Zakapturzony
mężczyzna czekał w deszczu już od kilku godzin. Jego towarzysze utyskiwali na
nieprzychylną aurę, powoli tracąc cierpliwość, lecz nawet oni nie mogli odwieść
go od głębokiego przekonania, że chłopak w końcu przyjdzie. Oczywiste było, iż
płochliwy elf nie podejmie decyzji z minuty na minutę. Zresztą nie wyglądał na
osobę zmienną w zależności od kaprysu.
Mag
nigdy przedtem nie widział przedstawicieli tak zadziwiającej rasy, toteż wcale
nie byłby zdziwiony, gdyby młodzieniec okazał się dlań nie lada wyzwaniem.
Przecież nie musiał być uczonym mędrcem, by domyślić się, że to, co zaczynało
dziać się w umyśle osobliwego czaromiota, wymagało szczególnej uwagi nie tylko
przez wzgląd na wzrastającą w nim magię, ale i na liczne konsekwencje, jakie ze
sobą niosła. Jak już zdążył wywnioskować po niedługiej obserwacji oraz krótkiej
wymianie zdań w noclegowni, dotychczasowe życie białego elfa nie było łatwe. Na
domiar złego ich spotkanie wyrządziło jeszcze więcej szkód w młodzieńczym
postrzeganiu świata, niż starzec mógł zakładać, mimo że zdawał sobie sprawę, iż
w praktyce było to nieuniknione. Jego obowiązkiem było poczynione szkody
naprawić.
Człowiek
zdusił rodzące się w piersi westchnienie. Powierzone mu zadanie będzie o tyle
trudne, o ile trudne może być przekucie tego słabego, złamanego ducha w mocną i
ostrą stal służącą wyższym celom. Ale czymże byłoby życie bez wyzwań, które
niejednokrotnie stawały na drodze śmiertelników? Dla niego byłoby bez wątpienia
nużące. Mag, nazywany Zrzędą, wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że aby
stworzyć coś trwałego, należy zrobić to całkowicie od nowa. Trzeba najpierw
zburzyć stary porządek, by móc postawić solidne fundamenty na stabilnym
podłożu. Potrzeba wielu lat, by wykorzystane do budowy materiały scaliły się w
zadowalającym stopniu, a jeszcze więcej doświadczenia, aby siła w nich zaklęta
przetrwała najgorsze, z czym przyjdzie im się mierzyć.
Wszystko,
co powiedział temu tajemniczemu chłopakowi, było prawdą. Mogli pomóc sobie
nawzajem. Nie było nic z przypadkowości w tym, iż odnaleźli się na krańcu
świata, jako że wizje starca zawsze prowadziły ku spełnieniu przeznaczenia, nie
tylko jego własnego, ale i powiązanych z nim osób. Jedynym błędem, który brał
pod uwagę, była ułomność ludzkiego umysłu niezdolnego do pełnej i trafnej
interpretacji przebłysków przekazywanych mu przez Macierz. Stary człowiek nie
wierzył w przypadek, chyba że było to drugie imię przeznaczenia. Teraz jednak
daleki był od filozoficznych dywagacji, w których lubił pogrążać się podczas
medytacji. Czuł w sobie nasilającą się, wręcz młodzieńczą ekscytację, którą
doskonale maskował zwyczajową powagą oraz pozornie obojętnym wyczekiwaniem w
strugach deszczu. Myśl, że przyjdzie mu wyszkolić tak wspaniałego ucznia,
napawała go błogą przyjemnością. Pierwszy raz od dnia odejścia z klasztoru
poczuł przemożne pragnienie przekazania całej swojej wiedzy, ideologii oraz
umiejętności drugiej osobie. W końcu znalazł kogoś na tyle wartościowego, by
zadać sobie ten trud i przejąć zań odpowiedzialność. Znalazł ucznia, który
godnie go zastąpi. Nie, nie zastąpi. Z godnością wykorzysta wszystko, co
otrzyma od swego mistrza na drodze samodoskonalenia.
To,
co mężczyzna odczuwał na samą myśl, ta nieodgadniona, rozpierająca go emocja,
nie było niczym dziwnym. W sali wspólnej gospody połączył ogniwo swojego życia
z drugim, wywołując tym samym reakcję łańcuchową niosącą nieznane im wszystkim
skutki. Niebezpieczna czy nie, wzajemna relacja oraz jej efekty będą w dużej
mierze zależały od ich charakterów. Jeżeli przebłyski połączyły ich drogi,
jeżeli to nie o przedmiot chodziło, a o żywą istotę…
–
Zrzędo, miałeś całkowitą rację. – Velren podszedł do zamyślonego mężczyzny, nie
odrywając wzroku od punktu majaczącego za zasłoną deszczu. – Ten dziwoląg z
noclegowni nadchodzi. Czymkolwiek jest, w ciemnościach całkiem nieźle sobie
radzi.
Imperialny
elf widział w nocy prawie jak za dnia, a oko wyszkolonego łowcy pozwalało mu
sięgać znacznie dalej, niż sięgał wzrok przeciętnego człowieka. Ton jego
melodyjnego głosu uniósł się o jeden stopień, kiedy uważniej przyjrzał się
biegnącemu ku nim chłopakowi.
–
Ale nic przy sobie nie ma. Nawet płaszcza. Ulewa jak się patrzy, zimny wiatr
szarpie łachy, a on jak stał, tak wyszedł.
Mag
uśmiechnął się pod wąsem, lecz na próżno było szukać w tym lekkim skrzywieniu
ust oznak triumfu. Raczej było to zwyczajne zadowolenie. Ewentualnie cicha
radość. Chłopak tak rozpaczliwie pragnął rozpocząć nowe życie, że biegł w
zdartych szmatach pośród nocnej ulewy. Oczywiście, że tak, przecież nie miał
żadnej własności poza tym, co niósł na grzbiecie. I tym, co miało znacznie
większą wartość niż pełny skarbiec stolicy, a co było skrzętnie ukryte przed
krótkowzrocznymi ignorantami.
Łysy
mężczyzna wziął głęboki wdech, zwinął dłonie tuż przy okolonych zarostem ustach
i kierując twarz w stronę, z której miał nadejść jego przyszły uczeń, krzyknął:
–
Nierozważnie jest wybierać się w podróż bez ciepłego płaszcza!
W
przecinanych strugami deszczu ciemnościach trudno było wypatrzyć nieznacznie
drgnięcie długich uszu, lecz Mag był pewien, iż jego zniekształcone szumem
słowa dotarły do młodego elfa.
Chłopak
zatrzymał się dopiero przy trójce najemników i ciężko oddychając, rozglądał na
boki, byle nie patrzeć żadnemu w twarz. Deszczówka spływała z jego przydługich
włosów, a kocie oczy mrugały zawzięcie, pozbywając się nadmiaru wody z krótkich
czarnych rzęs.
–
Równie… równie nierozważnie jest… wybierać się w podróż… z trójką nieznajomych
– wysapał ledwie słyszalnie. Nie odzyskał jeszcze pełni sił po tragicznych
wydarzeniach sprzed tygodnia, a długotrwała głodówka w znacznym stopniu
nadwątliła jego kondycję, lecz przemoczony, wyczerpany biegiem wyprostował się
i nieśmiało zajrzał w ciemne, okolone zmarszczkami oczy człowieka. –
Nierozważnie… ale zaryzykowałem.
Deszcz
mieszał się z brudem na jego białej twarzy i spływał wstęgami po ciele, do
którego lepiły się połatane ubrania uwydatniające zabiedzoną sylwetkę. Elf nie
mógł mieć więcej niż dwadzieścia ludzkich lat, ale dokładne określenie jego
wieku będzie musiało zaczekać do momentu, aż nie oswoi się on z ludźmi na tyle,
by zechciał swobodnie rozmawiać. Choć celna riposta ze strony wycofanego
młodzieńca była zapowiedzią wyjątkowo intrygującej współpracy - łączona z
pokorą świadczyła o bystrym umyśle i inteligencji, a nie arogancji czy
złośliwości.
–
Masz absolutną rację, chłopcze, lecz ta trójka nieznajomych będzie od teraz
twoimi towarzyszami, tak jak ty będziesz ich towarzyszem.
Ledwie
widzący w ciemnościach Zrzęda ściągnął z pleców woskowany tobołek i zaczął
zdejmować swoją pelerynę przeciwdeszczową. Szybko wyplątał się z długich
troków, rozpiął srebrną broszę w kształcie niedźwiedziego łba i podchodząc krok
bliżej, zarzucił ciepły jeszcze materiał na przemoczone plecy oraz głowę
oniemiałego elfa, który jak rażony piorunem zdrętwiał od nagłego, zupełnie
niespodziewanego dotyku. Wystawiony na działanie zacinającego deszczu Mag nie
męczył się więcej z wiązaniem osłony. Zapiął tylko broszę, by peleryna
przypadkiem nie zsunęła się z chudych ramion młodzieńca.
–
Weź to, chłopcze. Na nic nam się nie zdasz trzęsący się z zimna i w chorobie.
Kaptur został uszyty z myślą o krótkouchych ludziach, lecz mniemam, iż
poradzisz sobie z tak drobną niedogodnością.
–
Panie, ja… nie mogę tego… – Estalavanes zaprotestował równie słabo, jak się
czuł. Spuścił wzrok i mimowolnie spiął każdy mięsień chudego ciała, trwając
przy tym w kompletnym bezruchu. – Wybacz, ale nie mogę tego przyjąć.
Starzec
oddał mu swój płaszcz, jeszcze pamiętający ciepło charakterystycznie pachnącej
ludzkiej skóry. Chłopak nie wiedział, czy z nagła zalewająca go niemoc wynikała
z zaskoczenia spowodowanego altruistycznym gestem, czy też z przerażenia
powstałego poprzez kontakt fizyczny z osobistym przedmiotem należącym do
nieznajomego. Pierwszy raz znajdował się w takiej sytuacji i kompletnie nie
wiedział, jak się zachować. Zaczął więc szamotać się z zamiarem oddania
peleryny właścicielowi, ale ten powstrzymał go kolejnym wstrząsającym czynem –
kładąc dłoń na śliskim od deszczu materiale osłaniającym bark.
Sparaliżowany
Estalavanes wpatrywał się rozszerzonymi oczami we własne znoszone buty.
Zaczynał boleśnie hiperwentylować, drżąc przy tym jak w febrze i nie bacząc na
pozostałą dwójkę najemników, którzy przyglądali mu się z irytującym
zaciekawieniem. W tym momencie atak paniki pochłaniał go w całości.
Mag
ostatni raz klepnął elfa w ramię i odsunął się na stosowną odległość, celowo
zostawiając chłopakowi przestrzeń niezbędną do odzyskania choć ułamka
utraconego opanowania.
–
Możesz i przyjmiesz, chłopcze – powiedział kojąco. - Te stare kości są znacznie
bardziej wytrzymałe, niż mógłbyś podejrzewać. Poza tym, młody przyjacielu, nie
znamy jeszcze twojego imienia. Nie, nie chcę słuchać żadnych obelżywych
epitetów zastępujących twoje prawdziwe miano – zaznaczył, widząc, jak ogromne
oczy zwracają się w jego stronę, a białe usta rozchylają, odsłaniając czubki
kłów. – Moje imię brzmi Mag, aczkolwiek zdążyłeś już je poznać. Nie wiesz
natomiast, iż jestem doradcą Złowieszczego Niedźwiedzia, przywódcy Kompanii
Najemnej zwanej Niedźwiedziami. Nie zaszkodzi jednak oficjalnie się
przedstawić, tym bardziej że jestem mnichem z Północy, aktualnie poszukującym
ucznia.
Osłupiały
Estalavanes przełknął ślinę. Wpatrzony w brodatą twarz mnicha podświadomie
wychwytywał każdy, najdrobniejszy nawet szczegół pomarszczonego oblicza. Powoli
odzyskiwał kontrolę. Histeria wycofywała się, stopniowo zastępowana zdumieniem,
aż w końcu zwyczajową nieufnością podszytą ciekawością. Chłopak przypomniał
sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszał o mnichach z Północy. Stary Przechrzta
wielokrotnie opowiadał baśnie dotyczące powściągliwych, niezrównanych w walce
wojowników żyjących w zamknięciu za klasztornymi murami. W kompletnej ascezie
trenowali oni skomplikowane sztuki mające rozwijać zarówno ciało, jak i umysł,
równocześnie hołdując głębokiej filozofii krzewiącej pokój oraz miłość wobec
wszelkich przejawów istnienia. Ale to wciąż tylko bajki i legendy. A teraz
rzekome wcielenie tych legend stało naprzeciw niego i na dodatek
bezinteresownie oddało mu swoje okrycie. I chociaż Est czuł nieśmiałe
podniecenie na myśl o spotkaniu z niebywałą osobistością, to i tak zrobiło mu
się niedobrze z nadmiaru ogarniających go sprzecznych emocji.
–
Zrzędo, chyba zauważyłeś że sterczymy tu, gadając po próżnicy, a ulewa moczy
nas w najlepsze? – syknął spod kaptura imperialny elf, wyraźnie zirytowany
pogaduszkami, na jakie zebrało się jego przełożonemu. Przenikliwe pomarańczowe
oczy łypały to na nowego kompana, to na niewzruszonego Maga. – Chyba nie musimy
poznawać jego imienia akurat w tej chwili? Szczególnie że sam nie jest ku temu
chętny.
–
W istocie, Velrenie, nie musimy, ale naszemu młodemu przyjacielowi należy się
szacunek bez względu na to, czy jest z nami od pięciu minut, czy pięciu lat. –
Delikatna przygana smagnęła niecierpliwego elfa, zmuszając go do odwrócenia
twarzy. – Pośpiech nie sprzyja nawiązywaniu długotrwałych relacji.
Estalavanes
niepewnie przyglądał się sztywno wyprostowanej dumnej sylwetce krewniaka.
Velren już na pierwszy rzut oka wydawał się trudną w obyciu, impertynencką
osobowością o zbyt wysokim poczuciu własnej wartości. Dla Esta w niczym nie
różnił się od większości ludzi, a budząca się w nim odwzajemniona niechęć była
niemal instynktowna. Za to olbrzymi wojownik z długim mieczem przy lewym
biodrze był zupełnym przeciwieństwem ostrouchego rudzielca. Nawet tubalny
ludzki głos zdradzał więcej ciepła niż lodowaty syk tego drugiego.
–
Nie przejmuj się, młody. Velren bywa pierdołowaty, ale ma też jakieś dobre
strony. – Krzepki mężczyzna wyszczerzył się w uśmiechu, zupełnie ignorując
posłane mu jadowite spojrzenie elfiego najemnika. Wyciągnął olbrzymią dłoń w
kierunku trzymającego się na uboczu chłopaka. – Jestem Lydrian. Ochrona to moja
specjalność.
Est
z przestrachem rzucił okiem na sięgający ku niemu typowo ludzki przejaw
sympatii i powitania. Ociekająca wodą, osłonięta kolczą rękawicą ludzka graba
bynajmniej nie zachęcała do odwzajemnienia gestu. Zerknąwszy w szeroką twarz
człowieka, lekko spłaszczoną i matową w nocnym widzeniu, postąpił dwa kroki w
tył, znów unikając kontaktu wzrokowego i tym samym okazując wyćwiczoną latami
służalczość.
Zdezorientowany
wojownik cofnął dłoń i spojrzał na nią w ciemności, jakby spodziewając się
zobaczyć tam powód niechęci nowoprzybyłego. Przeniósł wzrok na białego elfa z
zamiarem skomentowania tej nieuprzejmości, lecz cokolwiek człowiek miał na
myśli, nie opuściło to jego głowy. Nieistotne, czy to z obawy przed Magiem czy
też był po prostu zbyt zaskoczony niecodziennym zachowaniem, ale koniec końców
barczysty mężczyzna przemilczał sytuację, nie odrywając czujnego wzroku od
ginącej pod kapturem brudnej, udręczonej twarzy.
Gryziony
nagłymi wyrzutami sumienia Est postanowił usprawiedliwić swoje zachowanie, lecz
nie obyło się bez sięgnięcia do końcówki długiego ucha wciśniętego pod materiał
peleryny.
–
Przepraszam, ja… Nie zamierzałem cię urazić, Lydrianie. Po prostu nie lubię.
Nie lubię… – zaczął się plątać, a myśli w ułamku sekundy uciekły jak spłoszone
szczury, chowając się w najodleglejszych kątach pustoszejącej świadomości.
Przymknął oczy, czując suchość w ustach i zaciskające się w supeł wnętrzności.
Zaraz wziął się w garść, by na wydechu wypluć z siebie serię szybkich słów
mających choć śladowe ilości sensu. – Nie lubię, gdy ktokolwiek mnie dotyka.
Zimny
deszcz otaczał ich kojącym szmerem kropli padających na rozmokłą ziemię,
uszkodzoną latarnię oraz płaszcze. Ciepły głos starca wypełnił niezręczną
ciszę.
–
Jest to uzasadnione zachowanie z racji okoliczności, w jakich przyszło ci żyć,
chłopcze. Jednakże koniecznością jest, byśmy poznali twoje imię, gdyż bez tego
nie pójdziemy dalej – nalegał. - Nie powiem, żebyś mi zaufał, lecz wiedz, iż
naprawdę nie jest moim życzeniem nadanie ci nowego imienia z przypadku, skoro
masz własne, tożsame twojej osobie.
Chłopak
zaryzykował szybkie spojrzenie w ciemne oczy, wokół których woda spływała
nieprzerwanymi strumieniami, na co starszy mężczyzna jakby w ogóle nie zwracał
uwagi. Jego zachowanie zdradzało głębokie pokłady cierpliwości i opanowania, a
żylaste ciało osłonięte eleganckim skórzanym strojem podróżnym miało w sobie
więcej siły niż pozostała dwójka razem wzięta. Wbrew własnemu instynktowi
samozachowawczemu Estalavanes chciał mu zaufać, ale nie potrafił. Lata spędzone
wśród uprzedzonych doń ludzi wyrobiły w nim tak aspołeczne nawyki, że trudno
byłoby przełamać je w trakcie jednego spotkania z nieznajomym, co gorsza,
również człowiekiem. Nie wspominając nawet o głęboko zakorzenionych
kompleksach, które już z góry stawiały elfa na przegranej pozycji.
Wyglądało
jednak na to, że kwestia imienia była dla nich istotna, zwłaszcza dla mnicha.
Co mu przyjdzie z dalszego ukrywania tego, o czym zawsze pragnął powiedzieć
całemu światu? Jeżeli ten człowiek zażyczył sobie zwracać się do niego po
imieniu, prawdziwym imieniu nadanym mu przy narodzinach, to jak mógł odmówić?
Skoro obaj tego chcą, to chyba nie było w tym nic niestosownego. Ta
niestosowność siedziała w nim samym. Zatruwała go niechęcią do podzielenia się
jedynym sekretem, jedyną własnością, jaką w istocie miał.
Estalavanes
bał się reakcji. Bał się wyśmiania i odtrącenia, z którymi przecież spotykał
się na co dzień. Dlatego dotychczas nikt nie usłyszał brzmienia słowa, które on
w najgorszych momentach życia powtarzał sobie niczym zaklęcie mogące odmienić
bieg rzeczy. Zaklęcie, które nikogo nie obchodziło w świecie, w którym tak
wiele słów mogło określić jego osobę. Czasami uważał swoje imię za cudaczne i
ohydne z racji długości oraz nietypowego brzmienia. Utwierdzał się w
przekonaniu, że nigdy nie będzie dobrze brzmiało wypowiadane cudzymi ustami,
lecz w głębi serca tęsknił za tym, by je usłyszeć wypowiadane głosem innym niż
jego szept. Tęsknił za czymś, czego przecież nie znał.
Opiekunka
tylko raz w przypływie dziwnej, wątpliwej szczerości powiedziała mu, że wraz z
zielonym kocykiem, w który był zawinięty jako niemowlę, zostawiono kartkę z
pojedynczym koślawym słowem wypisanym czarnym tuszem. Niestety ani kocyka, ani
listu nigdy nie widział, ale zapamiętał to słowo i przyjął jako swoje imię,
trzymając się go kurczowo niczym ostatniej deski ratunku na wzburzonym morzu
beznadziei.
Estalavanes.
Nie
spostrzegł się, że wypowiedział je na głos, do czasu gdy w wydobywającym się
spod kaptura cichym dźwięku nie rozpoznał własnego lękliwego tembru. Odruchowo
przymknął powieki zrozpaczony myślą, że zdradził siebie samego. Na przekór
wszystkiemu, co sobie obiecywał, złamał swoje postanowienie i zatracił się w
tym zwodniczo przyjemnym uczuciu, jakie zalęgło się w jego odrzuconym, samotnym
sercu. Usilnie poszukiwał akceptacji i zrozumienia, a przez to głupio poddawał
się pragnieniu przypodobania staremu człowiekowi tylko dlatego, że okazał mu on
odrobinę współczucia oraz zainteresowania. Jakim był idiotą, żeby na
najmniejszy przejaw zwykłej uprzejmości reagować w tak bezmyślny sposób,
praktycznie wystawiając się na atak.
Ale
oczekiwany atak nie nastąpił.
–
W imieniu Kompanii Najemnej Niedźwiedzi witam cię w naszych szeregach,
Estalavanesie.
Chłopak
poderwał głowę, słysząc to jedno najważniejsze dlań słowo, zupełnie przy tym
ignorując formułkę tradycyjnego przyjęcia w szeregi najemników. Jakież było
jego zdumienie, kiedy pod gęstym czarnym zarostem dostrzegł miękki uśmiech
znajdujący odbicie w głębokich onyksowych oczach. Żadnego wyśmiewania. Żadnych
przeinaczeń. Czyste i gładkie sylaby wypowiadane z lekkim zaśpiewem typowym dla
ludzi z estariońskiego śródlądu. Nie wiedział, co powiedzieć, ale nie musiał,
ponieważ doradca Złowieszczego Niedźwiedzia kontynuował swoją wypowiedź:
–
Skoro uprzejmości mamy za sobą, chłopcze, pora zająć się obowiązkami. Pogoda
nam nie sprzyja, lecz nie zmienia to faktu, iż powinność czynić trzeba.
–
Wspaniale, Zrzędo, cieszę się, że wreszcie pójdziemy ten krok do przodu. –
Velren zgromił Maga spojrzeniem spod zmarszczonych brwi.
Mnich
co prawda nie mógł dojrzeć wyrazu goszczącego na przystojnej elfiej twarzy o
ostrych rysach, ale wystarczyło mu usłyszeć cierpkość w głosie Velrena, by
wiedzieć, iż wciąż żywi on urazę do całego świata.
Imperialny
elf sięgnął do paska ukrytego pod połą peleryny, gdzie przywiązana była
niewielka szklana latarenka, teraz zimna i wygaszona. Zręcznie rozsupłał troki,
chwytając w smukłe palce żelazny pierścień.
–
Czy ktoś potrzebuje światła? – zapytał z nutą drwiny. – Dotychczas świetnie
sobie bez niego radziliśmy.
–
Bądź tak łaskaw, przyjacielu – potwierdził niezrażony uszczypliwością Mag. –
Obecne warunki nijak nie sprzyjają ludzkim oczom.
Velren
uniósł jedną z bocznych ścianek latarenki. Wyciągnąwszy z wewnętrznej kieszeni
okrycia maleńki patyczek, potarł szerszą końcówką o chropowatą powierzchnię
latarni, wzniecając tym oszczędnym ruchem drżący płomyk. Szybko wsunął zapaloną
końcówkę pomiędzy szklane osłony, a knot z sykiem przyjął na siebie ogień,
który niczym głodne zwierzę pochłonął nasączony oliwą sznurek. Chronione przed
niepogodą źródło światła migotało, kładąc się miękkim blaskiem na skupionych
wokół niego postaciach i wprawiając cienie w niepokojące drżenie, to wydłużając
je, to znów skracając. Niepomiernie zadowolony z siebie Velren zdmuchnął liżącą
drewienko pozostałość płomyka i wyrzucił poczerniały patyczek za siebie, gdzie
błotnista kałuża zajęła się resztą.
Zaintrygowany
Estalavanes przyglądał się uniesionej na wysokość ramion latarence. Nigdy
jeszcze nie spotkał się ze zjawiskiem, w którym cienkim patyczkiem długości
palca w mgnieniu oka rozpalało się ogień. Była to dla niego równie fascynująca,
co niepojęta nowość. Jakby czary, chociaż nic nie wskazywało na to, by
miedzianowłosy elf używał magii.
Est
bezwiednie przeniósł wzrok na pomarańczowe oczy imperialnego elfa. Były groźnie
zmrużone i patrzyły wprost na niego. Rażony otwartą wrogością odwrócił twarz,
próbując ukryć swoją niezdrową ciekawość. Zapomniał się na chwilę trwającą
uderzenie serca i teraz gorzko tego żałował, gdy ciągnąc się za długie ucho,
pozwalał zimnym kroplom spływać wzdłuż bandaża i nagiego przedramienia. Jego
niedorzeczne zachowanie przyciągało wzrok milczących najemników.
Mag
jako jedyny nie zwracał uwagi na poczynania speszonego chłopaka, choć cały czas
bacznie śledził jego przygarbioną postać. Rozejrzawszy się po okolicy, skupił w
końcu wzrok na imperialnym elfie, który wolną ręką głębiej naciągał kaptur na
twarz.
–
Dziękuję, Velrenie, to powinno nam wystarczyć. – Z wdzięcznością skinął lśniącą
od deszczu głową, po czym zwrócił się do drugiego elfa. – Estalavanesie, czy
byłbyś tak uprzejmy i zabrał nas na wybrzeże? Żywię przypuszczenie, iż w tej
okolicy znajduje się miejsce, którego poszukujemy.
Stary
mnich przetarł powieki i jednym szybkim ruchem dłoni strącił zgromadzoną na
brodzie wodę. Nieświadomie pogrążył tym Estalavanesa, którego poczucie winy
rosło z każdą kolejną kroplą lądującą na ludzkiej postaci.
–
Panie, z miasteczka ku wybrzeżu wiedzie prosta droga, wystarczy kierować się
ścieżką na zachód, a w przeciągu godziny znajdziecie się na miejscu – wyjaśnił,
wskazując przed siebie, gdzie pełna błota i kałuż droga ginęła w ciemnościach.
– Niepotrzebny wam przewodnik, byście tam dotarli.
–
A mimo to upraszam, byś nam towarzyszył, chłopcze. – Mag się nie poddawał.
Świdrującego spojrzenia nie odrywał od zielonych oczu, których roztańczone
źrenice naprzemiennie kurczyły się i rozrastały w zależności od natężenia
światła. Widok ten był nader porywający, toteż przezorny mnich pod pretekstem
sprawdzenia ścieżki obrócił głowę we wskazanym kierunku. – Zatem, którędy
wiedzie najlepsza
droga?
Chuda
twarz elfa stężała. Skąd ten człowiek wiedział, że jest inna, rzeczywiście
lepsza, a już na pewno szybsza? Nikt nie znał skrótu, jakiego używał Est w
swoich pieszych wędrówkach i biegach przełajowych. Mag blefował? Czy wiedział
znacznie więcej, niż dawał po sobie znać?
Estalavanes
uwolnił z płuc bezwiednie wstrzymywane powietrze.
–
Drogą prosto – odparł zdawkowo i jakby się zawahał przed dopowiedzeniem reszty.
Nauczył się już, że w obliczu tego pobłażliwego człowieka opór był bezcelowy,
dlatego przymknął oczy, w wyobraźni rysując sobie dokładną trasę. – Po
dziesięciu krokach dojrzycie kamień milowy po prawej. Trzeba wtedy skręcić w
jego kierunku i podejść do stromego wzniesienia, z którego widać ocean. Po
lewej będziecie mieli gęstwinę krzewów, pomiędzy którymi znajdziecie ścieżkę
prowadzącą łagodnym zboczem w dół. Jeśli będziecie szli prosto, wkrótce skończy
się łąka, a zaczną kamienie. To najszybsza droga na wybrzeże, które plażą
ciągnie się daleko na południe.
Usatysfakcjonowany
wyczerpującą odpowiedzią Mag skinął przewodnikowi głową i obrócił się w stronę
Velrena oraz Lydriana, nakazując im iść przodem. Kiedy tamci w milczeniu
wykonali polecenie, brodaty mężczyzna zaczekał na białego elfa, wciąż
opieszałego i nieskorego do współpracy. Powstrzymał się przed odruchowym
naglącym dotykiem, przekonał się bowiem, iż młodzieniec ten nienawidził tego
równie bardzo, jak kot nienawidził wody. Nie chciał nawet myśleć o przyczynie
takiego stanu rzeczy, ale przykry skutek był aż nazbyt wyraźny. Są psy, które
dręczone przez właścicieli, zaczynają gryźć każdą uniesioną rękę. Ale są i
takie, które żałośnie kulą się ze strachu. I chociaż Mag nie miał zamiaru
przyrównywać elfa do zwierzęcia, to krzywdzące skojarzenie nasunęło się samo.
Silne współczucie przyszło w parze z gniewem skierowanym przeciwko ludziom,
przedstawicielom jego własnego gatunku, którzy swoją ciemnotą i bezbrzeżną
głupotą mogli zniszczyć coś, od czego zależała przyszłość ich wszystkich.
Wymizerowane
białe oblicze nie pasowało do potęgi, jaką ukazała mu wizja, lecz stary wieszcz
bynajmniej nie wątpił w słuszność swojej interpretacji. Moc drzemiąca w tym
wątłym ciele była niesamowita. Wydawała się naginać nurt otoczenia już samym
swoim istnieniem. I chociaż Mag, wbrew przewrotności imienia, wcale nie był
użytkownikiem magii, to doskonale wyczuwał energię drzemiącą w osobach oraz
przedmiotach go otaczających. Lecz tej nie wychwycił. Nie dojrzał jej ani nie
wyczuł w noclegowni. Podobnie jak teraz, gdy młody elf był zaledwie na
wyciągnięcie ręki. Mnich przeczuwał, że gdyby tylko znów spróbował wysączyć ją
z chłopaka, poczułby we własnym ciele jej oszałamiającą siłę. To była dla niego
nowość. I niemałe zaskoczenie.
Nie
mogli jednak stać tak w nieskończoność, szczególnie że pozostała dwójka
zatrzymała się nieopodal i zniecierpliwiona pospieszała maruderów.
–
Estalavanesie, czy zechciałbyś zaprowadzić mnie ku klifom? – Mnich zachęcająco
wyciągnął przemoczone ramię w stronę światła. – W drodze pragnę zamienić z tobą
kilka słów. Na osobności – dodał miękkim, łagodnym głosem i ruszył w stronę
najemników.
Zaniepokojony
elf odprowadzał Maga wzrokiem. Nigdy więcej nie chciał widzieć klifów, ale
odnosił wrażenie, że w tej kwestii wszelki sprzeciw nie ma sensu. Mógł albo
pójść z trójką najemnych, albo… Nie było żadnego „albo”. Najzwyczajniej w świecie Est nie miał dokąd pójść.
Uświadamiając
sobie beznadziejność swojego położenia, przełamał się na tyle, by postąpić parę
niepewnych kroków naprzód. Kroków, które z czasem przeszły w miarowy, marszowy
chód goniący zdumiewająco szybkiego starca. Estalavanes nie odrywał oczu od
szerokich, do cna przemoczonych pleców mnicha, który słowem nie wspomniał o
dokuczliwej sytuacji, w jakiej znalazł się na własne życzenie. Jego zalewana
deszczem łysina błyszczała w ciepłym blasku latarni mającej niewielki zasięg,
ale jak na ich skromne potrzeby będącej wystarczającym źródłem światła. Nie
przyciągała nadmiernego zainteresowania, a rozjaśniła trasę na tyle, by dwójka
ślepych w ciemności ludzi nie połamała się na śliskiej drodze do celu.
Nie
wiedział, co myśleć o tym nietypowo zachowującym się w stosunku do niego
człowieku. Z jednej strony rozrywały go niepewność i lęk, z drugiej zaś
niepowstrzymana chęć zaufania temu jednemu jedynemu przedstawicielowi gatunku,
którego nienawidził pod każdym względem. Estalavanes w głębi serca obawiał się
tego, co właśnie zaczął w sobie odkrywać. Bał się nienazwanej emocji, która
rozpoczynała się jako ukłucie w piersi, a kończyła rozpływającym po całym ciele
tęsknym ciepłem. I nie była to sprawka szczelnej peleryny. Chociaż pośrednio
może i tak.
–
Milczenie to godna podziwu cecha, Estalavanesie. Niestety w obecnych czasach
wyjątkowo trudna do utrzymania. – Mówiąc to, Mag nie patrzył na równającego z
nim krok białoskórego chłopaka. Spojrzenie utkwił w odległej migoczącej
latarence trzymanej przez imperialnego elfa, lecz jego cichy ton bez dwóch zdań
skierowany był do czułych długich uszu. – Bardzo mnie cieszy, że jako mój uczeń
dysponujesz przynajmniej jedną z wymaganych zalet. Niemniej spodziewam się, iż
zaskoczysz mnie jeszcze wielokrotnie.
Estowi
wydawało się, że słyszy sympatię w niskim, ochrypłym głosie człowieka. Pojęcia
nie miał, co też wywołało głęboką życzliwość starca w stosunku do elfiego
sieroty, dziwnego stworzenia wytykanego palcami. Czy ma to coś wspólnego z tym,
co Mag zrobił w noclegowni, kiedy złapał go za ramię? W jednej chwili ból
ustał, myśli zaczęły swobodnie przepływać w klarownych wodach jaźni, a utracone
w ich odmętach wspomnienia powróciły. Chłopak nigdy dotąd nie doznał tak
wszechogarniającego poczucia ulgi. Nie wiedział nawet, że można tak intensywnie
doświadczać emocji i uczuć.
–
Jako twój uczeń, panie? – odniósł się nieśmiało do słów rozmówcy. Zdawało mu
się, że w ciągu ostatnich kilku godzin wypowiedział ich więcej niż przez całe
swoje życie. – Nie jestem twoim uczniem. Nie jestem nikim wyjątkowym, abyś…
abym miał stać się… jak rany…
Mnich
posłał mu przyjazne, pełne rozbawienia spojrzenie.
–
Proszę cię, Estalavanesie, nie nazywaj mnie więcej panem. Mistrzem, a i owszem, wielce wskazane, ale w żadnym
wypadku nie panem. I niechaj będzie to twoja pierwsza lekcja, mój uczniu: nikt
nie jest twoim panem poza tobą samym. Nie ma na świecie siły mogącej odebrać ci
wolność, którą nosisz w sercu. Dotyczy to również ludzi, którzy będą mienić się
twoim zwierzchnikiem, przywódcą czy nawet królem. Czasem wysoka pozycja w
społeczeństwie wymaga użycia odpowiednich słów oraz tytułów wobec konkretnych
jednostek, co nie oznacza, że musisz godzić się z ich zwierzchnictwem. – Mag
teraz już otwarcie wpatrywał się w idącego tuż przy nim niskiego młodzieńca,
którego twarz skrywał przemoczony kaptur. – Poza tym, Estalavanesie, czasami
wystarczy jedno spojrzenie, aby odnaleźć w drugiej osobie to, co czyni ją
wyjątkową. A odnosząc się do twojego pytania, mogę dodać, że żywię szczerą
nadzieję, iż przystaniesz na moją propozycję. Zależy mi, byś był moim uczniem.
Masz ku temu naturalne predyspozycje.
Biały
elf, postawiony w zupełnie abstrakcyjnej sytuacji, czuł się nieswojo. Starzec
niczego nie wymagał. Do niczego go nie zmuszał. Tylko otwarcie proponował
współzależny układ, jak równy równemu. I oczekiwał odpowiedzi.
Nowe,
przejmujące doświadczenie przerażało chłopaka. Nie wiedział, gdzie patrzeć,
kiedy drżące palce skubały końcówkę długiego ucha. Zmarszczył brwi i chociaż
próbował wbijać wzrok w czubki butów pojawiających się w polu widzenia, to
speszony wciąż przyłapywał się na tym, że ucieka spojrzeniem w kierunku mistrza.
Mistrz… Cóż za dziwnie, obco
brzmiące słowo. Wyjątkowo gładkie i przyjemne. Nauczyciel. Mądry nauczyciel.
Ale co tak naprawdę ono znaczy? A co ważniejsze, czy Estalavanes byłby w stanie
zaakceptować człowieka jako swojego nauczyciela?
–
Mistrz – wyszeptał, jakby chcąc przekonać się o sile tego słowa. Zaczynał
wreszcie pojmować, że starszy jegomość wcale nie chciał mieć nad nim władzy.
Chciał go prowadzić i uczyć. Nadać jego życiu sens oraz znaczenie.
–
Bardzo dobry początek, Estalavanesie. – Mnich kiwnął głową z aprobatą. Znów
musiał otrzeć zalewane nieustającym deszczem powieki. – Powiedz mi zatem,
chłopcze, w którym momencie moc w twoim wnętrzu dała o sobie znać? Nie zrozum
mnie źle, jest to bowiem zasadnicza dla nas obu kwestia.
Zaskoczony
nagłym pytaniem Est zmylił krok i potknął się w połowicznych ciemnościach.
Stracił równowagę, tak jak stracił czujność, pozwalając się podejść niczym
głupie, naiwne dziecko. Przecież na świecie zdominowanym przez ludzi nie ma
bezinteresowności. Wszystko ma określoną cenę i nawet jemu przyjdzie zapłacić z
nawiązką za to, co otrzyma w „darze” od
mistrza. Nieszczęśliwy skrzywił
się boleśnie, a jego oczy więcej nie ruszyły na spotkanie z pomarszczoną,
życzliwą twarzą. Spuścił nos na kwintę i zamknął się w sobie. Do tej pory
zupełnie nie był świadom drzemiącego w nim talentu i dość szybko wydedukował,
że cudowne odkrycie musiało mieć jakiś związek z tym, co skrywał pod bandażami
na lewej dłoni, teraz przemoczonymi i wystrzępionymi. Wszystko zaczęło się w
dniu, gdy trafił do groty na wybrzeżu, do rozbitej szkatuły i…
Gwałtownie
wciągane powietrze zdradziło chłopaka, równocześnie przyciągając czujne
spojrzenie starego mnicha. Estalavanes zasłonił usta dłonią zbyt późno
orientując się, jak niefortunnie to zrobił, bo osłonięta bandażem ręka
zatykająca zdradzieckie usta natychmiast przykuła wzrok człowieka.
–
Skaleczyłeś się w dłoń? – Mag uważnie śledził znikającą pod połami płaszcza
rękę. Już w noclegowni spostrzegł opatrunek szczelnie owinięty wokół lewej
dłoni elfa, obejmujący środkowy palec oraz nadgarstek. Był to wyjątkowo
niekonwencjonalny sposób bandażowania. – W obozie mamy kapłankę Sarvatesa.
Sądzę, że szybko poradzi sobie z wszelkimi…
–
Nie! – Estalavanes wielkimi ze strachu oczami wpatrywał się w twarz człowieka,
którego spojrzenie nie wyrażało nic więcej poza troską. – Ja…
Lydrian
odwrócił się w kierunku białego elfa. Palce zaciśnięte na rękojeści miecza
wskazywały wzmożoną ostrożność najemnika. Mag skinął głową, dając jasny sygnał,
że sytuacja jest pod kontrolą, po czym oszczędnym gestem nakazał mu iść dalej,
samemu zwracając się do roztrzęsionego, histeryzującego chłopaka.
–
Estalavanesie, domyślam się, że ta rana nie jest wynikiem wypadku podczas
pracy?
Chłopak
milczał jak zaklęty. Przeląkł się własnej przesadzonej reakcji, która jeszcze
mocniej utwierdziła starca w przeświadczeniu, że coś jest na rzeczy. Bezwiednie
gładził mokry bandaż, zastanawiając się co nastąpi, gdy odkryją jego sekret.
Obetną mu rękę i zabiorą bransoletę? Wydłubią mu ją spod skóry? W najlepszym
razie zabiją, zanim zrobią cokolwiek paskudniejszego. Zawadził wzrokiem o miecz
Lydriana schowany w pochwie, długi i bez wątpienia ostry. Niebezpieczny.
Śmiercionośny. Jedno cięcie skróciłoby go o głowę. Aż przeszedł go dreszcz na
samą myśl o postradaniu życia.
–
Estalavanesie, spójrz na mnie – stanowczy głos przywołał elfa do porządku i
chociaż chłopak oddychał ciężko, to coś w tonie starca kazało mu skupić się na
jego obliczu, spokojnym, dostojnym, zupełnie różnym od jego własnego. W tej
jednej sekundzie zapragnął być taki jak on. Niewzruszony. – Rozumiem, co
czujesz, chłopcze. Jesteś wystraszony, znajdujesz się na skraju paniki, starasz
się dostosować do niejasnej, nowej rzeczywistości. Nie wiesz, jak masz się
zachować, ani nie jesteś pewien tego, co cię czeka. – Mag spojrzał w stronę
idącego przodem wojownika, a jego niezłomny głos działał na skołatane nerwy
ucznia niczym uśmierzający balsam. – Zbyt wiele wydarzyło się od naszego
pierwszego spotkania, a ja wcale nie mam zamiaru poganiać cię na drodze
samorozwoju. Dostaniesz tyle czasu, ile potrzebujesz, lub tyle, ile sam
zadecydujesz. Dołożę wszelkich starań, by pod moją opieką nie stała ci się
żadna krzywda, lecz niestety nie mogę ci obiecać, że już nigdy cię ona nie
spotka.
Onieśmielony
tak szczerą deklaracją Estalavanes zadarł głowę, by spojrzeć w twarz mnicha.
Nieszczególnie przejął się kroplami deszczu wpadającymi mu do oczu, doskonale
bowiem maskowały słone łzy spływające po zapadniętych, białych policzkach.
Pierwszy raz w jego skołtunionym życiu ktoś nazwał to, co dusił w sobie niemal
bez przerwy. Ale nie to poruszyło najczulsze struny jego pokrzywdzonego serca.
Nie określenie emocji w nim walczących, lecz ostateczne zobowiązanie człowieka.
Jego mistrza. Niepisana obietnica,
która wydawała się na tyle prawdziwa, na ile Est pragnął w nią uwierzyć. A
pragnął wierzyć tak mocno, że aż ścisnęło go w dołku.
Krzyk
z oddali wyrwał go z zamyślenia, przykuwając uwagę tak jego, jak i ludzkiego
towarzysza.
–
Jesteśmy na wzniesieniu! – Velren musiał nieco się natrudzić, by jego słowa
przebiły dzielący ich, smagany deszczem i gwiżdżącym wiatrem dystans. – Po
lewej krzaki! Co dalej?!
Estalavanes
pospiesznie zerknął na obserwującego go spod oka Maga. Zebrał się na odwagę i
angażując w to wszystkie swe siły, wykrzyczał odpowiedź, wskazując wyciągniętym
ramieniem w lewo.
–
Ścieżka biegnie dokładnie pośrodku krzewów! Trzeba odgarnąć gałęzie, żeby ją
znaleźć!
Latarenka
zakołysała się, a cienie wydłużyły, gdy tropiciel w towarzystwie ochroniarza
ruszyli we wskazane miejsce. Mag i Estalavanes podążyli za nimi.
–
Chłopcze?
Biały
elf znów spuścił wzrok, ukrywając się w głębi niewygodnego kaptura. Krople
uderzały o jego głowę, czyniąc więcej hałasu, niż przedzierający się przez
chaszcze wojownik pobrzękujący kolczugą. Ponadto okrycie uciskało długie płatki
uszu wywołując tak ogromny dyskomfort, że chłopak odczuwał trudną do opanowania
frustrację. Nie powinien jednak ociągać się z odpowiedzią na dwa postawione
pytania. Brodaty mnich może i był wcieleniem cierpliwości, ale on wcale nie
zamierzał jej testować. Zaczął więc cicho, jakby w obawie, że znikający między
zaroślami najemnicy mogliby go usłyszeć.
–
Nie chcę, by ktokolwiek widział to, co ukrywam pod bandażem. Nie chcę, by
ktokolwiek mnie dotykał. Nie chcę, by ktokolwiek zwracał na mnie uwagę. – Jego
głos stawał się płaczliwy, w miarę jak tracił panowanie nad swoimi emocjami. –
Po prostu nie chcę. Nie chcę tego wszystkiego, mistrzu.
–
Rozumiem.
Po
raz pierwszy w życiu nazwany mistrzem Mag spoważniał, w ulewnym półmroku
wypatrując ścieżki utworzonej przez oczekujących Velrena i Lydriana. Gdy tylko
czwórka podróżnych przedarła się przez sięgające ramion całoroczne krzewy,
mnich w towarzystwie swojego nowo mianowanego ucznia zwolnił kroku, rozmyślnie
zostając w tyle.
–
Zapewne zdajesz sobie sprawę, mój chłopcze, że z takim wyglądem nie unikniesz
zainteresowania.
Nie
była to próba urągania mu, lecz mimo wszystko ta drobna uwaga wyjątkowo
zmierziła Estalavanesa.
–
Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Jestem dziwadłem. Brzydkim stworem.
Straszydłem. Oto czym jestem. Wszystkim i niczym zarazem.
–
To są słowa prostego ludu chciwie poszukującego rozrywki wśród słabszych od
siebie. To nie są twoje własne słowa. – Mężczyzna westchnął ze smutkiem.
Bezsensowne dręczenie było tym, czego nigdy nie potrafił zaakceptować w
zachowaniu sobie podobnych. – Gdybyś wychował się w innym miejscu, pośród
innych istot, wcale nie myślałbyś o sobie w ten sposób. To twoje niedawne
otoczenie narzuciło ci fałszywy obraz siebie samego, zupełnie niezbiegający się
z rzeczywistością, zakłamany i mający cię upodlić dla ich własnej uciechy.
Niestety, Estalavanesie, są na tym świecie osoby, którym przyjemność sprawia
niszczenie innych. Szczególnie tych, którzy nie przypominają im ich samych.
–
Więc nic innego mi nie pozostaje, jak zaakceptować takie zachowania? To chcesz
mi przekazać?
Mag
zerknął z ukosa we wzburzoną twarz ucznia. Powaga malująca się na pomarszczonym
obliczu jakby trochę utemperowała emocjonalny chaos młodzieńca.
–
Owszem, będziesz musiał je zaakceptować, co nie jest jednoznaczne z godzeniem
się na nie. Przede wszystkim będziesz musiał zaakceptować siebie takim, jakim
jesteś. Następnie staniesz się tym, kim sam chcesz się stać, a nie tym, kim
chcą widzieć cię inni. Dopiero na końcu tej drogi pojmiesz, że czegokolwiek byś
nie zrobił, zawsze znajdą się tacy, dla których będziesz drzazgą w oku. Być
może świata nie zmienisz, Estalavanesie, ale zawsze możesz zmienić swój
światopogląd.
Przetrawienie
tych gorzkich słów zajęło Estowi wiele czasu, szczególnie że nigdy wcześniej
nie patrzył na swoje życie z tak odmiennej perspektywy. Odkąd sięgał pamięcią,
ludzie i ich zdanie budowały jego świat. To ich opinie i wymysły służyły mu za
wyznacznik granic normalności, codziennej rutyny. Przez myśl by mu nawet nie
przeszło, by zastanowić się nad tym, co sam dostrzega. Nigdy przedtem nie miał
własnego punktu widzenia, własnego zdania, nikt mu bowiem nie powiedział, że
może. Potrzebował dopiero jednego człowieka, zupełnie odbiegającego charakterem
od reszty, by pojąć, w jak wielkim ucisku żył. I jak się okazało, potrzebował
tego człowieka, żeby zrozumieć innych, co pozwoli mu choć trochę zrozumieć
siebie oraz nieznany dotąd gniew, nienawiść karmioną rozpamiętywanymi chwilami
prześladowań.
Sędziwy
mnich był spokojny, wyjątkowo spokojny i Estalavanes za wszelką cenę pragnął
osiągnąć ten sam stopień opanowania, bez względu na koszt. Nic gorszego już go
nie spotka. To był ten moment, w którym albo mógł odbić się od dna i wypłynąć
na powierzchnię, albo poddać się i utonąć. Miał wybór. W końcu miał możliwość
wybrania tego, co uważał za słuszne. On sam.
Wiedziony
impulsem wyciągnął lewą dłoń spod płaszcza i uniósł ją na wysokość ust.
Zachęcony do działania słowami mistrza zahaczył kłem o nasiąknięty wodą supeł,
próbując rozerwać materiał w taki sposób, by móc go jeszcze potem wykorzystać.
Nic mu z tego nie przyszło. Zamarł z ustami przy wierzchu dłoni, kiedy
pomarszczona ręka zamknęła się na jego nadgarstku i lekko pchnęła w dół.
Łysy
mężczyzna pokręcił głową, jakby prosząc, by więcej tego nie robił.
–
Estalavanesie, nie zmuszaj się do niczego. Jeśli będziesz gotowy, pokaż to mnie
i nikomu innemu. – Puścił drżący, chudy nadgarstek. Przez głowę przemknęła mu
myśl, że dopóki chłopak nie nabierze masy, nie będzie mógł zacząć szkolić się w
wymagających sztukach walki. W innym wypadku najlżejsze uderzenie mógłby
połamać mu kości, a tego przecież nie chcieli. – Tymczasem zachowaj to w
sekrecie, proszę.
–
Mistrzu?
Duże,
skośne oczy migotały w świetle latarni, do której się zbliżali. Velren i
Lydrian czekali na nich przy granicy z kamienistą plażą, jakby niepewni, gdzie
mają się kierować.
Wysokie
fale wściekle uderzały o brzeg, walcząc o swoje ze spadającą z nieba wodą, a
przeciągłe wycie wiatru dopełniało atmosfery kompletnego obłędu. Czwórka
nieszczęśliwych wędrowców, za jedyne światło mająca niewielką ręczną latarenkę,
zbiła się w gromadkę, z której biały elf nieco odstawał, nadal trzymając się w
bezpiecznej odległości poza zasięgiem ramion najemników.
–
Wygląda na to, że jesteśmy na miejscu. – Pomarańczowe, lśniące w ciepłym
świetle oczy imperialnego elfa nie odrywały się od białej, zmęczonej twarzy
krewniaka. – Gdzie teraz?
–
Pozwólcie.
Estalavanes
szerokim łukiem wyminął pozostałych i wysforował się naprzód, prowadząc ich w
głąb plaży. Wiedział doskonale, gdzie znajdują się klify na wybrzeżu, o których
wspominał mistrz. Sam niejednokrotnie jako dziecko szukał w tamtejszej okolicy
skarbów, które ocean w trakcie przypływów i sztormów wyrzucał na brzeg. I tam
też znalazł jeden skarb, o którym myśl wywołała ucisk w piersi.
Ginące
w ogólnym rozgardiaszu podzwanianie metalu, skrzypienie wilgotnych skór oraz
łopot peleryn świadczyły o tym, że pozostali ruszyli jego śladem. Czuły słuch
białego elfa wychwytywał wszystkie te dźwięki, podobnie jak wrażliwy zmysł
powonienia rozróżniał zapachy docierające do jego nozdrzy, te całkiem znajome,
jak i te zupełnie obce. Szczególnie ten jeden, który czuł nader wyraźnie, kuląc
się pod wodoszczelnym materiałem. Estalavanes ze szczególną dokładnością
rozróżniał zapachy oraz zapamiętywał je, w mig kojarząc z konkretnymi
przedmiotami, osobami czy miejscami, a w skrajnych przypadkach nawet
sytuacjami. Ogarnęło go przekonanie, że tak samo rzecz będzie się miała z
wonią, którą bez wątpienia zachowa w pamięci do końca życia - wonią kojarzącą
mu się z wolnością i troską.
Nie
szli długo, kiedy zdradliwe otoczaki chrzęszczące pod butami zatonęły we
wszechobecnym piachu. Est z uwagą wypatrywał cieni po swojej lewej, poszukując
charakterystycznych gładkich skał wznoszących się stromo ponad brzeg. Jego oczy
świetnie radziły sobie z otaczającą go ciemnością, widział więcej i dalej niż z
pomocą rozpraszającego go ciepłego blasku padającego z ręcznej latarni, którą
zostawił w tyle.
Dostrzegając
znajome urwisko, zatrzymał się i przenikając wzrokiem kurtynę deszczu, dojrzał
kilka płytkich grot, z których korzystał w dzieciństwie podczas nagłych załamań
pogody. Podświadomie wciąż szukał tej jednej, której do momentu nieszczęśliwego
wypadku nigdy nie widział, a teraz nie chciał więcej oglądać. To ją próbował
odnaleźć Mag. Zapewne z myślą o przedmiocie, który bezwiednie przywłaszczył
sobie Est.
Próbując
sobie przypomnieć wygląd jamy, Estalavanes zerwał się z miejsca, nie pozwalając
zbliżyć się najemnikom. Ciągłe przebywanie w ruchu poprawiało jego nastrój.
Właśnie w ten sposób oczyszczał swój umysł, sprawiał, że przemykające myśli
stawały się przejrzyste. I jednocześnie nie dopuszczał do siebie niechcianego
towarzystwa.
–
Jeśli pójdziecie w lewo, znajdziecie trzy groty! – krzyknął przez ramię, z
ledwością wybijając się cienkim głosem ponad naturalną kakofonię wybrzeża. –
Powinna być też i czwarta, która… może okazać się… trudniejsza do znalezienia.
– Wołanie przechodziło w mamrotanie, w miarę jak zwątpienie sięgało jego gardła
i zaciskało na nim zimne palce strachu.
–
Jeśli masz nam coś do przekazania, to mów wprost! – warknięcie rudowłosego elfa
rozległo się tuż przy okrytej kapturem głowie Esta. Latarnia zaświeciła mu
prosto w oczy, zmuszając go do gwałtownego wycofania się poza jej zasięg. – Co
z czwartą?
–
Velrenie, panuj nad sobą. – Mag stanął między elfami, za plecami mając swojego
ucznia, a twarzą zwracając się do impulsywnego najemnika. Podniósł głos, by
wszyscy wyraźnie go słyszeli. – Znajdują się tu cztery jaskinie. Wiecie, czego
szukać. Ruszajcie.
– Mamy zostawić cię
samego z…
–
W sytuacji zagrożenia poradzę sobie lepiej niż wy. Ruszajcie – powtórzył z
naciskiem i stanowczym ruchem dłoni odesłał nie do końca przekonaną dwójkę na
poszukiwania.
Pełna
hałasów ciemność spadła na mistrza i jego ucznia, którzy stojąc w miejscu,
patrzyli za oddalającymi się najemnikami. Velren wcisnął w dłoń Lydriana
latarnię, samotnie odbijając w kierunku podnóża klifu, natomiast człowiek
poszedł dalej, kładąc lewą dłoń na głowicy zabezpieczonego miecza.
Spłoszony
wrogością Velrena Est wycofał się w głąb siebie, na powrót zamykając w otchłani
swoich lęków i wątpliwości. Był tchórzem. Nie potrafił patrzeć innym w oczy.
Uciekał przy każdej najmniejszej oznace zbliżającej się konfrontacji i kurczył
się w sobie, słysząc uniesiony w nerwach głos. Wolał przebywać w samotności i
nigdy nie życzył sobie chorego zainteresowania, jakim wszyscy nad wyraz
szczodrze go obdarowywali. A to był dopiero początek koszmaru, w który sam się
wpakował, czuł to w intensywnym spojrzeniu otoczonych zmarszczkami oczu; oczu
zmęczonych jawną niesprawiedliwością rządzącą tym światem.
–
Velren jest typowym przedstawicielem swojej rasy – zaczął mistrz tonem
swobodnej pogawędki, tłumacząc nieuprzejme zachowanie swojego towarzysza. –
Imperialni elfowie, zwani też elfami wysokiego rodu czy isetualethartczykami,
mają to do siebie, że cechuje ich arogancja, próżność oraz przesadna, zgubna
pewność siebie. Co więcej, nasz przyjaciel w młodości został wygnany z
rodzinnej krainy i zmuszony do życia wśród ludzi, podobnie jak ty, czego
efektem okazało się wzmocnienie negatywnych cech jego charakteru. Pomimo tych
drobnych mankamentów jest wybornym strzelcem i lojalnym kompanem, toteż wróżę
mu przyszłość doskonałego agenta w służbie Niedźwiedzi.
Niepocieszony
chłopak nie wiedział, dlaczego mistrz opowiada mu to wszystko, ale ze
spuszczoną głową słuchał jego głosu, jakby gdyby ów człowiek zaczynał mieć dla
niego prawdziwe znaczenie.
–
Za to Lydrian dobrze go uzupełnia ze swoją jowialnością oraz prostodusznością.
– Starzec prychnął rozbawiony, posyłając w stronę ucznia pojedyncze spojrzenie.
– Jak i ty jest sierotą, lecz od samego początku wychowywany był w duchu
zaciężnych. Przyjęty pod skrzydła Niedźwiedzi został wyszkolony na wojownika i
wytrwałego obrońcę. Nie grzeszy rozumem, ale dobry z niego człowiek.
Czy
mistrz próbował mu pokazać, że w rzeczywistości wcale nie różni się od
pozostałych, czy też Estalavanes na siłę doszukiwał się w jego słowach
czegokolwiek, co przyniosłoby mu pociechę? Uniósł głowę na tyle, by móc zajrzeć
w jego twarz, szarą, o wyostrzonych konturach połyskujących w gęstym mroku
deszczowej nocy. Zerknął pospiesznie w kierunku majaczącej w oddali dwójki.
Nigdy nie będzie taki jak oni.
–
Zastanawia mnie, na kogo wyrośniesz, mój uczniu.
–
Obawiam się, mistrzu, że dla mnie nie ma nadziei – odpowiedział Est nieco
głośniej niż szumiąca tuż za nimi fala. – Cokolwiek się wydarzy, zawsze będę
płochliwym dziwadłem bez perspektyw.
–
Nonsens, chłopcze. Nadzieja jest zawsze, nawet wtedy gdy brakuje nam wiary. –
Mężczyzna przymknął oczy i jakby zaczął rozkoszować się otaczającym go
żywiołem. – Nasze serca zawsze usilnie szukają tego, czego mogą chwycić się w
chwilach zwątpienia, a to oznacza, iż wciąż mamy nadzieję. A ja wierzę, że
staniesz się kimś wyjątkowym nie z racji wyglądu, lecz całokształtu. Jednakże
nie obędzie się bez twojego własnego wkładu.
–
Z myszy nigdy nie zrobi się kota.
Dobrotliwy
uśmiech nieco rozjaśnił pokrytą siecią zmarszczek twarz człowieka.
–
Mądrze powiedziane, Estalavanesie, ale nie odnotowałeś nieprawidłowości takiej
dedukcji. W twoim przypadku lew widzi siebie jako mysz. Nic więc dziwnego, że
boi się kota.
Chłopak
milczał. Nie zgadzał się ze stwierdzeniem człowieka, które w jego uszach
brzmiało wyjątkowo absurdalnie, lecz jakaś część jego samego chłonęła te
metafory, przyjmując za objawioną prawdę. Ani się obejrzał, a rozmowa dotycząca
konkretnych tematów zaczęła sprawiać mu cichą przyjemność. Z nikim nigdy nie
rozmawiał, bo nawet nie odczuwał takiej potrzeby, ale teraz było inaczej.
Szczególnie że spokojna wymiana zdań dotyczyła pozytywnych aspektów życia, o
których chłopak dotychczas nawet nie myślał.
–
Będziesz doskonałym towarzyszem do prowadzenia filozoficznych dysput, mój
chłopcze. Druga mile widziana cecha, na którą liczyłem. – Mnich nie bez
zadowolenia obserwował swojego ucznia, który jakby z nieco większą werwą oddał
spojrzenie spod kaptura. – Nie przestawaj mnie zaskakiwać, proszę.
–
To nie było celowe, mistrzu.
–
Tym lepiej, skoro wychodzi ci to z naturalną łatwością.
–
Ja nie… nie o to mi chodziło. – Uczeń skrzywił się, zauważając, jak bezczelnie
musiało to zabrzmieć. – To nie tak, że jestem… taki. Jak rany, to zupełnie nie
tak, mistrzu.
–
Zechciej mi więc wytłumaczyć, dlaczego koniecznie musisz argumentować swoje
zachowanie? Czy wedle własnego uznania powiedziałeś coś niestosownego? Czy też
moje słowa wymusiły na tobie taką reakcję?
Jeżeli
Estalavanes jeszcze przed momentem uważał, że musi się wytłumaczyć, to teraz
kompletnie nie wiedział, po co ma to robić. Ten człowiek był jedną wielką
zagadką niemożliwą do rozwikłania!
Odetchnął
i spróbował skupić się na tyle, by zagłuszyć łomot dobiegający z piersi.
–
Uważam, że… Mistrzu, ja nie jestem bezczelny.
–
Oczywiście, że nie jesteś. Nie myl bezczelności ze szczerością, Estalavanesie.
–
Słucham? – zaskrzeczał zaskoczony. – Nie jestem?
–
Właśnie przed chwilą to powiedziałeś, a ja potwierdziłem. W czym rzecz,
chłopcze? – Mistrz wyglądał, jakby się dobrze bawił, czym zirytował pogubionego
we własnym rozumowaniu elfa. – Nie pozwalaj oponentowi na wymanewrowanie cię
podczas konwersacji. Nawet jeżeli powiesz coś wyjątkowo bezmyślnego, obstawaj
przy tym tak długo, aż nie znajdziesz możliwości wyjścia z błędu z jednoczesnym
zachowaniem twarzy. Liczę jednak, że rozmowy z arystokracją zostaną ci
oszczędzone. Poza tym nie zmieniaj raz powiedzianego zdania, nie upewniwszy
się, iż rzeczywiście wymaga ono weryfikacji. O proszę – rozbawiony Mag
spoważniał i natychmiast skupił wzrok na majaczącym w oddali światełku –
Lydrian coś znalazł.
Odległa,
maleńka niczym dziecięca zabawka latarnia zaczęła kiwać się na boki w
szaleńczym tempie, jak gdyby trzymająca ją dłoń machała do nich nagląco.
Przemoczony do suchej nitki człowiek ruszył w jej stronę, zostawiając w tyle
ociągającego się Estalavanesa. Nie widząc innego wyjścia, uczeń dołączył do
swojego mistrza, równając z nim krok.
Ten
łysy starzec mówił stanowczo zbyt wiele w stanowczo zbyt niewielkich odstępach
czasu. Nigdy nikt nie mówił do niego tak wiele, a już w ogóle nie w taki
sposób. Jakby istotnie miał jakąkolwiek wartość w oczach człowieka. Tylko tych
jednych, bezdennych i czarnych jak cienie zalegające w duszy białego elfa.
–
Nie powiem, że będą z ciebie ludzie, mój uczniu, bo jest to kolejny
wyświechtany frazes bez pokrycia w rzeczywistości. Powiem za to, że w głębi
serca jesteś dobrą osobą. Wyczułem to, gdy przejąłem część twojej energii. –
Mężczyzna podniósł sękatą dłoń i wycelował kolejno trzy palce w pochmurne
niebo. – Jest to trzeci przejaw osobowości, jaki cenię sobie szczególnie.
Estalavanes
nawet nie spojrzał na rozmówcę, tylko w narastającym zakłopotaniu szarpnął się
za ucho.
–
Heeej, Magu! Coś tu jest! – Okrzyk wojownika dudnił niczym grom, aż Estalavanes
odruchowo obejrzał się na ciążące im nad głowami chmury. – Ale napotkałem pewne
komplikacje! Żaden z nas się nie przeciśnie, a poszerzenie szczeliny zajęłoby
nam dobre kilka godzin, bo żaden z nas nie wziął ze sobą kafara!
Mag
puścił się biegiem, chcąc jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Wydawał się nie
tyle zniecierpliwiony faktem odkrycia poszukiwanego miejsca, co możliwością
upewnienia się, iż jego przypuszczenia dotyczące niezwykłego chłopaka są
słuszne.
Uczeń
człapał za nim po gruboziarnistym piasku i ze spuszczoną głową oczekiwał
najgorszych wizji, jakie miały ziścić się już niebawem. Nie odnajdą tam
niczego, a skoro on ich tu przyprowadził, to na niego spadną wszelkie
podejrzenia. I to całkowicie uzasadnione.
Mnich
zatrzymał się przy litej skale klifu i przesunął dłońmi po pokrytej siatką
pęknięć oraz krzywizn ścianie, doszukując się w migotliwym świetle
czegokolwiek, co świadczyłoby o istnieniu tajnego przejścia.
–
Zechciej mi tu poświecić, Lydrianie. Dziękuję. Zobaczmy, czy nie ma tutaj
żadnego zmyślnego mechanizmu zwalniającego zapadkę… Ta szczelina nie powstała
naturalnie, wygląda na zakamuflowane przejście. Wyszczerbione i trudne do
odróżnienia wśród pozostałych pęknięć w skałach, lecz wciąż przejście.
Velrenie? – Obrócił twarz w kierunku zbliżającego się imperialnego elfa.
Z
niepodobną sobie powagą elf zaczął metodycznie badać na pozór zwyczajną ścianę
urwiska. Pod opuszkami nie wyczuwał żadnych różnic w fakturze, nie dojrzał też
rozbieżności w materiale. Odkrył za to powtarzalność w płytkich nacięciach oraz
pęknięciach – zbyt regularną, by móc nazwać ją naturalną. Nie przypominały one
niczego, co kiedykolwiek widział, toteż trudno mu było ubrać spostrzeżenia w
słowa.
–
Z przykrością stwierdzam, że przeszukałem wzdłuż i wszerz, lecz żadnego
mechanizmu nie znalazłem. – Velren wzruszył ramionami, aż zebrana w
zagłębieniach peleryny woda spłynęła licznymi strumieniami po jego
wyprostowanych plecach. – Ale nie podoba mi się to, co znalazłem tutaj. –
Postukał palcem w charakterystycznie żłobioną strukturę. – Wygląda jak
naprzemienne ślady po pazurach drapieżnika. Ciągną się pionowo od góry do dołu,
mając początek gdzieś tu – wskazał ponad głową, aż deszcz naleciał mu do oczu –
a kończąc… chyba nawet pod linią piachu. Jakby ktoś lub coś oznaczyło sobie to
miejsce.
Mag
starannie prześledził szlak wskazany przez Velrena. Rzeczywiście, spływająca
wilgocią ściana w tych konkretnych miejscach poznaczona była mnóstwem
regularnych pionowych rowków. Prostując się, pogładził gęstą brodę nasiąkniętą
deszczówką i znów spojrzał na szczelinę, która w najszerszych miejscach miała
zaledwie kilkanaście centymetrów.
–
Mogłem zabrać z nami Colonella. Niewątpliwie znalazłby to, co umyka przed
naszym niewprawnym wzrokiem.
–
Przeceniasz go, Zrzędo.
–
To ty go nie doceniasz, Velrenie. – Niezależnie od szybkiej wymiany zdań umysł
starca intensywnie analizował nowe znalezisko. – Zabierz latarnię, Lydrianie.
Estalavanesie, czy mógłbyś tutaj podejść i potwierdzić, iż jest to miejsce,
którego poszukujemy?
–
Wybacz, mistrzu, ale nie mam pojęcia, czego poszukujecie… – Pomimo głębokiej
niechęci chłopak podszedł do ściany i z ociąganiem zerknął przez szczelinę.
Velrenem
aż zatrzęsło.
–
Mistrzu?! Zrzędo, czyś ty zwariował? Nawet go nie znasz!
–
Tym lepiej dla nas, mój elfi przyjacielu. A teraz skupcie się na zadaniu,
proszę, od tego deszczu włosy zaczną mi odrastać.
Est
puścił mimo uszu pretensje imperialnego elfa i starając się skoncentrować,
przysunął twarz bliżej poziomego otworu w ścianie. Pośród zalegających
ciemności ulewnej nocy radził sobie doskonale. Był poniekąd dumny, że natura
obdarzyła go tak wspaniałym wzrokiem, lecz zdarzały się sytuacje, w których
żałował swej odmienności względem ograniczonych, wręcz ułomnych ludzkich
zmysłów. A obecna była właśnie jedną z nich…
Estalavanes
czuł się, jak gdyby to nie deszcz spadał z nieba, lecz ostre igiełki lodu
nakłuwały gruby materiał peleryny i wbijały się głęboko pod zroszoną ciarkami
skórę. Wstrzymał dech w obawie, że zacznie hiperwentylować, ale w niczym to nie
pomogło, bo już na sam widok wnętrza jaskini zakręciło mu się w głowie.
Na
samym środku opadającej ku dołowi ciasnej groty ustawiony był blok z surowego
kamienia. Wypolerowany do połysku na myśl przywodził ołtarz bądź prymitywnie
ciosany stół o gładkim blacie. Był pusty. A tuż pod nim leżał niewielki
przedmiot wykonany z drewna, jak łatwo było wywnioskować po kształcie
widocznych uszkodzeń. Najwyraźniej spadł z wysokiego piedestału i uderzając o
twardą posadzkę, pękł niemal na dwoje, odsłaniając puste wnętrze. Wyglądał jak
skromna szkatułka przygotowana dla równie skromnej biżuterii…
Estalavanes
krzyknął, kiedy gwałtowna energia wydostająca się z ciasnej jamy niczym
niewidzialna dłoń pchnęła go w tył. W beznadziejnej próbie zachowania równowagi
obrócił się w miejscu i uderzył plecami w twardą skałę tworzącą klif. Chwycił
się za skronie, chociaż żaden ból nie przeszył jego głowy. To natłok myśli,
burza, chaos wywołany wspomnieniami odebrał mu panowanie nad ciałem, które
teraz kuliło się na mokrym piachu w obawie przed rychłym atakiem. Przerażony
poluzował chwyt tylko po to, by z całych sił zacisnąć pulsującą lewą dłoń w
pięść. Gdyby nie bandaż, paznokcie zapewne do krwi werżnęłyby się w białe
wnętrze. Coś w nim samym ożyło pod wpływem energii świata zewnętrznego, dając o
sobie znać poprzez niewiadomego pochodzenia artefakt, który teraz wibrował
słabo tuż pod skórą.
Zgrzytnął
wyciągany miecz. Dało się też słyszeć skrzypnięcie uwolnionego sztyletu, na
które wyczulony starzec zareagował stanowczym nakazem schowania broni. Ten
nieszczęsny chłopak potrzebował pomocy, a nie miłosiernego skrócenia jego
cierpień. Mag przyklęknął przy swoim uczniu i uważając, aby go nie dotknąć,
zaczął przemawiać najbardziej łagodnym tonem, na jaki było go stać pośród
cichnącej z wolna wichury.
–
Teraz już wiesz, jakiego miejsca poszukiwaliśmy, i zdaje się, że twoja wiedza o
nim jest większa, niż nam powiedziałeś. – Obserwował go żałośnie zwiniętego,
badał wzrokiem jego reakcje i analizował je w umyśle postawionym w stan
najwyższej gotowości. Magia, którą wyczuł, była zatrważająca. – Zachowujesz się
w dziwny sposób, chłopcze. Czyżby to moc zaklęta w tym miejscu cię odrzuciła?
–
Nie – słaby głos równie słabego chłopaka ledwie docierał do uszu człowieka.
Wspierając się plecami o śliską ścianę, Est podciągnął się do pozycji
siedzącej, a ciężki oddech prawie rozerwał mu płuca. Nie zaryzykował spojrzenia
w oczy mistrza, czując się niczym najpodlejszy kłamca. – Tam nie ma mocy. Już
nie. A moc tkwiąca we mnie nie chce tam wracać.
–
A to ciekawe. – Mężczyzna podrapał się po zarośniętym policzku i dokładnie
zlustrował pęknięcie w skale. – Byłeś kiedykolwiek w środku, chłopcze?
–
Tak. Kiedyś.
–
Więc rozpoznajesz to miejsce?
–
T-tak.
–
Jak dla mnie to on kłamie – nie dawał za wygraną Velren. Uprzedzony w stosunku
do każdej nowo napotkanej osoby ani myślał wierzyć choćby jednemu słowu
dziwnego elfa, który ledwie pojawił się na horyzoncie, a już stał się
integralną częścią ich niewielkiej drużyny. – Patyk się tam nie wciśnie, a on
by miał? Co za absurd!
–
Estalavanesie, czy możesz nam to wytłumaczyć?
–
Nie… mistrzu. – Nerwowo pokręcił głową, wiedząc, że w ten sposób tylko się
pogrąża. – Nie kłamię, ale nie wiem… nie pamiętam, jak się to stało. To było…
dawno. Bardzo dawno temu.
Zdruzgotanego
chłopaka ogarnęło niejasne poczucie, jakby wydarzenia sprzed tygodnia w
rzeczywistości sięgały stuleci wstecz. Jakby był sobą, lecz w ciele należącym
do kogoś zupełnie innego. Albo jakby to w jego ciele znajdował się ktoś obcy.
Towarzyszące mu lęki i wątpliwości zaczęły nabierać znamion paranoi.
Stary
mnich przeszywał młodego ucznia tym szczególnym przenikliwym spojrzeniem. Jego
połowicznie oświetlona twarz wyglądała niczym upiorna maska o pustych
oczodołach, z której odchodzą płaty łuszczącej się farby. Est wzdrygnął się,
pragnąc uciec jak najdalej od głośno myślącego człowieka.
–
Zatem w istocie odnaleźliśmy Grobowiec Zaklinacza, wszak naturalny kamień nie
zachowuje się w sposób naśladujący drzwi. – Mag ukradkiem zerknął na
zabandażowaną dłoń podpierającą zakapturzoną głowę Estalavanesa. Był niemal
pewien, że najważniejsza rzecz podlegająca ochronie tego miejsca odnalazła
prawowitego właściciela. I jeśli miał słuszność, to zaklęty przez Zaklinacza
klif po raz pierwszy i ostatni zadziałał zgodnie z wolą stwórcy. - Zgodzę się z
tobą, chłopcze, tutaj nie ma już energii magicznej.
–
I co teraz? Wrócimy tu z kafarami? – dociekał Lydrian, wyraźnie
zniecierpliwiony toczącą się dyskusją. Nigdy nie był dobry w prowadzeniu
rozmów, za to zawsze jako pierwszy robił mieczem. Z zadowalającym skutkiem. –
Wzięłoby się kilku z obozu i w przeciągu godziny jesteśmy w środku.
–
Nie, Lydrianie, mija się to z naszym celem.
–
A wszystkie te skarby? – jęknął zawiedziony wojownik, a jego szeroka twarz
zdradzała ogrom rozczarowania. – Bo przecież muszą tam być skarby, nie?
–
Widziałeś, co stało się z naszym młodym przyjacielem? Ryzyko utraty zdrowia lub
życia naszych ludzi jest zbyt wysokie – wyjaśnił stanowczo. – Poza tym
odnaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Wracamy do obozu, a z samego rana wyruszymy
do Twierdzy. Dość już czasu i sił straciliśmy na poszukiwania – zakończył,
podnosząc się z miejsca i zwracając w stronę ucznia, skulonego, opartego o
ścianę urwiska, z którego, choć Mag nie mógł tego wiedzieć, całkiem niedawno
spadł. – Dasz radę wstać? Nie chcę robić nic wbrew twojej woli, ale mogę podać
ci ramię, na którym się wesprzesz.
–
Dziękuję, mistrzu. Dam radę.
Podpierając
się o żłobioną powierzchnię, biały elf podniósł się na równe nogi. Przez chwilę
kręciło mu się jeszcze w głowie, a ciemność wirowała przed oczami, zamazując
widok, ale przynajmniej był w stanie samodzielnie postawić dwa niepewne kroki w
stronę Maga.
–
Zrzędo, wciąż jestem sceptycznie nastawiony do twojego pomysłu. – Gdyby mógł,
Velren skrzyżowałby ręce na piersi, na co jednak nie pozwalała odebrana
Lydrianowi latarnia. Nic za to nie stało na przeszkodzie, by buntowniczo uniósł
ostry podbródek, wyrażając w ten sposób bezmiar swojego niezadowolenia. –
Przywódca nie będzie zachwycony.
–
Dziękuję za troskę, Velrenie, lecz zdanie przywódcy jest wyłącznie moim
zmartwieniem. Lydrianie, czy znajdziesz stąd drogę powrotną do obozu?
Zakapturzony
ochroniarz wzruszył wielkimi ramionami, aż głucho zadzwoniły skryte pod
płaszczem pierścienie jego zbroi.
–
Jak znajdę las, to znajdę i obóz.
–
Las jest dokładnie nad naszymi głowami – wtrącił cicho Estalavanes. – Jeśli
zawrócimy na porośniętą trawą ścieżkę, wystarczy, że odbijemy w prawo i
pójdziemy wzdłuż wzniesienia…
–
Znasz to miejsce wyjątkowo dokładnie, co? – podejrzliwy pomruk ze strony
imperialnego elfa uciszył młodego przewodnika. – Pewnie często tu
przychodziłeś?
Chłopak
nie zamierzał wdawać się w polemikę, toteż przemilczał kąśliwą uwagę,
odwracając spojrzenie od rozświetlonych ogniem pomarańczowych oczu. Wredny
charakter krótkouchego krewniaka znacząco dawał mu się we znaki i jedyne, na co
mógł liczyć nieszczęśliwy Est, to na dużą odległość dzielącą go od przykrego
złośliwca.
Mag
z namysłem śledził sprzeczkę dwóch elfów zastanawiając się, co też wyniknie z
ich dzisiejszego odkrycia. Kim jest niespotykany biały elf imieniem
Estalavanes? A co ważniejsze – kim stanie się on w niedalekiej przyszłości?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz