Po chyba dwudziestu latach od czytania "Ani" jako lektury szkolnej wróciłam do niej ochoczo, dodatkowo skuszona ciekawym wydaniem będącym rozkoszą dla mych wrażliwych łapek. Od razu zastrzegam, że w wydaniu tym, bardzo pięknym i czarownym (ponoć jedwabnym), wyjątkowo trzeba uważać na okładkę - łatwo ulega zabrudzeniom i nie sposób jej doczyścić. Zdarzyło mi się też utrzeć ją na boczku i wyszło kilka niteczek, co na szczęście nie poczyniło okładce większej szkody.
Podczas lektury okazało się, że nadal pamiętam wpadki małej marzycielki - z wypiekami czekałam na ich rozstrzygnięcie. Nadal rozczulała mnie jej potoczysta mowa, nieograniczona fantazja i nieprzemijalna radość na każdym kroku. Wychwytywałam każdą zmianę na lepsze, jaką poczyniła jej obecność na Zielonym Wzgórzu i poza nim. Potrzebowałam takiej dawki pozytywnych emocji okraszonych niewinną słodyczą i z rzadka uronioną łzą. Jako dziecko z początków podstawówki wielu scen i sytuacji nie rozumiałam, ale teraz, bogatsza we własne życiowe doświadczenia, bawiłam się jeszcze lepiej niż kiedyś.
"Aniu z Avonlea", nadchodzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz