana rozpacz ogarnęła półsmoka, który odruchowo złapał się za skronie w obawie, że przypadkiem zdradzi się z myślami. I jak miał mu teraz powiedzieć, że gdziekolwiek nie pójdą, towarzyszyć im będzie rycerz-dowódca z Adeili we własnej osobie?! A raczej pójdą wszędzie tam, gdzie on im wskaże… Przecież Col i tak się dowie! Wcale nie chciał uświadamiać go właśnie teraz, nie po tym, co wspólnie przeżyli, ale później… później będzie za późno.

Przewrotne szczęście Esta odezwało się w jakże dogodnych okolicznościach i objawiło pod postacią sięgającego czwartego piętra hałasu dobiegającego z dziedzińca. Wartownicy okrzykami przekazywali sobie polecenia na chwilę przed tym, nim o wydeptaną ziemię Twierdzy uderzyły liczne kopyta.

Col i Est wymienili spojrzenia. Było jasne, że człowiek nie słyszał wszystkiego z dokładnością godną elfa, lecz w przeciwieństwie do niego rozpoznawał komendy wykrzykiwane przez strażników na murach. Przodownik zerwał się z pościeli i wciąż pełen werwy wciągnął na nogi spodnie, pośpiesznie przecierając brzuch i tors wilgotnym ręcznikiem.

- Już tu są - rzucił w przestrzeń, rozglądając się za bluzą. Wypatrzył ją nieopodal miejsca, w którym stał. - Najwyższa pora skonfrontować się ze starym. W najlepszym razie wywali mnie na zbity pysk. W najgorszym, będą musieli mnie stamtąd wynieść. Tak czy inaczej, liczę na ciebie, dzieciaku. - Zerknął znad ramienia w stronę leżącego. Uśmiechnął się i wsunął ręce w rękawy. - Pojutrze w drodze, tak? Chyba przeżyję do tego czasu.

- Jak rany, coś ty tam nawywijał? - Est próbował przetoczyć się na bok, by popatrzeć na przyjaciela, ale wciąż był nieco zesztywniały. W końcu udało mu się usiąść. - Chyba nie narobiłeś mistrzowi kłopotów?

- Kiedyś się dowiesz, Esti. - Col podszedł do niewyraźnie wyglądającego chłopaka, palcem uniósł jego podbródek i czule ucałował miękkie usta, nie spuszczając wzroku z iskrzących zielenią oczu. - Wrócę wieczorem. Cały i zdrowy. Ewentualnie po prostu cały. Wierzę, że znajdziesz coś na sińce i skaleczenia w swojej gablocie.

Est obserwował jak przodownik w podskokach wsuwa na nogi wysokie buty i nie wiążąc ich znika za drzwiami prowadzącymi na korytarz Wieży Czarodziejów. Jeszcze przez parę oddechów wpatrywał się w punkt, gdzie po raz ostatni widział Cola, a myśli do tej pory kotłujące się w jego głowie nagle wyparowały.

Był tchórzem. Cholernym tchórzem. Nijak się nie zmienił - niczego nie zmieniła nawet druga potworna tożsamość kwitnąca na podatnym gruncie zajęczego serca. Strach go obleciał na myśl, jak zareaguje Col na wzmiankę o sir Aarimie. Powinien był postąpić jak na mężczyznę przystało, wygarnąć prawdę i dzielnie stawić czoła konsekwencjom swych decyzji. Mógł to mieć za sobą. Tymczasem widmo porażki i nieuniknionego będzie go truć niczym toksyna o długotrwałym działaniu.

Oczywiście że Colonell podąży za nim. Nie wątpił w lojalność przyjaciela ani przez chwilę. A on odpłacał mu się brataniem z wrogiem. Zrobił to samo, co uczynił mistrz: spiskował z przedstawicielem Zakonu, księciem Estarionu. I po co? Magiem powodował większy cel, szlachetny i wzniosły, a on? Własne pobudki popchnęły go w kierunku poszukiwania najłatwiejszej drogi ucieczki. Po linii najmniejszego oporu. I jak teraz spojrzy partnerowi w twarz? Wyjdzie na to, że go zdradził… Zdradził pokładane w nim zaufanie i miłość człowieka, na którym zależało mu bardziej niż na czymkolwiek innym.

Rwetes na zewnątrz wzmagał się. Zgonione konie rżały i parskały, uderzając kopytami o ubitą ziemię. Colonell miał w sobie na tyle odwagi, by przeciwstawić się ojcu. Przeciwstawić się całemu światu. Gdyby Est dysponował choć namiastką jego siły, to całe zło ubiegłego roku nie miałoby miejsca…

Przeszłość odznacza się statecznością, pozostaje historią, na którą wpływu nie posiada żadna istota – nieoczekiwanie przemknęło mu przez głowę. Przyszłość jest zmienną zależną od wielu spójnych czynników skumulowanych w biegu wydarzeń. Przyszłość jest matrycą, formą powielaną na przestrzeni lat, a jej przewidywanie dalekie jest pojęciu wieszczenia. Wnikliwa obserwacja oraz pamięć absolutna pozwalają ujrzeć to, czego prozaiczna jednostka nie dostrzeże z racji krótkiego okresu żywotności. Pomagają podjąć właściwe kroki, by zapobiegać błędom powtarzanym przez istoty o ograniczonych zdolnościach pojmowania. Ułatwiają kreację rzeczywistości na modłę istoty ponadprzeciętnie inteligentnej, nadistoty potrafiącej przejąć inicjatywę w drodze do udoskonalenia tego, co już raz wprawiono w ruch, a czego zatrzymać nie można.

Est obejrzał się za siebie, czując efemeryczny dotyk na odsłoniętym barku. Dreszcz wstrząsnął jego nagim ciałem. Wrażenie było niedorzeczne, ponieważ w sypialni poza nim nikogo nie było. Lecz ten Głos… Jakby to były jego, a zarazem cudze refleksje wszczepione do jego umysłu. Język, jakiego nie znał, a który rozumiał.

Est przełknął ślinę i z nieodpartym poczuciem bycia obserwowanym zerwał się z łóżka. Rozejrzał się za odzieniem, ale widząc dwie zbyt oddalone od siebie wymięte szmaty porzucił pomysł zbierania ich z podłogi. Sapnął zrezygnowany i poczłapał do komody. Powinien niezwłocznie zobaczyć się z mistrzem, który na szczęście nie należał do ludzi nawykłych odpoczywać po wyczerpujących podróżach. Pamiętał, że kondycja nauczyciela znacznie się pogorszyła, a kto wie, co stało się w przeciągu tygodnia. Nie miał pewności, czy kolejne wizje nie nawiedziły starego mnicha.

Mgliste wspomnienia i obce koncepcje wyparte zostały przez nowe problemy, jakich skrupulatnie doszukiwał się Est. Wysuwając górną szufladę odbiegł myślami od tematu schorowanego mentora. Zaintrygowało go dziwne zjawisko, jakie zaobserwował uprawiając miłość z Colem, a które dojrzał sam zainteresowany. Rzeczywiście, jego zamiarem było przekazanie kochankowi odrobiny magii w celu zwiększenia doznań podczas orgazmu, nie planował jednak oddać mu tak dużej ilości. Pełnej nadwyżki. Lecz dzięki temu poczuł się znów sobą. Gdy się nad tym zastanowił, podobnie było ponad rok temu, w noclegowni opiekunów. Wtedy Mag chwycił go za ramię i nieświadomie przejął część ciężkiego brzemienia, a koszmarny ból w czaszce oraz rozpacz wynikająca z posiadania wtopionego w skórę artefaktu zniknęły, jak gdyby to esencja determinowała całe jego życie. Oraz wpływała na lustrzaną osobowość, z której obecności coraz mocniej zdawał sobie sprawę.

Młody półsmok w głębi serca czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Atak mógł nastąpić w najmniej oczekiwanym momencie. Będzie musiał ostrzec sir Aarima przed sobą samym. Jak na ironię, ostrzec go przed przyszłym “ochroniarzem”.

sobota, 29 listopada 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 33 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Nigdy nie wiadomo kiedy słodycz zwycięstwa przeistoczy się w gorycz porażki. Szczególnie, gdy radość ponownego spotkania przyćmiona zostaje przez wątpliwości dotyczące przyszłości w blasku i cieniu znienawidzonego przez Cola Zakonu Paladynów. Est obawia się reakcji partnera, ale jeszcze mocniej lęka się tego, co nieumyślnie wyzwolił podczas łączenia się z opornym żywiołem...

- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 29d'11m'25r2t]




    Lubię ten rozdział. Kwestia sir Aarima rozstrzygnięta, temat władania żywiołami zamknięty, Col wrócił cały i zdrowy... Ale gdy jest zbyt pięknie, należy mieć się na baczności. Est uważa, że zagalopował się z odkrywaniem tajemnic ziemi, wyzwalając coś, co skrzętnie ukryte było w jego wnętrzu. Odruchowo uznał to za coś złego, zupełnie nie dostrzegając, że właśnie w ten sposób poznaje prawdziwego siebie, stłamszonego i zablokowanego przez otoczenie w którym dorastał. Nie dostrzega, bo to, co widzi, zwyczajnie mu nie pasuje do autoportretu, jaki utrwalił w swoim wyobrażeniu. Potrzebuje więc kogoś, kto otworzy mu oczy na prawdę. 
      I to jest zadanie dla Cola, dojrzałego partnera, realisty nie szczędzącego chłopakowi szczerości ani miłości. Ich relacja jest dokładnie taka, jaka moim zdaniem być powinna - oparta na zaufaniu i przyjaźni, namiętna, otwarta na potrzeby obu stron, z miejscem na dialog i naturalność. Obaj nie są idealni, ale wiedząc o tym akceptują wzajemne wady i niedoskonałości.

    Dla dociekliwych: służące nie taszczą wiader do Wieży Czarodziejów. Czerpią wodę z "łaźni adeptek" na piętrze sypialnym. Ewentualnie korzystają z uprzejmości najemników, bo i któryż z tych męskich mężczyzn nie chciałby się popisać siłą? 😏




Kącik autorki.
    Uchodzę za osobę o niskiej wrażliwości emocjonalnej, raczej twardzielkę niż romantyczkę. To tylko pozory. Tak naprawdę uwielbiam pięknie rozpisane romanse, rozpalające serce sceny i bogate opisy namiętności kochanków: dojrzałe relacje nierzadko borykające się z przeszkodami, ale jednocześnie doświadczające licznych szczęśliwych chwil. Jestem trochę jak Cassandra z Dragon Age: Inkwizycja 🥰 Dlatego też pisanie Elegii o Nieśmiertelnym sprawia mi tak dużą przyjemność. I będę naprawdę szczęśliwa, jeśli i Wy będziecie się równie dobrze bawić przy jej lekturze 🤍

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 33

 

Spojrzenia spotkały się. W łagodnym świetle dwóch zapalonych lamp trudno było o pomyłkę. Gwałtownie następujące po sobie rozbłyski piorunów zniekształcały sylwetkę stojącego na środku sypialni człowieka, lecz nie były w stanie zmylić wzroku rozbudzonego półsmoka. Przez miniony sześciodzień Estalavanes tęsknił za ukochanym tak silnie, że już samo myślenie o nim sprawiało mu ogromny ból, a teraz Col stał tutaj, rzeczywisty i przemoczony do suchej nitki, ubrany w wytłaczany skórzany kirys, bez peleryny oraz broni nie licząc nieodzownych sztyletów będących jego znakiem rozpoznawczym.

Est bezwiednie usiadł w pościeli i obserwował powolne ruchy wycierającego się ręcznikiem przodownika. Dojrzał lśniące ślady na posadzce w miejscach wolnych od futer i jego wymiętej odzieży. Prowadziły do drzwi wejściowych, gdzie oparty o ścianę spoczywał długi łuk oraz kołczan pełen strzał. Na szczęście ten dureń miał na tyle rozsądku, by przy takiej pogodzie nie wspinać się na wieżę… Ale zaraz. Jak on się tu znalazł, skoro magiczne sfery klatki schodowej i korytarza na noc wygaszano?

- Jak tu wszedłeś? - wymamrotał niedorzecznie Est. Przecierając dłońmi zaspaną twarz, usiłował zetrzeć z niej resztki snu. - Znaczy, w jaki…

- Drzwiami – przerwał mu Col. Jego dalsza wypowiedź niemal zginęła pośród kolejnych grzmotów i szumu ulewy. - Tym razem wejściowymi.

Mężczyzna przewiesił ręcznik przez lustro i niezdarnie przeczesał palcami splątane włosy, by choć trochę doprowadzić je do porządku. Zaraz też zajął się rozpinaniem sprzączek pancerza oraz zdejmowaniem poszczególnych elementów, spomiędzy których wypływały strużki wszechobecnej wody.

Est zadrżał pod spojrzeniem ciemnozielonych oczu. Miał ochotę zerwać się z posłania i poczuć go całym sobą, utwierdzić w przekonaniu, że nie jest jedynie sennym widziadłem, jednakże zdusił to pragnienie i gdy wybrzmiał pomruk burzy, odezwał się cichym, smutnym tonem:

- Nawet się nie pożegnałeś…

- Zostawiłem notatkę.

Ciężki napierśnik legł na podłodze w towarzystwie naramiennika oraz rękawic strzeleckich. Najemnik odetchnął z ulgą i padł na fotel, by rozsznurować wysokie buty.

- Tęskniłem za tobą, Col…

- Domyślam się - odparł beznamiętnie Colonell. Uporawszy się z butami i przesiąkniętą tuniką, rzucił je gdzie bądź i zajął się troczkami spodni.

Burza milkła w oddali, lecz kojący szum bezustannie rozpraszał ciszę panującą w komnacie. Denerwującą ciszę. Czy coś się zmieniło przez ten czas? Prawie siedmiodzień nie było go w Twierdzy, a zachowywał się przy tym, jakby minęła zaledwie godzina! Lakoniczne, chłodne jak wiatr za oknem odpowiedzi partnera zaczęły go nieznośnie irytować. Marszcząc gniewnie brwi skrzyżował ramiona na białej piersi i samą myślą zgasił jedyne źródło światła w pomieszczeniu, pogrążając ich obu w nieprzeniknionej ciemni. Ze złośliwą satysfakcją przyjął zaskoczenie mężczyzny niepewnie oglądającego się za siebie. Kiedy szare w nocnym widzeniu oblicze przodownika skierowało się ku niemu, Est znów podjął się bezsensownej próby nawiązania kontaktu.

- To bolało... - poskarżył się.

Pojmując, co się stało, Colonell wstał i idąc na wyczucie zbliżył się do łóżka.

- Wyobrażam to sobie.

- Jak rany, Col!

- Dzięki, sam znajdę drogę ty mały złośliwcu.

- Ja wcale nie… A idź wyłysiej, durniu! - warknął rozżalony Est i opadł na posłanie. Był niewyspany, targały nim sprzeczne emocje i już mu brakowało cierpliwości do tego niereformowalnego ludzkiego samca. Nie tak miało wyglądać ich spotkanie po długotrwałej rozłące. Miało być namiętnie, a nie pokrętnie!

Obrócił się i z pogardą zerknął na Cola, który w mroku na sekundy rozjaśnianym błyskawicami omal nie wpadł na biurko. Powinien mu pomóc, inaczej sam nie trafi do łóżka. Albo trafi, ale małym palcem w kant mebla.

- Teraz trochę w prawo - mruknął opryskliwie. Z politowaniem obserwował ostrożne ruchy ślepego człowieka. - Przykre, że jak tylko gaśnie światło, to wasze oczy stają się bezużyteczne. - Musiał dać upust nerwom, inaczej zagotowałby się od środka, a nie chciał czynić partnerowi wymówek. Jeśli nie może być romantycznie, to niech chociaż nie jest dramatycznie. - Gratuluję, dotarłeś do celu.

- Ktoś jest dziś bardzo nie w humorze - zauważył Col z nutką niestosownego rozbawienia. - Posuń się trochę, sam tu nie jesteś.

Szturchany zimnym łokciem chłopak ostatecznie ustąpił. Łoże co prawda było duże i obaj mieli wystarczająco miejsca dla siebie, lecz zaborczy człowiek zawsze zajmował większą część powierzchni należącej do Esta. A także samego Esta.

Półsmok dąsał się jeszcze chwilę, jednak widząc leżącego na boku Cola wyciągającego ręce w jego stronę prędko porzucił szczeniacki upór. Zbyt często o tym marzył, by teraz ze zwykłej głupoty to zaprzepaścić.

Pachnąca deszczem skóra mężczyzny była chłodna i wilgotna, ale bijące w piersi serce grzało przyjemnie niczym ogień kominka w zimowy wieczór. Est wtulił się w ukochanego z mocą zrodzoną ze zbyt wielu samotnie spędzonych nocy. Wsłuchał się w miarowy oddech unoszący jego głowę wraz z szerokim torsem przodownika. Ukojony obecnością Cola oraz poczuciem odzyskanego komfortu psychicznego zamknął oczy. Frustracja minęła bezpowrotnie, zastąpiona rozsadzającą go do granic możliwości radością i spokojem.

Zasypiał już, gdy baryton Cola rozległ się pod jego uchem niby dudnienie odległej burzy.

- Nigdy więcej cię nie zostawię, Esti, przysięgam.

Col objął chłopaka i przycisnął do siebie w odruchu, jakiego ten nie umiał nazwać. To coś nowego, choć dotyk był znajomy; ciepłe tchnienie na białej szyi, słowa ledwie słyszalne wśród bębnienia deszczu o szyby i parapety, delikatne dłonie gładzące jego nagie plecy.

Est odnosił dziwne wrażenie, że musi coś powiedzieć, inaczej… co? Świat się zawali? Tak, jego świat z pewnością by się wtedy zawalił. Odsunął się na tyle, by zajrzeć w twarz ulubionego człowieka. Dotknął linii tatuażu poszarzałego policzka, rozkoszując się szorstkością kilkudniowego zarostu.

- Nie sądziłem że przyjedziecie wcześniej – wymruczał. - Wspominaliście z mistrzem o siedmiodniu.

Col uśmiechał się, lecz mimo to wyglądał na wycieńczonego. Esta ogarnęły wyrzuty sumienia z powodu swojego wcześniejszego postępowania. Przyjaciel pokonał szmat drogi w niesprzyjających, a nawet niebezpiecznych warunkach, bez odpoczynku czy postoju na posiłki. To by tłumaczyło dlaczego odzywał się w tak zdawkowy i pozbawiony wyrazu sposób.

- Przyjechałem tylko ja i Jerod - wyjaśnił Col, nie przerywając głaskania białego ramienia. - Zrzęda, stary i reszta przybędą jutro. Albo dziś? Jestem padnięty, myli mi się to już. W każdym razie wyprzedziłem ich o dobę... - Jego głos ucichł w pół zdania, stłumiony przez ziewnięcie. - Chciałem cię jak najszybciej zo…

Nie spodziewał się, że miękkie usta uciszą jego własne czułym pocałunkiem. Est podparł się na łokciach i patrzył z góry na człowieka, za którego oddałby życie. Człowieka, który to życie mu ofiarował.

- Bałem się, że już nie wrócisz, Col - wyznał, uwalniając ich obu spod działania wzajemnego zaklęcia.

- Ja też, dzieciaku - przytaknął mężczyzna bardziej ponuro niż zamierzał. - Też się bałem, że już nie wrócę.

- Jak to?

- Ciii - smagły palec zamknął mu usta. - Pora spać. Rano porozmawiamy.

Przez kilka uderzeń serca mierzyli się wzrokiem, przy czym Colonell raczej przypuszczał na jakiej wysokości znajdują się skaleonie oczy kochanka. Trochę zazdrościł dzieciakowi nadzwyczajnych predyspozycji jednocześnie uzmysławiając sobie że to, co jemu wydaje się zaletą, dla Estiego bywa powracającym koszmarem. Niejednokrotnie zresztą chłopak opowiadał jak przerażająca bywa rzeczywistość widziana w kompletnych ciemnościach, płaska i - jak on to nazwał? Ach, monochromatyczna. Żywe, poruszające się płaskorzeźby.

W końcu Est ułożył się wzdłuż niego i wtulił w jego bok, natychmiast zasypiając. Colonell westchnął z zadowoleniem i przygarnął go do siebie, by po chwili pójść za jego przykładem.

***

Tym razem to Est przebudził się wcześniej, dzięki czemu mógł napatrzeć się na śpiącego Cola. Siedząc w rozgrzebanej pościeli głaskał rozczochrane ciemnobrązowe włosy, wierzchem dłoni przesuwał po zaroście podkreślającym szczękę i z całych sił powstrzymywał się przed muśnięciem pełnych warg, lekko rozchylonych w bezdźwięcznym oddechu. Colonell musiał być skrajnie wyczerpany, skoro nie reagował na subtelne pieszczoty. A może czuł się na tyle bezpiecznie, by pozwolić sobie na głęboki sen? Był bezpieczny, tak. Obaj byli. Razem przetrwają najgorsze i nie minie trójdzień, kiedy stąd odejdą. Bez zbędnego ryzyka w postaci oskarżenia o dezercję, zgodnie z prawem obowiązującym w Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Bez cienia wątpliwości Tyrd Niedźwiedziogrzywy ulegnie pokusie intratnej propozycji. Ten przeklęty przez Wszechmocnych nikczemnik nie przepuści okazji do upokorzenia przedstawicieli Zakonu Paladynów. A zwłaszcza poniżenia sir Aarima, zwyciężonego w otwartej bitwie sukcesora arcypaladyna.

Est odetchnął, wyzbywając się z myśli obrazu Złowieszczego Niedźwiedzia i jego bestialskiego uśmiechu upodabniającego go do zwierzęcia. Nie potrafił uwierzyć, że syn tego człowieka - ba, pierworodny! - leżał teraz w jego łożu, nagi jak w dniu narodzin, okryty krańcem cienkiej kołdry. Lecz, co niepomiernie go cieszyło, Colonell nie przypominał swojego ojca. Ich charaktery diametralnie się różniły, choć zapewne po wnikliwej obserwacji dojrzałby cechy im wspólne. Ale nie chciał łączyć ich obrazów. Pokochał Cola takim, jakim jest, nie bacząc na pochodzenie czy niejasną przeszłość. Kochał jego błyskotliwy umysł, wrażliwą duszę, czułe serce. I kochał krzepkie ciało, na wspomnienie którego zrobiło mu się nieprzyzwoicie gorąco.

Spoglądający na wypoczywającego kochanka Est bez słowa znosił ból niezaspokojonego pragnienia. Pomimo rozszalałej w piersi emocjonalnej burzy przepełniało go szczęście. Wreszcie wszystko było na właściwym miejscu, był kompletny. Jego świat tworzył spójną całość, stabilną i pewną. To doznanie było tak nierealne, że potrzebował kolejnych fizycznych dowodów na potwierdzenie obecności Cola. A może to tylko idealne wymówki dające sposobność bezkarnego dotykania śpiącego oblubieńca? Co by to nie było, Est zdecydował, że da mu się wyspać, a w międzyczasie zajmie się tym, czym zwykł się zajmować pod jego nieobecność.

Ociągając się wstał z posłania. Uchyliwszy drzwi balkonowe podszedł do toaletki, gdzie bez pośpiechu przemył twarz. Wilgotnymi palcami przygładził rozwichrzone włosy zauważając, że przydałoby się je przyciąć. Chociaż… uniknąłby tego, zaczesując niesforną grzywę na bok. Nachodziłaby wówczas na powieki, łaskotała ucho i kark, ale zawsze było to lepsze rozwiązanie niż błyszczące ostrze tuż przy głowie. Nie żeby Col nie był w tym dobry, po prostu sama świadomość, że jeden niekontrolowany ruch dłoni mógłby wyrządzić mu krzywdę…

Jego wzrok mimowolnie podążył ku bliznom szpecącym nieskazitelnie białą skórę. Zadrżał, gdy od balkonu powiało chłodem świtu. Zerknął za siebie, na łopoczące karmazynowe kotary porywane zrywami napływającego do sypialni powietrza. Nie padało, lecz gęste chmury groziły rychłym oberwaniem. Jeżeli miał pójść po czystą wodę do studni oraz wstąpić do kuchni po śniadanie, musiał się spieszyć. A nie chciał obnosić się swoimi zdolnościami przy nielicznych świadkach, których mógł napotkać na swej drodze. Wystarczy, że wczorajszego dnia dał niezły popis za murami Twierdzy. I w stróżówce.

Biorąc się w garść, Est wytarł się pachnącym Colem ręcznikiem i ruszył na poszukiwanie ubrań omijając te od zeszłego wieczora poniewierające się na podłodze. Oraz przestępując nad smętną stertą części pancerza zwiadowcy, wokół której na kamieniach posadzki zebrała się kałuża deszczówki wsiąkającej w futra. Służące będą musiały przynieść nowe i wyczyścić stare, inaczej intensywny zapach stęchlizny nie da mu spokoju.

Dotarł do komody i założył pierwsze, co wpadło mu w ręce. Następnie zgarnął rękawiczkę ze stołu, po czym wyszedł z kwatery na pusty korytarz rozmyślając, ile jeszcze przyjdzie mu ukrywać złocisty “tatuaż”. Sekrety były męczące. A skoro jeden wyszedł na jaw w trakcie bitwy, to czy nie pójść za ciosem i odsłonić kolejny? Pytanie tylko czy łatwiej będzie odzwyczaić się od drugiej skóry, czy jednak dalej trwać w przeświadczeniu, że im mniej świadków, tym większe jego bezpieczeństwo. Ale czy naprawdę o łatwość i wygodę mu chodziło? Już na samym początku obcowania z artefaktem zrozumiał, że powinien ukrywać go najdłużej jak to możliwe, a przezorny Mag jeszcze go w tym przekonaniu umocnił. Zatem rękawiczka zostanie nieodzownym towarzyszem jego przygód. A te rozpoczną się już niebawem, wraz z opuszczeniem Twierdzy.

Est drgnął, zatrzymując się tuż przed wyjściem na dziedziniec. Dreszcz przemknął mu wzdłuż kręgosłupa i sam już nie wiedział czy wywołała go nieprzychylna aura spowijająca warownię, czy też złe przeczucie, które nie odpuszczało ani na krok od chwili uświadomienia sobie obecności drugiego ja. Nieufnie zerknął na kłębiące się chmury. Jeszcze przed momentem był wolny od lęków, teraz myślał wyłącznie o tym, skąd nadejdzie pierwsze uderzenie. I czy je wytrzyma.

***

Nie miał pojęcia w jaki sposób służba podmienia wodę w misach, dlatego wybrał niewielkie wiaderko, napełnił i zabrał ze sobą. Co prawda wtaszczył je na czwarte piętro stromych, spiralnych schodów, niemniej nieporęczność oraz ciężar metalowego, wypełnionego po brzegi kubła mocno go zniechęciły do dalszych wędrówek po Twierdzy. A przecież planował przynieść śniadanie. Doprawdy, czy Col też przez to przechodził, czy tak się składało, że to służące ubiegały go w swych obowiązkach? Tutejsze kobiety nie miały lekko. Dosłownie. I te schody… Jakim parszywcem trzeba być, by stworzyć coś takiego, na dodatek w wysokiej na pięć pięter wieży?

Utyskujący Est zdążył odstawić kubeł pod toaletkę i odwiedzić kuchnię, by z nieco lepszym humorem oraz tacą specjałów wrócić do kwatery, podczas gdy jego ulubiony człowiek nadal spał w najlepsze. Zmienił tylko pozycję na wygodniejszą i rozciągnięty na plecach naciągnął na siebie całą kołdrę, bezwstydnie pławiąc się w luksusach sypialni młodego półsmoka.

Est ze stukiem postawił ciężką tacę na stole. Z rosnącą obawą zbliżył się do śpiącego i opierając dłonie o materac z uwagą nasłuchiwał jego oddechu. Colonell nigdy przedtem nie spał tak długo. Miał za sobą forsowną podróż, a to, czego doświadczył przez ostatni sześciodzień… Co właściwie zaszło na włościach lorda Westermina? Czy to tęsknota ponaglała go z mocą, z jaką on gnał Gniadą przez zalane drogi?

Przysiadł na skraju łóżka od strony kochanka. Ciekawiło go, jak często w podobnych okolicznościach obserwował go Colonell. Jak w ogóle ktoś tak wrażliwy może być pierworodnym dzikiego barbarzyńcy?

Nagły smutek wydusił z jego piersi resztę wstrzymywanego powietrza. On sam jest jak dzika bestia, chwilowo poskromiona, wypatrująca okazji do ataku. Pocierając skronie Est zastanawiał się, dlaczego akurat w takim momencie nachodzą go tak depresyjne myśli. Powinien się cieszyć z obecności Cola, korzystać z wachlarza możliwości, jakie dawała absencja Niedźwiedzia. Tymczasem zamartwiał się wszystkim, na co nie miał wpływu. Zdawał sobie sprawę, że mistrz go nie odprawia, pozbywając się w ten sposób zagrożenia - Mag na uwadze miał jego dobro oraz zobowiązania względem Estarionu. Est wiedział o tym, oczywiście, a mimo to uważał, że powinien czym prędzej stąd odejść, zanim doprowadzi do tragedii. Być może książę rozpozna naturę jego rozdwojenia osobowości, zdoła nauczyć go, jak sobie radzić z wewnętrznymi demonami i ingerencją z zewnątrz. A jeśli zajdzie taka konieczność, nie zawaha się skrócić potwora o głowę…

- Esti, dlaczego jesteś smutny?

Ciepła szorstka dłoń na policzku przywróciła go do rzeczywistości na równi z cichymi słowami. Est przymknął oczy i przykrył palce Cola własnymi, drobniejszymi i jaśniejszymi, delikatnie dociskając je do chłodnej skóry. Ta pieszczota niezmiennie dodawała mu otuchy. Uwielbiał ocierać się o jego palce, czuć je na twarzy, szyi, piersi...

Rozchylając powieki z czułością popatrzył na zaspanego człowieka. Dostrzegł każdą niedoskonałość śniadej cery, nieznacznie wypukłe linie płowiejącego tatuażu, pasemka włosów na czole, lewy kącik warg uniesiony w lekkim uśmieszku… Pragnienie pospołu z fizyczną tęsknotą naparło na cienką barierę utworzoną przez siłę woli, grożąc przełamaniem kontrolujących go sfer. Nie mógł przegrać z pierwotnymi żądzami. Nie teraz.

- Nie jestem smutny, Col. Martwiłem się o ciebie. Nie wiedziałem gdzie jesteś, co robisz, czy nic ci nie grozi. - Z radością powitał ulgę, jaką poczuł po wypowiedzeniu na głos swoich obaw. - Fakt, że cię przeżyję, jest dla mnie wystarczająco tragiczny, a co dopiero świadomość, że ktoś mógłby mi cię odebrać.

Dłoń mężczyzny wymknęła się spod białych palców i zamknęła je w łagodnym uścisku. Col usiadł naprzeciwko Esta, a w jego stanowczym spojrzeniu przydymionych szmaragdów kryło się coś, co nie powinno zostać powiedziane.

Chłopak próbował go powstrzymać, lecz nie włożył w to całego serca. Tak naprawdę chciał usłyszeć zapewnienie z jego ust, potwierdzenie tego, co nie miało racji bytu. Efemeryczną obietnicę mogącą spłonąć, odlecieć z wiatrem, rozmyć się w wodzie…

- Esti, nawet jeśli jutro zginę, to umrę szczęśliwy mając kogoś, kto mnie kocha. I kto będzie żył pamiętając o mnie do dnia, w którym do mnie dołączy. Nie umrę samotny i ta myśl pomaga mi żyć z uśmiechem na ustach. - Col przysunął się, wplótł palce w czarne włosy i przyłożył czoło do czoła Esta. - Widziałem jak umierasz i był to widok, który wstrząsnął mną do głębi. Jakaś część mnie umarła wtedy razem z tobą. Zacząłem patrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej perspektywy. Nie chcę, by się to powtórzyło, dlatego zrobię wszystko, aby do tego nie dopuścić. Nie na mojej warcie, dzieciaku.

- Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić, Col, nawet sobie… Nawet temu, co we mnie siedzi. - Est odszukał wargi człowieka. Po długim rozstaniu smakowały tak wspaniale, że nie miał ochoty przerywać pocałunku. Wręcz przeciągnął go z odrobiną łapczywej desperacji. - Dzieje się ze mną coś złego - dodał szeptem.

- Już dobrze, Esti. Już w porządku.

Przodownik przyciągnął go do siebie i przytulił mocno, jak gdyby chciał ochronić tego nieporadnego dzieciaka przed troskami oraz problemami dorosłego życia. Cel był niewykonalny, ale mógł chociaż spróbować, postarać się, zrozumieć.

We wspólnym milczeniu odnaleźli pociechę. Jednostajny rytm serc odmierzał pozostały im czas, a szmer oddechów był wyraźnym świadectwem przepływającego przez nich życia.

***

Est szybkim krokiem przebył upstrzony kałużami dziedziniec Twierdzy zmierzając ku swemu przeznaczeniu. Skinieniem dłoni powitał objazdowych handlarzy, u których kupował w imieniu Travisa niezbędne komponenty alchemiczne. Rozkładający się w cieniu bramy kupcy zaczepiali go przyjaźnie, pytając o zdrowie jego i mistrza alchemika, lecz Est tylko uśmiechał się przepraszająco i szedł dalej, wielce się spiesząc. Nie miał czasu na towarzyskie pogawędki. Ani chęci. Przebłyski wczorajszych wydarzeń nękały go bezlitośnie i z trudem hamował się przed zerwaniem do szaleńczego biegu.

Ciężkimi butami rozchlapywał błoto nie zwracając uwagi na słoneczny dzień następujący po całonocnej burzy. Paskudny, pochmurny świt nie zwiastował rozpogodzenia, ale jak to już z pogodą na północy bywało, latem stawała się nieprzewidywalna niczym sztorm na otwartych wodach oceanu.

Eteryczne pasma mgły snuły się w rześkim powietrzu, wraz z kryształami rosy tworząc iluzoryczne zjawisko, które spieszący się chłopak rozwiewał bez chwili namysłu. Kiedy indziej zatrzymałby się i zachwycił urokiem niezwykłej aury, by później oddać się kontemplacji na temat cudów otaczającej go przyrody, lecz teraz co innego zaprzątało jego głowę. Czekała go próba sił z żywiołem, który niechętnie przysiągł mu posłuszeństwo.

Przekroczywszy bramę prawie się zapomniał. Przeczuwał, że wraz ze skróconym dystansem skończy mu się cierpliwość. Chciał jak najszybciej znaleźć się na pogorzelisku, polu bitwy, na którym jego ambicje toczyły zażarty bój z opornym elementem. Chciał ujrzeć efekt utraty kontroli, zajrzeć w głąb siebie i sięgnąć ku niezdobytym peryferiom własnej podświadomości. Na to miał wystarczająco wiele czasu, jako że tuż po śniadaniu Colonell udał się do koszar zebrać meldunki od swoich ludzi oraz wydać rozkazy, co skutecznie zajmie go na parę godzin.

Dla przypadkowych obserwatorów Zaklinacz Żywiołów zdawał się stateczny i spokojny, żwawo przemierzał błonia za murami Twierdzy, a powściągliwy uśmiech błąkał się po jego twarzy, niezauważalnie wyginając białe usta oraz odbijając w szeroko otwartych kocich oczach. Jednak nikt nie podejrzewał, że wewnątrz dręczyło go dzikie podniecenie, niezdrowa obsesja udowodnienia swojej przydatności. To tylko pozory. A młody półsmok z biegiem czasu osiągnął zatrważająco wysoki poziom w grze praktykowanej przez mentora. Grze, której reguły przenosił na relację z najbliższymi.

Rozdarty między potrzebami a rzeczywistością Est szukał pretekstu do rozmowy, którą odbył z przyjacielem przy śniadaniu, niestety szczerość w niej zawarta pozostała jednostronna. I leżała po stronie bezgranicznie ufającego mu człowieka. Est słowem nie napomknął o listach do rycerza-dowódcy, nie odezwał się także na temat wczorajszych zdarzeń tłumacząc sobie, że i na to przyjdzie odpowiednia pora. Poza tym wcale nie kłamał. Zwyczajnie nie mówił wszystkiego, a to ogromna różnica.

Z kim jak z kim, ale ze sobą musiał być szczery: żywił odrazę do siebie samego. Odrazę za to, jak nisko upadł, by spiskować za plecami ukochanego mężczyzny. Już wiedział, jak czuł się konspirujący z rzekomym wrogiem Mag. Idący w jego ślady uczeń poczuł to na własnej skórze wyjątkowo dobitnie. I miał nieodparte wrażenie, że w przeciwieństwie do starego mnicha robił to źle. Co zrobiłby Colonell dowiedziawszy się, że jego kochanek pertraktuje ze swoim niedoszłym mordercą? Paladynem, którego pobratymca prawie ściął młodego złodzieja? Było mu niedobrze na samą myśl, że Col i tak się dowie. Est nie był tylko pewien czy sam mu powie, czy zezwoli wypadkom biec własnym torem. Czy lepszy skutek przyniesie usprawiedliwianie siebie, czy objaśnienie zrealizowanego planu. Wolałby przedyskutować tę kwestię z mistrzem, lecz ten jeszcze nie wrócił. Est nie wiedział też, czy dzisiejszego wieczoru przyleci sowa z ostatecznym rozstrzygnięciem ich małej rozgrywki. Ze wstydem przyłapał się na tym, iż wyczekuje potwierdzenia od młodego paladyna jak dziecko cieszące się na obiecany prezent. Przynajmniej nie musiał martwić się o to, jak spędzić czas do obiadu…

Dyscyplina trzymała jego nerwy na postronkach, które z trzaskiem zrywały się jedne po drugich. Spuszczony z łańcucha samokontroli Est nie wytrzymał presji i metry dzielące go od zgliszczy przebył niemal sprintem.

Na pierwszy rzut oka spalony grunt nasiąknięty wodą zamienił się w zwyczajne błoto. Dopiero podchodząc do wysiedzianego środka dostrzegł, jak głęboko zryta była ziemia w kilku punktach - nawet deszcz nie wygładził dużych grud i bruzd powstałych w konsekwencji jego działań.

Rozczarowany nabrał powietrza w płuca i odetchnął dla opanowania ogarniającej go rozpaczy. Przykucnął nie wiedząc, co ze sobą począć. Zagłębiając odsłoniętą dłoń w wilgotnej ziemi natrafił jednak na coś, co na nowo obudziło w nim nadzieję. Rozgrzebana gleba pod grubą warstwą rdzawego błota była świeża i zdrowa, nietknięta, gotowa przyjąć nasiona i obrosnąć trawą. Est przesiał pulchne bryłki brudnymi palcami. Może nie udało mu się dopełnić tego, co ambitnie zamierzył, ale obecny rezultat cieszył go równie bardzo.

Nakłoniłeś ziemię do odnowy i zmusiłeś do urzeczywistnienia twej woli - mruczał Głos na dnie jego jestestwa, wypełniając go gorącym doznaniem samozadowolenia. Znaj moc płynącą z twego ciała, serca i jaźni. Wiedz, iż nie masz sobie równych, łączysz bowiem to, co podzielili czuowiecy. Poznaj swój świat, albowiem należy on wyłącznie do ciebie.

Wstając, Est otrzepał dłonie o nogawki spodni i rozejrzał się po wyznaczonym palami terenie. Pulsująca energia przepełniała go, dotykała napiętych barków i skupionego umysłu. Ziemia pod butami drżała, gdy on trwał niewzruszony niby prastara góra. Błoto cmokało, kiedy zalegająca pod nim gleba wybrzuszała się wydając niski, wibrujący w uszach warkot.

Zaklinacz Żywiołów o wyostrzonych zmysłach miał w tej chwili absolutną świadomość otaczającej go rzeczywistości, choć umysł z wolna przechodził w kontemplacyjny trans. Przytomnie kontrolował stan, w jakim się znajdował, czerpiąc siłę z bliskości usłużnych pierwotnych elementów.

Nieme uniesienie przeobraziło się w bezgłośny wybuch ekstazy: oto na jego oczach podporządkowana rozkazom ziemia kotłowała się, a czarne błocko z mlaskaniem przelewało przez spiętrzoną, warczącą groźnie masę. Est nie odczuwał zmęczenia. Gdyby przyszło mu określić swoje samopoczucie, byłaby to niepohamowana euforia. Stojąc w bezruchu z fascynacją obserwował, jak ziemia wokół niego odpowiada na wezwanie. Głuche wstrząsy niosły się pod grubymi podeszwami, gdy leniwy żywioł przemieszczał się tuż pod parującą, podmokłą powierzchnią. Ciężki, nieokiełznany grunt z chrzęstem wypluwał zagrzebane w nim resztki pancerzy i broni, a w zamian pochłaniał popioły, krwawe łaty oraz to, co świadczyło o stoczonej tu bitwie, a czego nie mogły zebrać ludzkie ręce. Wkrótce stłumiony ryk umilkł, pozostawiając żyzny czarnoziem usłany pogiętymi płatami metalu, zniszczonymi skórami siodeł oraz zbroi i kawałkami połamanego oręża.

Zaklinacz Żywiołów zadrżał, kiedy wycieńczenie dało o sobie znać w niespodziewanym momencie. Poczucie spełnionego obowiązku upajało niczym szczypiący na języku smak zwycięstwa, lecz i ono nie mogło trwać wiecznie. Opuszczając ramiona wyraźnie czuł, jak więź z potężnym żywiołem słabnie. Zdawało mu się, że niepokorna ziemia ciągnie go ku sobie, prosto w czarne objęcia i byłby poddał się słabości, gdyby nie szalone wiwaty oraz gwizdy dobiegające z Twierdzy.

Nawet się nie spostrzegł, jak liczny tłum zebrał się na blankach, gdzie zwykle znudzeni wartownicy w pojedynkę obchodzili mury. Skąd oni się tam wzięli? Jak długo go obserwowali? I ile rozumieli z tego, co ujrzeli? Klęczący Est z dumą chłonął te donośne przejawy entuzjazmu, jednak miał na tyle przyzwoitości, by nie okazywać tego publicznie. Skromnie spuścił głowę i pozwolił włosom przysłonić szeroki uśmiech. Dotrzymana obietnica pobudziła rozkwitającą próżność, którą dopiero uczył się rozpoznawać, a stwarzanie pozorów zaczynało mu wchodzić w nawyk.

Napawając się zasłużonymi oklaskami oraz okrzykami uznania, rozejrzał się po ziemi usianej reliktami niedawnej przeszłości. Odzyskując panowanie nad drżącymi z wysiłku mięśniami dźwignął się i przespacerował po niemałym obszarze zwracając uwagę na wszystko, co w jego opinii uchodziło za odstępstwo od przyjętego założenia. Niczego takiego nie znalazł. Z zadowoleniem ruszył w kierunku bramy prowadzącej do wnętrza czarnej warowni, a zdumione, zachwycone i poniekąd zalęknione głosy wymieniające się komentarzami towarzyszyły mu w drodze powrotnej.

Oczywistym było, że zanim Złowieszczy Niedźwiedź wróci do swych komnat, cała Twierdza będzie huczała nowinami o wyczynie Estalavanesa, Zaklinacza Żywiołów. Chłopak powinien być zaniepokojony rodzącymi się w nim negatywnymi emocjami, ale nie potrafił ostudzić płonącego w żyłach ożywienia. Wciąż czuł przeszywającą go esencję żywiołu - jak wnika w jego umysł i ciało, rozpływa się pod skórą i reaguje na najmniejszą myśl bez konieczności instruowania jej. Pierwotne elementy były niematerialnym przedłużeniem niego samego - posłuszne i zależne od jego woli!

Nieprzemijająca ekscytacja pozbawiała go tchu i, na jego nieszczęście, zdolności racjonalnego rozumowania. Kiedy z podniesionym czołem wkroczył na dziedziniec, wielu świadków jego intencjonalnego działania patrzyło na niego jak na wcielenie Wszechmocnych. Niebywałe talenty białego elfa wzbudzały w nich równocześnie podziw i strach. Cieszyli się, że mają go po swojej stronie, radowało ich, że tak potężna moc stanie w ich obronie, gdy kolejna bitwa pojawi się na horyzoncie zdarzeń, lecz mieli także świadomość, iż będą zgubieni, jeśli wymknie się ona spod kontroli.

Est uśmiechał się drapieżnie, odsłaniając lśniące kły. Zdążając do swojej kwatery w milczeniu sycił się cichnącymi wyrazami porywającej afirmacji, pełnymi pasji i podziwu spojrzeniami ludzi tworzących zamkniętą społeczność najemną. Nie znał uczucia, które opętało go, grożąc rozerwaniem przybrudzonej ziemią cielesnej powłoki, ale instynktownie wyczuwał, że jest ono złe. I obrzydliwie przyjemne. Jak ogień rozpalający zziębnięte kończyny. Chłodny powiew w upalny dzień.

Uczeń Maga coraz lepiej rozumiał umiejętności, jakie dawała mu smocza krew w połączeniu z nieograniczoną władzą nad żywiołami. Był coraz bardziej świadomy potęgi, jaką posiadł w tak młodym wieku.

Potęgi mogącej zniszczyć go równie gwałtownie, jak się objawiła.

Wspinając się po schodach wieży nie utracił nic z radosnego nastroju. Rozentuzjazmowany przyglądał się umorusanej dłoni w rękawiczce, jak gdyby to skryty pod skórką artefakt był źródłem fenomenalnej mocy, choć wiedział doskonale, iż magia była w nim samym. Pijany nowym doświadczeniem Est chciał śmiać się i krzyczeć do zdarcia gardła. Nie miał pojęcia że jego oczy nabrały dziwnego, jaskrawozielonego blasku pochłaniającego źrenicę oraz tęczówkę. Nieświadomy przemiany nie mijał na korytarzu nikogo, kto zwróciłby mu uwagę na ten drobny, acz istotny szczegół. Być może wówczas by się opamiętał.

Zatrzasnąwszy za sobą drzwi sypialni, Est rozpiął klamry butów, szarpnięciem poluzował rzemienie i rzucił wszystko tam, gdzie rankiem stał oparty o ścianę łuk Cola. Pochylając kark pozbył się brudnego bezrękawnika, który niedbale odłożył na oparcie mijanego fotela. Pod jego nieobecność służba uprzątnęła bałagan i zabrała mokre futra, toteż bez przeszkód oddał się medytacji ułatwiającej zrozumienie złożonych procesów, które nastąpiły podczas ujarzmiania oraz kontrolowania przekornego żywiołu. Nie było to jednak proste. Rozgorączkowanie nie sprzyjało koncentracji, trudniej było mu się skupić i oczyścić głowę ze zbędnych myśli. Emocje szalały. Ciało dygotało po spadku adrenaliny. Rozbłyski refleksji w zawrotnym tempie przecinały umysł i nie pozwalały się zatrzymać. Zamiast spodziewanego spokoju odczuwał gniew spotęgowany narastającym zniecierpliwieniem. Zupełnie do niego niepodobny gniew, jakiego posmakował przed rokiem, nim Mag przyjął go na nauki. Nim stary człowiek nie ukoił jego żalu oraz postępującego krok za nim zgorzknienia.

Kula strachu obrosła kolcami w ściśniętym żołądku z chwilą, gdy Est zorientował się co uczynił i jak nieodpowiedzialnie się zachował. Na co przyzwolił sobie wewnątrz siebie oraz na zewnątrz. Czy to naprawdę on? Czy też spełnił się najgorszy scenariusz zakładający, iż siedząca w nim osobowość stopniowo przejmie kontrolę nad jego czynami?

Zaalarmowany wzbierającą paniką zebrał się w sobie i podporządkował swej woli najmniejsze nawet mięśnie. Z każdym powolnym wdechem zapuszczał się w głąb opustoszałej jaźni. Przez wyciszoną podświadomość ruszył ku jedynemu miejscu, do którego nie miał dostępu. Mknął tam, gdzie świetlista bariera skrywała swoje sekrety przed wyczulonym zmysłem. Sięgał po tajemnice, które zapragnął odkryć już przy pierwszym spotkaniu, lecz wtedy nie miał pomysłu, jak się do nich dostać. A teraz, choć już wiedział, to nie mógł jej odnaleźć. Był przekonany, że dokładnie w tym rejonie nieprzekraczalna granica powinna rozświetlać gęste ciemności oraz nęcić feerią roztańczonych barw. Zatem przeniknął ją i w wyniku tego stała się bezdenną wyrwą?

Est zgłupiał. Wszystko wokół świadczyło o tym, że znalazł się w punkcie, do którego dążył. Ale natrafił na pustkę. Nie było żadnej bariery. Już nie. I wcale nie służyła ona temu, by zablokować jego potencjał. Jej zadaniem było utrzymanie czegoś wewnątrz. A tam już niczego nie było, tylko mrok i skuta lodem nicość.

Wrócił do świata zmysłów witającego go łzami spływającymi po policzkach. Lśniące ścieżki rozpaczy niknęły w rozwartych niedowierzaniem ustach. Nagie ramiona drżały spazmatycznie, gdy Est patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a docierająca doń prawda kruszyła go kawałek po kawałku. Wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich dni, okupione było straszliwą ceną, bo przecież nic nie przychodzi za darmo. A już na pewno nie moc, nad jaką panował.

- Jak rany, co ja nakociłem… - wymamrotał drżącymi wargami. Żółć napłynęła mu do gardła, mieszając się z obrzydliwym posmakiem goryczy. - Wszechmocni, co ja najlepszego nakociłem...

Udręczony jęk przeszedł w zduszony skowyt. Est uniósł roztrzęsione dłonie i obejrzał je uważnie, jakby szukając w nich odpowiedzi na zastygłe w ciszy pytanie. Poczuł własne palce na twarzy, wytartą skórę rękawiczki ocierającą gładki policzek. Zasłaniały mu widok, litościwie ukrywały go za zasłoną wstydu i hańby. Nie opuszczało go przykre wrażenie, iż tak jak twarz, te ręce nie należały już do niego. Nie był sobie panem. Nigdy nie był. I nigdy nie będzie.

Doznał szoku, kiedy prawda uderzyła w niego z siłą mogącą unicestwić wszechświat. Prawda czyniąca z niego coś, czym nie chciał się stać.

- Potwór nie siedział we mnie… To ja stałem się... Nie, ja zawsze byłem potworem.

A Głos milczał. I gdyby Est nie pogrążył się tak głęboko w żalu oraz dojmującym przygnębieniu, posłyszałby westchnienie cichutkie niczym zrywająca się pajęcza nić.