Magiczne
światło wygaszono wraz z nastaniem ciszy nocnej, dzięki czemu Estalavanes
ukradkiem przemknął z sypialni ku stromej klatce schodowej. Z wprawą polującego
drapieżnika skradał się na palcach, nie czyniąc najmniejszego szmeru na
wysłużonym chodniku wiodącym przez korytarz piętra mieszkalnego. Nawet jego
wrażliwe uszy ledwie wychwytywały miękki odgłos stąpania.
Est
traktował skradanie się jak zabawę. Wiele razy praktykował ją w noclegowni, gdy
nie chciał zostać przyłapany przez opiekunów na bezcelowym szlajaniu się po
piętrach. Teraz bez skromności stwierdził, że wychodzi mu ta sztuka wręcz
doskonale. Póki co nie spotkał żywego ducha, toteż niewiele różniło się to od
spacerku po północy, choć ryzyko było ogromne. Ściągnąłby na siebie uwagę, a do
tego dopuścić nie mógł, gdyż zaczęłyby się niewygodne pytania o powód i
dlaczego akurat w środku nocy.
Ta
myśl uświadomiła mu, że postępuje jak pospolity złodziej. Natychmiast stracił
wszelką radość płynącą z drobnej eskapady. Takie zachowanie nie przystoi
uczniowi szanowanego mędrca, powinien się wstydzić własnych niecnych zamiarów.
Ale zrządzeniem losu akurat w tej chwili nie potrafił.
Nagłe
przeczucie objawiające się gwałtownym dreszczem nie zwiastowało niczego
dobrego. Zaskoczony niechcianą obecnością chłopak byłby tchórzliwie zawrócił do
swojej sypialni, gdyby nie tupot stóp tuż za plecami. Skoczył w klatkę schodową
i przylgnął do zimnej zaokrąglonej ściany tuż przy niewielkim okienku.
Nasłuchiwał, wstrzymując oddech na kilka szaleńczych uderzeń serca. Ktoś
poczłapał w kierunku łazienki. Zgrzytnął klucz przekręcany w zamku i znów
zapadła cisza.
Est
odetchnął bezgłośnie. Zasłaniając sobie usta grubym rękawem czarnego swetra
pokonał następne strome stopnie, a jego puls uspokajał się, w miarę jak oddalał
się od piętra mieszkalnego. Bolał go brzuch tam, gdzie znajdował się skurczony
z nerwów żołądek. W głowie mu się zakręciło, a całą winę za swój stan zrzucił
na przypadkowego nocnego spacerowicza, który nie miał kiedy wybrać się za
potrzebą, jak właśnie teraz. Całe szczęście, że tutejsze korytarze nie
rozświetlały się w reakcji na obecność istot żywych, bo inaczej cały plan
spaliłby na panewce. Aż nogi mu zmiękły, gdy pomyślał, że czaromiot mógł sobie
dopomóc choć odrobiną światła. Planując tę przygodę, w ogóle nie zakładał
takiego scenariusza.
Czy
naprawdę musiał bawić się w te głupie podchody? Nie mógł poprosić mistrza o
księgi dotyczące zielarstwa i alchemii? Nie. Est szybko odegnał nieproszony
głos rozsądku, zastępując go przeświadczeniem o własnej niezależności. Zrobi to
po swojemu i nikt nawet nie pozna, że był tam osobiście. Musi tylko przebyć
krótki korytarz, a potem odszukać odpowiedni dział, łatwizna. Wiele razy udało
mu się podejść prawie pod same regały, więc dziś przekroczy umowną granicę tych
kilku metrów i w końcu znajdzie to, czego szuka. Ciemność będzie jego
sprzymierzeńcem w nierównej walce o swoje.
I
owszem, ciemność była sprzymierzeńcem białego elfa, podczas gdy światło okazało
się zdrajcą. Est był przekonany że bibliotekę oświetlały naturalne promienie
słońca wpadające przez liczne wysokie okna, wspomagane przytłumionym blaskiem
wywoływanym zaklęciem wygaszanym na noc. Nie miał pojęcia, iż regały wyposażone
są w niezależne od pory dnia i nocy źródło światła. I aktywowało się ono w
kontakcie z żywym obiektem, o czym właśnie nieszczęśliwie się przekonał, po raz
pierwszy podchodząc do mebli na odległość wyciągniętej ręki.
Szarpiąc
za końcówki uszu, zrozpaczony Est rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu
czegokolwiek, co zgasiłoby magiczne światło. W akcie desperacji wypróbował
nawet metodę skutkującą w sali treningowej mistrza, lecz tu okazała się
zupełnie bezużyteczna. Albo sterowano magią poprzez inne inkantacje, albo
reagowała wyłącznie na obecność istoty żywej. Pierwsza przeszkoda nie do
pokonania wystąpiła całkiem szybko, weryfikując jego lekkomyślność. Nie ma
rady. Skoro już dotarł tak daleko, to musi doprowadzić swój zamysł do końca.
Puścił
bolące uszy i skierował swe kroki w stronę najbliższego regału, poszukując
wskazówek dotyczących interesujących go dziedzin. Jak słusznie zauważył, całą
bibliotekę zaprojektowano dla utalentowanych magicznie użytkowników, natomiast
beztalencia nie tyle miały utrudnioną pracę, co ich wysiłki zdawały się wręcz
bezcelowe. Kilka razy obszedł rozległe pomieszczenie, zapalając denerwujące
światełka i poszukując punktu wyjścia, od którego mógłby zacząć poszukiwania.
Na darmo. Będzie musiał wspiąć się na jedną z tych cudacznych, wysokich drabin
i rozejrzeć z góry. Nie miał zbyt wiele czasu, ale nie miał też wyboru, a cel
był jasny – znaleźć odpowiednie tomy.
Zdeprymowany
niepowodzeniami mocno złapał za szczeble drabiny i wspiął się ku górze.
Zerkając na mijane tytuły, doszukiwał się między nimi logicznej zależności.
Dotarł na sam szczyt, gdzie najwyższa półka regału była na wysokości jego oczu,
lecz i tam nie znalazł tego, czego potrzebował. Spodziewał się, że alchemia i
zielarstwo będą niżej, często używane i wyjątkowo wysłużone. Tutaj na pewno ich
nie znajdzie, a nazwy i tytuły wytłoczone na skórzanych grzbietach brzmiały
zbyt abstrakcyjnie, aby mogły traktować o ziołach i naparach, jak choćby Zasada znikających onucy autorstwa Freya
Pralki czy Sucha szosa Saszy i inne
ćwiczenia na inkantacje sztukmistrza Bleyda Cytata.
Est
chciał się przesunąć w bok, ale drabina przechyliła się niebezpiecznie,
nakazując mu wrócić do poprzedniej pozycji. No tak, oto kolejna przeszkoda,
która powinna dać mu do myślenia. Nie umiał używać magicznych drabin, co dla
tutejszych było zwykłą codzienną praktyką. Dla absolutnego beztalencia to jakby
forsować bramę Twierdzy wytrychem, na dodatek złamanym. Musiał zejść. Znów
tracił czas. Znów odnajdywał luki w swym perfekcyjnym planie, którym powoli
przestawał się kierować. Ale zaraz, widział tu co najmniej jedną taką drabinę
na kółkach…
Zsunąwszy
się po prowadnicach, szybko objął wzrokiem podświetlone wnętrze i wypatrzył tę
specyficzną konstrukcję wspartą na niewielkiej platformie, do której ruszył
pełen nowej nadziei. Albo raczej desperacji. Utyskiwał na rozjarzone światło,
choć było ono błahostką w porównaniu z możliwościami, jakie zyskał, bo tę
drabinę dało się ruszyć bez użycia energii magicznej. Tak, teraz mogło się
udać!
Est
nie liczył, ile czasu zajęło mu znalezienie odpowiedniego regału, gdyż
położenie konkretnego działu nie było tak oczywiste, jak sądził. Ani
umiejscowienie kilku tomów, które z mocno bijącym sercem wypatrzył wśród
istnego przesytu wielobarwnych okładek. Tyle dobra w jednym miejscu zapierało
dech i odbierało zdolność trzeźwego myślenia. Est był pijany już samą
sposobnością przebywania w tym miejscu.
Chwytając
się półki i ciągnąc w wybranym kierunku, przysunął się do miejsca, gdzie
pyszniła się Alchemia – zakres zagadnień
nowicjatu oraz Alchemia a
niemagiczni, czyli wpływ talentu magicznego na warzone mikstury. Dwa
tytuły, którym bezsprzecznie nie odpuści. Była jeszcze Alchemia dla ciała, czyli sto sekretnych sposobów na zabiegi
odmładzające Dorady D., ale tę pozycję zdecydował się ominąć z racji
niedorzecznego brzmienia oraz mało ambitnej zawartości.
Złapał
za grzbiet pierwszej wybranej książki i z namaszczeniem wysunął czerwony tom
spośród reszty. Ręce tak mu przy tym drżały z podniecenia, że niemal cały
zaczął dygotać pod wpływem euforii oraz wszechogarniającego poczucia triumfu, o
czym zreflektował się, gdy drabina pod nim weszła w drgania. Musiał z niej
zejść, opanować ekscytację i odłożyć lekki tom, aby móc wrócić po następny, co
też bez słowa skargi uczynił jeszcze kilkakrotnie. Samodzielnie odnalazł się w
nieprzychylnej niemagicznym bibliotece i wcale nie było się czego obawiać!
Z
naręczem książek przeszedł na drugi koniec biblioteki, gdzie dojrzał biurko i
leżący na blacie opasły wolumen, zachęcająco otwarty na zapisanej do połowy
stronicy. Papierowej stronicy. Najwyraźniej tutejsi magowie mogli pozwolić
sobie na takie luksusy. Z szacunkiem odłożył cztery pozycje na blat, gotów
wpisać je do rejestru wypożyczeń, kiedy niejasna myśl niczym chochlik wychynęła
gdzieś z odmętów jego umysłu - drobna chciwość, pazerna bagatelka. Nie wziął
przecież niczego o zielarstwie, więc jak miał odnosić się do składników
mikstur, nie poznawszy ich właściwości?
Jak
w transie zawrócił do zapamiętanego regału. Wspiąwszy się na drabinę, z wręcz
maniakalną pieczołowitością przejrzał wszystkie księgi, poszukując czegokolwiek
o ziołach i roślinach. Poszło mu to sprawnie, choć rozmiar upatrzonego
tomiszcza wzbudził jego wątpliwość. Zasuszono w nim okazy opisywanych roślin
czy jak? Grzbiet księgi był gruby i mocno obity nitami, jak gdyby wiele razy
rozpadł się na kawałki, a żelazne okucia chroniły okładkę wraz z zawartością
przed wypadnięciem i zniszczeniem. Rozejrzał się za mniejszymi utworami, lecz
przyciągane tajemniczą zawartością tomu spojrzenie co rusz zahaczało o wytartą
skórę połyskującą metalem. Dobrze, skoro tak pięknie prosi, Est zabierze ją ze
sobą.
Nie
było to jednak proste. Skóra i metal zaklinowały się pomiędzy ściśniętymi
książkami, których nie sposób było wyjąć pojedynczo. Z pomocą magii byłaby to
pestka, ale dla niego poradzenie sobie z tak sporym ciężarem stało się nie lada
akrobatycznym wyczynem. Musiał puścić szczebel i oburącz chwycić górny kraniec
grzbietu, wciskając się pomiędzy niego a półkę wyżej. Wolumen ani drgnął, gdy
zagłębił palce i zaparł je mocno o wierzch, opuszkami dociskając ostre końce
suchego pergaminu. Dla sprawdzenia szarpnął i poczuł, jak wytarty materiał
poddaje się nieznacznie jego zabiegom. Kolejne pociągnięcie nie przyniosło
efektu, podobnie następne i jeszcze jedno. Tracący czas i cierpliwość Est
włożył w ostatnią próbę wyciągnięcia książki całą swoją siłę, zupełnie nieprzygotowany
na to, co miało nastąpić. Wziął głęboki wdech i mocno pociągnął, znacznie
odchylając się do tyłu.
Za
mocno.
Stracił
równowagę, kiedy tomiszcze wysunęło się ze swojego miejsca, wyrzucając
przylegające do niego książki i posyłając je prosto w dół na spotkanie z
kamienną podłogą. Strach prześlizgnął się cieniem przez twarz elfa, który
rozpaczliwie szukał punktu zaczepienia. Bezskutecznie. Tuląc do piersi księgę,
nie dał rady zapanować nad przechyloną w tył drabiną. Odruchowo zacisnął palce
wolnej ręki na półce i w ostatniej sekundzie przeskoczył na regał, znajdując
oparcie dla ślizgających się palców stóp kilka pięter niżej. Nie chciał patrzeć
pod nogi, lecz dostrzegalna kątem oka wolno opadająca drabina przeraziła go,
grożąc połamaniem. Bardzo głośnym.
To
by było na tyle, jeśli chodzi o wyjście niezauważonym. Teraz nawet nie miał jak
zejść z regału, a niewygodna pozycja, niemała księga w ręce i ślizgające się na
impregnowanym drewnie palce nie zwiastowały, że znajdzie się na stabilnym
podłożu z własnej woli. Mógł wyrzucić księgę, ryzykując jej zniszczeniem i
całym ciałem przywrzeć do mebla, a potem zejść po nim jak po drabinie, mógł…
Nie
mógł. Czas na podjęcie decyzji i stosowną reakcję bezpowrotnie minął.
Mebel,
mogący z powodzeniem zastąpić ścianę, nie był tak stabilny, jak wiercący się
Est przypuszczał. Przede wszystkim nie był przystosowany do przeciążeń, jako że
nikt nigdy nie korzystał z biblioteki w sposób konwencjonalny, dlatego też
wariacja chłopaka zachwiała nim niebezpiecznie. Chyba nigdy przedtem oczy Esta
nie otworzyły się na szerokość, jaką prezentowały właśnie teraz, w momencie gdy
cały regał ze skrzypieniem poszedł w ślad za drabiną na kółkach.
–
Nie, nie, nie, nie, NIE, NIE!!!
Gorączkowy
szept przeszedł w okrzyk niekontrolowanej paniki, kiedy trzymający się kurczowo
półki Est płasko leciał w dół, a wraz z nim po brzegi wypełniony regał
niebotycznych rozmiarów, którego upadek groził zmiażdżeniem. Opatulił ramieniem
przeklęty tom, jak gdyby mógł w ten sposób uchronić go przed zderzeniem z
solidną podłogą. Półka wyślizgnęła się ze spoconych palców… Impet upadku z
dużej wysokości wyrwał mu dech z piersi, a bezwolnie otwarte oczy wbiły się w
nadciągający mebel.
Czas
zwolnił, kiedy otoczona rojem ksiąg śmierć zbliżała się ku niemu. Histeria
sięgnęła apogeum, zakrawając o pomieszanie zmysłów. Krzyk wydostał się z jego
gardła pod postacią zduszonego jęku, potwornie cichego w obliczu
niszczycielskiej kakofonii jaką wywołał, a którą zapewne słyszała cała
Twierdza. Oczekiwana śmierć jednak nie nadeszła. Zawisła kilkanaście
centymetrów nad nim, opierając się o sąsiedni regał. Jednakże to nie rychły
koniec żywota był zmartwieniem pogrzebanego w książkach młodego chłopaka, lecz
początek spustoszenia, jakiego nieumyślnie dokonał. Szczyt nieprzymocowanego
regału grzmotnął potężnie o kolejny, przechylając go i bezlitośnie wyrzucając
całą jego zawartość na podłogę. W efekcie drugi masywny regał przewalił
następny, na szczęście ostatni w rzędzie, który z niebotycznym łoskotem uderzył
o kamienie podłogi. W międzyczasie mebel zdołał narożnikiem zarysować ścianę i
zedrzeć z niej ozdobne kotary, o włos unikając wybicia zroszonej deszczem szyby
jednego z wysokich okien.
I
nastała cisza.
Prowodyr
całego zamieszania leżał pod książkami, rozsyłając je na boki niekontrolowanym
dygotem wstrząśniętego ciała. Ledwie łapał powietrze rozchylonymi ustami, gdy
adrenalina buzowała we krwi. Nieznośny pisk w uszach wywołany koszmarnym
łomotem łudząco przypominał odgłos zgrzytu i skrzypienia pękających regałów.
Est był w szoku tak wielkim, że nie docierał do niego ogrom zniszczeń
spowodowanych wyciągnięciem felernej księgi. Jedynym, co widział, była wymowna
bliskość pustego mebla, którego zawartość pokrywała go w znacznej mierze. I
chociaż bolało go dosłownie wszystko, to powracająca świadomość poczynionych
zniszczeń przybiła ostatni gwóźdź do trumny.
Wciąż
kurczowo przyciskał nieporęczny egzemplarz do unoszącej się gwałtownie piersi,
a kiedy wszechobecne trzęsienie ziemi i towarzyszący mu pogłos huku w końcu
ustały, zebrał się w sobie na tyle, by spróbować usiąść. Prowizoryczne
sklepienie było zbyt niskie, toteż wyczołgał się z ruin książek i krzywiąc z
bólu, podniósł na chwiejnych nogach. Będzie poobijany, a przeklęta biała skóra
nawet nie wskaże, na które miejsca ciała powinien zwrócić szczególną uwagę.
Szybko spostrzegł kilka zadrapań na dłoni i stopach, dziury w swetrze, mnóstwo
kurzu oraz jeszcze więcej rozgoryczenia z powodu kulawego szczęścia. Wolną ręką
otrzepał się z pyłu, przetarł szczypiące powieki i obracając się w stronę
obalonego regału, dopiero teraz objął wzrokiem ogrom ruiny, do jakiej
doprowadził wyrywając jedną księgę spośród setek innych. Przełknął ślinę. Nagle
zapragnął umrzeć.
Panika
była niczym. Histeria była niczym. Hiperwentylacja nawet przez myśl mu nie
przeszła. Wszystkie jego standardowe reakcje uciekły w popłochu, kiedy wreszcie
ogarnął umysłem bezmiar tego, co zaszło w bibliotece Wieży Czarodziejów w
przeciągu zaledwie minuty. Zaciskał dłonie na skórzanej oprawie o ostrych
okuciach, pustym spojrzeniem wpatrując się w powalone niby drzewa regały i masę
ksiąg na podobieństwo krwi wypływających spod nich, tworzących suchą,
pergaminową kałużę.
Zaschło
mu w gardle, a nogi drżały, zwiastując rychły upadek. Chciałby stracić
przytomność. Odpłynąć w nicość, zanim pierwsi magowie przybiegną zwabieni
hałasem, lecz jak na złość, jak za karę trzymał się twardo, oczu nie odrywając
od nieomal absolutnej dewastacji mienia i jakby czekając na pociągnięcie do
odpowiedzialności. Już lepiej było przełknąć dumę i poprosić mistrza o pomoc…
Pozostawało
kwestią czasu, kiedy mieszkańcy przyjdą sprawdzić, co też wydarzyło się w
bibliotece. Mógł się schować, bo przecież nikt nie będzie go szukał w jego
własnej sypialni. Mógł uciec, zanim ktokolwiek go zauważy, ale jego ciało
postanowiło stać jak słup soli i czekać, kiedy odgłos stawianych w pośpiechu
stóp stawał się coraz bardziej donośny. Wielu stóp. Tak, w końcu coś, czego
faktycznie się spodziewał.
Stojący
tyłem do korytarza wejściowego Est nie zamierzał się odwracać, by ujrzeć twarze
przybyszów, opiekunów tego miejsca i ciekawskich gapiów zarazem. Przymknął
oczy, gdy pierwszy z magów zatrzymał się tuż na progu. Gwałtownie zaczerpnięty
oddech ugodził go jak celnie rzucony kamień. Zakasłał powietrzem smakującym
kurzem i pergaminem. Nie kulił się. Stał nienaturalnie wyprostowany,
przytulając do piersi bezcenny tom, chociaż widmo linczu wisiało nad nim tak,
jak deszczowe chmury wisiały nad Twierdzą. Cokolwiek mieli dla niego w zanadrzu
ludzie, będzie to niczym w stosunku do przykrości, jaką sprawi mistrzowi swoją
porażką.
–
Wezwijcie Maga. – Polecenie dotarło do jego drgających uszu. – Musi to zobaczyć
na własne oczy. Do tego czasu niech nikt się nie zbliża do… do tego czegoś.
Est
wiedział, że czarodziej o młodym głosie nie miał na myśli zniszczeń, nad
którymi w stłumionym świetle tańczyły drobinki pyłu. Chciał obrócić się i
zobaczyć ilu ich przyszło, który z nich wypowiedział rozkaz, jak wyglądali, co
robili. Nie miał jednak na tyle odwagi, by spojrzeć im w twarz. Zacisnął lewą
dłoń, a czarna rękawiczka nawet nie skrzypnęła, pokryta warstewką
wszechobecnego kurzu, od którego nadal kręciło mu w nosie. Mocniej przygarnął
księgę, stojąc na widoku jak pokazowe dziwadło na targu osobliwości. Bał się
ich, ale oni także bali się jego. Nie podejdą, nie zbliżą się, choć bez dwóch
zdań przygotowywali zaklęcia, których użyją w przypadku złego obrotu spraw.
Użyją przeciwko niemu. Bez ostrzeżenia, bez litości i bez wahania.
Nienawiść
zaczynała palić go żywym ogniem, którego nie ukoił nawet chłód strachu. Był
bezbronny, postawiony pod ścianą, wciśnięty w kąt i osaczony. Oczywiście że nic
im nie zrobi, ponieważ nie dysponował magią na jedno skinienie. Wymieniali się
cichymi komentarzami, sądząc, że ich nie słyszy. Młody czarodziej, który wydał
rozkaz, nie poprzestał na tym jednym. Nakazał wezwać użytkowych, kimkolwiek
byli. I czekać na Maga.
Żaden
z magicznych nie wysilił się, aby zapytać o nocne zajście.
Rozgniewany
Est nie miał złudzeń, że ktokolwiek zainteresuje się nim samym, jego zdrowiem
ani tym, czy nie trzeba mu pomóc. Nikt. Od razu założyli najgorsze. Od samego
początku widzieli w nim niebezpieczeństwo, stwora zupełnie niepasującego do ich
wyidealizowanego świata, w którym różowa skóra, krótkie uszy i małe zęby są
wyznacznikiem piękna oraz normalności. Dla nich był dzikim zwierzęciem
spuszczonym z łańcucha, wypuszczonym z klatki. A on, skończony głupiec, dał im
kolejny powód do utwierdzenia się w tym krzywdzącym przekonaniu.
Aż
do bólu zaciskał pięść, a obnażone w grymasie wściekłości kły zamknął na
wardze, rozcinając ją od wewnątrz. Metaliczny posmak ciepłej cieczy rozpłynął
mu się po ustach, barwiąc je odrobiną szkarłatu. Czas nieznośnie zwolnił,
prawie zatrzymując się w miejscu. Niech Mag już przybędzie, niechaj to się
skończy, niech to wszystko się skończy. Niech jest zły, zawiedziony,
zrozpaczony, niech go znienawidzi, niech się go wyrzeknie, tylko niech to
wszystko już się skończy, niech się skończy…
–
Estalavanesie?
Na
dźwięk zatroskanego głosu pękło mu serce. Uniósł głowę, a furia sprzed chwili
zniknęła jak ręką odjął, zastąpiona ulgą na myśl o obecności opiekuna,
niewysłowioną tęsknotą za jego wyrozumiałością. Odwrócił się twarzą do
zgromadzenia, zupełnie nie przejmując się, że płacze. Łzy strumieniami spływały
z wielkich oczu, żłobiąc ścieżki w zakurzonych policzkach i mieszając się z
krwią na przegryzionej wardze.
–
Nic ci się nie stało, chłopcze? Jesteś cały? Krwawisz. – Szybko skracający
dystans mnich przybył boso, w luźnych spodniach, a na nagi tors narzucił tunikę
bez rękawów, nawet jej nie wiążąc. Zaniepokojony stanem ucznia zupełnie nie
przejmował się własnym niechlujnym wyglądem człowieka wyrwanego prosto z łóżka,
choć na co dzień był wzorem godnym naśladowania. – Co tu się wydarzyło?
Upewniwszy
się, że chłopak jest w pełni władz umysłowych i fizycznych, starzec omiótł
uważnym spojrzeniem scenę tuż za jego przygarbionymi plecami. Krzaczaste czarne
brwi zeszły się nad onyksowymi oczami, kiedy próbował odtworzyć prawdopodobny
bieg wydarzeń. Jeden z czaromiotów, ten od rozkazów, mruknął coś niezrozumiale,
ale gwałtownie uniesiona dłoń Maga uciszyła wszelkie pretensje, odsyłając
niezadowolonego mężczyznę do wyczekującej sensacji reszty. Leciwy człowiek
wyminął Esta, pilnując się, by go nie dotknąć. Nawet nie poświęcając ani
sekundy księdze w jego ręce, podszedł bliżej zniszczonych mebli, jakby
przyglądał się wyjątkowo interesującemu zjawisku nadprzyrodzonemu.
–
Estalavanesie – zaczął szeptem, aby nikt poza wrażliwym na dźwięki elfem nie
dosłyszał jego słów – jeżeli chciałeś wypożyczyć księgę, trzeba było zrobić to
w tradycyjny sposób, jak przystało na mieszkańca tej wieży. Ewentualnie
poprosić o to mnie, jeśli nadal obawiasz się kontaktu z ludźmi. Tymczasem będę
miał trudny orzech do zgryzienia z wyjaśnieniem zaistniałego incydentu nie tyle
czarodziejom, co Złowieszczemu Niedźwiedziowi.
Mag
wrócił do podopiecznego oraz zaspanych, rozdrażnionych czarodziejów
przestępujących niecierpliwie z nogi na nogę. Popatrzył na nieszczęśliwego elfa
– na jego skurczoną sylwetkę, zwieszone ramiona i spuszczoną głowę. Wreszcie
dojrzał obszerny tom w jego ręce i nieomal się uśmiechnął, musiał jednak
zachować pozory powagi oraz surowości. Nie mógł sobie pozwolić na brak
opanowania przy tylu świadkach. Ten chłopak miewał naprawdę oryginalne pomysły,
niemniej wciąż brak mu było pomyślunku, dzięki któremu na przyszłość uniknąłby
sytuacji podobnych do tej. Przynajmniej teraz Mag wiedział, że powinien się
skupić na charakterze swojego ucznia, na ćwiczeniu przewidywania i pokory, ale
nie względem jednego zgrzybiałego człowieka, lecz siebie samego.
Oczy
spoglądające bystro znad orlego nosa nie zdradzały oznak zmęczenia, a
przynajmniej nikt z obecnych ich nie dostrzegał. Przed zbiegowiskiem
czarodziejów stał ich niemagiczny zwierzchnik, tajemniczym sposobem zawsze
wyglądający rześko i w pełni sił witalnych, za nic mający znamiona podeszłego
wieku, już dawno winnego zgarbić jego plecy i odezwać się drżeniem rąk.
Ciepła
dłoń spoczęła na okrytym swetrem ramieniu białego elfa i zacisnęła się mocno w
geście otuchy lub wskazania winowajcy, w zależności kto co pragnął ujrzeć. Sam
sprawca nie czuł się z tym najlepiej, nie miał jednak prawa zareagować w
zwyczajowy sposób.
–
Proszę, byście rozeszli się do swoich sypialni i wrócili do łóżek ze
świadomością, że ani wieży, ani Twierdzy nie zagraża niebezpieczeństwo –
zawołał donośnie Mag, zaglądając w oczy kilku co odważniejszym czaromiotom.
Większość uciekła spojrzeniami, lecz jeden spośród nich zdawał się nieugięty i
na tyle zuchwały, by ze skrzyżowanymi na piersi rękami trwać w oczekiwaniu na
dalsze słowa przełożonego. – Sztukmistrzu Travisie, proszę, abyście ty i twoi
podopieczni pozostali ze mną do wyjaśnienia pewnych… komplikacji wynikających z
dzisiejszego zdarzenia.
Nieprzejednany
czarodziej, który uprzednio wydawał rozkazy, skinął powoli głową. Długie jasne
włosy miał w pościelowym nieładzie, a cienie pod niebieskimi oczami
sygnalizowały, że głównym powodem jego obecnego niezadowolenia było wyrwanie z
głębokiego snu. Być może sztukmistrz Travis był na co dzień osobą sympatyczną,
chociaż nieprzewidziane wypadki przedstawiały go poniekąd jako
bezkompromisowego aroganta odzianego w szary szlafrok. Zapewne nieczęsto ktoś
demoluje jego magiczną bibliotekę, na dodatek w środku nocy.
Na
jedno skinienie długowłosego sztukmistrza cała reszta, w tym kilku równych mu
stopniem czarodziejów, rozeszła się, marudząc. Z licznej gromady pozostał tylko
on oraz trójka młodych adeptów magii użytkowej. W pospiesznie założonych
szarych tunikach dwaj młodzi mężczyźni i młodsza od nich dziewczyna nie
okazywali zachwytu perspektywą nieprzespanej nocy.
Dopiero
gdy piątka ludzi i jeden elf zostali sami pośród zniszczeń sięgających jednej
trzeciej biblioteki, Mag mógł bez przeszkód porozmawiać z nimi w mniej
oficjalny sposób. Ale to sztukmistrz jako pierwszy zabrał głos.
–
Mości Magu, czemu zawdzięczam tę wątpliwą przyjemność zapoznania się z twoim
uczniem w tych jakże sprzyjających okolicznościach? – Cynizm zdawał się cechą
wrodzoną tego człowieka, a przynajmniej posługiwał się nim z wprawą najemnika
robiącego mieczem. – Znam lepsze sposoby na przedstawianie się i na pewno nie
należy do nich obracanie części biblioteki w perzynę. Jeżeli ten – zmierzył
skruszonego Esta lodowatym spojrzeniem – elf chciał zwrócić na siebie
moją uwagę, to nie musiał podejmować się aż tak drastycznych metod.
–
Ten elf ma imię, sztukmistrzu Travisie, i to całkiem przyzwoite, dlatego
proszę, abyś z szacunku do mnie i do niego samego je zapamiętał, dobrze? – Mag
przez chwilę mierzył niezdyscyplinowanego podwładnego wzrokiem, by zaraz
przenieść spojrzenie na swojego ucznia. – Estalavanesie, żywię nadzieję, iż
szczerze wytłumaczysz swoje zachowanie i przyjmiesz konsekwencje będące jego
wynikiem.
Czarne
włosy przysłoniły twarz Esta, gdy zwieszając głowę, doszukiwał się w głosie
mentora potępiającej nuty. Mag nie był wściekły. Nie był nawet zdenerwowany. I
gdyby musiał opisać to, co wyczuł w skierowanych do niego słowach, nazwałby to
zaciekawieniem. Nie tego się spodziewał po nauczycielu, to pewne. W końcu
liczył na najsroższy wymiar kary, wygnanie, może nawet pozbawienie życia, ale
nie na troskę. Nie rozumiał tej reakcji, tak odmiennej od wszystkiego, czego
doświadczył przez długie lata spędzone w noclegowni.
–
Odgryzł sobie język? – Jasna brew powędrowała do góry, zaś milczący adepci z
ledwo skrywaną irytacją popatrywali na białego elfa. – Rozumie w ogóle, co się
do niego mówi?
–
Zapewniam, że przegadałby cię w niejednej dyspucie, Travisie. - Chłód dotknął
barku Esta, na którym jeszcze przed momentem opierała się ręka mistrza.
Materiał swetra stał się nagle nieprzyjemnie zimny. – Poza tym ta odrobina krwi
na wargach raczej nie wskazuje na tak krytyczne obrażenia jak odgryzienie
języka. – Stanąwszy naprzeciw ucznia mnich uniósł dłoń na wysokość jego
zielonych oczu i rozsunął palce. – Ile widzisz palców, Estalavanesie?
Chłopak
zmarszczył brwi, nie wiedząc, o co chodzi mentorowi.
–
Pięć – odpowiedział skonsternowany.
–
Dobrze. Teraz podążaj spojrzeniem za moim ruchem. – Przesunął palcem
wskazującym z prawej na lewo, dwukrotnie powtarzając czynność. – Doskonale.
Boli cię głowa? Masz nudności?
–
Nie, mistrzu…
–
Bardzo dobrze. Głos czysty, wstrząśnienie mózgu ci nie dolega. A przynajmniej
nie na tyle, by konieczne było natychmiastowe przekazanie cię w ręce kapłanów.
– Mag uśmiechnął się i zapraszającym gestem wezwał sztukmistrza, aby
towarzyszył mu w drodze do przewróconych regałów. – Ufam, że naprawienie tego
nie zajmie wiele czasu.
Czarodziej
cmoknął z niezadowoleniem, poprawiając sznur u pasa szlafroka.
–
Zostawię to w rękach moich uczniów, we trójkę poradzą sobie z czymś tak
trywialnym najpóźniej do świtu. Sądzę jednak, że jest to niesprawiedliwe, by
zostali pociągnięci do odpowiedzialności za coś, do czego nie przyłożyli ręki.
Z racji naszych niecodziennych talentów magicznych w pełni się zgadzam, że to
na nas spoczywa obowiązek utrzymywania wieży w doskonałym stanie technicznym,
lecz… nie uważasz, mości Magu?
Wymowne
spojrzenie skierowane w stronę Esta i urwane w pół zdanie sprawiły, że Mag
uważał więcej, niż powinien.
–
W moim mniemaniu Estalavanes jest na tyle mądry, by uzmysłowić sobie wagę
przewiny i dobrowolnie naprawić popełniony błąd w sposób, jaki sam uzna za
stosowny.
–
Nie zamierzasz go ukarać?!
–
Nie zamierzam. Nagrody i kary nie są metodą wychowawczą, jaką stosuję.
Oczywiście nie demonizuję jej, lecz stawiam ponad nią inne, znacznie
skuteczniejsze sposoby nawiązania kontaktu z uczniem. Bez konieczności
wyraźnego zaznaczania subtelnej granicy między opiekunem a podopiecznym.
–
Wierzę, iż wiesz, co robisz, Magu. – Powietrze uszło z buntowniczego
sztukmistrza, który z nieprzyzwoitą ulgą powitał miejsce zdarzenia.
Przynajmniej, przyklękając wśród sterty połamanych przedmiotów, nie musiał
szukać pretekstu, by uniknąć ostrego wzroku starca. – Powiedz mi, proszę, kto
normalny byłby zdolny dokonać takich zniszczeń?
–
Zamieniłbym słowo „normalny” na
„zwyczajny”, a odpowiedź
przyszłaby sama… – Stary mnich dyskretnie zerknął ku Estowi. Pozostawiony sam
na sam z trójką adeptów zaczął skubać metalowe zwieńczenia okładki księgi, zbyt
obciążony poczuciem winy, by sięgnąć dłonią do długiego ucha. Nie, on bez
wątpienia nie zaliczał się do żadnej z tych dwóch kategorii, o czym nikt nie
musiał wiedzieć. – Travisie, specjalizujesz się w alchemii, o ile pamięć mnie
nie zawodzi.
–
Owszem, mości Magu, osiągnąłem w niej najwyższy stopień biegłości. Biblioteką
zajmuję się w ramach… wolontariatu. – Kwaśna mina wypłynęła na wąskie usta
sztukmistrza, jakby posmakował czegoś wyjątkowo paskudnego. – Jeżeli
potrzebujesz mikstur bądź medykamentów, z chęcią pomogę. Dopiero co
dostarczyłem do świątyni porcję najwyższej jakości uśmierzaczy.
–
Dziękuję, w przyszłości skorzystam z propozycji, ale czy nie potrzebujesz
pomocy w swoim laboratorium? Wspomniałeś jeszcze niedawno, że nie masz chętnych
na stanowisko asystenta.
Sztukmistrz
Travis wypuścił z dłoni księgę o pękniętym grzbiecie i podnosząc się z klęczek,
nabrał czujności wypierającej resztki obcesowego zachowania. Był na tyle
przytomny, by spostrzec i rozpoznać księgę trzymaną przez białego elfa, oraz na
tyle inteligentny, by przejrzeć plan rozmówcy.
–
Nie stosujesz kar, dlaczego więc chcesz oddać swojego ucznia na asystenta
alchemika?
–
Nie stosuję również nagród, choć wiem, że dla tego chłopca nauka alchemii jest
spełnieniem marzeń. – Mag uśmiechnął się, a w drapieżnym wygięciu jego warg nie
było nic z dotychczasowej łagodności. – Intrygujący zbieg okoliczności,
nieprawdaż, sztukmistrzu Travisie Arnelcie?
Travis
pokręcił głową i wrócił do oceniania strat poczynionych w jego domenie, lecz
staremu rozmówcy nie umknął fakt, że czarodziej zerknął na Estalavanesa o jeden
raz za dużo.
–
Któż normalny chciałby zajmować się aptekarstwem? – powątpiewał sztukmistrz.
–
Normalny? – powtórzył Mag z udawaną niepewnością. – Może nikt. Zwyczajny?
Owszem.
Młody
sztukmistrz łypnął na przełożonego, zupełnie nie rozumiejąc, co też chytry
starzec miał na myśli. Jednakże grzechem byłoby odrzucić tak szczodrą ofertę.
Szczególnie że inicjatywa wyszła ze strony samego doradcy Złowieszczego
Niedźwiedzia.
–
A więc twój uczeń, Estalavanes, chce zostać alchemikiem? – Ironia powróciła
wraz ze śmiałością zrodzoną z utraty kontaktu wzrokowego. – Ma swój głos? Nie
mógł sam przyjść i poprosić o księgi jak normal… zwyczajny człowiek? Znaczy
elf? Dajcie spokój, jest druga w nocy, o tej porze ludzie śpią, a nie myślą i
niszczą czy cokolwiek jeszcze mogą robić! Z całym szacunkiem, ale co to za
różnica, normalny czy zwyczajny?
–
Dla mnie jest to niebagatelna różnica, Travisie. Estalavanes to wyjątkowy
przypadek. Literalnie rzecz ujmując, powiedziałbym, że jedyny w swoim rodzaju.
– Starzec był świadom, że nawet najlżejszy ton docierał do czułych uszu
zdenerwowanego podopiecznego. Wyczytał to w drżących końcówkach, na które
niewiele osób zwracało uwagę. – W wyniku trudnej przeszłości unika zarówno
kontaktu fizycznego, jak i wszelkich relacji z nim związanych. Stroni od ludzi,
jest płochliwy i nieufny. Podejrzewam, że dzisiejszy epizod ma wiele wspólnego
z jego usilnym, nieprzemyślanym dążeniem do samodzielności. Zapewne sam to
przyzna, gdyż w innym przypadku to ja osobiście przekazałbym mu księgę.
–
Dlatego wziąłeś go na termin? Ponieważ jest, jak to ująłeś, „wyjątkowym przypadkiem”?
–
Może właśnie dlatego, Travisie. Może właśnie dlatego, że nie jest aż taki zwyczajny.
– Mag w zamyśleniu skubał gęstą brodę, oczu nie odrywając od przykurzonego
profilu zatroskanego ucznia. Niewiele czasu minęło, a z chłopca powoli wyrastał
młody mężczyzna, aczkolwiek umysł jego wciąż nie był na tyle dojrzały, by móc
go wypuścić na wolność bez szkody dla całego Estarionu. – Jest
najzwyczajniejszą na świecie istotą, mimo że okazuje się jedną wielką zagadką.
Jest
tak zwyczajny, że wykracza to poza nasze ograniczone pojmowanie – skonstatował Mag. Jest tak zwyczajny, jak
tylko zwyczajnym może być pierwotny byt.
–
Wybacz, mości Magu, ale nic z tego nie rozumiem.
–
Ja również. – Doradca rozpromienił się w przypływie zadowalających refleksji. –
Tymczasem może udamy się na spoczynek i pozwolimy, by wypadki potoczyły się
swoim torem?
Pociągnął
nosem, czując kurz wdzierający mu się do gardła. Posłał ostatnie spojrzenie
sztukmistrzowi i kierując się w stronę ucznia, usłyszał za plecami ciche
pytanie na granicy nieśmiałej prośby.
–
Kiedy mógłbym spodziewać się pomocy w pracowni?
–
Niebawem, Travisie.
Alchemik
nie mógł dojrzeć uśmiechu satysfakcji goszczącego na brodatym obliczu, jedyne
bowiem, co widział, to wyprostowane plecy przykryte czernią tuniki oraz
bezwłosy kark opuszczającego go człowieka.
Kiedy
Mag zwracał się do Esta, jego pomarszczona twarz nie zdradzała absolutnie
niczego. Była perfekcyjnie obojętna.
–
Zatem, mój chłopcze… Zdecydowałeś już, co zrobisz z tym bałaganem?
Kocie
oczy podążyły za zamaszystym ruchem ręki obejmującym zniszczenia i
osamotnionego, klęczącego sztukmistrza. Est musiał się odwrócić, by znów na nie
spojrzeć, a mina mu przy tym jeszcze bardziej zrzedła, jak gdyby na nowo
próbował odnaleźć się w ponurym efekcie swojego przypadkowego działania.
Spuścił wzrok, nie mogąc dłużej wytrzymać presji.
–
Zostanę tutaj i pomogę w sprzątaniu, naprawach czy czymkolwiek będzie trzeba,
mistrzu – wymamrotał, księgę trzymając przy piersi jak największy skarb. – Nie
mogę pozwolić, by innych karano za moje przewiny.
–
Czy naprawdę uznałeś, że jedynym słusznym wyjściem będzie zakradanie się nocą
do biblioteki?
–
Nie, mistrzu. Ja sam… sam chciałem coś zrobić, samodzielnie. Bycie zależnym od
kogoś jest problematyczne. Znaczy, problematyczne nie dla mnie – dodał
pospiesznie, zerkając spod czarnej grzywy ku nauczycielowi. – Chociaż dla mnie
też. Nie chcę być ciężarem dla ciebie i innych. Ale jak tylko próbuję czegoś na
własną rękę, to kończy się zawsze tak samo.
–
Być może zbyt mocno czegoś pragniesz i dążenie to zaślepia twoją zdolność
postrzegania spraw z dalszej perspektywy. – Człowiek znów położył dłoń na
szczupłym ramieniu, które nie przypominało już tego chudego patyczka sprzed
tygodni. – Gdybyś zaczekał i sprawdził, dokąd zmierzają twoje marzenia, mógłbyś
je odszukać na własną rękę oraz w odpowiednim czasie, nieprawdaż?
Przyjemne
ciepło spoczywało na jego barku jak przekaz płynący prosto do serca. Zdumiony
znajomo brzmiącymi słowami otwarcie popatrzył na mistrza, dostrzegając na
pobrużdżonej twarzy życzliwość i zrozumienie. Prawie się rozpłakał ciesząc w
duchu, że koniec końców jego los zależy od tak wyjątkowego człowieka. Złota
klatka z wyjątkowo empatycznym nadzorcą.
–
Masz rację, mistrzu. – Ledwie zauważalny uśmiech uniósł kąciki białych ust.
Fenomen, który ponownie nie umknął uwadze wnikliwego starca. – Pospieszyłem
się. Myślałem, że dopracowałem swój plan w każdym szczególe, ale rzeczywistość
okazała się zupełnie inna. Nie powinienem sobie ufać.
Pokrzepiający
uścisk wzmocnił się.
–
Błąd, Estalavanesie. Powinieneś sobie bardziej zaufać, natomiast wątpliwości
przenieść na proces planowania, a nie etap realizacji. Otwórz swój umysł. Chwyć
problem w dłonie, dotknij go, posmakuj, poczuj całym sobą, obejrzyj z każdej
strony. Tylko w ten sposób upewnisz się, czy nie umknął ci żaden szczegół. Jak
teraz. – Sękatym palcem wskazał ogromną księgę.
–
Gdybym poprzestał na tamtych czterech, to nikt by się nie zorientował, że tu
byłem… - pożalił się Est.
–
Na tamtych czterech? – Gęste brwi uniosły się w wyrazie autentycznego
zdziwienia, brużdżąc ogorzałe czoło mężczyzny. – Czy mam rozumieć, że to nie
pierwsza książka, którą ściągnąłeś z półki?
Zdezorientowany
chłopak gapił się na swego mistrza, aż w końcu dotarło do niego, że Mag w
istocie o niczym nie wiedział.
–
Tak, poprzednie cztery zostawiłem przy rejestrze na biurku, ale ta jedna stała
się moją zgubą. – Wyciągnął przed siebie przepastny tom, oglądając okładkę ze
zgrabnie tłoczonymi literami stylizowanymi na smukłe listki wierzby. – Nie mogę
uczyć się teorii alchemii, nie mając odnośnika w postaci właściwości
składników, a żadna księga nie wydawała mi się tak zadowalająca jak ten
zjawiskowy wolumen. Kierowany chciwością i skuszony perspektywą sięgnięcia po
jeszcze jedno dzieło sam wpędziłem się w kłopoty. Przepraszam, mistrzu.
Naprawdę mi przykro z powodu tego, co się wydarzyło.
Wyczuwając
odpowiedni moment, Mag wciąż wiele ryzykował, dobrodusznie poklepując ucznia po
barku, jednak brak typowej reakcji ze strony elfa mocno go zafrasował. To już
drugie niepodobne zachowanie, które sędziwy mnich odnotował w ciągu jednego
spotkania.
–
Mnie chłopcze nie przepraszaj. Zrób jednak to, co podpowiada ci serce i rozum.
Napraw swój błąd najlepiej, jak potrafisz. Niech to będzie dla ciebie lekcja
współpracy z niespodziewanymi towarzyszami. A o świcie… Nie, nie patrz tak na
mnie, o świcie spotykamy się na ćwiczeniach.
Est
otwierał usta, by zaprotestować, lecz Mag, ignorując jego osobę, po prostu
skierował się do wyjścia z biblioteki, zostawiając go samego z czwórką niezbyt
przychylnych mu ludzi. I co miał teraz zrobić? Jak miał im spojrzeć w oczy,
skoro to z jego powodu stawili się na wezwanie sztukmistrza, zamiast spać w
swoich łóżkach piętro wyżej? Nie musiał być spostrzegawczym, by zauważyć, jakim
wzrokiem go częstowali. Nie musiał patrzeć, by widzieć tę niebezpiecznie gorzką
niechęć zakrawającą o skrytą nienawiść.
Nieoczekiwane
słowa sztukmistrza Travisa przerwały tężejącą w napięciu ciszę.
–
Russel, Nathan, Beria, liczę, że ogarniecie ten bajzel do nadejścia świtu.
Macie na to około trzech godzin. – Wysoki czarodziej szybkim krokiem podszedł
do trójki adeptów i spoglądając kolejno na każde z nich, ściągnął surowo brwi.
– Jeżeli czegoś nie zdołacie naprawić, zostawcie to mnie, nie róbcie nic na
siłę. Pod żadnym pozorem nie zajmujcie się papierem. A jeżeli którekolwiek
opadnie z sił, to nie przekazujcie sobie energii, zrozumiano? – Z satysfakcją
przyjął poważne, pełne werwy potakiwanie swoich podopiecznych. – Zacznijcie
przygotowania do porządków. Wtenczas sprawdzę, co z rejestrem. Mam nadzieję, że
nic się z nim nie stało. Szkoda, by tyle cennego papieru poszło na marne.
Ostatnie
zdanie uderzyło w przypadkowego rozrabiakę z podwójną siłą, aż elf skrzywił się
od tej nieprzyjemnej insynuacji. Jeżeli szkody będą wysokie, to mistrz pokryje
wszelkie koszty związane z odkupieniem materiałów i ewentualną naprawą tego, z
czym nie poradzi sobie magia. Ucho tak bardzo go swędziało, że gdyby nie ciężka
księga, to nie powstrzymałby się przed szarpnięciem za nie.
Zawiódł
swojego nauczyciela. Znów pokazał, że pokładane w nim nadzieje to marnotrawstwo
funduszy, czasu i sił. Był beznadziejny. Nawet coś tak banalnego jak
wypożyczenie książki przeobraził w małą katastrofę pociągającą do
odpowiedzialności wszystkich wokół, a przecież chciał tego uniknąć. Być może
mistrz miał rację, zbyt usilnie pragnął coś udowodnić, czymś zabłysnąć,
niewiele myśląc o konsekwencjach swoich czynów. Był impulsywny, choć zwykle
pożerany wątpliwościami, poddawał się, jeszcze zanim cokolwiek zaczął. Był jak
zimny ogień – nie do końca zdający sobie sprawę z tego, czym jest w istocie, i
nie do końca wierzący, czy rzeczywiście to, co robi, jest tym, co należałoby
robić. W ogólnym rozrachunku i tak nie robił nic. A kiedy już robił, to zawsze
kończyło się tak jak teraz: absolutną kompromitacją. Idąc za ulubionym
powiedzeniem mistrza, powinien za wszelką cenę szukać pozytywnych aspektów
dosłownie we wszystkim. Czy powinien się cieszyć, że nie rozniósł w pył całej
Wieży Czarodziejów? Było to poniekąd zabawne…
–
E, zamierzasz tak stać z tą książką do samego rańca czy jednak ruszysz dupę i
coś zrobisz?
Ostry,
bezgranicznie wściekły głos przerwał jego przemyślenia. Nadmiar emocji zmusił
go do podniesienia oczu na trójkę ludzi i namierzenia właściciela groźnego
barytonu. Ciemne oczy bliżej nieokreślonego koloru lśniły, kiedy wysoki
młodzieniec zakasywał luźne rękawy szarej koszuli wystające spod tuniki.
Przeczesał palcami krótkie jasne kędziory i wyginając z niesmakiem usta,
skierował spojrzenie na zakurzone pozostałości solidnych regałów.
–
Do dupy taka robota. Od czego w ogóle mamy zacząć? Ja pierdolę, co za syf…
–
Wy weźcie regały, a ja zajmę się książkami. – Rezolutna dziewczyna ze
związanymi w koński ogon włosami wzrokiem znawcy omiotła bałagan przed sobą. –
Posortuję na papierowe i pergaminowe, potem ocenię ich stopień zniszczenia.
Niski
młodzian, ostatni z trójki czarodziejów użytkowych, wzruszył obojętnie
ramionami, po czym ziewnął szeroko, oznajmiając wszem i wobec swój poziom
zainteresowania zaistniałą sytuacją. Obejrzał się na towarzyszy, spojrzeniem
nie zaszczycając stojącego na uboczu elfa, do którego miał taki sam stosunek
jak do pyłu zalegającego w kątach biblioteki.
Wysoki
czaromiot gwałtownymi szarpnięciami poprawił wiązanie na gorsie tuniki i celowo
ignorując Esta, podszedł do najbliższego przewróconego regału.
–
Jebańce mają nas za porządkowych, a gdyby nie my, to w dupie by sobie nie dali
rady, paniczyska wielkie – utyskiwał. – No trudno. Uwiniemy się z tym szybko,
jasne?
–
Ta, myślą że skoro są wielkimi elementalistami, to mamy się przed nimi
płaszczyć. – Dotychczas milczący adept ziewnął na zakończenie swoich słów i
nadgarstkiem starł senną łzę z powieki. – Cwaniaki nic więcej nie robią, tylko
tworzą jakiś kretyński ogień i lód. Po co to komu?
Nie
wiedząc, co zrobić z księgą, Est stał jak głupiec, przysłuchując się nerwowej
wymianie zdań i równocześnie szukając bezpiecznego miejsca dla swojego skarbu.
Ostatecznie uznał, że postawione bliżej korytarza stoły najlepiej się do tego
nadadzą i tam postanowił odłożyć ogromny tom, który wadził mu niemiłosiernie,
obciążając nie tylko obolałe mięśnie, ale też sumienie. Poprawiwszy zapięcie
rękawiczki, otrzepał dłonie z wszędobylskiego kurzu. Zwracając się w stronę
trójki magów, oniemiał na widok niesamowitego zjawiska, od którego aż uszy
opadły mu do wtóru rozchylanych w niemym podziwie warg. Bolesna tęsknota
ścisnęła mu serce, gdyż to, czego właśnie dokonywała trójka czarodziejów,
pozostawało daleko poza jego zasięgiem.
Dwóch
młodzieńców stało w lekkim rozkroku i z rękami wyciągniętymi w kierunku
potrzaskanego mebla mruczało coś pod nosami, z pozoru nieskładnie i bez sensu.
Ich bełkotliwe słowa formowały się między rozcapierzonymi palcami w ledwie
dostrzegalną, rozrastającą się esencję wiążącą z nimi przedmiot wielokrotnie
przerastający ich rozmiarami. Zawiła inkantacja w uszach elfa stawała się
jednym głosem o podwójnym magicznym brzmieniu, osobliwie rezonującym w nim
samym. Nie widział twarzy ludzkich czarodziejów, stali bowiem do niego plecami,
ale wystarczył rzut oka na ich napięte z wysiłku sylwetki oraz lekko pochylone
karki, by domyślić się, że praca ta nie należała do najłatwiejszych -
korzystanie z energii magicznej wymagało użycia znacznej ilości sił witalnych. Sam
potencjał mocy tajemnej nie wystarczał.
Ogromny
regał objęty falującym, jakby rozgrzanym powietrzem powoli unosił się do pionu
w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą leżała bezładna sterta ksiąg oraz
dzienników, naprędce usunięta przez moc skoncentrowanej na pracy dziewczyny.
Jej melodyjny sopran to wznosił się, to opadał w takt wypowiadanej inkantacji,
z której niemożliwe było wychwycić pojedyncze słowa składające się na zawiłe
magiczne zdania. Z wprawą oczyściła miejsce pod następne dwa regały i nim
podchodzący z wolna Est zdążył się zreflektować, już znalazł się w niewielkiej
odległości od magów używających swoich talentów z wyuczoną wprawą.
Dwaj
czarodzieje, spoceni i głośno oddychający, o obliczach czerwonych od
wyczerpującej pracy obrócili się do towarzyszki, a nieprzychylne spojrzenie
najstarszego znów natrafiło na skruszonego elfa. Est wyczuł okazję do
przełamania pierwszych lodów, które swoją drogą przeżerały mu kręgosłup,
wzbudzając szaleńcze łomotanie serca. Tego przecież chciał uniknąć, zakradając
się ciemną nocą do pustej biblioteki. Tymczasem, jak na ironię, zmuszony był z
nimi współpracować. Nie, był zdany na ich chęć współpracy. Odnalazł w sobie jednak na tyle
pokładów ukrytej przed światem odwagi, by ubrać myśli w słowa, nieważne jak
banalne i błahe w porównaniu z tym, co chciał naprawdę przekazać.
–
Przepraszam, że z mojej winy zmuszeni zostaliście sprzątać bibliotekę –
wybąkał, skubiąc mankiety długich rękawów. – Nie to było moim zamiarem.
–
Do dupy z twoim przepraszam, czasu na spanie nam to nie zwróci – zareagował
niemal natychmiast starszy, jak gdyby pojednawczy ton elfa był dlań wyłącznie
irytującą wymówką. – I lepiej, żebyś nie wchodził nam w paradę, bo za siebie,
kurwa, nie ręczę!
–
Tak, oczywiście. – Est niepewnie uniósł wzrok i cofnął się o krok, słysząc
antypatię do pary z groźbą w mocnym, podburzonym głosie czaromiota. Nie
pojmował dlaczego, ale kiedy odczuwał wzajemną niechęć do rozmówcy, po prostu
musiał zajrzeć mu w oczy, upewnić się, że trafnie interpretuje słowny przekaz.
– Zrobię, co w mojej mocy, by wam pomóc.
–
Te, może lepiej nie, co? Bo skoro to przypadkiem poleciały te regały, to co by
było, gdybyś się postarał? – Drugi z adeptów próbował rozładować napięcie, lecz
wystarczyło spojrzeć na twarz niepisanego lidera, by stwierdzić, że tylko
pogorszył sprawę.
–
Więc niech sam sobie to sprząta, do cholery!
–
Chłopaki, przestańcie już. Nie widzicie, że on jest naprawdę przejęty tym, co
zrobił? – Dziewczyna weszła pomiędzy Esta a swojego nerwowego kolegę, zwracając
się w stronę niezwykłego elfa. – Jesteś uczniem Maga, tak? Od dawna krążyły
plotki o nowej osobie zamieszkującej komnatę po starym Malcolmie, ale jakoś
nikt nigdy cię nie przydybał. Chyba zbyt dobrze się ukrywasz. Jak ci na imię?
–
A ty co, Beria? Spodobał ci się? – Złośliwy ton agresora nie szczędził nikogo.
– Niskie masz aspiracje.
–
Russ, ty wiesz, że ona jest w tym wieku, co to jej się każdy podoba.
–
Walcie się, degeneraci! – syknęła ku stojącej za nią dwójce, a jej ostry wzrok
gotów był zabić nieostrożnego szydercę. Kiedy jasne, bursztynowe oczy na powrót
skupiły się na elfie, delikatny uśmiech zagościł na jej różowych, dziewczęcych
ustach. – Popisują się. Najzwyczajniej w świecie zżera ich zazdrość, bo jako
użytkowi nie mają większego powodzenia wśród czarodziejek.
–
Sama nie masz powodzenia!
–
Zamknij się w końcu, Russel – wywarczała, nawet się nie odwracając. –
Przepraszam za nich. Ten dupek z niewyparzonym pyskiem to Russel. Zachowuje
się, jakby był pierwszy po mistrzu. Przygłup obok niego to Nathan. Wydaje im
się, że skoro są starsi i jest ich dwóch, to mogą traktować mnie z góry, ale
nie daj się zwieść, to ja tu jestem od myślenia. – Zamilkła przygotowana na
dalsze uszczypliwości, które tym razem, nawet jeśli się pojawiły, to wyłącznie
w umysłach dwóch czarodziejów. – Ja mam na imię Beria i we czwórkę ze
sztukmistrzem Travisem tworzymy coś na podobieństwo grupy do zadań specjalnych…
– Podrapała się po spąsowiałym policzku i spuściła wzrok, jakby nazwa nie do
końca oddawała to, co chciała przekazać. – Nazywają nas porządkowymi. Bo zajmujemy się, no, magicznym sprzątaniem.
Est
w mig pojął, że nawet między magicznymi
istniały krzywdzące podziały na lepszych i gorszych. Na elementalistów
oraz użytkowych. Jako absolutny laik nie powinien zabierać głosu w tematach, z
którymi nie miał żadnych doświadczeń, ale wyraz twarzy dziewczyny i zgryźliwość
pozostałej dwójki mogły być wynikiem jawnej, odczuwalnej dyskryminacji.
–
Ja… nazywam się Estalavanes – wyszeptał. Dopiero z chwilą przeniesienia wzroku
na magicznie ustawione regały mógł wypowiedzieć więcej sensownych słów,
ponieważ wspomnienie tego, co dane było mu ujrzeć, mocno zakorzeniło się w jego
umyśle. Dzięki temu potrafił w pełni docenić ich pracę. – To, czego
dokonaliście, jest niesamowite. Umiejętność wykorzystania tkwiącej w was
energii magicznej, wyciągnięcia jej i przetoczenia na otaczający was świat
rzeczywisty, oddziaływania nią na obiekty… To jakby słowem i gestem kontrolować
materię tego świata, myślą nadawać jej nowy kształt, nakłaniać do współpracy.
Wirtuozeria w najczystszej postaci.
Naciągnął
czarne luźne rękawy na grzbiety dłoni i bezwiednie za nie ciągnąc, podszedł
kilka kroków do sterty książek zalegających w nieładzie na jednym wielkim
stosie. Zupełnie nie zwracał uwagi na czerwoną niczym burak Berię oraz jej
kompanów, którzy zdębieli, słysząc tak wiele dziwnych słów padających jedno po
drugim. Est przyklęknął przy przerastającym go kilkukrotnie kopcu i zaczął
sięgać po najbliższe egzemplarze, które pospiesznie przeglądał celem
rozdzielenia na zniszczone oraz zdatne do użytku. Tak jak wspomniała biorąca
wdech czarodziejka.
–
Ojej… To znaczy… Fajne imię, takie elfie. – Beria poprawiła kitkę na głowie i
oczarowana obejrzała się na wciąż oniemiałych przyjaciół. Zbliżyła się do
białoskórego chłopaka. – Miło cię poznać, Estalavanesie. Jak zwracają się do
ciebie przyjaciele? A inni? To długie imię, nie używasz zdrobnienia?
Nie
mam przyjaciół – pomyślał z
żalem Est. A inni mówią na mnie Esti. Dokładnie jeden. Wyjątkowo
niefrasobliwy i niereformowalny człowiek.
Nie
powiedział tego na głos, bo nie chciał, by ktokolwiek jeszcze go tak nazywał.
Col był wyjątkiem. Zastanawiające. Dlaczego jednemu pozwalał na więcej niż
reszcie? Jednakże coś odpowiedzieć musiał, bo bursztynowe oczy nie odpuszczały.
–
Ja, cóż… unikam kontaktu. – Zmarszczył się boleśnie. Równie dobrze mógł być to
efekt dostającej się do nosa nadmiernej ilości fruwającego wszędzie kurzu, a
nie emocji budzących się wewnątrz jego zmęczonego ciała. – Nikt mnie inaczej
nie nazywa, ale jeśli rzeczywiście to dla was kłopotliwe to… Est. Może być Est.
–
Słodki jedyny, Beria, skończ wreszcie te kiepskie flirty i weź się do roboty,
co? Pierdolnik sam się nie ogarnie, a my jeszcze musimy zacząć naprawę półek. –
Zgryźliwość Russela zdała się teraz nieco bardziej wymuszona niż jeszcze przed
momentem. Jak gdyby chłopak usilnie próbował zachować pozę bezwzględnego
zawadiaki. – Dawaj, Nat, zaczniemy od tej ostatniej, wygląda najgorzej. Trzeba
też będzie ogarnąć ścianę i zasłonę… Ja jebię, aż boję się zobaczyć, co z
podłogą i chodnikami. Zostaw tych kochasiów z książkami, przynajmniej nie będą
się nam pałętać pod nogami.
Est
zareagował na prowokację, ale nie w sposób jakiego oczekiwał Russel. Zerknął za
to z ukosa na wciąż zarumienioną czarodziejkę, jej niewyróżniającą się na tle
innych dziewcząt twarz, lekkie skrzywienie warg przywodzące skojarzenie
zażenowania oraz przykrości. No tak, nikt nie chciał być wrzucany do jednego
kotła razem z tak cudacznym stworzeniem. Nic więc dziwnego, że komentarz
ludzkiego pobratymca tak na nią zadziałał. Zaczął się spoufalać, zapędził się,
a to był błąd, za który zapłacił nie on, lecz klęcząca obok niewinna
dziewczyna.
–
Przepraszam, powinienem był zachować to dla siebie – mruknął i sięgnął po
kolejną książkę, którą przejrzał tylko po to, by zaraz odłożyć ją na rosnącą
wieżyczkę po swojej prawej. – Z mojej winy ci dokuczają.
–
Słucham?! Nie! – Zatkała sobie usta brudną dłonią i kichnęła. – Nie, oni tak
zawsze. W sumie my tak zawsze do siebie mówimy. Jesteśmy trochę jak rodzeństwo.
Spędzamy ze sobą tyle czasu, że zupełnie nie uważamy na to, jacy jesteśmy w
swoim towarzystwie – wyjaśniła szybko. – Naprawdę, nie przejmuj się nimi.
–
Rozumiem.
Jeszcze
kilka uderzeń serca obserwował dziewczynę, teraz zupełnie spokojną, choć wciąż
zaróżowioną. Wrócił do pracy na chwilę przed tym, nim ona spojrzała na niego.
Rodzeństwo.
Dom. Rodzina. Zupełna abstrakcja, proste pojęcia znane mu wyłącznie z suchej
definicji. Nigdy nie zazna ogromu uczuć, jakie ze sobą niosą. Ograbiono go nie
tylko z wolności i niezależności, ale także z szansy doświadczenia wielu
wyjątkowych emocji oraz niezwykłych uczuć. Zadziwiające, jak szybko ludzie
przechodzą z jednego stanu w drugi, jak łatwo adaptują się do nagłych zmian i
otoczenia. Zupełnie jakby płynęli z prądem rzeczywistości. Beria, Colonell,
nawet Mag… On tak nie umiał. Dla niego nie było tu i teraz. Dla niego było „kiedyś” w sensie przyszłości, lecz głównie przeszłości. On
wszystko przeżywał wyjątkowo długo i na swój niezrozumiały dla pozostałych
sposób. Były odstępstwa, owszem, w końcu mistrz doskonale znał usposobienie
swego ucznia i respektował je. Był także Col, który…
Col.
Dlaczego wszystko sprowadzało się do Colonella? Od samego początku zwiadowca
przewijał się w jego myślach na przeróżne sposoby. Z początku jako złośliwy,
onieśmielający osobnik o zbyt bezpośrednim podejściu, a teraz… teraz… Nie, nie
potrafił nazwać tego, co właściwie czuł w stosunku do tego zarozumialca. Nie
była to początkowa niechęć wywołana jego natręctwem. Nie była to już
obojętność. Nie była to także ciekawość nowego. Czym więc to było? Co ten
wytatuowany człowiek pragnął zyskać, zbliżając się do elfiego dzieciaka? Bywał
nachalny, irytujący i bezczelny, a mimo to… Est nie mógł przestać o nim myśleć.
Gdy niefrasobliwy człowiek usłyszy, co tu zaszło, niechybnie umrze ze śmiechu.
Oczyma wyobraźni widział pokładającego się ciemnoskórego łowcę i prawie
uśmiechnął się do własnej wizualizacji, kiedy chłód rzeczywistości zjeżył mu
włoski na odsłoniętym karku.
Otrząsnął
się i od razu skierował wzrok w lewo, gdzie Beria trzymała się za drżące palce.
Nie wiedział, co się wydarzyło. Stracił czujność i pozwolił, by zdarzenia
toczyły się pod jego nosem zupełnie niezauważone. Musiał mieć nietęgą minę,
ponieważ dziewczyna opuściła dłoń i spojrzała na niego przepraszająco.
–
Wystraszyłam cię? Przepraszam, po prostu papier… nie przyjmuje magii. –
Poruszyła kilka razy palcami dla odzyskania w nich czucia. – Powinnam
segregować je ręcznie, ale żeby zaoszczędzić na czasie, wspomagam się mocą i
dostałam za swoje.
–
Papier nie przyjmuje magii? – powtórzył,
unosząc czarne brwi. Wyciągnął się w stronę czarodziejki i dłonią w rękawiczce
chwycił tom, który prawdopodobnie wypuściła zaraz po zranieniu. To był
intrygujący szczegół, z jakiego nie zdawał sobie dotychczas sprawy. Dla niego
papier i pergamin różniły się wyłącznie kolorem, fakturą oraz gramaturą. O tym
też wspominał mistrz podczas lekcji pisania. Nie mówił jednak nic o wpływie
magii na nośnik informacji. – Dlaczego tak się dzieje?
–
No niestety ja ci tego nie wyjaśnię, ale papierowe przedmioty są zupełnie
obojętne na działanie energii. Nie da się nimi manipulować tak jak innymi
materiałami. Trzeba wiele wprawy i nawet sztukmistrze mają z tym kłopot.
–
I ta księga zrobiła ci krzywdę? – Uniósł niewielki tomik na wysokość twarzy,
wciąż patrząc na towarzyszkę. – Bo ma papierową zawartość?
–
Ja wiem, że to głupio brzmi, ale papier może odbić magię, kiedy przestaje się
ją kontrolować. – Wzruszyła przepraszająco ramionami, na dłużej zatrzymując
wzrok na ostrych kłach białego elfa. Znów zarumieniła się na grzbiecie prostego
nosa i tuż pod błyszczącymi oczami. – Gdybym skupiła się na pracy, a nie
głupotach, nie doszłoby do tego.
–
Zatem pozwól, że to ja zajmę się papierowymi tomami. Wtedy nic ci się nie
stanie, a ja wreszcie na coś się przydam. – Est położył za sobą trzymany
egzemplarz i z nową energią zaczął wyciągać ze stosu wszystkie te, które uznał
za zbyt białe, by mogły być pergaminowe. – Jesteś zmęczona, dlatego nie możesz
skupić się na pracy. Gdyby nie moja… awersja… Gdyby nie moje pomysły, do
niczego by tutaj nie doszło.
Beria
z bijącym mocno sercem długo jeszcze przyglądała się przedziwnemu kompanowi –
jego przystojnemu, łagodnemu profilowi i dużym zielonym oczom. Ruchy białego
elfa były oszczędne i szybkie, pasujące do zwinnego, szczupłego ciała.
Zawstydzona spoglądała na długie poziome uszy. Zdawały się żyć własnym życiem,
poruszane niby wiatrem i niespokojne jak sam ich posiadacz. A najbardziej
porwały ją długie kły, zwierzęce i wcale niepasujące do całokształtu cichego,
potulnego chłopaka. Nie obchodziło ją, kim był tajemniczy elf i dlaczego
zakrywał jedną dłoń czarną rękawiczką, wystarczyła jej sama świadomość, że
potrafił wykazać się empatią. Był szarmancki i elokwentny. Cechował się
zaangażowaniem w to, co robił, oraz ciekawością wszystkiego, co go otaczało,
czego pozazdrościć mógł mu niejeden oklepany do bólu magiczny. Co z tego, że nie był czarodziejem? W niczym mu to nie
umniejszało, w niczym go nie dyskwalifikowało. Był zjawiskowy i atrakcyjny.
–
Wciąż boli? Potrzebujesz udać się do kapłanów? – Przeszedł ją dreszcz na dźwięk
przyjemnego, gładkiego głosu. – Poradzę sobie sam, naprawdę.
–
Ach nie, ja się tylko zamyśliłam. – Zaśmiała się nerwowo i wracając do pracy
uważała, by nie za często oglądać się na przypadkowego towarzysza. – Czasem tak
mam, że niekoniecznie myślę o tym, co trzeba.
–
Rozumiem – skwitował, nie patrząc więcej na dziewczynę. – Skoro tak, to pozwól
mi zająć się papierem. Do świtu mamy niewiele czasu.
–
Tak, jasne…
Nie
skarcił jej, a mimo to poczuła się troszeczkę odrzucona. Mieli pracę do
wykonania, a Est miał także własne obowiązki względem swojego mentora, więc to
zrozumiałe, że rozmowa go nie interesowała. Beria nie zaliczała się do osób,
które szybko odpuszczają, toteż pocieszona myślą, że jeszcze będą okazje do
spotkania, podwoiła swoje wysiłki, by podgonić wpadającego w metodyczną rutynę
elfa. Nie przeszkadzało jej to zerkać ku niemu, obserwować go, gdy sam popadał
w zamyślenie.
Russel
i Nathan nie mieli racji, nie podobał jej się każdy mężczyzna. Ale Est podobał
jej się bardziej niż inni. Miał w sobie coś, co ją przyciągało, jakiś
wewnętrzny urok. W każdym razie teraz była tu z nim. I mogła lepiej go poznać.
***
Travis
był zmęczony. Nie dość, że późno się położył, to jeszcze ten incydent z uczniem
Maga i biblioteką… Doprawdy, jak jeden elf może doprowadzić do takich
zniszczeń? Czym trzeba być, by powalić trzy regały i rozrzucić ich zawartość po
całym pomieszczeniu? Słyszał plotki, a jakże. Przyjęcie ucznia było w przypadku
starego doradcy wręcz ewenementem na skalę krainy. Kiedy sztukmistrze szkolili
po kilku adeptów, tak stary niemagiczny Mag nie miał nikogo. Był samotnikiem,
zamkniętym w murach warowni eremitą spędzającym czas na rozwijaniu swych
umiejętności i kto wie czym jeszcze. Aż tu nagle wraca z jakimś cudakiem i
twierdzi, że to jego uczeń. Wszystko to było na tyle dziwne i tajemnicze, by
zaraz cała Twierdza spuchła od wybujałych plotek oraz niestworzonych
domniemywań. Alchemik wprawdzie nie był łatwowierny, ale przyznać musiał, że
niektórzy dawali się ponieść fantazji.
Tłumiąc
ziewnięcie, sztukmistrz Travis Arnelt schował dłonie w szerokich rękawach
burego szlafroka i podszedł do biurka. Na pierwszy rzut oka nie było
uszkodzone, nie licząc warstewki jasnego pyłu pokrywającego hebanowy blat. Od
razu zwrócił uwagę na ułożone w stosik cztery księgi, z których dwie znał aż za
dobrze. Nie musiał nawet ich otwierać, by wiedzieć, co w nich znajdzie. Sam je
napisał w czasach młodości. A raczej w czasach wczesnej młodości, bo nie był
wiele starszy od jednego ze swoich podopiecznych.
Dzieciak
Maga rzeczywiście chciał uczyć się tej trudnej sztuki. I to na własną rękę,
zaczynając od czystej teorii.
Czarodziej
położył dłoń na wierzchu książki i poczuł się wyjątkowo niezręcznie, nie mogąc
się poruszyć. Zbieg okoliczności. Czyżby? Przecież ten stary pryk nie wierzy w
przypadek. Przewidział to? Nie, nawet ktoś taki jak on nie mógłby tego
przewidzieć. O co tu właściwie chodzi? Travis poczuł się, jakby został
zmanipulowany, choć nie było takiej możliwości. Jakby ktoś pociągnął za
sznurki, z których dotychczas nie zdawał sobie sprawy. Nie, to było trochę jak
pogubione elementy układanki, zrządzeniem losu znalezione i idealnie do siebie
pasujące. Wszystko perfekcyjnie się zgrywało. Nie tkwiło w miejscu; wciąż coś
się zmieniało, przestawiało, układało, aż w końcu trzaśnie, zaskoczy i ruszy. I
to będzie koniec, bo pomknie daleko w świat.
Tak,
alchemik nie był durniem, za jakiego brali go pozostali sztukmistrzowie - nie
do końca pojmujący jego geniusz zazdrośnicy i spasieni swoją wyższością
dyletanci. Był najmłodszy spośród czarodziejów opiekunów, a przez to często
lekceważony i wyśmiewany. Kiedyś mu to przeszkadzało. Kiedyś szukał akceptacji,
a nawet atencji, lecz te czasy bezpowrotnie minęły, gdy zrozumiał, że po prostu
są od niego głupsi. Zapatrzeni w czubki własnych nosów nie dostrzegali
prawdziwego piękna magii. Teraz zamykał się w swojej dziedzinie na długie
godziny, prowadząc eksperymenty, udoskonalając formuły i realizując wyszukane
zamówienia. Pracy było coraz więcej, a na horyzoncie żadnego zainteresowanego,
który z własnej nieprzymuszonej woli podjąłby się asysty. Nie potrzebował
pomocnika wykonującego powierzone mu obowiązki niedbale, byle jak najszybciej
skończyć. Potrzebował asystenta z zapałem, świeżej krwi, sumiennego oraz
obowiązkowego, kochającego swoją pracę i gotowego do poświęceń.
To
było niezwykłe doznanie. Nierzeczywiste. Jakby śnił w swoim łóżku, a nie
pieścił palcami tłoczenia księgi swojego autorstwa. W końcu otrzymał długo
wyczekiwaną szansę tylko czekającą, by ją wykorzystać, i co robił? Wahał się?
Nie, po prostu nie wierzył we własne szczęście. Było zbyt kolorowe,
przejaskrawione. Ale kolejnej może już nie mieć, Niedźwiedzie bowiem nie
rekrutują czaromiotów, a niemagiczni są typowymi zabijakami pod miecz. Żaden
nie ma krzty inteligencji i inicjatywy koniecznej do tworzenia medykamentów
oraz mikstur. Ale ten cały Estalavanes, uczony przez samego Maga… to co innego.
Wyższa klasa. Udało mu się zabrać cztery pozycje, a kiedy go przyłapali, w
dłoniach trzymał największą z nich: encyklopedię botaniki. Dobrze kombinował i
chyba właśnie ta kombinatoryka go zdradziła.
Sztukmistrz
zostawił w spokoju skórzaną okładkę i podchodząc do rejestru, jednym
dmuchnięciem oczyścił z kurzu otwarte karty, do połowy zapisane drobnym pismem.
Odetchnął z ulgą, widząc nienaruszony dokument. Zdziwiło go, że biały elf
jeszcze się nie wpisał. Prawdopodobnie znosił książki pojedynczo, na końcu
chcąc je wprowadzić do tabeli.
Travis
wzrokiem omiótł solidny blat w poszukiwaniu gęsiego pióra. Znalazł je dopiero
na podłodze. Siła podmuchu upadających regałów musiała je strącić. Podniósłszy
je, sprawdził końcówkę. Na szczęście nie wymagała podcięcia. Odkorkowując
inkaust, zanurzył ją w czarnej cieczy. Jego dłoń nie drgnęła ani o milimetr,
gdy z pamięci wpisywał tytuły w odpowiedniej rubryce, a skromny zawijas
podpowiadał, że to u niego należy szukać tych czterech dzieł traktujących o
alchemii oraz jednego o zielarstwie. I tak nikt nie będzie ich szukał. Niemniej
sprawiedliwości stało się zadość, rejestr musiał oddawać stan faktyczny zasobów
bibliotecznych, inaczej chaos wdarłby się, tak jak zawsze, niewielkim
ustępstwem. Diabeł tkwi w szczegółach.
Jeszcze
przez moment niebieskie oczy wpatrywały się w śnieżnobiałe kartki. Śnieżnobiałe
jak skóra jego przyszłego asystenta, aż ciarki mu przeszły po grzbiecie. Jeżeli
z jego pracownią zrobi to, co z biblioteką… Nie, nie wolno mu tak myśleć.
Tutejsze wydarzenia rzeczywiście mogły być dziełem wypadku, jak nie przypadku.
W pracowni nigdy nie zostawi go samego, więc zareaguje natychmiast, w końcu
dysponuje magią na własny użytek. I to najlepszą ze wszystkich, bo użytkową.
Odepchnąwszy
się od biurka, postanowił wrócić i sprawdzić, jak mają się podopieczni. Słyszał
skrzypienie ustawianych regałów; kurz wirował aż pod kule świetlne, ale meble
zasłaniały mu widok. Prychnął, pozbywając się suchości z gardła i nosa, a jego
miękkie kapcie tupały cicho po wytartych chodnikach, gdy zmierzał wprost ku
młodym czarodziejom.
Nie
zauważyli go. Russel i Nathan dwoili się i troili, by przywrócić drewniane
półki do stanu używalności, natomiast Beria i Estalavanes zatroszczyli się o
księgi. Niecodzienna była to scena: ludzka dziewczyna i nieznane stworzenie, do
złudzenia przypominające elfa. Jak gdyby jedyną cechą wspólną obu tych gatunków
była humanoidalna postać, a reszta elfa była… gadzia. Nie, skąd, gdzie on
widział gada z uszami i włosami?
Odchrząknął,
by pozbyć się bzdurnych porównań, ale także by zwrócić na siebie uwagę. Nie
czekał długo. Estalavanes natychmiast zerknął ku niemu wielkimi,
jaskrawozielonymi oczami.
–
Nie myśl sobie, że unikniesz konsekwencji swojego działania z racji
terminowania u szacownego Maga – burknął ozięble Travis i skrzyżował ręce na
piersi, spojrzeniem gromiąc skruszonego elfa. – Ustalę z nim, od kiedy
zaczniesz pomagać mi w pracowni alchemicznej. – Zamierzył się do wyjścia, ale
nagły impuls nakazał mu się wstrzymać. – I jeszcze jedno. Zabierz te tomy.
Wszystkie pięć, które wybrałeś. Podpisałem je w księdze wypożyczeń, ponieważ
teraz na pewno będą ci potrzebne.
Nie
oczekując odpowiedzi, skierował swe kroki do zacienionego wąskiego korytarza
prowadzącego ku klatce schodowej. Nie tłumił już ziewnięć. Chciał w końcu
odpocząć, gdyż z samego rana musi udać się do laboratorium i sprawdzić stopień
wypalenia ziela…
Kolejny
dreszcz przeszedł go w chwili gdy usłyszał, jak dziwny stwór woła za nim przez
połowę biblioteki:
–
To będzie dla mnie zaszczyt, sztukmistrzu Travisie Arnelcie!
Travis
nie przypominał sobie, aby przedstawił się Estalavanesowi pełnym imieniem i
nazwiskiem, a ze swoim zwierzchnikiem rozmawiał na osobności tak cicho, że
nawet podsłuchiwacz niewiele by wywnioskował. Gęsia skórka zmroziła mu skórę,
stawiając na baczność wszystkie włoski. Przyspieszył kroku.
***
–
…i wtedy drabina opadła. Spanikowałem i przeskoczyłem na regał z nadzieją, że
mnie utrzyma. A reszta potoczyła się zbyt szybko, bym mógł pojąć, co w ogóle
zaszło – zakończył wyjaśnienia Est, unikając przenikliwego wzroku mistrza.
Mag
nie zrugał go, tylko słuchał i obserwował. Spokojny, opanowany, niestrudzenie
odtwarzający w umyśle każde słowo wypowiedziane przez ucznia z łatwością
wyobrażał sobie tę scenę, jakby był na miejscu, gdy działo się najgorsze.
Uśmiechnął się dobrotliwie, słysząc dalsze usprawiedliwienia.
–
Przepraszam, mistrzu. Zrozumiałem tę lekcję i przyswoiłem sobie naukę płynącą z
własnego lekkomyślnego zachowania. Zrobiłem co w mej mocy, aby naprawić szkody
poczynione w bibliotece, ale było to i tak niczym w obliczu tego, czego
dokonali czarodzieje. Czuję się tak, jakby to oni zostali ukarani, a nie ja.
Koniec końców za karę mam służyć w pracowni alchemicznej. To nie jest kara.
Mag
siedział naprzeciwko ucznia, a jego nagi tors unosił się i opadał w takt
powolnego, miarowego oddechu. Spojrzenie starca było nijakie w półświetle sali
ćwiczeń, a może Estowi tylko tak się zdawało, nie zaglądał bowiem w oczy
nauczyciela na dłużej, niż pozwalał palący wstyd.
–
Wspominałem, chłopcze, że nie będę cię karał. I nagradzał również nie będę –
zaznaczył. – Lecz nie zamierzam powstrzymywać cię przed spełnianiem marzeń, tym
bardziej mogących okazać się wyjątkowo pomocnymi w niedalekiej przyszłości.
Mało komu przychodzi w tych czasach do głowy, by zgłębiać arkana alchemii,
zwłaszcza gdy jeden jej odłam niemalże całkowicie umarł wraz z ostatnią osobą,
która go praktykowała. Mówię o transmutacji – wyjaśnił, widząc roziskrzone oczy
podopiecznego. Tak, dobrze zrobił oferując sztukmistrzowi Travisowi jego pomoc.
Ten chłopak będzie pojętnym uczniem i gorliwym asystentem. – Mistyczna
przemiana komponentów. Wyjątkowo skomplikowana sztuka, teoretycznie niemożliwa
do opanowania, wymagająca poświęcenia dla niej praktycznie całego życia.
Legenda głosi, iż Alchemik stworzył materiał potęgujący moc w stopniu dalece
przekraczającym tytanit, a Zaklinacz zaklął go, wieńcząc dzieło
najpotężniejszego artefaktu, jaki nosił ten świat. Nikt nie odnalazł zapisów
ani Alchemika, ani Zaklinacza, toteż nie dowiemy się, czym był ów przedmiot,
jak wyglądał i w czyim posiadaniu mógł się znaleźć.
–
Zaklinacz… – Estowi zrobiło się niedobrze. Musiał przełknąć, żeby nie
zakrztusić się śliną. – Czy Grobowiec Zaklinacza ma z nim coś wspólnego?
–
Tak przypuszczam, chłopcze. Jednak nie ma pewności, czy to rzeczywiście ty
jesteś w posiadaniu przedmiotu, o którym mowa. – Sędziwy mnich zmrużył powieki
i westchnął, kręcąc głową. – Na chwilę obecną nie jesteśmy w stanie niczego
potwierdzić. Sztukmistrz Sneser podczas skrupulatnego badania nie wykrył
żadnego magicznego przedmiotu, chociaż zwykła biżuteria nie wniknęłaby w twoje
ciało w sposób, w jaki zrobiła to bransoleta. Jak gdyby jej moc była wygaszona
lub ukrywała się za zasłoną twojej własnej. Więcej pytań z dnia na dzień,
Estalavanesie, a odpowiedzi ani jednej. – Mag odchrząknął, zmieniając temat. –
Wróćmy jednak do rzeczywistości, mój chłopcze. Kontemplacja wciąż sprawia ci
trudność, czyż nie tak? Wciąż są sprawy, które nie dają ci spokoju, nurtują cię
i dręczą, prawda?
Est
nabrał wody w usta. Rozbolał go żołądek i to bynajmniej nie z głodu. Ostatnio
często bolał go brzuch i nie wiedział, co jest tego przyczyną, a do świątyni
nie pójdzie, bo samo wspomnienie złotowłosej kapłanki o oczach łani wbijało go
w posadzkę. Do tego był niewyspany, gdyż skończyli porządkować bibliotekę tuż
po pojawieniu się pierwszej jutrzenki na wschodzie. Praktycznie z miejsca pracy
ruszył prosto do sali ćwiczeń, a ciepły sweter doskwierał mu teraz nie mniej
niż poczucie winy i ogólne wrażenie nieszczęścia. A mimo to nie zdjął go, sam
nie pojmował dlaczego. Opamiętał się jednak na tyle, by nie pozostawiać próżni
po milknących słowach nauczyciela.
–
Myślałem że będziesz się na mnie gniewał, mistrzu. Że mnie znienawidzisz, bo
zawiodłem twoje zaufanie, wystawiłem na szwank twoje dobre imię, zszargałem ci
reputację…
–
Estalavanesie, znów patrzysz przez pryzmat swojej osoby plasującej się na tle
innych. Nie bierzesz pod uwagę szerszego spektrum konsekwencji i reakcji – Mag
stanowczo uciszył dalsze ukorzenia ucznia. – Twoja osoba oceniana jest na
podstawie twoich czynów, ja nie mam nic wspólnego z tym, czego dokonujesz na
własną rękę. Natomiast to, co myślą inni, pozostanie wyłącznie w sferze ich
indywidualnych umysłów oraz wykształconego doświadczeniami podejścia do życia.
Jest to coś, czego nie zmienisz, choćbyś próbował. I uwierz mi, mój chłopcze,
jeżeli ktoś ocenia moje metody wychowawcze w kontekście twoich zachowań, to
jest to tylko ignorancja danej osoby wyciągającej błędne wnioski w oparciu o
niejasne przesłanki. Takie osobowości nie są dla mnie miarodajne. Przyjmuję je
jako standardowe odchylenia od przyjętej przeze mnie normy.
–
Ach tak, oczywiście, mistrzu…
–
Wybacz, chłopcze, czasami zapędzam się we własnych wynurzeniach. – Figlarny
uśmiech rozświetlił czarne oczy Maga. – Gniewem i nienawiścią nie osiągnę celu,
nawet jeśli uważasz, że na nie zasługujesz. Jestem twoim nauczycielem, twoim
doświadczonym pomocnikiem w drodze do samodoskonalenia. Nie mogę prowadzić cię
za rękę przez życie, ponieważ nic z takiego sposobu nie wyciągniesz na własny
użytek. Najlepszą metodą jest nauka na własnych błędach, czasem cudzych, o ile
masz wyostrzoną percepcję oraz zdolności do przekładania ich na własne realia.
Niemniej twoje dążenie do niezależności jest całkiem frapujące.
–
Kiedy ja zniszczyłem połowę biblioteki… Mistrzu, czy ty się ze mnie śmiejesz?
Bywało,
że dyskusja z mentorem stawała się istną karuzelą emocjonalną, z której Est
schodził z tak potężnymi zawrotami głowy, że nie wiedział gdzie jest góra a
gdzie dół, choć było to oczywiste.
–
Racz mi wybaczyć chłopcze, ale kogoś mi przypominasz swoim zachowaniem… – Mnich
rzeczywiście uśmiechał się szerzej niż do tej pory, prezentując cały rząd
zadbanych zębów błyszczących w gęstwinie czarnej brody. – Z tą jednak różnicą,
że on wszystko to robił celowo. Co prawda nie wychodziło mu tak dobrze jak
tobie, Estalavanesie, lecz wciąż próbował, zupełnie niezrażony swoimi
niepowodzeniami. Wy, młodzi, jesteście zbyt niedoświadczeni by zrozumieć, że w
społecznościach nie istnieje pojęcie niezależności. Ale nie o tym była mowa.
Wróćmy do definicji doświadczenia. – Mag przymknął oczy, na nowo przybierając
swój rzeczowy nauczycielski ton, choć uśmieszek igrał w kącikach pomarszczonych
ust. – Wystarczy, że raz się oparzysz, by następnym razem pomyśleć dwukrotnie,
zanim znów włożysz rękę w ogień. Są głupcy, którzy szybko zapominają o naukach
płynących z życia, lecz oni nie żyją wystarczająco długo, by notorycznie
powtarzać swe błędy. Skupmy się jednak na tobie, na tym, przez co sam
przechodzisz i czego doświadczasz. A uczysz się wyjątkowo szybko, przyznaję.
–
Czyli to jedyny sposób, by czegoś się nauczyć?
–
Najlepszy, Estalavanesie, ale nie jedyny. Ucząc się na błędach, poznajesz
zasadę reakcji otoczenia na wykonywane akcje. Zapamiętuje je nie tylko mózg,
ale też i ciało, które ma własną pamięć. Możesz nie myśleć o tym, co robisz,
lecz dłoń nie sięgnie w ogień, ciało bowiem samo pamięta, czym to grozi. O
samej pamięci ciała dowiesz się więcej, gdy zaczniemy trenować sztuki walki,
jako że często łączona jest ona z podświadomością, co nie jest wcale pomyłką. Z
czasem osiągniesz poziom, na którym przestaniesz obmyślać kolejne ruchy, a
twoje mięśnie bez użycia świadomości zaczną reagować na konkretne sytuacje w
najodpowiedniejszy sposób. Pamięć ciała jest na swój sposób piękna, gdyż
pokazuje, że fizyczność i umysł to dwie zupełnie odrębne sfery, a jednak tak silnie
ze sobą związane, że w pojedynkę nie mają szans efektywnie funkcjonować.
–
A drugi sposób? Ach, nauka w oparciu o doświadczenie jest dla mnie
najodpowiedniejsza, aczkolwiek chciałbym poznać też inne – szybko wyjaśnił
swoje stanowisko Est, obawiając się, że mistrz uzna go za niezainteresowanego
wyborem, który był rzeczywiście najsłuszniejszy. Sam dostrzegał efekty
nabywania doświadczeń metodą prób i błędów, zresztą posługiwał się nią
instynktownie, by nie rzec: z wrodzoną głupotą.
–
Drugim sposobem jest przewidywanie prawdopodobnych skutków podjętych działań.
Przypomina to poniekąd strategię, bazuje bowiem na odgórnie przyjętych planach
i założeniach. Gdybyś w bibliotece na trzeźwo przemyślał, jak skończyć się może
twoja przygoda, być może powściągnąłbyś zamiar i znalazł bezpieczniejsze
rozwiązanie. – Mag rozchylił powieki i wbił spojrzenie prosto w oczy ucznia,
których źrenice powiększyły się zauważalnie. – Można się tego sposobu nauczyć,
ale to do ciebie nie przemówi, jesteś bowiem emocjonalistą, myślisz i czujesz
świat poprzez działające wewnątrz ciebie uczucia. Postępujesz impulsywnie, pod
wpływem intuicji oraz naprędce podjętej decyzji. Instynktownie. I właśnie
instynktowne nabywanie doświadczeń jest ci pisane. Odnajdujesz się w tym
najlepiej, choć nie zdajesz sobie z tego sprawy, twierdząc, że nic ci nie
wychodzi. Sam zamykasz się w świecie sumienia i poczynionych błędów, mijając
się z prawdą.
Est
nie odpowiedział. Uszło z niego powietrze, bo mistrz doskonale potrafił opisać
nastrój, w jakim znajdował się jego uczeń. Tak było w istocie. Nie docierały do
niego jego własne niewielkie sukcesy, widział tylko ogromne porażki, które
przytłaczały swym rozmiarem wszystko inne. Były jak deszczowe chmury
zasłaniające słońce. Ale słońce wciąż wisiało na nieboskłonie bez względu na
to, co działo się poniżej. On sam zaś wpatrywał się w zimną noc, kiedy za sobą
miał ciepły dzień…
–
Tak zupełnie przy okazji, mój uczniu, komu mam dziękować za twój znaczny postęp
w życiu społecznym?
–
Słucham? Przepraszam, ale nie wiem, o co chodzi, mistrzu.
–
Widziałem uśmiech na twej twarzy. I to nie pierwszy raz, jeśli mam być szczery.
Ponadto pozwoliłeś mi na kontakt fizyczny, który nie wywołał zwyczajowej
reakcji, jak miało to miejsce do tej pory. To ogromny skok rozwojowy w kierunku
zbliżenia się do niewielkiej społeczności. Stąd moje pytanie, komu powinienem
za to uścisnąć dłoń.
To
był cios poniżej pasa. Mag wiedział, kim jest ów tajemniczy osobnik mający
znaczący wpływ na jego podopiecznego, po prostu chciał to usłyszeć bezpośrednio
u źródła. Est sam nie wiedział, kiedy do tego doszło, kiedy zmienił się tak
bardzo, by niczego sobie nie robić z nauczycielskiej bliskości mistrza, by
zacząć myśleć o wytatuowanym zwiadowcy w kategoriach innych niż złośliwy
natręt. By w ogóle zacząć o nim myśleć. Przecież o Velrenie albo Lydrianie nie
myślał w wcale, zaś Col… No właśnie, Col. Jest zuchwały, naciska, przymusza,
więc pewnie dlatego pozwala mu na zbyt wiele względem siebie. Nieświadomie dał
mu palec, a ten od razu pożarł całą rękę. I było mu mało.
–
Nie jestem pewien, ale chyba Colonellowi – wymamrotał powoli, samemu nie
wierząc, że mówi to na głos.
Wypalało
go od środka, a nacisk na żołądek wzmógł się, kiedy przywołał z pamięci ten
krzywy uśmiech zadziornie zniekształcający zawijasy tatuażu. Miał ochotę
krzyknąć na siebie, przywołać się w ten sposób do porządku, ale nie potrafił.
To bolało. Bolało tak mocno jak ciągnięta w dół końcówka szarpanego ucha. Nie
wiedział dlaczego, ale zamiast krzyczeć na siebie, miał ochotę się rozpłakać,
kiedy ból brzucha przeniknął nieco wyżej, do piersi. Nienawidził tego doznania.
Nie znał go i przede wszystkim nie rozumiał. I zawsze odczuwał je na myśl o tym
jednym, jednym osobniku, jedynym człowieku, którego dążenia do nawiązania
relacji przekraczały wszelkie granice normalności.
Colonell
powinien dbać o tę ludzką kobietę, zabiegać o jej względy, spędzać z nią każdą
wolną chwilę. A mimo to za każdym razem wybierał zdziczałego elfa. Ciekawe kim
ona jest, skąd się wywodzi, jak wygląda. W kim gustuje Col…
–
Ach, tak też przypuszczałem. – Mistrz na powrót przymknął powieki, a wyraz
zadowolenia zagościł na jego obliczu na dłużej niż dotychczas. – Jesteście do
siebie tak podobni, że to aż w oczy kole. Z początku lękałem się, iż nie
będziecie się dogadywać, ale cieszy mnie obecny bieg wydarzeń. Colonell jest
wyjątkowo trudną osobowością i chociaż na takiego nie wygląda, szczególnie
nieprzystępną.
–
Rzeczywiście, nie wygląda…
Est
puścił wreszcie ucho i idąc w ślady mentora, wyprostował się, czując drapiący
materiał na spoconej skórze pleców. Aż nim wstrząsnęło.
–
Pozory mylą, chłopcze, wiesz o tym lepiej niż ja. Tymczasem postaraj się,
proszę, chociaż odrobinę odprężyć. Wiem, że to niełatwe po nieprzespanej nocy i
ciężkich doświadczeniach, jednakże spróbuj, a efekty zobaczysz już wkrótce.
I
Est zastosował się do polecenia nauczyciela, a przymknięte powieki zapiekły
zmęczeniem. To będzie koszmarnie długi dzień i o ile nie padnie podczas
treningu, to na pewno nie dotrze do swojej sypialni po obiedzie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz