poniedziałek, 1 listopada 2021

Nie lubię długich weekendów...

     Ostatnio myślałam że jest piątek, a był czwartek. Zdziwiłam się. W piątek zaplanowałam co będę robiła w poniedziałek w pracy. Zawiodłam się, bo przecież był długi weekend. Normalni ludzie cieszą się z długiego wolnego. Dla mnie to katorga. Zdziczałam na home office. Choć nie... właśnie pracując zdalnie czuję się rewelacyjnie. Sam na sam z psem i ludźmi po drugiej stronie laptopa. Nawet jeśli jest nawał pracy, to wciąż czuję się zrelaksowana i tylko wyczekuję wieczora, by zabrać się do pisania. Teraz mam zastój twórczy. Zamiast czerpać garściami ze względnego wypoczęcia (po powrocie do biura znów zacznie się wczesne wstawanie, dojazdy, itp., wieczorem będę wyprana po kilku godzinach spędzonych z ludźmi oraz Paladynką...) I z tego powodu czuję się sfrustrowana. W malkontenckim nastroju. Meh... znów będę marudziła.

    Oczywiście teraz żałuję, że na tak wczesnym etapie założyłam fejsbyka. To był błąd. Nie dość, że sam interfejs jest irytująco beznadziejny, to już sama funkcjonalność woła o pomstę do nieba. Ileż można usuwać sugerowanych znajomych? No ileż można usuwać durne, naprzykrzające się reklamy? Poza tym czuję się cholernie zdeprymowana. Wszyscy wszystko robią lepiej, wyglądają lepiej, zachowują się lepiej, po prostu wyidealizowani przedstawiciele gatunku ludzkiego, wręcz okazy pokazowe. Czempioni wystawowi. Na dodatek treści tam zamieszczane działają na mnie wyjątkowo demotywująco. Na moje własne życzenie, bo to ja sama zadręczam się niepotrzebnymi myślami, zamiast skupiać na pracy. Toteż ograniczyłam to dziadostwo do pojedynczego odwiedzenia dziennie. I z dziką rozkoszą zostaję tutaj, w moim małym zamkniętym świecie, w którym na własną rękę poszukuję motywacji oraz inspiracji. Zdecydowanie preferuję ludzi z jakimi mam kontakt okazjonalnie w świecie rzeczywistym. Bez filtrów, bez wyćwiczonej pozy, bez makijażu, bez wypychania stanika i bez wciągania brzucha. Nazywajcie mnie idiotką/idealistką, ale właśnie takich ludzi szanuję. Naturalnych. To w nich tkwi piękno. I nawet nie trzeba go szukać pod fizyczną warstwą chemii. Zresztą, wychodzenie do ludzi nigdy nie wychodziło na dobre mnie. I nie widzę powodu, by to zmieniać. Mam fobię społeczną. Nie powiem że dobrze mi z nią, ale też nie widzę powodu, by ją zwalczać.

    No i wróciły nieprzespane noce. Paladynka notorycznie budzi się w okolicy godziny drugiej nad ranem i trzeba ją przyprowadzać, tudzież przynosić, do naszego łóżka. A ja nie należę do osób, które prędko zasypiają. Raczej jestem z tych, co nie mają czasu na sen i zamiast się wyciszać z głową na poduszce rozmyślają nad cholera wie czym i po prostu w pewnym momencie się wyłączają. Czasem piszą o trzeciej w nocy notatki na telefonie. Najczęściej dotyczące fabuły i wydarzeń... W każdym razie na zdrowie by mi wyszło spanie z nią jak dotychczas, ale sama chciała spać w swoim pokoju. Trzeba iść za ciosem. Poza tym znów coś ją łapie i zaczynam nastawiać się psychicznie na kompletny kryzys twórczy przez kolejne dwa tygodnie. Jazda na trzy etaty mi nie służy.

    Jeśli już sobie tak wylewnie narzekam, to ponarzekam jeszcze, a co! No utknęłam na 2 rozdziale... i ni cholery nie potrafię wczuć się w akcję. Sytuacja nieco mnie przerasta (chłopaków zresztą też, czemu wcale się nie dziwię) albo mam ochotę na działanie, a nie odkrywanie tajemnic. Sama sobie jestem winna, bo skoro był ogień, to teraz pozostaje mi dym. Kurczę, pierwszy rozdział napisałam praktycznie od ręki a kolejne, napisane rok temu i wymagające poprawy, mrożą mi krew w żyłach, studząc także zapał...

 P.S. Tak, jestem po spędzie rodzinnym... widać efekt, prawda?

 

🎵White Lady - Louis Viallet (pocieszny kawałek)🎶

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz