Życie
Estalavanesa było niezmiennym pasmem ciągłego upokorzenia, do którego mimo
upływu lat nie był w stanie się przyzwyczaić. Każdy dzień wyglądał jednakowo.
Zlewał się z poprzednim i utrwalał w nim przekonanie, że to samo czeka go
jutro, za tydzień czy za nieskończenie wiele lat. Ta sama znojna praca od świtu
do późnej nocy, z jedną tylko kilkugodzinną przerwą na sen. Te same twarze
przewijające się przed jego ostrożnym, płochliwym spojrzeniem. To samo stęchłe
otoczenie, w którym zapach gotowanej strawy, wilgotnych szmat oraz zwietrzałych
trunków mieszał się z odorem ludzi rzadko korzystających z dobrodziejstwa wody
i mydła. Te same narzędzia pracy, zużyte do granic możliwości, byle jak
naprawiane i trzymające się w całości wyłącznie na słowo honoru.
Bez zmian. Wszystko bez zmian. Aż do
dzisiaj.
Chłopak skończył polerowanie ostatniego
blatu i przewieszając szmatę przez zapaskę, odgarnął kosmyk czarnych włosów
przyklejonych do spoconego czoła. Przez krótką chwilę trwał w zupełnym
bezruchu, nasłuchując stłumionych odgłosów dobiegających z zaplecza. Drzwi
zamknęły się z trzaskiem, a przyjemna cisza wypełniła go całego poczuciem
niewypowiedzianej ulgi. Opiekunowie wyszli. Ich dwójka hałaśliwych potomków
również. Dzisiejszy festyn z okazji rozpoczęcia pory wiosennej zapowiadał się
naprawdę ekscytująco, lecz młody elf, nauczony doświadczeniem, wiedział, że nie
będzie mu dane uczestniczyć w zabawie. Nic to, miał swoje sposoby na spędzanie
czasu, gdy tylko udawało mu się szybciej ukończyć wszystkie obowiązki narzucone
przez surowych opiekunów.
Powolutku przeszedł w stronę zaplecza i
rozejrzał się ostrożnie, ale nie było po nich śladu. Był wolny. Wolny do
późnego wieczora, kiedy to znów trzeba będzie otworzyć noclegownię dla
szukających dachu nad głową przyjezdnych oraz spragnionych napitków mieszkańców
Cichobrzegu.
Nie bacząc na nic, szybko przemknął na
piętro, pokonując po dwa stopnie naraz i jednocześnie zdejmując z siebie
zatłuszczoną przepaskę. Wiedziony wieloletnim nawykiem, biegnąc do składzika,
poskładał ją na czworo i zamaszystym ruchem odłożył na próchniejącą półkę.
Chociaż czasu miał zanadto, żal mu było każdej minuty straconej w tych dusznych
czterech ścianach.
Niemal bezgłośnie przebiegł do sąsiedniego
pokoiku z małym świetlikiem zastępującym okno. W niewielkiej, skromnie
urządzonej sypialni znalazł wszystko, czego potrzebował: ciepłą kurtkę w
rozklekotanej komodzie oraz klucz do tylnego wyjścia na zapleczu, dzięki
któremu mógł wędrować i zajmować się sprawunkami całkowicie niezależnie od
obecności gospodarzy. Zupełnie jak teraz. Rzucił kapotę na siennik, poprawił
znoszone skórzane buty wyłożone wyliniałym futrem i mimochodem zerknął w stronę
kawałka popękanego lustra wiszącego na przeciwległej ścianie.
Według złośliwej ponad wszelką miarę Luizy
zwierciadło pękło na dwoje, gdy brzydki elf po raz pierwszy spojrzał w swoje
odbicie. Est nie wiedział, czy była to prawda. Nie chciał nawet o tym myśleć,
ale dałby sobie głowę uciąć, że córka gospodarzy lubiła mu dokuczać ze
szczególnym okrucieństwem. Tak, dzień bez uszczypliwości z jej strony był tym
szczęśliwym dniem, w którym matka zawoziła ją do szkółki w sąsiednim mieście.
Co innego Derek, żywiołowy
siedemnastolatek używający domu jak noclegowni, trwoniący niemal cały swój czas
w towarzystwie chłopaków z miasta oraz okolicznej wsi. Nie żeby Est narzekał na
jego nieobecność, o nie. Młody człowiek wielokrotnie zalazł elfowi za skórę, i
to całkiem dosłownie. Wtedy też, na nieszczęście Esta, obaj zdali sobie sprawę,
że na obrzydliwej, białej jak mleko skórze nie widać siniaków, nawet tych w
znaczącym stopniu podbiegłych krwią, a zadrapania oraz płytkie skaleczenia
znikają bez śladu w przeciągu doby. Były to jednak stare, szczeniackie dzieje,
które bezpowrotnie minęły. A przynajmniej Est żywił taką nadzieję.
Estalavanes ostrożnie podszedł bliżej
własnego odbicia, jakby zaraz miało się na niego rzucić z kłami i pazurami.
Kościstą dłonią o długich palcach zaczesał opadające na oczy i uszy smoliście
czarne włosy, teraz zlepione potem, a na domiar złego przesiąknięte
odstręczającym zapachem tego miejsca.
Zajrzał we własne oczy – lekko skośne i
okrągłe, kształtem na myśl przywodzące kocie, nadzwyczajnie duże w zapadniętej
białej twarzy. Skrajnie zmęczone i rozszerzone wiecznym lękiem. Tęczówki w
kolorze jaskrawej zieleni były jedynym żywym kolorem w całej jego osobie,
pomijając obejmujący go kontrast nieskazitelnej bieli z czernią porównywalną do
najbardziej ponurych żartów Wszechmocnych.
Z niesmakiem dotknął długich uszu będących
niczym wydłużone połówki migdałów, końcami skierowane ku tyłowi głowy, poziomo
biegnące wzdłuż jej boków. Nie potrafił ich ukryć, choć bardzo się starał.
Próbował na wszelkie znane mu sposoby, lecz bezskutecznie. W akcie desperacji
rozważał nawet szczodrą ofertę Dereka, który z pomocą kuchennego tasaka chciał
mu je przyciąć na ludzką modłę. Est wycofał się jednak w ostatniej chwili, na
samą bowiem myśl o bólu oraz krwi ścisnęło go w dołku, a po grzbiecie przemknął
mu lodowaty dreszcz strachu.
Zmarszczony odrazą prosty nos i
wykrzywione niesmakiem usta wykrojone w białej twarzy o delikatnych,
zniekształconych chorobliwą chudością rysach odsłaniały to, czego ludzie
obawiali się najbardziej: ostre, grube kły przybliżające młodego elfa do
dzikiego zwierzęcia, potwora, którym można było straszyć nieposłuszne
dzieciaki. Nienawidził tych zębów tak bardzo, że nie przejąłby się ich utratą
za cenę szpetnych szczerb, jakie widywał u wielu przedstawicieli gatunku
ludzkiego. Nie odważył się jednak wypowiadać tych słów na głos, ponieważ
niektórzy nadgorliwcy byli zbyt chętni, by spełnić tak pobożne życzenia. A on
wcale nie zamierzał dawać im tej chorej satysfakcji.
Jednym słowem Estalavanes był brzydki. I
na swoje nieszczęście bardzo często to słyszał, gdyż w mniej lub bardziej
wybredny sposób uświadamiano go o mankamentach jego niecodziennej urody.
Wychowany wśród ludzi, bezustannie traktowany był jak odmieniec, najpodlejsza
forma człowieka, coś, czym można było się stać, kiedy nie służyło się
Wszechmocnym z należytym oddaniem. Est często czuł się jak kubeł na pomyje, do
którego raz po raz dolewano kolejne porcje obrzydliwie wydumanych powodów jego
istnienia. Nieraz miał ochotę drwiąco się uśmiechnąć, lecz bojaźliwość wraz z
upokorzeniem zmuszały chłopaka do gorzkiego przełknięcia łez oraz puszczania
krzywdzących słów mimo uszu.
Obróciwszy się na pięcie, sięgnął w stronę
łóżka. Złapał znoszoną kurtkę, po czym bez namysłu wyrwał na korytarz,
zostawiając za sobą lekko uchylone drzwi do sypialni. Jeżeli mieszkańcy
noclegowni znowu zamierzali mu zrobić mało wyszukany żart, to nie ma na tym
świecie siły, która powstrzymałaby ich szczeniackie zapędy.
Biały elf zbiegł ze schodów. Zarzucając o
wiele za dużą kurtkę na cienką koszulkę, niczym tajfun przeleciał przez
pomieszczenie za szynkiem, a rozświetlone słońcem podwórze powitało go
chłodnym, rozkosznie rześkim powietrzem. Lekki powiew wichrzący czarne włosy
przesycony był zapachem rozkwitającej wiosny, na której myśl chłopakowi robiło
się lżej na sercu. Drżącą dłonią przekręcił klucz w drzwiach. Szczęk metalowej
zapadki był dla niego pieśnią, a zgrzyt zamka muzyką, które połączone razem w
jeden hymn dawały mu poczucie wolności, nawet jeśli tylko krótkotrwałej.
Nie oglądając się za siebie, prędko
pokonał dystans dzielący go od furtki i trzaskając nią, ruszył biegiem w stronę
lasu widocznego w oddali. Tak naprawdę mknął w kierunku skąpanego w słońcu
drzewa, które samotnie wyrastało pomiędzy odległym zagajnikiem a niewielkim
miasteczkiem.
Sokoli wzrok Esta z łatwością dostrzegał
szczegóły gęstego skupiska drzew, które z tej perspektywy dla ludzi było tylko
ciemną masą majaczącą na dalekim horyzoncie. Dotarcie na jego skraj zajęłoby
raptem dziesięć minut biegu stałym, szybkim tempem. Wiedział o tym, bo
wielokrotnie liczył czas, biegając w tę i z powrotem dla czystej przyjemności
płynącej ze swobody, jaką dawała mu otwarta przestrzeń oraz otaczająca go
natura. Wprost uwielbiał wysiłek wkładany w intensywną pracę mięśni,
szczególnie że mógł być wtedy sam, z dala od wrogich mu ludzi czy nie mniej
męczących pomieszczeń.
Z lekką zadyszką zatrzymał się przy grubym
pniu dębu i oparł o niego wychłodzoną dłoń, witając się ze starym przyjacielem.
Rozejrzał się ostrożnie. Z ulgą przyjął świadomość, że tego świątecznego dnia
nikt nie będzie go niepokoił swoją niechcianą obecnością, a mimo to wciąż
pozostawał czujny.
Ostatni raz otaksował pustą, z wolna
kwitnącą łąkę i poprawiwszy luźną kurtkę sięgnął w miejsce ponad głową, gdzie
kora drzewa nieznacznie odcinała się od naturalnego wzoru. Świeże powietrze
rozkosznie wypełniało jego płuca po krótkiej przebieżce, a cieniutka warstwa
potu pokryła rozgrzane wysiłkiem ciało, kiedy siłował się z przymocowanym do
pnia kawałkiem kory. W końcu prowizoryczna zasłona puściła, odsłaniając
skrzętnie przygotowany schowek na jedyny – i przez to najcenniejszy – skarb
elfa.
Estalavanes z namaszczeniem wyciągnął z
kryjówki grubą księgę, uważając, by nie uszkodzić nie tyle oprawy, co samego
drzewa. Z czułością przesunął opuszkami palców po surowej skórzanej okładce.
Nadgryziona zębem czasu wciąż niezmiennie budziła w nim chłopięcą ekscytację
graniczącą z podnieceniem, które pojawia się zazwyczaj podczas robienia rzeczy
zakazanych. A posiadanie tak cennej książki było w jego przypadku przestępstwem
na miarę tęgiej chłosty.
Zerknął na swojego milczącego przyjaciela,
którego giętkie gałęzie i młode zielone listki pięły się ku promieniom słońca
padającym zza zasłony chmur. Wiosna tego roku przyszła wyjątkowo późno. Dni
stawały się coraz dłuższe i cieplejsze, jednak w niektórych miejscach wciąż
zalegał śnieg, który lśniąc i migocząc rozszczepiał światło słoneczne, ciesząc
oczy feerią barw. Estalavanes lubił tę przejściową porę roku, podobnie jak
tutejszą suchą jesień będącą zupełnym przeciwieństwem wiosennych roztopów.
Temperatura była wtedy idealna, a nagłe zmiany pogody potrafiły zaskakiwać w
najmniej oczekiwanym momencie, co wyjątkowo mu odpowiadało. Ot, teraz świeci
słońce, by lada moment niespodzianie lunąć deszczem na niczego
niespodziewających się mieszkańców miasteczka... i niego samego.
Zaraz przypomniał sobie o ciężkim tomie,
który dla pewniejszego chwytu trzymał oburącz, i zganiwszy się za marnowanie
czasu na bzdurne wymysły, usadowił się pomiędzy korzeniami starego dębu.
Rozłożył księgę na kolanach, otwierając w miejscu, gdzie cienki patyczek służył
mu za zakładkę.
Barwne rysunki przedstawiały florę ziół
występujących na całym Khaldunie, a krótkie szczegółowe opisy nakreślone
zgrabną kaligrafią były dla chłopaka świetnym ćwiczeniem z czytania. Est kochał
botanikę. W szczególności uwielbiał czytać i utrwalać w pamięci informacje z
zakresu zielarstwa, marząc, że któregoś dnia zostanie alchemikiem. Będzie wtedy
przyrządzał mikstury własnej receptury oparte na wiedzy, jaką niewątpliwie
zdobędzie przez lata doświadczeń oraz przeprowadzanych badań. Nawet jeżeli były
to młodzieńcze mrzonki, to i tak uwielbiał fantazjować na temat odległej
przyszłości. Wszystko było lepsze niż niewolnicza praca w noclegowni należącej
do despotycznych opiekunów.
Wygodniej oparł się plecami o nierówny
pień i rozpoczął lekturę. Czytał kolejne nazwy, w myślach kojarząc je z cechami
charakterystycznymi okazów przedstawionych na wytartych ilustracjach. Końce
długich uszu zadrżały nieznacznie, gdy wyczulony słuch elfa wyłapał odległy
huk, jakby zwiastun nadchodzącej burzy. Oderwany od nauki zaczął nasłuchiwać,
lecz sekundy mijały, a kolejny nie nastąpił. Wciągnął ustami większy haust
powietrza, ale nie smakowało ono jak ten charakterystyczny wiatr niosący ze
sobą specyficzny posmak nadchodzącego sztormu. Nawet jeżeli szło załamanie
pogody, to niewątpliwie przejdzie ono bokiem. Jakaż byłaby szkoda, gdyby burza
przeszkodziła w festynie...
Ponownie skupił się na roślinach, których
jeszcze zbyt dobrze nie poznał. Szara salwacja, napuchlik malinowy,
brzęczytrawka, korzeń parzydełkowy... Łapczywie chłonął wiedzę, mając
świadomość, że nieprędko dane mu będzie wrócić do tej cichej chwili przyjemności.
Czytanie, obok wysiłku fizycznego, było jedną z jego ulubionych rozrywek, toteż
trudno byłoby przepuścić taką okazję z własnej winy.
Drugi, nieco bliższy grom poniósł się
echem po okolicy. Est nie przejął się tym jednak. Burza jak nic rozejdzie się
po rozległych polach.
Chłodny wiatr z północy oparł się na pniu
drzewa i otoczył Estalavanesa, zaskakując go nagłym powiewem na odsłoniętym
karku. Zimny północny front rzadko pojawiał się na zachodnim wybrzeżu śródlądu,
względnie ciepłym i ulewnym. Sztormy oraz huragany najczęściej przychodziły od
strony oceanu, rzadziej od południa, nieszkodliwie rozpraszając się po całym
kontynencie. I zabierając młodzieńcowi cenny czas przeznaczony na studiowanie
ulubionej księgi.
Zirytowany niemożnością skoncentrowania
się na lekturze z łoskotem zatrzasnął leksykon i wstał, szorując plecami
wysłużonej kurtki po równie zniszczonej korze dębu. Ostatni raz żałośnie
spojrzał na wytartą okładkę, którą nie wiadomo kiedy znów będzie miał okazję
ująć w pokryte odciskami dłonie. Pogładził twardą skórę i maksymalnie się
wyciągając, wsunął ostrożnie wolumin tam, skąd go wziął. Trochę napracował się
z zasłonięciem dziupli. Musiał stawać na palcach, by dodatkowo osłonić kryjówkę
gałęziami, ale był to wysiłek wart swojej ceny. Jak dotąd żaden wiatr, nieważne
jak silny, nie zerwał kawałka kory, a wilgoć dostająca się do środka na
szczęście nie naruszyła bezcennej zawartości. Jeżeli po dziś dzień księga
trzymała się we względnie dobrej kondycji, to tym bardziej nie zamierzał
martwić się na zapas. Bez dwóch zdań burza przejdzie bokiem. Ale miał za to
inne zmartwienie, dwunożne i hałaśliwe, którego najmniej się w tym miejscu
spodziewał.
Młody elf syknął niczym wąż, pragnąc
wtopić się w otoczenie i pozostać niezauważonym jak stały element krajobrazu,
lecz znajdująca się wiele metrów dalej dziewczyna nawet go nie dostrzegła.
Rozchichotana pozwoliła się prowadzić w stronę gęstego lasu przez równie
rozochoconego i głośnego wyrostka, jakiego Est dotychczas jeszcze nie widział.
Zapewne przyjezdnego wielbiciela festiwali. Albo chłoptasia z okolicznej osady.
Po rozwianych włosach rozpoznał Luizę,
jedyną dziewczynę w okolicy, która poszczycić się mogła bujną grzywą w kolorze
ognia, zbyt dobrze mu znaną i równie mocno przez niego znienawidzoną. Była
największą zmorą jego i tak pełnego udręki żywota.
Zamierzał puścić ten widoczek w niepamięć,
tak jak każdy poprzedni. Przespacerować się w stronę pól, pobiegać dla
rozgrzania wychłodzonego bezruchem ciała, ale kolejne uderzenie pioruna, bardzo
bliskie, zmusiło go do działania.
Estalavanes może i był mięczakiem, a nawet
tchórzem, ale gdy zagrożone było czyjeś życie, nie umiał bezczynnie się temu
przyglądać. Nie potrafił odwrócić się plecami w sytuacji, w której mógł coś
zrobić, a w momentach takich jak ten znajdował w sobie pokłady odwagi, o jakie
nikt by go nie podejrzewał. Wiele razy źle się to dla niego skończyło, lecz
jego sumienie uspokajała świadomość, że zrobił wszystko, co mógł, by nieść
pomoc w potrzebie.
Tak i teraz ruszył za parą młodych ludzi,
zachowując odpowiedni dystans, co okazało się zupełnie zbędnym zabiegiem, bo
nawet gdyby biały elf przebiegł im tuż przed nosem, nie zwróciliby na niego
najmniejszej uwagi. Co chwila przystawali tylko po to, by niecierpliwie zająć
się sobą. Czy ta dwójka idiotów zdawała sobie sprawę z szybko nadchodzącej
zmiany pogody? Na dodatek o tej porze w lasach pełno było agresywnych zwierząt
pilnujących swojego potomstwa. Nie wiedząc czemu, czuł się odpowiedzialny za
tych dwoje. Może rzeczywiście w swojej skrajnej głupocie nie zwracali uwagi na
własne bezpieczeństwo?
Przeklinając w duchu, na czym świat stoi,
wciąż śledził zakochanych, powtarzając sobie, że robi to dla własnego kaprysu.
A przecież w głębi serca pragnął, żeby jakiś wściekły niedźwiedź rozszarpał to wredne
dziewczę. Albo lepiej, niech wataha wygłodniałych wilków rozniesie ją po
okolicy.
Wyzbyci zdrowego rozsądku ludzie
przekroczyli naturalną barierę oddzielającą chłodny cień mieszanego lasu od
wystawionej na słońce łąki. Tuż za nimi szedł Est, wcale się nie chowając, a
utrzymując wyłącznie bezpieczną odległość. Podjął już ostateczną decyzję.
Zawróci, jeśli w przeciągu najbliższych kilku minut nie wydarzy się nic
niepokojącego. Nie miał na celu śledzenia potajemnych schadzek córki opiekunów,
bo czemu miałoby to służyć? Szantaż nie wchodził w grę. To oczywiste, że jej
słowo zawsze stało ponad jego, nawet jeśli mówił prawdę, a ona kłamała w żywe
oczy. Zbyt wiele razy tak było, by przy następnym miało się to zmienić.
Burza wydawała się omijać ich szerokim
łukiem. Przemawiało to za jego pogłębiającą się chęcią zawrócenia i zajęcia
czymś przyjemniejszym niż łażenie za przybraną siostrą, która wraz z
oblubieńcem zatrzymała się dopiero na niewielkiej polanie. Przygodni kochankowie
niemal pożerali się nawzajem, siadając przy powalonym pniu, niewątpliwie
zachęceni romantyczną scenerią cichego lasu. Estalavanes wycofał się w głąb
cieni i przez chwilę obserwował otoczenie, jednak nie dostrzegając żadnych
zagrożeń, obrócił się plecami do coraz bardziej rozzuchwalonych ludzi.
Nie chciał w tym uczestniczyć. Takie
ekscesy brzydziły go i powodowały odrazę, której nie sposób było się pozbyć.
Niejednokrotnie zastanawiał się, czy jest z nim coś nie tak, skoro odrzucają go
myśli o obcowaniu z kobietą. Może po prostu nie jest to jeszcze ten wiek, o
którym tak wiele słyszał z rozmów młodych i o którym starzy mówili
przyciszonym, pełnym zgorszenia tonem. A słyszał naprawdę dużo, zważywszy że
traktowano go poniekąd jak morowe powietrze. Nikt go nie tolerował, lecz
zachowywano się przy nim wyjątkowo swobodnie. Nie, już domyślał się, co może
być rzeczywistym powodem jego wstrętu: najzwyklejsza w świecie niechęć do
ludzi, a już na pewno myśl o dotykaniu i byciu dotykanym.
Krzyk przerażenia pobudził jego ciało
szybciej, niż umysł zdążył zareagować. Już prawie wyszedł z lasu, kiedy głos
Luizy poniósł się między koronami drzew, płosząc wszystkie ptaki. Biegiem
wracał na polanę, a jego obute stopy z lekkością odnajdywały ścieżkę w leśnym
poszyciu. Dysząc, wskoczył w krąg słonecznego światła i dojrzał to, co
właściwie przewidział.
Płomiennowłosa dziewczyna stała jak
sparaliżowana. Tuż za jej rozsznurowaną na plecach wełnianą suknią bohatersko
chował się niedawny adorator, znacznie bardziej przerażony niż ona. Z
naprzeciwka śledziły ich ślepia lochy, która obronnym, zwierzęcym odruchem
tłustego cielska osłaniała gromadkę warchlaków, zbyt naiwnych i skorych do
zabawy, by mogły utrzymać się przy bezpiecznym boku matki.
Estalavanes wiedział, jak postępować w
takich sytuacjach – niejednokrotnie sam bez szkody wycofywał się ze starcia z
dzikimi zwierzętami. I mimo całej swej wiedzy w tej chwili pozostawał
kompletnie bezradny. Choć w okresie godowym jest agresywna, locha nie zaatakuje
pierwsza bez wyraźnego sygnału ze strony drapieżnika. Ale ta dwójka głupców
zapewne o tym nie wiedziała, a ich najmniejszy błąd mógł nieść katastrofalne
skutki. Nie miał pojęcia co zrobić, by zwrócić na siebie uwagę ludzi bez
równoczesnego denerwowania i tak wyraźnie rozzłoszczonej samicy. Myśli
przebiegały mu przez umysł zbyt szybko, by mógł chwycić chociaż jedną z nich.
Ze wszech miar starał się opanować, a uderzenia gorąca rozgrzewały jego napięte
jak postronki mięśnie. Tak źle i tak niedobrze, ale musi być wyjście z opresji.
Zawsze jest.
Jednak nie. Tym razem nie było.
Potężny dzik przedarł się przez gęstwinę,
niewątpliwie wezwany ostrzegawczym kwikiem samicy i niespokojnymi
pochrumkiwaniami młodych. Czarny olbrzym o nasrożonej sierści wściekle
podrzucał łbem, a jego długie i paskudnie zakrzywione szable rzucały wyzwanie
dwójce ludzi, którzy w swej bezdennej głupocie ośmielili się zagrozić jego
rodzinie.
Nie było niedobrze. Było fatalnie. Nie
zdołają uciec, zwierz dogoni ich szybciej, niż zdążą sobie to wyobrazić. Ale
Est może. Był to najgorszy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, lecz niestety
jedyny, jeżeli tamci mieli wyjść z tego cało. Nie dbał o to, czy jemu się uda.
On przynajmniej miał szansę. Znał ten las. Potrafił poruszać się w nim bez
zbędnego lawirowania. Odnajdywał się w nim bez najmniejszego kłopotu i chociaż
nigdy nie stanął oko w oko z tak srogą bestią, to wiedział, że musi w końcu
nadejść ten moment. Bał się, a jakże. Ale tylko w ten sposób mógł udowodnić
samemu sobie, że nie jest mięczakiem. Mogą nazywać go potworem i paskudą, mogą
wyśmiewać jego wygląd i poniżać go w najbardziej podły sposób, ale dopóki
będzie widział w sobie cechy godne szacunku, póty będzie toczył bierną walkę z
gnębicielami, na przekór im wszystkim trzymając się w miarę pewnego gruntu.
Nagle wszystko potoczyło się zbyt szybko,
by można było odpowiednio zareagować. Luiza wykonała nerwowy ruch, próbując
odwrócić się do festynowego głupka i nakłonić go do działania. Chłopak
natomiast starał się wyrwać z jej silnego uścisku, z czego wywiązała się
gwałtowna szamotanina doprowadzająca dzika do furii. Małe warchlaki zebrały się
przy boku matki i kwiliły żałośnie, przestraszone zachowaniem dwunożnych
stworzeń.
Potężna racica rozgrzebała ziemię, a
czarny łeb opadł i wymierzył kłami w szarpiącą się parę, gdy ciężki kamień
nadlatujący znikąd łupnął w szeroki pysk odyńca tuż pod lewym okiem. Rozjuszone
zwierzę poderwało się w poszukiwaniu nowego źródła zagrożenia i kiedy tylko
dostrzegło elfa, natychmiast obrało go za cel. Jeszcze jeden pocisk trafił
dokładnie w chrapiący nos, przekreślając szanse chłopaka na wyjście z opresji w
jednym kawałku.
Estalavanes zadziałał instynktownie.
Adrenalina wzmocniła całe jego ciało, kiedy runął w głąb lasu, byle jak
najdalej od przybranej siostry, tchórzliwego młodzika i rodziny dzikich świń.
Za tę głupotę przyjdzie mu zapłacić życiem, czuł to w kościach. To był ostatni
raz, kiedy jego dobre serce biło w imieniu kogoś innego. Ostatni raz, kiedy
pomoże i nie usłyszy nawet słowa podzięki. Ale to była jego świadoma decyzja,
której właśnie zaczął żałować, obierając ścieżkę ku zdradzieckim klifom.
Niczym nadciągająca burza mknął przez las,
przeskakując ponad wystającymi z runa przeszkodami i zwinnie unikając grubych
gałęzi. Musiał uciec. Mogło mu się to udać, w końcu był smukły, gibki i pewnie
stawiał stopy na ruchomym gruncie, co dawało mu cień szansy na uniknięcie
konfrontacji z rozwścieczoną bestią. Żałował tylko, że nie potrafi się wspinać,
bo wtedy jego przewaga byłaby ogromna. Cierpliwości miał aż nadto, by na
szczycie drzewa bezpiecznie doczekać chwili, w której dzik zniechęci się i
odpuści dalsze wysiłki. Ale na swoje nieszczęście nie potrafił i jedyne, co mu
pozostało, to dać z siebie wszystko, biegnąc naprzód ile sił w nogach.
Powyginane korzenie starych drzew nawet
nie próbowały go zatrzymać, kiedy pędził jak szalony na złamanie karku.
Niewielkie gałązki wściekle smagały jego odsłoniętą twarz, toteż
niejednokrotnie zmuszony był przymykać rozszerzone strachem oczy. Ciało bez udziału
jego woli reagowało na otaczającą go gęstwinę. Serce zawzięcie pompowało krew,
a każdy, najmniejszy nawet ruch mięśni pod cienką skórą dawał o sobie znać w
tym koszmarnym wyścigu o przetrwanie. Nie musiał patrzeć za siebie, nie chciał
nawet. Rozwścieczone bydlę waliło w ziemię robiąc tyle hałasu, że słychać je
było zapewne i w miasteczku. Póki co było dobrze, cholernie dobrze. Dystans
między nimi może nie zwiększał się z każdym krokiem, ale przynajmniej nie
malał. A to było wystarczającym pocieszeniem. Musi tylko wytrzymać, a stwór w
końcu odpuści...
Odyniec jednak nie miał zamiaru się
poddawać. Prychał wściekle i tratował wszystko na swojej drodze, instynktownie
unikając większych skupisk drzew, przez które nie mógłby się przebić.
Zdruzgotany Est zaczynał tracić nadzieję. Szybki urywany oddech płonął w
płucach żywym ogniem, rozchodząc się boleśnie na sztywniejące od nadmiernego
wysiłku mięśnie. Dudnienie krwi w uszach mieszało się z ciężkim rąbaniem racic
o miękką glebę, przez co nie był w stanie poprawnie określić odległości
dzielącej go od rozszalałej bestii. Wyobraźnia podpowiadała mu, że śmierć jest
coraz bliżej, lecz on wciąż starał się nie dopuszczać do siebie najgorszych
myśli. Chciał zerknąć za siebie i rozwiać wątpliwości rodzące się w łomoczącym
sercu, ale ostatkiem woli powstrzymał się przed tym. Nie mógł spojrzeć w tył,
nie teraz. Jeżeli popełni ten błąd, będzie po nim.
Pierwsze potknięcie nastąpiło szybciej,
niż zakładał. Jęknął zaskoczony, poleciał do przodu i podparł się rękami, byle
tylko nie paść na wysypane suchymi igłami runo, gdzieniegdzie jeszcze
poprzetykane śliskim lodem. Z trudem utrzymując równowagę na krzywym podłożu,
parł przed siebie gnany strachem o własne życie.
Miarowy rytm wybijany nadciągającą zagładą
zmuszał go do wyciskania z siebie wszystkiego, co jego chude ciało oraz
niewielkie węzły mięśni miały do zaoferowania. Błąd kosztował go znaczną, z
trudem utrzymywaną przewagę. Imaginacja znów próbowała otworzyć mu oczy na
beznadziejność jego położenia - widział zakrzywione fajki i szable, które z
łatwością rozpruwają mu brzuch, podczas gdy olbrzymie cielsko zgniata go,
łamiąc mu wszystkie kości.
Desperacja walczyła z narastającą paniką i
zwyciężała, podczas gdy siła uciekiniera malała z każdym kolejnym susem.
Przesuszone gardło piekło niemiłosiernie przy łykaniu choćby najmniejszego
haustu powietrza, a wypalone do cna płuca kategorycznie odmawiały dalszej
współpracy. Nogi również. Miękkie jak wata straciły oparcie i ślizgały się na
wilgotnym mchu. Pot spływał strużkami po całym ciele, przyklejał materiał
ubrania do rozgrzanej skóry, utrudniając skuteczne manewrowanie pomiędzy pniami
i gałęziami. Nie myśląc o tym, co robi, w biegu zrzucił zbyt obszerną kurtkę, a
chłód powietrza zrosił jego skórę mrowiącym dreszczem. Nie zmieniło to jednak
niczego.
Zaraz będzie po wszystkim – tylko tyle
docierało do jego rozpalonego umysłu. Minuta życia, może mniej. Zaraz będzie po
wszystkim. Zaraz odpocznie, jeszcze tylko trochę zaboli. Jak bardzo boleć może
wypruwanie wnętrzności przy pełni władz umysłowych? Lada moment się o tym
przekona. Żałował, że nie będzie mu dane o tym opowiedzieć. W sumie, to i tak
nie miałby komu. Będzie bolało, ale to nic w porównaniu z katorgą, jaką
przechodziło właśnie jego ciało forsowane paniczną ucieczką. Nogi, brzuch i
ramiona zmęczone wysiłkiem przestawały go słuchać, działały wiedzione odruchem,
pchane siłą strachu. Przytępione zmysły coraz bardziej zwodziły uciekiniera,
któremu w uszach przeraźliwie piszczało, a przed oczami dryfowały beznadziejnie
czarne plamy.
Długa gałąź chlasnęła czarną brew i
chłopak krzyknął mimowolnie, czując napływające do oczu łzy. Wilgoć w nosie
zaszczypała, podczas gdy wydobywający się z gardła charkot zwiastował rychły
koniec. Pojawił się bezdech. Czarny odyniec hałasujący niczym stado dzików był
tuż za nim. Kilka marnych metrów dzieliło elfa od paskudnej śmierci. Mógł paść
już teraz, bo i po co opóźniać nieuniknione?
Las przerzedzał się stopniowo, gdy
umordowany chłopak ostatkiem sił zbliżał się do klifów. Drugie potknięcie i jak
długi runął w gnijące poszycie, a igły zmieszane z drobnymi kamykami do krwi
otarły skórę na połowie białej twarzy. Pęd, z jakim się poruszał, obrócił nim
na bok, szurając wycieńczonym, rozgrzanym ciałem na niemałą odległość. Zdarł
sobie cały lewy bok i ramię, ale jedyne, co się teraz liczyło, to bestia, która
zajadle ścigała swoją ofiarę.
Estalavanes z rozpaczą musiał jej oddać
sprawiedliwość, wygrała. Mimo zawrotów głowy spowodowanych brakiem powietrza
wyraźnie widział toczący pianę ryj, szeroki i zabłocony, pokryty szczeciniastą
czarną sierścią. Nie miał siły wstać. Nawet nie próbował. Poddał się.
Zrezygnowany, prawie pogodzony z nieuchronnym losem czekał na ostateczny ruch
ze strony rozjuszonego zwierza, modląc się w duchu o szybką utratę
przytomności.
Nikt nigdy nie słuchał modlitw
wynaturzonego elfa. Wszechmocni nienawidzili go równie mocno, co czczący ich
ludzie. Ale musiał być na tym bezlitosnym świecie ktoś, kto mógłby choć raz
wysłuchać próśb udręczonego chłopaka. Ktoś, kto mógłby w swym miłosierdziu
wysłuchać ostatniej prośby umierającego. I przeznaczenie chciało, by ktoś taki
rzeczywiście istniał.
W odpowiednim miejscu. I równie
odpowiednim czasie.
Strzała o długim promieniu przecięła
powietrze do wtóru przejmującego świstu. Za nią śmignęła kolejna i jeszcze
jedna w miarowych odstępach czasu. Łącznie trzy pociski ugodziły łeb odyńca w
oko oraz jego okolice, zagłębiając się w czaszkę aż po zielone pierzysko.
Czarna śmierć skonała, wydając z siebie ostatni przerażający, pełen zaskoczenia
kwik. Wstrząsane pośmiertnymi drgawkami spasione cielsko zwaliło się na ziemię
i uderzając w leżącego elfa, z siłą rozpędu przeciągnęło jego ciałem dobre
kilka metrów po ziemi.
Za daleko.
Nie zatrzymali się przed krańcem
kilkunastometrowej, pionowej ściany oddzielającej przerzedzony las od
kamienistej plaży. Nie zatrzymali się też, gdy poturbowany chłopak stracił
oparcie pod plecami i w towarzystwie świńskiego trupa runął w przepaść.
Świadomość odpływała poza jego zasięg. Nie
czuł już ciała, zmęczenia ani strachu. Nie czuł momentu spadania. Zanim zamknął
oczy, na sekundę przed uderzeniem dojrzał w swojej wyobraźni wytatuowaną twarz.
A potem jaskrawe, oślepiające światło rozbłysło pod zaciśniętymi powiekami i
zgasło, pogrążając go w kompletnej ciemności.
W końcu się zatrzymał.
***
Ciężkie, zimne krople uderzały o bezwładne
ciało. Gęsta ciemność panująca wokół była twarda i chłodna, niezupełnie taka,
jakiej mógł się spodziewać po wysłuchaniu opowieści Starego Przechrzty o
Pozaświecie. Zaraz zdał sobie jednak sprawę, że ma po prostu zamknięte oczy.
Otworzył je szeroko i zorientował się, że wcale nie były zamknięte. To jego
wzrok nie reagował na sygnały wysyłane przez otoczenie.
Oszołomiony nie potrafił dojść do
porozumienia z własnym umysłem. Kiedy zamglony, rozchybotany jak stara łajba
wzrok powrócił, ukazał mu niewiele więcej, niż chłopak ujrzał dotychczas. Wokół
panował mrok deszczowej nocy. Pojedyncze błyskawice z rzadka przecinały niebo,
na uderzenie serca rozświetlając okolicę i oślepiając rannego elfa. Grzmoty
ginęły w ryku rozjątrzonych sztormem fal.
Wystawiony na działanie brutalnego żywiołu
Est jeszcze przez długi czas leżał na wznak i z przechyloną głową starał się
odzyskać utraconą jasność myśli. Bezskutecznie próbował sobie przypomnieć,
gdzie się znajduje i skąd się tu wziął, a rzęsisty deszcz w towarzystwie
chłoszczącego nadbrzeżnego wiatru wychładzał jego dostatecznie wyziębiony
organizm. Przy każdym wdechu czuł złamane żebra, co wiązało się z ryzykiem
przebicia płuc. Powracająca pamięć rozbłysła tuż pod czaszką, gdy kolejny
promień bólu przetoczył się przez poranione ciało, wyrywając z piekącego gardła
niezrozumiałe skrzypnięcie. Zdarta do krwi skóra cierpiała od wbijających się w
nią drobin piasku oraz muśnięć słonej wody. Bolało go dosłownie wszystko. Nie,
jednak nie wszystko, co w szerszej perspektywie mogło okazać się znacznie
gorsze od pulsującego bólu. Lewe ramię pozostawało bezwładne. Wiedział, że je
ma, lecz umysł jakby tego faktu nie rejestrował.
Estalavanes uniósł prawą rękę i na oślep
wymacał lewą. Leżała pod dziwnym kątem względem reszty ciała. Zimna i miękka,
ale wciąż na swoim miejscu, przymocowana do barku. Nie bolała, więc nie została
złamana. Złamanie było najlepszym, co mogło go spotkać w tej chwili. Zacisnął
zęby. Pchany nowym strachem spróbował się podnieść, lecz nieostrożnie podparł
się jedynym zdrowym łokciem i pośliznął, z okrzykiem bolesnego zaskoczenia
uderzając głową w kamieniste podłoże. Przez długą chwilę oddychał ciężko, za nic
mając wszędobylskie krople deszczu wpadające mu do ust i oczu.
Nie rozumiał. Nie chciał zrozumieć tego,
co działo się z jego ciałem. Ten ponury żart był najgorszym, co mogli mu
zaserwować złośliwi Wszechmocni. Będzie konał w agonii przez niewyobrażalnie
długi czas. Drżał z zimna tak jak teraz, niezdolny do wykonania najmniejszego
ruchu, zdany na pastwę żywiołu oraz padlinożerców, którzy niewątpliwie zjawią
się wraz z odejściem ulewy. Niemal czuł na sobie ich wygłodniałe spojrzenia. I
pomyśleć, że cały jego niewolniczy żywot ograniczył się wyłącznie do krótkiego
odcinka czasu oddzielającego go od bezsensownej śmierci.
Obłęd powoli przesączał się do umysłu
udręczonego elfa, a wraz z nim chęć zupełnego poddania się chłodnemu otępieniu.
Zamykał oczy i coraz mniej chętnie je otwierał. W uszach piszczało, wzbierały w
nich woda oraz drobny żwir, ale chłopak powoli przestawał zwracać na to uwagę.
Niech to się skończy
– błagał w duchu. Niech to się wreszcie skończy.
Ciężkie powieki opadły. Świadomość zaczęła
wypływać z niego strumieniem deszczówki, a rozkołatane serce coraz słabiej
tłoczyło krew w stygnące bezwładne ciało. Wtem nieproszone wspomnienia wykwitły
w drętwiejącym umyśle, pobudzając go na nowo.
Długie strzały o zielonym pierzysku.
Wytatuowana twarz.
Czarna śmierć.
Nagle otworzył oczy. Resztkami sił obrócił
się na prawy bok, zaciskając przy tym usta i kłami przygryzając wnętrze warg do
krwi. Zignorował ostry ból mięśni i skupiając się na prostej czynności,
spróbował usiąść. Zbolały krzyk wyrwał się z jego gardła. Zamroczyło go do tego
stopnia, że prawie padł twarzą w gruboziarnisty piach. Zdołał się jednak
podeprzeć i powstrzymując szarpiące torsje, odczekał chwilę, by znów dojść do
siebie.
Klęcząc, wgapiał się w czarne niebo. Białe
pioruny coraz częściej rozświetlały brzuchy gęstych ołowianych chmur. Huk gromu
towarzyszył każdemu z nich, bezlitośnie raniąc wrażliwe uszy chłopaka i
wibrując w jego piersi. Estalavanes skupiał się na tym naturalnym widowisku
jeszcze przez długi czas, a w przytępionym umyśle znów mignęły zielone
pierzyska oraz czarny tatuaż. Łowca miał malunek na połowie twarzy. Prawej?
Nie, lewej. Wokół zewnętrznego kącika oka. Ostro zwieńczone linie wijące się
jak węże i przeplatające tak jak one. Od brody po czoło. Czy takie rzeczy
zapamiętuje się przed śmiercią? Czy to jego wyobraźnia odpływała na głębokie
wody, zostawiając go z tym dziwnym wyobrażeniem?
Cóż za niefortunne zdarzenie
– pomyślał niedorzecznie. Warchlaki straciły ojca, a ja postradam życie.
Kwestia czasu.
Błyskawica niczym jaskrawobiała włócznia
rąbnęła niebezpiecznie blisko miejsca, w którym znajdował się elf, aż mimowolny
skurcz przeszedł przez wszystkie jego zmaltretowane mięśnie. Włosy na głowie
naelektryzowały się, a w ustach poczuł dziwny smak zupełnie niepodobny do krwi,
którą nieświadomie wypychał językiem spomiędzy zębów. Coś migotało na ścianie
urwiska, z którego spadł. Błyskało na tyle mocno, że przebijało się ciepłą łuną
przez kurtynę wody.
Zaczynał się zastanawiać, jak wiele czasu
minęło od momentu nieszczęśliwego wypadku. Zapewne wystarczająco dużo, by po
powrocie opiekun sprał go do nieprzytomności. Srogo się więc zdziwi, kiedy Est
w ogóle nie wróci. Uśmiechnął się jak wariat do refleksji, która naszła go
ociężale. Już nikt nigdy nie zrobi mu krzywdy. Już nie.
Poblask zaczął go intrygować. Było to
irracjonalne uczucie, bo przecież nic już go nie obchodziło. Czekał na śmierć,
szczerząc się w deszczu do wytworów własnej chorej imaginacji. Lecz miłe
światło było obietnicą suchego oraz ciepłego miejsca, było jak ogień płonący w
kominku noclegowni... Niemniej jednak tylko głupiec próbowałby w takim stanie
się tam dostać. Lepiej już zostać tutaj w znanym, lodowatym miejscu pełnym
wody, kamieni oraz piachu. W koszmarze.
Naprzykrzająca się sfera nie dawała za
wygraną. Nęciła go i przyciągała do siebie dziwną siłą, na którą ochoczo
odpowiadała jego milcząca podświadomość. Ciepło nieznanego pochodzenia
rozlewało w jego okaleczonym ciele, na myśl przywodząc zbyt wiele nieprzyjemnych
skojarzeń. Cóż jednak mu pozostało? Umierał powolną śmiercią, jakiej nie życzył
nikomu. Do świtu pozostanie z niego zmrożona bryłka mięsa skubana przez
ścierwojady. Mógł zrobić chociaż tyle, by ukryć się przed potwornościami, jakie
niechybnie go czekały.
Ostatecznie spróbował wstać z klęczek.
Natychmiast pożałował swojej decyzji, bo gdy tylko uniósł ciało nad mokrą od
deszczu plażę, gwałtowne zawroty głowy ponownie rzuciły go na kolana. Nie
zdołał powstrzymać napływających torsji. Podpierając się prawą ręką,
zwymiotował żółcią, a spazmy wstrząsające nim całym groziły rychłym upadkiem w
ohydną kałużę. Odetchnął przeciągle, kiedy jego żołądek zaprzestał
osłabiających praktyk. Przełknął kwaśną ślinę zmieszaną z deszczówką, a
tajemniczy blask uparcie wzywał go do siebie, odwołując się do najbardziej
pierwotnego instynktu każdego żywego stworzenia – przetrwania.
Podjął się kolejnej próby, tym razem
utrzymując się w pionie nieco dłużej. Po chwili wykonał kilka powolnych,
człapiących kroków, bardziej przypominających słanianie się aniżeli chodzenie.
Znów upadł. Lewa ręka zwisała przyciągana siłą grawitacji, a nie mięśni.
Zrobiło mu się niedobrze już na sam widok i znów poczuł, jak żołądek skręca się
boleśnie, zwiastując kolejną falę wymiotów. Nic jednak się nie stało. Umysł
powtórnie odpływał, a ciemność przed oczami pogłębiła się nieznacznie.
Wyostrzył spojrzenie, ale nawet jego elfi wzrok niewiele mógł zdziałać w
obliczu nieuniknionej utraty świadomości. A to byłby koniec. Płytki oddech
jeszcze utrzymywał go w świecie rzeczywistym, lecz było to niewielkie
pocieszenie. I on wkrótce ustanie. A tuż przed nim, w pełni swej podłości,
jaśniał ciepły ogień.
Pomyślał mętnie, że jeśli tylko tam
dotrze, ogrzeje się przy kominku i obudzi we wspólnym pomieszczeniu noclegowni,
a Stary Przechrzta opowie kolejną ze swoich historyjek pełną poszukiwaczy
przygód, czarodziejów oraz stających im naprzeciw awanturników. Musiał tam
dotrzeć. Skoro nie mógł wybrać miejsca do życia, to chociaż wybierze miejsce, w
którym skona. Na własnych warunkach. Szach-mat Wszechmocni. Obyście wszyscy
zostali zapomniani!
Z uporem maniaka ruszył na kolanach w
kierunku kuszącego światła niczym okaleczona ćma lgnąca do świecy, nieświadoma
samospalenia, jakie dokona się, gdy tylko dotknie rozchwianego płomienia.
Bezwładne, wyrwane ze stawu ramię przestało mu doskwierać, choć przy każdym
koślawym ruchu kiwało się smętnie na wszystkie strony, obijając o połamane
żebra. Estalavanes do krwi kaleczył wystające z potarganych nogawek kolana oraz
wnętrze prawej dłoni. Rozpędzony wiatrem deszcz zacinał ostro, utrudniając
drogę przez mękę, a pioruny raziły oczy swoim upiornym światłem pozostawiającym
powidoki pod zaciskanymi kurczowo powiekami.
Wreszcie dotarł do otworu w ścianie, do
niewielkiej jaskini będącej domem pulsującego żywo światełka. W całym tym
bałaganie żywiołów, w całym fizycznym bólu ciała, na skraju kompletnego obłędu
zdołał dostrzec zasłonę z delikatnego materiału, czarnej pajęczej sieci tkanej
gęsto i z precyzją doskonałego rzemieślnika. Nie zastanawiało go, jak to
możliwe, by przy tak silnym wietrze poruszała się ona niby w odpowiedzi na
lekkie tchnienie ciepłego zefiru. Sięgnął ręką w jej kierunku, lecz źle ocenił
dzielącą go odległość i stracił równowagę. Padł boleśnie na twarz, ześlizgując
się po wilgotnej skalistej pochylni. Zatrzymał się dopiero na przeciwległej
ścianie ciasnej wnęki rozświetlonej stłumionym pomarańczowym blaskiem.
Uderzenie nie było silne, ale wystarczające, by ponownie stracił przytomność.
Kiedy otworzy oczy, w głowie mu ćmiło, a
prawa ręka po omacku szukała oparcia, szurając po zakurzonym, twardym klepisku,
co rusz natrafiając na wysoką, gładką ścianę. Ale wreszcie było mu rozkosznie
ciepło i wspaniale sucho, choć na zewnątrz wichura szalała w pełni swej siły.
Tu paliło się światło. Słabe, lecz dodające otuchy swoją prawdziwością.
Był absurdalnie z siebie zadowolony, mógł
bowiem odejść w wybranym przez siebie miejscu i już ospale przymykał powieki,
kiedy źródło nienaturalnego blasku rozbłysło ponaglająco, nie pozwalając mu
zasnąć. Obejrzał się w jego kierunku. Na wyciągnięcie ręki leżała rozbita
szkatułka uwalniająca rozpraszające cienie światło. Nie miał pojęcia, skąd w
jego głowie pojawiła się pozbawiona sensu myśl, że jej zawartość odmieni jego
życie. Przecież on już praktycznie nie żył, tylko uparcie czepiał się tego, co
mu pozostało. Ale może rozpocznie jego życie na nowo? Kolejna równie idiotyczna
myśl. Taka magia nie istniała nawet w bajkach Starego Przechrzty i nie mogła
być prawdą.
Mimo ogarniającej go beznadziei i
sceptycyzmu włożył resztę pozostałych mu sił w starania obrócenia ciężkiego
ciała na brzuch, byle móc schwycić zdrową dłonią zawartość uszkodzonego
puzderka. Nie było to trudne, zważywszy że mógł wesprzeć się na solidnej
ścianie i po prostu po niej zsunąć. Łapiąc oddech i walcząc o zachowanie
świadomości, pomału zamknął palce na malutkim obiekcie, przygaszając jego
mistyczny blask. Pod zdartymi opuszkami poczuł niewyobrażalnie delikatne ciepło
niczym woda przepływające między brudnymi palcami. Zapominając o cierpieniu,
przyciągnął znalezisko pod sam nos i ujrzał wykonaną z delikatnego złota
plątaninę łańcuszków łączących niewielką obrączkę z szeroką obręczą.
Filigranowe nici wykonane z misternie połączonych ze sobą drobniutkich ogniw
mogły być zapierającym dech prezentem dla elfiej królewny, a nie dla
umierającego posługacza z zabitego dechami Cichobrzegu. Lecz w pełni cynizmu
sytuacji to on znalazł ją pierwszy. Prychnął drwiąco i skrzywił się, gdyż
połamane żebra odpowiedziały przeszywającym bólem. Jakimi okrutnymi istotami
musieli być Wszechmocni, aby ofiarować cudowną bransoletę rannemu, który
stracił władzę w jednej ręce i nie ma możliwości założenia jej na zdrową dłoń.
Chłopak zamarł gdy inny, całkiem realny pomysł przemknął mu przez głowę z
niebywałą prędkością. Jakby nie należał do niego. Nie mając nic do stracenia,
postanowił wcielić wcale niegłupi plan w życie.
Opierając brodę o klepisko, chwycił za
niezdatną do użytku kończynę i przyciągnął ją na wysokość oczu. Zdumiewające,
jak bardzo nieprzyjemne jest wrażenie dotykania i patrzenia na coś, co jest już
martwe, a mimo to nadal w pewien sposób żywe, powiązane z całością.
Roztrzęsionymi palcami wsunął pierścień na środkowy palec lewej dłoni i
wzrokiem począł śledzić skomplikowaną sieć łańcuszków wychodzących z obrączki.
Co dziwiło najmocniej – nie były poplątane. Wręcz przeciwnie, pod wpływem
niewprawnych ruchów idealnie układały się na martwej dłoni w finezyjną, tkaną
ze złota mitenkę. Teraz już musiał tylko zatrzasnąć opasującą nadgarstek
obręcz. Blokowała ją niewielka pojedyncza zapadka, która z łatwością wskoczyła
na swoje miejsce, chociaż wyczerpany, będący na skraju przytomności elf ledwie
tknął ją palcem. Tak jakby coś życzyło sobie, aby to zrobił i tylko czekało,
żeby mu pomóc. Niewidzialna siła. Opiekuńcza ręka.
Biżuteria ułożona na zsiniałej dłoni
pojaśniała, dając noszącemu poczucie ukojenia i bezgranicznego spokoju. Jej
ciepło rozlewało się łagodnymi falami po udręczonym ciele, zabierało ból,
pozostawiając wyłącznie delikatne mrowienie. A przynajmniej Estalavanesowi
zdawało się, że tak jest w istocie. Równie dobrze mógł to być wymysł
odchodzącego w Pozaświat umysłu. Jak urzeczony wpatrywał się w swoją dłoń i
leżąc w całkowitym bezruchu, zastanawiał się nad ironią jej piękna. Jego
pierwsza wartościowa rzecz była zarazem ostatnią, jaką posiadał.
Nie odrywając tracącego ostrość spojrzenia
od niewielkiego cudu, przytulił policzek do ciepłego kamienia, jakby była to
najprzedniejsza poduszka. Po raz ostatni zamknął oczy. Był tak bardzo zmęczony,
że jedyne, czego pragnął, to po prostu zasnąć, odejść z tego świata, w którym
nigdy nic dobrego go nie spotkało.
Urywany oddech przerwał swój nieregularny
rytm w chwili, gdy serce przestało walczyć. Ostatni świst wydobył się z
okaleczonych do krwi ust. Powieki miały pozostać zamknięte i nieruchome, tak
jak mięśnie pod skórą, która nigdy więcej nie miała zaznać pieszczoty słońca
czy wiatru. Zapadła martwa cisza. Do jamy wydrążonej w skale nie docierało już
nawet echo odległego sztormu. Nieubłagana ciemność ogarnęła wszystko wokół,
pragnąc ukryć mającą tu miejsce dramatyczną scenę. Ostatni odpoczynek.
Jedno się kończyło, lecz drugie dopiero
się zacznie, jako że wszystko, co żyje, skazane jest na śmierć. Wszystko, co
umarło, musi dać życie. A to, co zasnęło, powinno się obudzić.
Niegdyś biała jak śnieg dłoń zacisnęła się powoli w pięść. Lewa dłoń, do której przesączył się gasnący blask niepozornego przedmiotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz