Pot
lał się z niego strumieniami. Ręce dygotały. Robiło mu się słabo, a
zesztywniałe mięśnie były jedynym, co chroniło go przed mało eleganckim
upadkiem na twarz. Spazmatyczne zaciskanie szczęk jakby dodawało mu odrobiny
nadwątlonych sił, z których opadał z każdą mijającą sekundą. Trząsł się coraz
bardziej. Skóra łaskotała od chłodnej wilgoci wsiąkającej w ubrania i
spływającej po odsłoniętych miejscach. Barki poddawały się ciężarowi smukłego
ciała, kark uginał się, a biodra i spięte pośladki bezlitośnie ciągnęły w dół.
Nie, nie da rady. Nie uda mu się. Nie tym
razem.
- Sześćdziesiąt sekund - oznajmił Mag
zmienionym głosem.
To nie głos jest zniekształcony
- zauważył Estalavanes. To moje zmysły są przeciążone. Zaraz tu umrę!
Ciche, bolesne stęknięcie wydobyło się z
gardła cierpiącego katusze.
- Mistrzu…! – cedził przez zęby. -
M-mówiłeś… że nie będziesz… mnie… karał… a teraz… ewidentnie… to robisz!
- Ależ skąd, mój chłopcze. Dodatkowe dwie
minuty dobrze ci zrobią, zaufaj mi. Gdy będziesz w moim wieku, jeszcze mi za to
podziękujesz.
Nie potrafił już tego znieść. Ramiona i
biodra załamywały się pod nim nieubłaganie.
- To wciąż… pozostaje… karą! Jużniemogę! -
wywarczał jednym tchem.
- Ach tak? Hmmm, zatem dla przyjemności
wytrzymaj jeszcze trzy minuty.
Dla czyjej przyjemności, do cholery?!
Starzec zniknął z pola widzenia, lecz jego
opanowany ton nadal strofował trenującego ucznia.
- Sądzę, że dopiero teraz przestaniesz
zaprzątać sobie głowę podejrzeniami, jakobym kiedykolwiek chciał cię karać,
Estalavanesie. I miej na uwadze swój oddech. Przede wszystkim skoncentruj się
na obiegu powietrza w ciele. I nie myśl o bólu, albowiem jeszcze dotkliwiej
będziesz go odczuwał. Pamiętaj, o czym mówiłem: odwracaj własną uwagę od
niedogodności, ignoruj je, podważaj, neguj ich istnienie.
Podczas gdy usta Maga nie przestawały
mówić, jego świadomość z niezwykłą precyzją odliczała mijający czas - jak na
ludzkiego starca umysł miał bowiem bardziej niż młodzieńczy i elastyczny. Z
uznaniem spoglądał z góry na utrzymującego się prostopadle do podłogi ucznia;
jego rozedrgane twarde mięśnie, manifestację determinacji i siły woli,
drapieżną zawziętość. Chłopak mógł skamleć, ale doskonale się trzymał. Miał
formę, przekraczał kolejne granice swego ciała i uparcie, z mozołem brnął do
przodu. Niebawem będzie mógł rozpocząć szkolenie bojowe i chociaż Mag wiedział,
że w głównej mierze przybliży swojemu podopiecznemu metodykę samoobrony, to
również ofensywa będzie miała znaczenie dla jego drogi rozwoju. Musiał połączyć
nieuniknioną agresję z niezbędnym pacyfizmem, znaleźć złoty środek, idealne
wyważenie, harmonię między dwoma skrajnymi cechami. Inaczej zawiedzie.
- Koniec. - Starzec dotknął palcem
wskazującym miejsca między łopatkami ćwiczącego. Est, niczym chwiejna
konstrukcja, z głuchym łupnięciem zwalił się na drewnianą posadzkę. - Bardzo
dobrze, Estalavanesie, wytrzymałeś dodatkowe pięć minut w pozycji deski.
Następnym razem, z łaski swojej, opadaj delikatnie. Nagłe rozluźnienie mięśni
nie wpływa na nie korzystnie. W ten sposób zaprzepaścisz owoce swojej pracy.
- Pięć… minut…? - wysapał wstrząśnięty
chłopak. Drżący oddech odzwierciedlał stan, w jakim znajdowało się jego
wycieńczone ciało. Nawet pozornie prosta czynność odgarnięcia włosów z czoła
wymagała nadludzkich pokładów siły i energii. - Miały… być… trzy.
Bose stopy mentora mignęły mu przed
oczami.
- Radziłeś sobie bez zarzutu, wręcz
grzechem było przerywać - pochwalił go Mag. - Znakomita równowaga i wyczucie,
chłopcze. Najwyraźniej lekcje jazdy konnej ci służą. Oby tak dalej, a zaczniemy
zaprawę szybciej niż zakładałem.
Est zmarszczył brwi, rejestrując przed
sobą niewyraźny zarys przedmiotu, który mistrz postawił przy jego rozpalonej
wysiłkiem twarzy. Kubek wody. Małe szczęście na wyciągnięcie ręki. Z ledwością
uniósł się do pozycji siedzącej, kiedy drgania mięśni łaskotały go pod skórą.
Oburącz chwycił chłodne naczynie i jednym tchem wychylił orzeźwiającą zawartość
w obawie, że więcej rozleje niż wypije.
Mag usadowił się na deskach w klasycznej
pozycji medytacyjnej i przymknął oczy, wprowadzając się w stan duchowego
odprężenia.
- Wybornie – westchnął zadowolony. -
Dzisiejszy trening możemy uznać za zakończony. Estalavanesie, nie zapomnij
rozciągnąć mięśni, inaczej stężeją i jutrzejszego dnia nie będziesz się do
niczego nadawał.
Podpierając się dłońmi, Est wstał powoli i
zaczął cierpliwe, powolne rozciąganie całego ciała, kawałek po kawałku, mięsień
po mięśniu. To było wspaniałe uczucie, gdy mózg reagował na najmniejsze
poruszenie pojedynczych elementów tworzących sprawnie funkcjonującą całość.
Wiedział, na co jeszcze może sobie pozwolić, a czego lepiej unikać na tym
etapie. Uwielbiał to poczucie kontroli nad samym sobą, było to bowiem jedyne,
co zdołał w pełni zrozumieć, ponieważ to, co działo się w jego psychice, wciąż
rzutowało na dalsze próby kontemplacyjne.
Mag twierdził, że to z winy zbyt
rozwiniętej empatii, silnego współodczuwania oraz percepcji emocjonalnej. Est
uważał, że jest po prostu rozkojarzonym głupkiem o słabej woli. Odbyli już
niejedną dyskusję na ten temat, lecz chłopak uparcie trwał w przekonaniu, że
wszelkie prace intelektualne nigdy nie wejdą mu w nawyk, skoro coś tak prostego
jak trans i kontemplacja pozostaje nieosiągalne. Mistrz był przeciwnego zdania,
powtarzając, że gdy dla porównania bierze się starego repa z wieloletnim
doświadczeniem, to nie trudno się zdeprymować.
Teraz znów o tym myślał, co rusz
poprawiając bezrękawnik, który przy skłonach tułowia irytująco zsuwał mu się na
głowę, wlokąc za sobą burzę pozlepianych potem włosów. Est złościł się na to za
każdym razem, dzień w dzień, bo nawet wsuwanie dołu koszulki w spodnie nie
przyniosło rezultatu - przy kolejnych figurach po prostu się z nich wysuwała,
do spółki z włosami robiąc co im się żywnie podoba.
- Gdybyś zdjął koszulkę na czas treningu,
mój uczniu, poprawiłby się komfort twojej pracy.
Est spojrzał na mentora. Kończąc
ćwiczenia, przesunął pusty kubek i usiadł naprzeciwko niby wierna kopia łysego
człowieka. Biorąc głęboki wdech, bezwiednie odkleił od piersi przepocony
materiał.
- To nie jest dobry pomysł, mistrzu -
mruknął, spoglądając na siebie. - Wolałbym tego nie robić.
- A dlaczegóż to nie, Estalavanesie? -
Otoczone wachlarzykiem zmarszczek powieki rozchyliły się, odsłaniając bezdennie
czarne tęczówki mnicha. Słabe światło nadawało im tajemniczego poblasku,
którego elf w całej swej ignorancji nazwać nie umiał. - Nie dowiesz się, jeśli
nie spróbujesz.
- Ja… nie czułbym się dobrze w samych
spodniach. Wystarczy, że nie mam butów.
Zmieszany zaczął skubać końcówkę ucha
urękawicznioną dłonią, starając się nie patrzeć na nagi tors siedzącego przed
nim mężczyzny; umięśniony, noszący ślady wieloletniej przeprawy. Nagle zaczął
mu ten widok przeszkadzać.
- Wstydzisz się własnego ciała,
Estalavanesie? - Stanowczy ton nauczyciela złagodniał, jak zawsze, gdy dotykał
wrażliwych dla dojrzewającego młodzieńca tematów. - Krępuje cię widok własnej
skóry, mięśni, fizjonomii?
- Sam nie wiem, mistrzu. - Ucisk na uchu
wzmógł się. Est znów skłamał, bo przecież wiedział skąd pochodziła jego głęboko
zakorzeniona niechęć. - Nie mogę ukryć uszu i kłów, nie mogę ukryć koloru
skóry, więc chyba chcę ukryć resztę. Tak sądzę.
- Estalavanesie, bycie zawstydzonym własną
cielesnością jest rzeczą normalną, a w szczególności, gdy zachodzą w niej
gwałtowne zmiany. Dla jednych obnażanie się jest czymś niedopuszczalnym, drudzy
nie widzą niczego złego w odsłonięciu ciała, gdy zachodzi taka konieczność. A
jeszcze inni, cóż, nie rozumieją sensu noszenia ubrań. - Mag przymknął oczy,
uśmiechając się samymi kącikami ust. Domyślał się, że kompleksy elfiego chłopca
wychodzą właśnie na światło dzienne. - Mężczyźni mają w tej materii pewną swobodę,
a prezentowanie przez nich ciała wśród ludzi uznawane jest za zwyczajną
codzienność. W wielu miejscach dojrzysz półnagiego mężczyznę, czy to chłopa w
polu, czy też żołnierza regularnej armii. Rzadziej uświadczysz tego w miastach,
a już w ogóle nie spotkasz się z tym zjawiskiem na dworach szlacheckich. Ludzie
robią to z własnej woli, a czasem tego unikają, podobnie jak ty. Nie ma w tym
nic zdrożnego, zaręczam.
- Ty sam, mistrzu, zdejmujesz tunikę tylko
w sali.
- Dlatego tobie proponuję to samo. W
trakcie ćwiczeń najważniejsza jest swoboda ruchu, wygoda oraz komfort. Na nich
skoncentrujemy się w pierwszej kolejności, gdyż przede wszystkim wymagane jest
ukierunkowanie ciała i umysłu na odruchy, instynktowne działanie oraz bodźce
docierające z otoczenia. Na polu bitwy nie będzie czasu na zastanowienie.
Prawdopodobnie zostaniesz wyekwipowany w pancerz chroniący twoje ciało oraz
broń zajmującą dłonie, dlatego twoje mięśnie już teraz powinny instynktownie
reagować na otoczenie. Na szkolenie w pełnym rynsztunku przyjdzie jeszcze pora.
Układając dłonie na kolanach, Est rozważył
słowa nauczyciela. Rozumiał je i przyjmował do wiadomości, aczkolwiek nie
potrafił się przełamać. Chłodny, przepocony bezrękawnik kleił się do niego,
wywołując drażniący dyskomfort. Wystarczył najmniejszy ruch, a czuł go na całym
torsie w postaci nieprzyjemnego ciągnięcia. To mogła być przyczyna
rozkojarzenia, jedna z wielu do zniwelowania. Mógłby spróbować, poczuć ulgę na
stłamszonej tkaniną skórze, ale przeszedł go dreszcz na samą myśl, że
ktokolwiek miałby oglądać go bez koszulki.
- Przepraszam, mistrzu, jeszcze nie mogę…
- wyszeptał skruszony.
- To twój wybór, Estalavanesie, ja
podsuwam ci możliwości. Uczynisz jak zechcesz i kiedy zechcesz.
Est odetchnął. Niespodziewanie przyszedł
mu do głowy dziwny przypadek Colonella. On zawsze nosił bluzę i spodnie.
Nieważne czy deszcz, czy żar lał się z nieba, jego ciało bez przerwy było
osłonięte. Z początku Est podejrzewał, że młody mężczyzna ma więcej tatuaży
skrytych pod odzieniem, lecz przypomniał sobie dzień, w którym Col wyglądał na
bardziej eleganckiego niż zazwyczaj. Wtedy miał podwinięte rękawy koszuli
odsłaniające silne, porośnięte krótkimi włosami przedramiona. Jako najemnik
oraz strzelec posługujący się długim łukiem musiał posiadać pięknie wyrzeźbione
ciało, pokazową muskulaturę, a mimo to ukrywał je przed całym światem. Dlaczego
więc on, szczupły dzieciak, miałby chcieć pokazywać własne, daleko odbiegające
od ludzkiego kanonu piękna?
Nie, Mag nie nakłaniał go do obnażania
się. Raczej chciał, by pogodził się z własną aparycją, dał sobie odrobinę
wygody oraz komfortu psychicznego podczas zajęć w sali treningowej, gdzie byli
tylko oni dwaj. Mistrz bez skrępowania pozbywał się wiązanej tuniki nie dbając
o to, czy irytuje ewentualnych obserwatorów, czy też wprowadza w zakłopotanie,
ponieważ czuł się zupełnie na miejscu. Nie gorszył, nie deprawował, nie
znieważał. Robił to w zaciszu swoich czterech ścian, nie publicznie. I nie było
w tym niczego złego. Nic, co ludzkie, nie było mu obce. Za to Estowi nawet
własne ciało było obce. Nie podobał się sobie i z góry zakładał, że nie spodoba
się także innym. Nie miał pewności i wcale nie chciał jej mieć, bo znaczyłoby
to, że musiałby się komuś pokazać.
- Estalavanesie, zasłużyliśmy na porządny
posiłek. Jesteś gotów na praktykę z zakresu resocjalizacji?
- Chyba… chyba jestem.
- Nie słyszę, mój chłopcze. - Mnich
nadstawił ucha, jakby rzeczywiście nie dosłyszał. - Musisz mówić głośniej, lata
bowiem mnie nie szczędzą.
- Tak, mistrzu, jestem gotów! - powtórzył
Est głośniej, spinając się przy tym. Miał ochotę się roześmiać. Coraz lepiej
orientował się w podejrzanie niedorzecznych zachowaniach swojego opiekuna, jak
choćby teraz, gdy ten pozorował własną ułomność, chociaż słyszał ucznia bardzo
wyraźnie. Słyszał, ale chciał usłyszeć co innego. Chciał usłyszeć zapał. Chciał
usłyszeć wolę walki. I usłyszał je.
- Tak brzmisz zdecydowanie lepiej, mój
uczniu. - Mag skinął głową z aprobatą. Drobny uśmieszek błąkał się na jego
wąskich ustach, odbijając iskierką w błyszczących oczach. - Zatem zabierz ze
sobą kubek, zwrócisz go tym przemiłym kobietom z kuchni. I nie rób takiej
kwaśnej miny, wiem, że rozpieszczają cię za moimi plecami.
To prawda, zarówno speszona mina chłopaka,
jak i dziwna słabość kucharek dokarmiających go smakołykami przy wszelkich
nadarzających się okazjach.
Skrajnie nieszczęśliwy i obolały Est
dźwignął się z twardych desek. Sięgając po opróżniony kubek, uniknął spojrzenia
rozbawionego nauczyciela. Przed doradcą Niedźwiedzia nic się nie ukryło,
wszystko wychodziło na jaw zdecydowanie prędzej, aniżeli później. Nikt nie mógł
spać spokojnie, gdyż wyzierające znad orlego nosa onyksy czujnie śledziły
poczynania wszystkich i wszystkiego w zasięgu murów Twierdzy. Odstawił naczynie
na siedzisko ławki, usiadł przy drzwiach i wzuł ciężkie buty, wiążąc je z
wprawą.
To nowe zjawisko w mig przykuło uwagę
mistrza. Jeździectwo przyniosło wielce satysfakcjonujące efekty, a
nieprzypadkowy instruktor miał zapewne swój wkład również w dyscyplinę
chłopaka. Mag niezaprzeczalnie powinien podziękować za to swojemu dawnemu wychowankowi.
***
Na
palcach jednej ręki Est mógł policzyć ilość osób przebywających razem z nimi w
jadalni. Trójka adeptów w niebieskich tunikach oraz jeden samotny najemnik w przeciwległym
rogu sali zajęci byli swoimi talerzami. Z początku przyglądali się elfowi,
zaspokajając własną ciekawość, zaraz przechodząc nad nim do szarej
rzeczywistości. Plotki o zniszczonej bibliotece w końcu ucichły, pochłonięte
przez rutynę i obowiązki odeszły w zapomnienie. Tak jak mistrz wspominał na
samym początku, nadszedł czas, kiedy chłopak o zwierzęcych kłach oraz
podłużnych uszach spowszedniał mieszkańcom. Monotonia dnia codziennego w końcu
dopadła ich wszystkich, choć niewątpliwie pojawią się wyjątki od niepisanej
zasady panującej w warowni.
Kilku cieszących się estymą najemników
zostało zakontraktowanych ponad półrocznymi zleceniami na południu, a dzięki
umiejętnościom dyplomatycznym Maga, gniew Złowieszczego Niedźwiedzia związany z
odmową Colonella nieco ostygł. Potężny przywódca wciąż jednak wyrażał się
niepochlebnie zarówno o leciwym mnichu, jak i buntowniczym zwiadowcy, co po obu
bezkarnych mężczyznach spływało niczym woda po kaczce, odbijając się czkawką
samemu furiatowi. Est nie odważyłby się wyrazić swoich przemyśleń na głos, ale
cieszyła go świadomość, że byli na tym świecie ludzie potrafiący postawić się
prawu silniejszego. W rzeczy samej, Colonell i Mag byli do siebie tak podobni,
że mogli być spokrewnieni. Wiedział, że nie jest to prawda. Ta dwójka była
sobie tak obca, jak on sam był obcy dla ludzi, lecz nic nie stało na
przeszkodzie, by zadzierzgnąć nić porozumienia bezmiarem przewyższającą
niejedną więź krwi.
Est dłubał leniwie w potrawce, rozwodząc
się nad bliskością mistrza i jego przyjaciela, nad siłą ich relacji, w którą on
niechcący się wmieszał i którą podzielił na dwoje swoją osobą. Mijał
dwunastodzień od upadku z grzbietu konia i mimo że w międzyczasie wielokrotnie
wybierał się z Colem na przejażdżki poza mury Twierdzy - dwukrotnie w
towarzystwie mistrza - to nadal trwali w jednym punkcie. Ani razu nie wrócili
do tego, co stało się na błoniach przy skraju lasu, jakby tamten dzień nigdy
nie miał miejsca. Widywał się z nim na wieży i przy studni, a jednak nic się
nie zmieniło. Było dobrze, bo było stabilnie i przewidywalnie. Est nie lubił
zmian. Naprawdę cieszyło go, że miał kogoś, z kim mógł porozmawiać niemal o
wszystkim. Niezmiennie. Bez zaangażowania…
Zawsze, gdy tak myślał, czuł się fatalnie.
Znów odebrano mu coś, co należało tylko do niego. Wyrwano mu to przemocą i
odepchnięto go od tej nikłej przyjemności, od wyobrażeń tamtego zdarzenia. I
chociaż czuł pod palcami wspomnienie miękkości włosów oraz delikatne łaskotanie
wewnątrz dłoni, to doznanie ulatywało poza jego zasięg. Niesione prądem czasu
zacierało się, zatracało na przestrzeni bezpowrotnie mijających dni. Widywali
się, a jednak były to spotkania jak dotychczas, czyli zdystansowane, czysto przyjacielskie,
pozostawiające… niedosyt.
Chłopak zręcznie złapał wysuwający mu się
z palców widelec. Zerkając pospiesznie na mistrza, po jego minie próbował
ocenić jak bardzo popadł w zamyślenie. Oczywiście że Mag zauważył jego
rozkojarzenie, choć udawał, że niczego nie dostrzega, spoglądając z namysłem na
zawartość talerza. Mistrz nigdy pierwszy nie zaczynał tego tematu, chyba że
uczeń wyraźnie nie radził sobie sam ze sobą. Tak jak teraz, bo metal zabrzęczał
jednak o drewniany blat, niosąc się przeraźliwym echem w niemal pustym
pomieszczeniu.
- Przepraszam - wyszeptał Est.
Wciskając głowę w ramiona, spłoszony
strzelił oczami w miejsca, w których siedzieli wracający do przerwanych
czynności ludzie. Jeden sztuciec, a hałas jakby cała armia tędy
przemaszerowała. W kompletnej ciszy najlżejszy dźwięk urastał do rangi
magicznego wybuchu i nie trzeba było wrażliwego słuchu, by się o tym przekonać.
Zupełnie obojętny Mag nie odrywał wzroku
od swojej strawy nawet wtedy, kiedy sięgał po kubek wody.
- Dobrze by było - rzekł - abyś zaraz po
obiedzie udał się na spoczynek, Estalavanesie. Musisz wypocząć, albowiem od
dzisiejszego wieczora, tuż po kolacji, zaczniesz pomagać w pracowni
alchemicznej sztukmistrza Travisa Arnelta.
Kolejne, tym razem ostre stuknięcie,
rozeszło się po jadalni. Rozkojarzony elf zahaczył łokciem o rant stołu,
natrafiając na nieszczęsny talerz. Nieprzejęty swoją niezgrabnością wbijał
spojrzenie w brodatą twarz człowieka siedzącego naprzeciwko. I pękał z radości.
Unosił się na falach szczęścia i ekscytacji, a pełen niedowierzania uśmiech
rozchylił białe wargi, odsłaniając lśniące kły. Na to czekał. To był moment, w
którym powinien spałaszować wszystko co miał na talerzu, z prędkością wiatru
pomknąć do swojej sypialni i skorzystać z dobrodziejstwa snu na tyle, na ile
mógł pozwolić sobie z ograniczonym zasobem czasowym. Powinien, jednakże
wątpliwości bezbłędnie odnalazły go pośród całego radosnego zamieszania,
natychmiast sprowadzając do ponurej rzeczywistości. Jeżeli miał spędzać
wieczory w pracowni, to co w takim razie z lekcjami czytania i pisania?
Przecież miał asystować Magowi w jego obowiązkach doradczych.
- Mistrzu, co z moimi lekcjami? -
wspomniał cichym tonem, pozostałością szybko ugaszonego zapału. - Chciałem ci
pomóc w pracy. Widziałem, jak wiele jej masz, a niemal całe dnie poświęcasz na
mnie. Nie czuję się z tym najlepiej.
- Tak się składa, chłopcze, że radzę sobie
nad wyraz dobrze. Natomiast twoje umiejętności czytania i pisania wymagają już
tylko kilku szlifów, po których będą wystarczające, byś pewnego dnia mógł
zacząć pomagać mi w pracy.
Est domyślił się, że była to wyłącznie
wymówka ukrywająca intencje staruszka. Mistrz wiedział, jak bardzo pragnął
sprawdzić się w dziedzinie swych marzeń, poznać jej arkana, osiągnąć szczyt
zdolności alchemicznych, aż wreszcie przydać się na coś warząc mikstury i
napoje tak doskonałe, że wręcz znane na cały Estarion.
Ech, marzenia głupiego dzieciaka, który
nie potrafi przejść z transu w stan kontemplacji, a myśli o zawojowaniu świata
swoimi wyimaginowanymi autorskimi recepturami. Jakże łatwo ulec podnieceniu
związanemu z marzeniami...
- Witaj, Magu - rozległ się znajomy,
uprzejmy tembr. Wesoły. Ekspresyjny. Niepowtarzalny. - Cześć, Esti.
Głos należał do człowieka, który
równocześnie budził w nim absurdalne poczucie bezpieczeństwa i niepokój,
sprawiał, że odczuwał zdenerwowanie oraz niewysłowioną ulgę. Jak miał rozumieć
to, co działo się z nim samym, na widok tego, który zajmował miejsce obok
mistrza, rozsiadając się wygodnie? Est w tej chwili chciał wypowiedzieć tak
wiele słów, że koniec końców nie powiedział nic.
- Przeszkadzam? - Colonell zamarł,
spoglądając pytająco na ogorzałego mnicha. - Mogę usiąść gdzie indziej,
wystarczy, że powiesz.
- Usiądź, młodzieńcze. - Mag zachęcił go
gestem. - Skoro już tu jesteś, to zapewne masz dla mnie jakieś ciekawostki ze
świata zewnętrznego. Wyglądasz, jakbyś dopiero wstał.
Col zaśmiał się cicho i dla potwierdzenia
domysłów Maga potarł zaczerwienione powieki.
- Bo tak jest. Właśnie siadam do
śniadania, choć nie spełnia ono moich oczekiwań.
- Zmartwię cię w takim razie wieścią, że z
samego rana raczyć się mogliśmy twoją ulubioną sałatką zbożową, Colonellu –
poinformował go Mag, powracając do przerwanego posiłku. - Jakie wieści?
Col zmarszczył się niezadowolony, że
ominęło go najlepsze, co oferowała kuchnia. Potrząsnął głową, pozbywając się
uporczywych myśli i zajął całkiem przyzwoitym gulaszem. Gdy Esti nie patrzył,
zerkał ku niemu z zaciekawieniem, zastanawiając się, skąd ta markotna mina na
uroczej buźce. Nie chcąc wyjść na bezczelnego, omiótł spojrzeniem pustoszejącą
salę i podjął się relacjonowania ostatnich wydarzeń.
- Kolejna noc poszukiwań nie przyniosła
rozstrzygnięcia - zaczął tonem chłodnego profesjonalisty składającego raport
swojemu przełożonemu. - Wymyka się nam przy każdym podejściu, ponadto jest
szybki i trudny do wykrycia. A gdy już zdaje nam się, że go mamy, rozpływa się
w powietrzu. Nazywamy go Leśnym Widmem, bo nie mamy pewności czy jest
prawdziwy.
- Teleportacja? To zły znak. - Starzec
zmrużył oczy, spoglądając na siedzącego obok tropiciela. - Bardzo zły, jako że
zakładałem obecność zwyczajnego likantropa.
- Nie mamy pewności, czy to w ogóle
stworzenie materialne. Zwinnie unika naszych strzał. To nienaturalne. - Col
wsunął sobie do ust większy kawałek mięsa i przeżuł, wznawiając temat. - Żaden
z nas nie zbliżył się na tyle, by podejść go ostrzem, bo zawsze wykrywa nas na
długo przed atakiem.
- Jest agresywny?
- Nie, ale my jesteśmy. Jest na naszym
terytorium. - Smagły zwiadowca spojrzał na milczącego, zainteresowanego tematem
elfa i niby przypadkiem mrugnął przyjacielsko. - Za wszelką cenę unika
bezpośredniego kontaktu. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że znajduje uciechę w
wodzeniu nas za nos. Robi to aż nazbyt chętnie. A kiedy ma dosyć, to bez
problemu wyprowadza nas w pole daleko od Twierdzy, po czym znika bez śladu. I
więcej się nie pojawia. Iluzja. Duch lasu. Cholerne ramneiskie wendigo czy
Wszechmocni wiedzą co jeszcze.
Esta przeszedł dreszcz. Coś podejrzanego
zadomowiło się w lasach pod warownią, a oni nawet nie mogli się dowiedzieć co
to za stworzenie i jakie ma zamiary względem swoich sąsiadów. Chłopak szeroko
otwartymi oczami spoglądał to na mistrza, to na przyjaciela. Wsłuchując się w
ich cichą wymianę zdań, zdążył zapomnieć o stygnącym jedzeniu oraz widelcu,
który zawisł tuż nad nim.
Doradca przepłukał gardło wodą. Poważny
ton wychowanka przyciągnął jego całkowitą uwagę wręcz dopraszającą się
szczegółów.
- Wygląda jak człowiek? Humanoid? A co
najistotniejsze, jaki ma kolor oczu?
- Nie widzę w ciemnościach za dobrze, ale
nawet chłopaki stwierdzili, że wygląda na przerośniętego mężczyznę w czarnym
płaszczu, bezgłośnego upiora, widmo, cokolwiek. – Ciemna zieleń na moment
utknęła w jednym punkcie, jakby Colonell przebywał daleko poza warownią
Niedźwiedzi. - Pojęcia nie mam, jaki ma kolor oczu, bo odbijały światło gwiazd.
To nie druid. Ani likantrop. Nie wiemy co to może być, bo nie pozwala podejść
na stosowną odległość, zaś w ciągu dnia się nie pojawia. A przynajmniej żaden z
nas go nie znalazł.
- Nocny obserwator o rozświetlonym
wejrzeniu, powiadasz? - Mag podrapał się po szczęce, a gest ten zaraz przeszedł
w pełne zadumy przeczesywanie przystrzyżonych wełnistych pasm. - Nie jest
agresywny, ucieka przed zagrożeniem. Lub identyfikacją. Dwunożny humanoid, więc
nie boboleth.
Na ostatnie słowo Colonell zadrżał
zauważalnie, a jego oczy zrobiły się wręcz szkliste. Czym był boboleth
przerażający człowieka z brawurą goniącego nocą za leśnymi cieniami?
Zaciekawiony do granic wytrzymałości Est postanowił wykorzystać przerwę w rozmowie,
by wtrącić swoje pytanie.
- Czym jest boboleth?
Obaj mężczyźni spojrzeli na niego.
Niewyspany Col wyglądał jakoś inaczej niż zwykle. Na połowicznie wytatuowanym
obliczu skryła się subtelna różnica, na pierwszy rzut oka trudna do wyłapania
nawet dla bystrookiego elfa.
Colonell zamierzał odpowiedzieć, ale to
Mag wyszedł z inicjatywą i wyjaśnił powoli, jak gdyby było to coś wyjątkowo
trudnego do opisania:
- Boboleth to istota magiczna powstała w
trakcie energetycznej detonacji ciała. Gdy moc tajemna przerasta zdolność
kontrolowania jej, niemal zawsze dochodzi do eksplozji rozrywającej tkankę
użytkownika. Uwolnione nagromadzone pokłady energetyczne pustoszą niewielki
obszar w promieniu kilku, kilkunastu metrów, w zależności od natężenia mocy.
Boboleth jest połączeniem wyrwanej energii oraz esencji zabitego użytkownika. Z
początku eteryczny, byt ten z czasem zaczyna wytwarzać własne ciało na
podobieństwo utraconego, z tą różnicą, że staje się ono zniekształcone przez
inteligencję magiczną oraz wspomnienia jednostkowe zaburzające rzeczywisty
obraz, co nie pozwala na odzyskanie pierwotnej postaci. Bobolethy błądzą po
świecie w poszukiwaniu magii zawieruszonej w chwili nagłej śmierci i nazywane
są potworami, mimo że nikt nigdy ich nie spotkał.
- Muszą cierpieć niewyobrażalne męki.
To było pierwsze, co nasunęło się Estowi
wraz z wizją dziwnego stworzenia. Bobolethy mogły być przerażające, lecz z
innego powodu niż wszyscy sądzili. Uważał tak, ponieważ i jemu bezustannie
groził równie okrutny koniec. Ciężko było wyobrazić sobie stworzenia katowane
przez moc mającą im służyć, a nie władać nimi. Pomagać, nie krzywdzić.
W następującej po tych słowach ciszy
zaczął się krępować. Spuścił wzrok i niemrawo grzebiąc w talerzu wyszeptał:
- Przepraszam, nie powinienem był.
- Nie przepraszaj, Estalavanesie. Może
pocieszy cię wiedza, iż bobolethy pozostają wyłącznie legendą, którą dorośli
straszą swoje nieposłuszne pociechy. Naśladują ich rzekome skrobanie ostrymi
kośćmi palców o ściany i podłogi, suchy syk wydobywający się z pustych gardeł,
odgłos szurania. - Mistrz pokręcił głową na tę bzdurę, ze straszenia dzieci
nigdy nic dobrego nie wynikało. Jednakże krzepiąco podziałała na niego
świadomość, że jego uczeń posiadał w sobie naprawdę wiele empatii, nawet w
stosunku do stworzeń określanych mianem potworów. - Nikt ich nigdy nie widział,
toteż nikt nie wie, jak naprawdę wyglądają. Ani czym są w istocie.
- Podobno widziano jednego w puszczy
Niskowyżu na południu, kiedy poszukiwał szczątków swojego poprzedniego ciała -
zaprzeczył Col. Jego głęboki głos zabrzmiał tak złowieszczo, że Estowi gęsia
skórka wykwitła na całym ciele. Ten człowiek wkładał duszę w snutą opowieść,
doprowadzając słuchaczy do stanu podobnego transowi wyzwalającemu w nich pełen
wachlarz opisywanych emocji. - Szara, gładka i bezwłosa skóra, śliska jakby od
rosy, mieniła się pośród gęstych mgieł. Ludzka głowa bez oczodołów i nosa
sunęła tuż nad poszyciem węsząc, a długi, przerażająco długi język badał
otoczenie, zwieszając się spomiędzy wyszczerbionych zębisk. Pełzając, sztywno
układał szkieletowate kończyny, ogromne przednie łapska o wydłużonych ostrych
paliczkach. Maleńkie tylne łapki ledwo nadążały za wystrzępionym ciałem.
Koszmar z szelestem i stukiem, chrobotaniem i sapaniem przemieszczał się w
poszukiwania resztek tego, kim ongiś sam był... - zakończył niemal drżącym z
przejęcia szeptem.
Estowi było wstyd, że pozwolił się podejść
umiejętnemu bajarzowi jak pierwszy lepszy dzieciak. Zalęknionych oczu nie
odrywał od twarzy, w której coś wciąż zdawało się wyglądać inaczej niż do tej
pory. I wcale nie miał na myśli jego wyraźnego zmęczenia.
Łagodne prychnięcie Maga przerwało
wnikliwą obserwację ucznia, przejmując pełnię jego uwagi, dodatkowo doprawioną
rosnącym zaciekawieniem. Est zdecydowanie zbyt szybko tracił koncentrację,
rozpraszając się pod wpływem bodźców docierających do niego z każdej możliwej
strony. Sędziwy człowiek odnotował w pamięci, by popracować z chłopcem nad
podzielnością uwagi.
- Niesłychanie barwny opis stworzenia, o
którym nikt nigdy nie traktował, Colonellu. - Starzec uśmiechnął się
dobrodusznie, wyobrażając sobie stworzenie wykreowane przez tropiciela. Słyszał
o boboletach wiele plotek, lecz docierające do niego opisy zbyt od siebie
odbiegały, by przyjąć je za miarodajne. - Wróćmy jednak do naszego
nieznajomego. Prawdopodobnie to jego pojawienie się wywołało poruszenie wśród
wilków, lecz wasz zwiad eliminuje likantropa mogącego na nie oddziaływać.
- Zdecydowanie, choć nadal nie pojmuję,
dlaczego tak bardzo upierasz się akurat przy wilkołaku. Przypuszczam, że
podobnie jak zmiennokształtny, Leśne Widmo jest bliskie zwierzętom
zamieszkującym okoliczne lasy, bo nie wykazują one typowych oznak strachu. To
zdrowe osobniki. - Col wrócił do swojej potrawki, teraz już letniej jak
powietrze za oknami stołówki. - No i wilkołaki są agresywne. I nie znikają ot
tak, jak dym na wietrze.
Podwójnie zaintrygowany Est bezustannie
wpatrywał się w niego z taką intensywnością, że wręcz wypalał w nim dziurę.
Machinalnie przesuwał widelcem po talerzu, badając każdy punkt na ciemnej cerze
człowieka zasiadającego tuż obok Maga. Raz dostrzeżona nieścisłość nie będzie
dawała mu spokoju do końca dnia, o ile nie dłużej, a Est nie lubił, gdy
cokolwiek mu umykało, zbyt mocno bowiem odczuwał wtedy swoje ograniczone
zdolności percepcyjne. Był przekonany że zna twarz Cola, że poznał ją
dostatecznie dobrze i przerażała go nieprzypadkowa refleksja, w której bliski
mu człowiek zmienia się na jego oczach, a on tego nie zauważa.
Najemnik nie czuł się komfortowo pod tak
silną presją. Nie pojmował skąd u dzieciaka to nagłe zainteresowanie, ale nie
przeszkadzało mu, dopóki to on był w jego centrum. Podnosząc wzrok,
odpowiedział mu w ten sam sposób, pytająco unosząc brwi. I wtedy dopiero Est
odniósł wrażenie, jak gdyby niepasujący do całości element uderzył go w twarz.
Oczy Colonella były delikatnie
przyczernione, odrobinę przysłonięte cieniem zmęczenia. W połączeniu z
konturami tatuażu nadawały mu odmiennego, prowokującego wyglądu, a jego
spojrzenie nabrało zaczepnego wyrazu, idealnie wpasowanego w bogaty charakter
niepokornego zwiadowcy. Wizualnie większe oczy drapieżnika wzbudziły w elfie
niespodziewany popłoch, a ten wyzywający błysk, kiedy Col uzmysłowił sobie
swoją przewagę, najpierw go odepchnął, by zaraz potem pochwycić i opętać.
Dreszcz przebiegł wzdłuż wyprostowanego kręgosłupa Esta, spłycając oddech i
burząc spokój, jaki zdołał utrzymać od ich ostatniego spotkania. Rojowisko
mrówek maszerowało mu pod skórą, co było obrzydliwie przyjemne. To rozkoszne
ciepło rozpływające się wewnątrz było miłą odmianą od chłodu przepoconego
ubrania…
Musiał przełknąć, żeby zwilżyć suche
gardło. Nie zaryzykował sięgnięcia po gliniany kubek, bo drżące dłonie
natychmiast zdradziłyby jego wzburzenie. Nic nie stało jednak na przeszkodzie,
by skryta pod rękawiczką dłoń bezwiednie zamknęła się na końcówce długiego
ucha. Obejmująca go niepewność była poniekąd pobudzająca, za co łajał się w
myślach. Wystarczyło, by ten człowiek zmienił jeden szczegół na swoim obliczu i
już cały świat wywracał się do góry nogami, wytrząsając z zakurzonych kątów
nieznane emocje!
Col prawie się zakrztusił urzeczony tym
czystym spojrzeniem o szerokich źrenicach, które przenikało go rozpłomienionym
wyrazem. Pierwszy raz widział u niego tak silny afekt, coś na podobieństwo
zauroczenia i zachwytu niemal na granicy dostrzegalnego pożądania. Znał ten
wzrok. Doświadczał go wielokrotnie w swoim nieobyczajnym życiu i chociaż zwykle
bardzo mu schlebiał, podbudowując niemałe ego, tak teraz poczuł się wyjątkowo
onieśmielony, niczym wybraniec najbardziej niedostępnego cudu na całym świecie.
Colonell nie pojmował nagłej zmiany w jego zachowaniu, bo przecież Esti ani
odrobinę nie zmienił się od dnia, gdy wreszcie pozwolił się dotknąć. Sygnały
wysyłane przez siedzącego naprzeciwko elfa były jednoznaczne w jego mniemaniu,
aczkolwiek przekazywane bez zrozumienia ich prawdziwego znaczenia. Zupełnie
jakby część tej skrytej mistycznej adoracji trafiła bezpośrednio do niego,
przekazana na falach emocji oraz otwartości nawiązanego połączenia. Do cholery,
nawet zaczął mu się udzielać skomplikowany nurt myślowy tego dzieciaka!
Aż do dziś Col uważał, że ich wzajemna
relacja zatrzymała się w miejscu, co było błędem. Ona postępowała, będąc przy
tym tak subtelną, że zakrawało to o sadyzm względem gwałtownie zmiennej
ludzkiej natury. Esti był nader wrażliwym stworzeniem, nieumiejącym adaptować
się do nagłych zmian warunków. Reagował napięciem, niechęcią, wycofaniem na
poprzedni znajomy grunt, wskutek czego dochodziło do regresu w interakcjach
społecznych. Rozgarnięty zwiadowca od samego początku znajomości nie przyjmował
scenariusza zakładającego burzliwy romans zakończony jednorazową przyjemnością.
Skupił się za to na długookresowej zabawie w podchodzenie zwierzyny. I tu także
się pomylił, bo sam nie do końca mógł określić, kto był zwierzyną. Esti, na
ironię, okazał się pełnoprawnym drapieżnikiem z rodzaju tych nieprzewidywalnych
i nieokiełznanych dzikich kotów. Natomiast Col był typem oswojonego wilka,
terytorialnym samcem alfa. Błyskotliwy umysł oraz wieloletnie doświadczenie w
kontaktach z przeróżnymi osobowościami podpowiadały mu, by w tym jednym
przypadku wycofać się na bezpieczną pozycję i obserwować, a nie działać według
uprzednich założeń. I póki co metoda zachowawcza przynosiła oczekiwane
rezultaty. Wymagała co prawda wstrzemięźliwości oraz ogromnych zasobów
cierpliwości, ale była skuteczna. I co by nie mówić, była miłą odmianą od
wędrownego, hulaszczego trybu życia.
Jasnozielone spojrzenie łaskotało próżność
ciemnoskórego mężczyzny i byłby pławił się w małym zwycięstwie jeszcze długo,
gdyby nie okoliczności, w jakich się znajdowali. Bezsłownie dawał chłopakowi
dyskretne znaki, lecz ten całkiem odpłynął w swój własny świat. Ostatecznie
Colonell niechętnie przymknął powieki, odcinając się od tego rozkosznego
widoku. Coś mu podpowiadało, że w innym wypadku zwariowany dzieciak nie odzyska
kontaktu z rzeczywistością. I miał rację. Gdy znów na niego spojrzał, Esti był
tak skołowany, że jedyne co mógł zrobić, to zawzięcie szarpnąć za końcówkę
ucha. Niemal syknął żałując w duchu, że to nie on może zająć się jego uchem. I
nie tylko uchem. Ten wzrok wzbudził w nim więcej uśpionych żądz niż zdołał
zliczyć. Postanowił go za to trochę podręczyć, a jego pełen troski głos zwrócił
uwagę Maga roztrząsającego tożsamość nieznajomego, choć stary wyga niewątpliwie
miał ich cały czas na oku.
- Wszystko w porządku, Esti?
Elf drgnął. Colonell potrafił być okrutny
i jak na wytrawnego strzelca przystało, wiedział, gdzie celować. Trafił w samo
sedno.
- Twoje oczy są takie… - wymamrotał
skołowany chłopak, wreszcie puszczając piekące ucho. - Wyglądasz inaczej.
Obserwującemu opadającą urękawicznioną
dłoń Colowi wydawało się, że ból towarzyszący temu gestowi uspokajał Estiego,
dawał mu poczucie istnienia w otaczającym go świecie.
Świadomie zadajesz sobie ból, dzieciaku?
– pytał go w myślach. Samookaleczanie się jako rodzaj wymierzania kary za
niestosowne sprawowanie? Esti, do cholery, co skrywa się za tą twoją śliczną
buźką? Pociąga cię moja śmiałość? Podoba ci się poziom zagrożenia, jaki sobą
reprezentuję? No dalej, nie krępuj się. Pokaż, jak bardzo mnie pragniesz, choć
udajesz, że niczego nie rozumiesz. Uciekasz, Esti, podwijasz pod siebie ogon, a
mógłbyś rzucić się na mnie z kłami i pazurami, zwycięsko wyjść ze starcia,
podporządkować sobie wykorzystując naturalne predyspozycje. Przeciągając sprawę
pozwalasz, bym to ja zgarnął laury pierwszeństwa. A może właśnie tego
oczekujesz? Chcesz zostać zdobyty, Esti? Nieznany ląd tylko czekający, aż ktoś
zwróci się ku niemu, dostrzeże go, przejmie, zaopiekuje się z troską i
czułością? Teraz jest to wyłącznie badanie gruntu, zabawa w kotka i myszkę, bo
przede mną może i uda ci się uciec, ale nie przed sobą samym. Nie przed tym, co
w tobie kiełkuje.
Jakże go kusiło, by brutalnie wygarnąć mu
swoje myśli… Wiedział jednak, że to prosta droga ku utracie wszystkiego, co
osiągnął. Zamiast tego pociągnął tę grę, przyjmując postawę zaskoczonego
niewiniątka. Był mistrzem kamuflażu objawiającym się nie tylko asymetrycznym
malunkiem na twarzy, lecz także perfekcyjnym aktorstwem.
- Moje oczy? - zdziwił się. - Co z nimi?
- Następnym razem starannie zmyj farbę
maskującą, młodzieńcze. - Mag uśmiechnął się z przekąsem. - Najwyraźniej
zawstydzasz mojego ucznia.
- Nie, mistrzu, ja nie jestem… Och, jak
rany. Nie jestem zawstydzony…
Nie był zawstydzony. Był porażony własną
bezwstydnością, jaką przyszło mu odkryć w najmniej oczekiwanym momencie.
- Jak moje oczy mogą kogokolwiek
zawstydzić? - Colonell umiejętnie zgrywał zdezorientowanego, choć w duchu
chichotał, poznawszy słaby punkt adwersarza. - Bo ich nie domyłem z farby?
Paraliż ogarnął ciało Esta. Col świetnie
się bawił grając na jego uczuciach i co gorsza, chłopak wcale nie miał mu tego
za złe. Sam nie orientował się w tym, czego w tej chwili doznawał, bo jak miał
nazwać te wariacje zachodzące w jego organizmie, to nierealne poczucie
dryfowania, wypływania na głębię własnej nieświadomości? To było szalone.
Podobało mu się to wrażenie, niestety upokorzenie zniszczyło emocjonujący
efekt, zmuszając go do wycofania się w głąb siebie. Wszystko, co mówił Col,
mówił z myślą o nim, a bycie dla kogoś osobą wyjątkową powodowało, że
spragniony uczuć topniał niby śnieg w ciepłych promieniach zainteresowania.
Wobec samego faktu bycia dla niego ważnym, gotów był wybaczyć mu te drobne
złośliwości.
Nie, zapędził się. To nie tak, wszystko
było nie tak. Nie tak odbierał docierające do niego sygnały i bodźce. Źle je
interpretował, za wszelką cenę dopatrując się w nich czegoś pozytywnego, czegoś
dla siebie. Był egoistą czekającym, aż ktoś go zauważy, doceni, pochwali. Ale
przecież nie potrzebował nikogo! Zamierzał stać się niezależnym samotnikiem,
panem własnego losu jakim był Mag, a druga osoba tylko by go powstrzymywała.
Musiałby bezustannie podtrzymywać zainteresowanie, dbać o relację. Nie mógłby tak
żyć. To byłoby krzywdzące dla drugiej strony. Nie chciał nikogo krzywdzić. A
zwłaszcza człowieka, o którym nie przestawał myśleć. Colonell nie mógł ulokować
swych uczuć w osobie pokroju białego elfa. Obaj byli mężczyznami, co już samo w
sobie było niedorzeczne, sprzeczne z logicznym założeniem prokreacji. Łączenie
się w pary dotyczyło osobników przeciwnych płci. To nie ma nic wspólnego z
naturą, z harmoniczną więzią, którą pragnął odzyskać!
- Tylko ty jeden potrafisz przejść przez
całą gamę emocji wyłącznie po to, by skończyć tak jak zawsze - mruknął Col
niemal do siebie, smutno kręcąc głową. Ten dzieciak pozostawał poza jego
zasięgiem i to nie dlatego, że sam nie chciał odwzajemnić uczucia. Coś w nim
samym powstrzymywało go przed ich przyjęciem, jakaś wewnętrzna bariera, której
nie potrafił przebić. Może to brak wiary w siebie lub niska samoocena.
Zamartwianie się było siłą napędową elfa, doskonale mu znanym środowiskiem, w
którym egzystował. A nigdzie nie dostrzegając trosk i problemów, po prostu
tworzył je z byle czego. - Sam sobie generujesz problemy, Esti.
Est z udręczoną miną spojrzał na
ciągnącego niewygodny temat Colonella, a potem przeniósł wzrok na mistrza, z
nowym niepokojem przyglądającego się uczniowi. Znikąd pomocy. Col bezlitośnie
atakował go przy jedynym świadku, którego pragnął trzymać z dala od chaosu
panoszącego się w jego umyśle.
Pod wpływem nagłego impulsu, Est w
zastraszającym tempie pochłonął resztę potrawki, nie bacząc na zdumionych jego
gwałtownością towarzyszy. Nie przejmował się policzkami wypchanymi jedzeniem,
kiedy nieskładnie przepraszając wstał od stołu i opuścił stołówkę, udając się
prosto do swojej kwatery.
Buzujący w nim gniew objawiał się ciężkim
tupaniem na wąskich kamiennych stopniach. Zawładnęła nim zastraszająca zmiana,
której nie umiał się poddać. Nie chciał. Bał się, że mistrz odkryje co w nim
siedzi, że utraci swoją ciężko wypracowaną wartość. Nie mógł do tego dopuścić.
Widział jego zmartwienie, był świadkiem dziwnego dystansu rodzącego się między
nim a Colonellem, choć w dalszym ciągu traktowali się z szacunkiem oraz
sympatią typową dla wychowawcy i wychowanka. Był winny temu, co stanie się
między nimi. Targały nim silne wyrzuty, że swoim pojawieniem się zepsuł ich
wieloletnią zażyłość. Może i Col nie był uczniem Maga, ale niewątpliwie miał
dla niego duże znaczenie. A Mag miał ogromne znaczenie dla Esta, który zmuszony
do podjęcia decyzji, bez wątpienia wybrałby swojego opiekuna, krzywdząc tym
przyjaciela. I za to był na siebie wściekły, kiedy kopnięciem zamknął drzwi
swojej sypialni. Bezwiednie zaciskał pięści i nie zdejmując butów, skierował
się w stronę pościelonego łóżka, rujnując jego porządek własną bezradnością.
Miał dość. Dość skomplikowanych ludzi, dość niezrozumiałych uczuć, dość
wymagającego otoczenia, dość życia, dość wszystkiego. Dlaczego nie mógł w
spokoju szkolić się pod okiem mistrza, by pewnego dnia zacząć życie na własną
rękę?
Nie wiedząc kiedy, Est odpłynął w sen
zakopany po uszy w miękkiej, tłumiącej dźwięki pościeli. Przynajmniej sny
zlitowały się nad nim na tyle, by nie dręczyć go niepotrzebnie powtarzanymi
obrazami z jego beznadziejnego życia. Wreszcie mógł uciec od koszmarów
ludzkiego świata, uciec od wszystkiego, co niewygodne. Tak było lepiej.
***
Colonell
nie dał po sobie poznać zakłopotania wywołanego nagłym odejściem Estiego.
Uśmiechał się, jakby całe zajście nieszczególnie go obeszło, choć w duszy drżał
od natłoku emocji. Tym razem przesadził. I to bardzo.
- Ten mały żarłacz biały zawsze tak ucieka
bez słowa wyjaśnień? - zapytał. - Doprawdy, gdzie on mieści takie ilości
jedzenia.
- Powinniśmy porozmawiać, Colonellu. - Mag
zignorował komentarz młodszego kompana, a jego kategoryczny ton nie wskazywał,
aby miała to być przyjemna pogawędka towarzyska. - Jeśli nie masz nic
przeciwko, to tutaj i w tej chwili.
Col spoważniał. Zniknęła też jego swoboda,
ustępując miejsca niepodobnej mu powściągliwości oraz chłodnej manierze.
- Dobrze więc, zamieniam się w słuch,
Magu, mamy czas. A już na pewno ja go mam.
Znad prawie pustego talerza patrzył, jak
doradca powoli przesiada się na miejsce uprzednio zajmowane przez ucznia. Mag
ustawił krzesło dokładnie na wprost rozmówcy, by ich spojrzenia nie traciły
kontaktu, co jednoznacznie przywodziło skojarzenie przygotowania do
przesłuchania. To nie będzie pogawędka o pogodzie. To będzie albo ostra
połajanka, albo obustronna awantura, z którą należałoby przenieść się gdzie
indziej.
- Colonellu, nie będę dłużej udawał, że
nie widzę tego, co się dzieje. Rozumiem, że zmiany zachodzące w Estalavanesie
to twoja zasługa?
- Nie mam pojęcia o jakich zmianach
mówisz. - Marszcząc brwi, Col skupił się na pozostałościach posiłku. Zabarwiony
cynizmem ton był zapalnikiem, przez który większość ludzi po prostu wybuchała.
Ale nie Zrzęda. Ten był twardszy niż mury starej Twierdzy. - Chłopak dojrzewa,
to jeszcze dzieciak.
Mnich pochylił się groźnie ku zwiadowcy,
odsuwając pusty talerz Esta na bok i opierając łokcie o blat.
- Zmienia się pod twoim wpływem,
młodzieńcze, a nie z winy dojrzewającego ciała i umysłu. I nie próbuj udawać
głupca, znam cię lepiej niż ktokolwiek inny. Dlaczego wciąż przyjmujesz tę
defensywną postawę za każdym razem, gdy próbuję z tobą porozmawiać jak z
dorosłym mężczyzną?
- Bo za każdym razem, kiedy w ten sposób
zaczynasz rozmowę, temat schodzi na starego. Powiedz mi, po co ta cała szopka?
Przejdź do konkretów i wyrzuć z siebie, do czego to Niedźwiedź znów chce mnie
przymusić. Nakłonił cię, żebyś spróbował przełamać moją wolę, bo on sam nie ma
już do mnie sił? - Colonell pierwszy stracił cierpliwość. Ze Zrzędą i tak by
nie wygrał. - Chce wykorzystać wszystko, co łączy ciebie i mnie, żeby ugrać coś
dla siebie. Ten skurwiel nie myśli o innych, nigdy nie myślał o nikim poza sobą
samym! I obstawiam, że nawet z mieczem wbitym w pierś nie zmieni swojego
postępowania.
- Colonellu, zżymasz się nadaremno
uderzając w ton blokujący twoją zdolność racjonalnego postrzegania zaistniałego
problemu. Poruszony temat nie ma nic wspólnego z Niedźwiedziem, aczkolwiek i z
tego tytułu przydałaby ci się reprymenda. - Ostoja spokoju była trwała.
Wytatuowany łowca mógł mu tylko pozazdrościć perfekcyjnego opanowania, gdyż
jego samego krew zalewała. - Mnie nie wymanewrujesz, brak ci doświadczenia i
niezbędnej ogłady. Wróćmy jednak do meritum: Estalavanesa lub też “Estiego”.
- Nie pojmuję w czym rzecz.
- Zaczął się uśmiechać. Bezwiednie i
sporadycznie, ale bądź co bądź to wciąż uśmiech. – Mag przerwał kontakt
wzrokowy, spoglądając na swoje złączone nad stołem dłonie, a wspomniany uśmiech
rozjaśnił jego brodatą twarz. - Poprawiła mu się postawa, nie garbi się,
nadmiar trosk nie ciąży nad nim jak uprzednio. Co ciekawe, zaczął porządnie
wiązać buty, chociaż nie zwróciłem mu ani razu uwagi na tę drobną niedbałość.
Jednak kluczową zmianą jest zmniejszona wrażliwość na dotyk, który nie wzbudza
w nim przesadnego lęku, nie powoduje ataku paniki, co miewało miejsce do tej
pory. Czy wiesz coś o tym?
Colonell wzdrygnął się pod sugestywnym
spojrzeniem. Takiego obrotu spraw się nie spodziewał i był zaskoczony, kiedy
twarda stanowczość wychowawcy przeszła w miękką wdzięczność. Miał mnóstwo
gotowych odpowiedzi w przypadku kłótni, lecz żadnej do spożytkowania w obliczu
szczerej podzięki. Odłożył widelec, skupiając się na rozmówcy, przy okazji
bezwiednie pocierając kark na granicy krótkich włosów.
- I twierdzisz, że to moja zasługa?
Dlaczego?
- Od początku was obserwuję, młodzieńcze.
Rzecz jasna mając na uwadze dobro mojego ucznia. Nie spodziewałem się, że tak
szybko cię zaakceptuje. Przyznaję, jestem pozytywnie zaskoczony, iż udało ci
się go… oswoić. – Mag oparł podbródek na splecionych sękatych palcach,
przenikliwych oczu nie odrywając od zwiadowcy. - Niewątpliwie dołożyłeś
wszelkich starań, aby tak się stało. Będąc szczerym, nie miałem pewności czym
kierowałeś się podczas swoich działań, toteż nie mogłem dopuścić do sytuacji, w
której twoje nadmierne zainteresowanie mogłoby przynieść niepożądane skutki.
Moim zadaniem jest chronić i uczyć tego zalęknionego chłopca, by w przyszłości
mógł samodzielnie funkcjonować w ludzkim społeczeństwie.
Samodzielnie funkcjonować w ludzkim
społeczeństwie? - niedowierzał Col. Jako kto?
Dezerter? Esti już nigdy nie uwolni się spod wpływów Niedźwiedzi, choć pewnie o
tym nie wie.
- Chyba o czymś mi nie mówisz, Magu.
- Nie ma powodów do poddawania moich
osądów w wątpliwość, Colonellu. Nie musisz o wszystkim wiedzieć. Jednakże
dziękuję ci za wsparcie, którego mi udzielasz, a o które nigdy nie prosiłem.
- Nie ma za co, służę pomocą. - Colonell
skrzywił się z lekką drwiną i sięgnął po kubek z wodą. Spoglądał w nią przez
chwilę, byle tylko odpocząć od żywej, wciągającej na samo dno onyksowej
otchłani. Dla zasady pociągnął łyk i odstawił naczynie na miejsce.
- Wiedz, że nie zamierzam wchodzić między
was. Jednak jeśli uznam, że wasza relacja koliduje z moimi naukami, nie
omieszkam tego przerwać bez uprzedniego ostrzeżenia.
Chłód wyzierał spod zmrużonych powiek
sędziwego mnicha, a młodym człowiekiem aż zatrzęsło. Doskonale znał ten oschły
ton, lecz jeszcze bardziej rozsierdził go sens wypowiedzi noszący znamiona
możliwej do spełnienia groźby.
- Skąd będę wiedział czy koliduje? Nie
wydaje ci się, że jesteś trochę bezlitosny?
- Bynajmniej, młodzieńcze. Nie jestem
bezlitosny. Surowy i wymagający, owszem, ale bezlitosny? Nie. - Mag mógłby
powiedzieć, że leży mu na sercu dobro Estarionu, lecz ten priorytet zdążył ulec
przedawnieniu. Na sercu leżało mu wyłącznie dobro Estalavanesa i to dla niego
gotów był poświęcić siebie samego. - Jesteś mądrym człowiekiem, Colonellu,
zapewne dostrzeżesz i w porę zinterpretujesz wyraźne sygnały świadczące o
przekroczeniu granicy, której nikt nie powinien przekraczać.
Irytacja Cola wzrosła do tego stopnia, że
musiał zająć ręce kubkiem, przesuwając go po blacie z miejsca w miejsce.
- Teraz to ty owijasz w bawełnę. Najpierw
cieszysz się, że dzięki mnie Esti się zmienia, a później oświadczasz, że jeden
zły krok i przepadnę jak kamień w wodzie?
- Byłeś świadkiem jego rozemocjonowania,
Colonellu. To nie pierwszy raz, kiedy ten chłopiec jest rozrywany pomiędzy tym,
co zostało mu wpojone, a tym, czego on sam pragnie. Ten brak równowagi
emocjonalnej może poważnie odbić się na jego poczytalności. Dopóki Estalavanes
nie zrozumie siebie samego, dopóty powinien otrzymywać zrozumiałe informacje i
bodźce. Chcę mu pomóc zrozumieć zmiany zachodzące w nim samym. Nie mogę mu
wszystkiego podawać na złotej tacy, gotowego do bezmyślnego przełknięcia.
Rozpacz wkradała się w serce Cola, gdy
zaczynał pojmować prawdziwy przekaz płynący ze słów Zrzędy. Dopił resztę wody i
odstawił kubek, byle dalej od niespokojnych palców.
- Więc co, mam się wycofać? O to ci
chodzi? Mam go zostawić w spokoju? To dlaczego mnie nie zakontraktowałeś?
Zniknąłbym na kilka grubych miesięcy, może rok. Idealna sytuacja, Esti rozkwita
pod twoją opieką, z dala od mojego wypaczonego postrzegania świata.
- Uniknijmy dramatyzowania, młodzieńcze,
jest to po prostu zbędne. - Doradca rozejrzał się niby od niechcenia po pustej
sali, a gdy powrócił wzrokiem do Colonella, po ciężkich emocjach zalegających w
czarnych oczach nie było śladu. - Pomóż mu zrozumieć uczucia względem ciebie.
Zaopiekuj się nim, gdy ja nie będę w stanie.
- Uczucia względem mnie? Co przez to
rozumiesz?
- Przypuśćmy że wiem, co łączyło cię z
agentem z Adeili. Dodajmy do tego podejrzenie, dlaczego postanowiłeś porzucić
wieloletnie, wygodne dla was obu stanowisko łącznika między miastem
garnizonowym a Twierdzą Niedźwiedzi. I, co jest dowodem samym w sobie,
Estalavanes w końcu się uspokoił, choć przy tobie traci opanowanie i dalece się
zapomina. Popada w skrajność, a powinieneś być mu obojętny.
Wściekłość Colonella prawie zerwała się z
krótkiego łańcucha, burząc z trudem odzyskiwaną dyscyplinę. Ten cholerny
imperiał prosił się o bezkompromisowy wpierdol przy najbliższej nadarzającej
się okazji. Rzeczywiście, w Twierdzy zostanie tylko jeden elf, już on o to
zadba.
- Vel o wszystkim ci powiedział? Jak tu
siedzę, tak obiecuję, że któregoś dnia nie wróci do Twierdzy!
- Velren powiedział wystarczająco dużo, by
bez skrupułów odesłać go do koszar z naganą za wtrącanie się w cudze sprawy.
Nie ma sensu rzucać na wiatr obietnic, których się nie spełni. - Potępiające
wejrzenie Maga ubodło zbulwersowanego rozmówcę. - Poza tym mam oczy,
młodzieńcze. A takie rzeczy łatwo dojrzeć, kiedy się ich szuka.
- Doszukiwałeś się tego? Doprawdy? Między
dwójką mężczyzn? - Colonell prychnął bez cienia rozbawienia i przymrużając
powieki, wziął pojedynczy wdech dla odzyskania panowania nad kipiącymi
emocjami. - Czyli tak bardzo to widać? Za wszelką cenę starałem się z tym
ukrywać… Najwyraźniej dałem się ogłupić własnym uczuciom. Podstawowy błąd.
Doradca nieznacznie pokręcił głową.
- Nie widać tego tak bardzo jak sądzisz.
Ale pamiętaj, że jestem opiekunem Estalavanesa, a po nim widać dosłownie
wszystko. Nawet gdy nie dopilnuje swego obowiązku pod moją nieobecność, zaraz
się o tym dowiaduję, choć nie mówi ani słowa. Doszły mnie także słuchy, iż
Velren upatrzył go sobie jako ofiarę.
Oczy Colonella strzeliły ku pokrytej
zmarszczkami twarzy. Była maską; zastygłą w bezruchu, pozbawioną wyrazu,
zamkniętą na otoczenie i skrywającą sekrety tak ponure, że strach myśleć o ich
ujawnieniu.
- Tak - potwierdził. - Miałem cię o tym
poinformować, ale nie było kiedy.
- Działałeś na własną rękę i wcale nie
zamierzałeś mnie informować, Colonellu.
Col wzruszył ramionami.
- Możliwe. Co nie zmienia faktu, że
ostatnio Vel posunął się za daleko. Podejrzewam, że umyślnie chciał spowodować
śmierć Estiego, w końcu wypadek w trakcie nauki jazdy byłby bardzo wygodny.
Krzaczasta brew Maga uniosła się w górę
wraz z bruzdami na czole.
- Śmierć mówisz? Słyszałem wersję, że to
ogier się znarowił, porywając ze sobą jeźdźca. Przyznam, że nie uwierzyłem jego
słowom, nie wybrałbyś bowiem dla mojego ucznia nieposłusznego konia.
- Więc Esti ci się nie przyznał, że spadł
z siodła? Oczywiście, tak jak nie poszedł do świątyni, choć mi to obiecał. -
Colonell oparł się na łokciu, podtrzymując dłonią coraz cięższą głowę.
Doprawdy, z tym dzieciakiem będą jeszcze niemałe kłopoty, tylko czekać aż
wyrośnie. - Skurczybyk. W ogóle nie wygląda na twardziela.
- Estalavanes jeszcze nie raz nas zaskoczy
- mruknął Mag do siebie, analizując wszystko, co właśnie do niego dotarło.
Odporna na uszkodzenia skóra, błyskawicznie gojące się rany nie pozostawiające
śladu na nieskazitelnej bieli. Intuicja do pary z doświadczeniem podpowiadała,
że widmowy gość z lasu może mieć wiele wspólnego z białym elfem. Będzie musiał
przekazać wieści komu trzeba, ostrzec, że wydarzenia nabierają rozpędu, zanim
stanie się coś niedobrego. - Fatum idzie za tym chłopcem krok w krok, depcząc mu
po piętach.
- Mam identyczne przeczucie, Magu -
przytaknął Col, w końcu odnajdując wspólny język ze starym wychowawcą. - A co
planujesz w związku z Velem?
- Zaczekam.
- Zaczekasz na co?! Aż Vel w końcu go
zabije? - Colonell natychmiast wznowił czujność. - To był kolejny raz, nie
licząc ciągłych zaczepek i złośliwości.
- Znajdę sposób, by to ukrócić, lecz
potrzebuję jeszcze jednego, ostatecznego dowodu. - Odsunął w tył krzesło,
szykując się do opuszczenia jadalni i tym samym ugodowego zakończenia rozmowy.
- Jeżeli Velren ma pojąć, do czego doprowadzają jego usilne starania, niech na
własnej skórze przekona się jak to jest, gdy od kogoś “gorszego” zależy jego
los. Twoja w tym głowa, by nie doszło do tragedii.
Z tymi słowy Mag wstał od stołu i
skinąwszy Colonellowi, zostawił go samego z ponurymi rozważaniami. Miał
pilnować bezpieczeństwa Estiego? Naturalnie! Sam tego chciał, dlatego
zatroszczy się o niestabilnego emocjonalnie dzieciaka, tak jak robił to od samego
początku. Dziwnym trafem odkąd go poznał, zapragnął stanąć u jego boku i już
nigdy go nie opuszczać. To było jego miejsce, którego od tylu lat bezskutecznie
poszukiwał. Miejsce przypisane mu w dniu narodzin.
***
Pożegnawszy
się z mistrzem, Est cicho zatrzasnął za sobą drzwi gabinetu i skierował swe
kroki na zewnątrz, w stronę Wieży Czarodziejów. Denerwował się, bo za moment
spotka oziębłego sztukmistrza Travisa Arnelta na swoich pierwszych zajęciach z
alchemii. Zgodnie z prawdą, nie były one lekcjami tylko asystą przydzieloną w
ramach odpracowania zniszczonego mienia. Przejawiający się bólem pełnego
żołądka stres związany z bliskim kontaktem z obcą osobą był jednak niczym w
porównaniu z uczuciami, jakie rozbestwiły się w jego umyśle, prawie całkowicie
przejmując nad nim kontrolę. Zamiast cieszyć się, że przynajmniej jedno z jego
marzeń wreszcie zostanie spełnione, szedł jak na skazanie, ze zwieszoną głową i
szczypiącym od niekontrolowanego ucisku uchem.
Mag ani razu nie nawiązał do tematu sprzed
kilku godzin. Ani razu nie wspomniał tego, co stało się przy obiedzie, a mieli
na to całe popołudniowe zajęcia oraz chwilę przed i po kolacji. Kilka wspólnie
spędzonych godzin i ani słowa o Colonellu. Ani słowa o bezpardonowej ucieczce
przerażonego własnymi reakcjami ucznia. Est zdawał sobie sprawę, że ludzie w
obliczu niewygodnych zdarzeń zachowywali się tak, jakby nic wielkiego się nie
stało. Wypierali z siebie wszelkie myśli i wrażenia przywołujące nieprzyjemny
incydent, pomijali je lub ignorowali. Ale on nie potrafił naśladować ich na tej
płaszczyźnie. Nie umiał wyrzucić z pamięci tego spojrzenia, jakim zaatakował go
Colonell.
“Zaatakował” to wyjątkowo trafne
słowo, bo czuł w piersi ranę tak głęboką, że niemal nieuleczalną. A przecież to
tylko jeden drobny i całkiem przypadkowy detal. Dla niego okazał się zmianą
drastyczną. Namieszała mu w głowie, nakazując wycofać się ku bezpiecznemu schronieniu,
w którym mógłby lizać emocjonalne skaleczenia. Est nie chciał mu zaufać, ale z
drugiej strony ciągnęło go do zwiadowcy, jak gdyby potrzebował obecności
silnych ludzi mogących roztoczyć nad nim swe opiekuńcze ramiona… Nie, to nie
była kwestia instynktu czy nabytej postawy. Est po prostu szukał osób, które
mógł wykorzystać wedle własnego uznania, wymuszając na nich pragnienie
zaopiekowania się nim poprzez poddańczy, wręcz uległy sposób bycia - kładąc po
sobie uszy i odsłaniając brzuch pokazywał, że jest bezbronny i niezdolny do
walki. Żałosny postępek typowy dla najpodlejszych kreatur. Patetyczny, obłudny
szczeniak poszukujący winy nie w sobie samym, lecz we wszystkich wokoło. A gdy
nie było kogo winić, zrzucał wszelkie swe niepowodzenia oraz pretensje na
życie, rzekomo nigdy go nie rozpieszczające. A przecież on sam nie robił nic,
aby to zmienić.
Nim się obejrzał, stał tuż przed
zamkniętymi drzwiami pracowni alchemicznej, do której nogi same go poniosły,
podczas gdy umysł zajmowały wizje nie tyle ponure, co druzgocące słabego ducha.
Wyczekiwana szansa wreszcie nadeszła, a on nie potrafił się nią cieszyć.
Powinien pękać z dumy, pławić się w blasku spełnionych dziecięcych fantazji, z
sercem mocno bijącym od roznoszącej go ekscytacji nacisnąć na klamkę i wejść do
środka dziarskim krokiem. Tymczasem gapił się przed siebie niczym cielę w
przysłowiowe wrota. Niechętny i zdeprymowany pragnął jedynie czmychnąć na
czwarte piętro i zaszyć się w ciepłej pościeli, uwić gniazdko i przeczekać w
nim najgorsze chwile do nadejścia świtu. Chwile dzielące go od nowego dnia
mającego wymazać pamięć o poprzednim.
Poczucie obowiązku było jednak silniejsze
niż wewnętrzne demony. Wejdzie tam, przekroczy próg pracowni sztukmistrza i… co
zrobi? Wygłupi się po raz kolejny? Doprowadzi do groźnego wypadku? W najlepszym
razie okaże się co najwyżej utrapieniem niezdolnym do wykonania najprostszego
polecenia.
- O, już jesteś - zaskoczony głos rozległ
się tuż za nim, odcinając mu jedyną możliwą drogę ucieczki. Gdyby ludzie nie
zamykali go w pułapce za każdym razem, gdy ich spotykał, prawdopodobnie nigdy
nie znalazłby się w miejscu, w którym był teraz. - Estalavanes, prawda? Otwórz,
proszę. Mam kilka skrzyń i nie należą one do najlżejszych.
Est natychmiast wykonał polecenie.
Nacisnął klamkę, uwalniając stłumione światło oraz intensywną mieszaninę
zapachów, spośród których z trudem wychwycił kilka znajomych aromatów. Skrzywił
się mimowolnie, kiedy gryząca woń wydrążyła jego nozdrza, dostając się do
gardła. Odkaszlnął w odsłonięty nadgarstek.
Tyczkowaty człowiek odziany w czarne
spodnie oraz szarą koszulę wyminął go w drzwiach, znikając wewnątrz
pomieszczenia.
- Dziękuję - rzucił mężczyzna w
przestrzeń. Ciężkie łupnięcie świadczyć mogło o mało delikatnym odłożeniu
przytaszczonych pakunków. - Śmiało, wejdź do środka. I dobrze zamknij drzwi.
Całe popołudnie dopasowywałem płomień palnika do mojego najnowszego projektu i
nie uśmiecha mi się myśl, że coś tak banalnego jak przeciąg mogłoby negatywnie
wpłynąć na efekty końcowe.
Est wślizgnął się do środka i
zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparł się o nie plecami. Nieśmiało obejrzał
pracownię sztukmistrza Travisa Arnelta, który buszował wśród skrzyń
wyładowanych flakonikami oraz buteleczkami, w większości pustymi i
odkorkowanymi. Laboratorium brzmiało niczym żywy organizm; bulgotało, syczało i
prychało, bez ustanku wypełniając wnętrze ostrym aromatem oraz słodką wonią
zgnilizny runa leśnego, dziwnie świeżą, a jakby stęchłą. Nie miał pojęcia czego
wynikiem są tak dziwne zapachy oraz opary wydostające się ze szklanych
urządzeń, skoro rośliny i receptury znał tylko z teorii. Wyczytał ich
właściwości i cechy szczególne w książkach, ale nie rozpoznawał ich wśród
wiszących na wysokości oczu półek czy w ogromnym oszklonym kredensie ciągnącym
się wzdłuż niemal całej ściany po lewej. Ściany mieszczącej również lekko
wysunięty kamienny piec służący do wypalania składników.
Korzystając z nieuwagi sztukmistrza,
rozejrzał się ukradkiem. Po prawej pysznił się regał biblioteczny, na widok
którego wstyd oblazł mu skórę. Chyba do końca życia nie zapomni tego, co
nawywijał kilka pięter wyżej. Niby cień będzie to chodzić za nim aż do śmierci,
a pewnie i w Pozaświecie nie da mu spokoju. Odczuwał nieodpartą pokusę
zerknięcia na grzbiety książek, ale nie odważył się opuścić miejsca przy
drzwiach. Za to odkrył dziwną rzecz, a mianowicie czworobok wycięty w kamiennej
posadzce i osłonięty drewnianą klapą. Zejście do piwnic prosto z pracowni, czy
też składzik na materiały wymagające ciemności i wilgoci? Nieco dalej od włazu,
pod półokrągłą ścianą, umiejscowiony był szeroki podłużny blat z polerowanego
kamienia. Rozstawiono na nim wszelkiego rodzaju i rozmiaru szklane instrumenty,
jedne wypełnione bezbarwną cieczą, kolejne ścinkami mgły, a jeszcze inne
zmętniałymi płynami. Wzburzone burczały i bulgotały, przelewając się z jednych
do drugich, a węglowe palniki ustawione w perfekcyjnie wyliczonych punktach
wzmacniały procesy zachodzące pomiędzy przezroczystymi ściankami.
Ulokowane wysoko okna nie pozwalały, by
promienie słońca padały bezpośrednio na narzędzia, dawały jednak wystarczająco
wiele światła, aby pracownia mogła funkcjonować bez nadmiernej ilości lampek,
aktualnie zapalonych w liczbie trzech (choć Est naliczył ich zgoła tuzin),
skrywających obszerną pracownię w lekkim półcieniu. Plus okrągły żelazny
żyrandol bez świec. Zdumiewające, ale nie widział jeszcze, by którykolwiek z
żyrandoli w warowni był zapalony.
Pracownia okazała się rajem na końcu
świata, ziemią obiecaną młodego elfa, który oszołomiony własnym szczęściem
gapił się z rozdziawionymi ustami, zapamiętując wszystko z nieprzeciętną
dokładnością. Od dziś przyjdzie mu tu spędzać każdy wolny wieczór praktykując
sztukę, za którą jeszcze do niedawna dałby się pociąć na kawałki. Przypadkowo
zyskał możliwość jedną na milion, głupi wybryk przybliżył go do niepodważalnego
autorytetu w dziedzinie alchemii będącego w stanie nasycić jego głód wiedzy.
Aż trudno uwierzyć, że ten mężczyzna o
jasnej karnacji i długich płowych włosach związanych na karku rzemieniem był
autorem wielu ksiąg oraz traktatów dotyczących aptekarstwa, warzenia mikstur i
zielarstwa. Nie tak wyobrażał sobie czołowego przedstawiciela mistrzów
alchemików stacjonującego w Twierdzy Niedźwiedzi. Travis Arnelt mógł mieć nie
więcej jak trzydzieści lat i należał do osobników wysokich, a przy tym tak
szczupłych, że Est poddawał w wątpliwość jego czysto ludzką krew, mimo że nie
nosił żadnych znamion spowinowacenia z elfami. Kilkudniowy zarost porastał
ostry podbródek, a zaczerwienione z braku snu powieki wskazywały, że większość
czasu spędzał nad swoimi eksperymentami w pracowni na parterze Wieży
Czarodziejów, aniżeli we własnej sypialni na czwartej kondygnacji, być może w
bliskim sąsiedztwie pokoju Esta. Gładka szara koszula z rozpiętymi mankietami i
czarne spodnie o wąskich nogawkach nie zdradzały, jakoby skulony przy skrzyni
mężczyzna był sztukmistrzem. Miał pospolity wygląd i tak mocno skupiał się na
pracy, że mamrocząc pod nosem całkowicie zapomniał o asystencie, który niemal
wstrzymywał oddech tkwiąc na swoim stanowisku.
- Tak, dobrze zdezynfekowane, na kapłanów
zawsze można liczyć - mruknął Travis, uśmiechając się do siebie.
Obrócił twarz. Przenikliwe niebieskie oczy
spoczęły na tężejącym elfie, gdy zastanawiał się, czy to dziwny chłopak
podpiera drzwi, aby nie wypadły z zawiasów, czy to one służą mu za fundament
trzymający go w pionie. Wrócił jednak myślą do pudła pełnego pustych pojemników
i znalazłszy to, czego szukał, podniósł się, świdrującego wzroku nie odrywając
od jaskrawych zielonych tęczówek.
- Będę musiał znaleźć dla ciebie
odpowiednie gogle ochronne, masz zadziwiająco duże oczy. No i ta rękawiczka bez
palców. Z kwasem nie ma żartów, podobnie z proszkami eteralnymi. Łatwo osiadają
na skórze w momencie ich podgrzewania i łączenia – wyjaśnił, drapiąc się po
szorstkiej brodzie i spoglądając kolejno na wymieniane miejsca na ciele nowego
pomocnika. - Przyda ci się także jakaś osłona na przedramiona albo przychodź do
mnie w czymś z rękawami, bo na początku zdarzy ci się coś wylać na siebie.
Każdemu się zdarza. Wczoraj zalałem palnik żelem, w głupi sposób pozbawiając
pracownię raczej niezbędnego elementu stałego wyposażenia. Na szczęście mam
zapasowy.
To nie mógł być ten sam człowiek spotkany
nocą w bibliotece. Tamten wydawał chłodne rozkazy, był uprzedzony,
nieprzystępny i niechętny potencjalnie niebezpiecznemu stworzeniu. Tamten był
opiekunem czarodziejów użytkowych, a jego moc polegała na manipulowaniu materią
świata fizycznego. Natomiast obecnie stał przed nim osobnik może i chłodny,
lecz odznaczający się niepohamowaną wylewnością. Wpatrywał się w asystenta z
wykraczającą poza ludzkie standardy ciekawością, jakby pierwszy raz w życiu
ujrzał białego elfa. Czyżby zapomniał już o incydencie sprzed prawie dwóch
tygodni?
- Kolor twoich tęczówek jest niebywały,
kuriozalny, jeśli mogę tak powiedzieć. - Podszedł kilka kroków w stronę
milczącego Esta, zerkając z góry na ów fenomen przyrodniczy. - Taką barwę można
uzyskać mieszając toksynę porywczaka inkaustowego z puchliczką. Co prawda nie
poleciłbym barwić tym przedmiotów użytku codziennego, chyba że ktoś życzy sobie
czyjejś śmierci… Ale pozostaje to ten sam odcień toksycznej zieleni, bardzo
piękny kolor. Jakby ktoś w wiosenną zieleń wsączył jad... - Jego przejrzyste
błękitne oczy rozwarły się nagle. – Ale-ale, znów się zapominam. Tracę nad sobą
panowanie kiedy przekraczam próg mojej pracowni. To mój mały świat i tylko
tutaj czuję się naprawdę sobą, z dala od tych wszystkich nadętych pajaców
nazywających siebie sztukmistrzami.
Wykonując nieprzyzwoity gest ręką,
odwrócił się na pięcie i podszedł do skrzyń. Rozstawił je w dwóch zawalonych
klamotami kątach pracowni. Z najbliższej zaczął przekładać butelki na puste
półki oraz regały, zapełniając je z niebywałą prędkością i pieczołowitością
kogoś, kto robi to kilkanaście razy dziennie. Znów minął stojącego jak kołek
Esta, zupełnie o nim zapominając. A przynajmniej tak mogło się wydawać. Zajęty
swoimi sprawami co rusz zamierzał odezwać się do gościa, kiedy kolejna
wymagająca natychmiastowej reakcji myśl wchodziła mu w słowo, odciągając go od
towarzystwa. No naprawdę, samotność i wynikająca z niej bezkompromisowa
samodzielność dawały mu się we znaki, zwłaszcza teraz, gdy mamrotał do siebie,
posyłając pytania w przestrzeń i odpowiadając samemu sobie, co mogło podważyć
jego poczytalność w oczach świeżo upieczonego asystenta.
Nie podważyło. Za to Estowi było źle ze
świadomością, że jest na tyle opieszały, iż sztukmistrz sam musiał odpowiadać
na swoje własne pytania. Szarpnął za ucho, bacznie śledząc ruchy człowieka
zakładającego bielony bawełniany płaszcz.
- Nie muszę ci się przedstawiać, ty mnie
również, więc darujmy sobie uprzejmości i przejdźmy do rzeczy - powiedział
Travis znad kościstego ramienia. Est drgnął, nie spodziewał się bowiem, że
mężczyzna o nim pamiętał. - Nie licz na to, że w pierwszych dniach zostaniesz
tu sam, wykluczone. Pamiętam wygląd biblioteki, zanim moi podopieczni się nią
zajęli, a laboratorium to ostatnie miejsce, które chciałbym poddać generalnej
przebudowie. I myślę raczej o rzadkich ingredientach oraz sprzęcie, bez którego
nie da się prowadzić eksperymentów, reszta jakoś by uszła.
Nie potrafiący ustać w miejscu sztukmistrz
przeszedł na przeciwny koniec pomieszczenia, gdzie z kołka wbitego w ścianę
ściągnął parę dziwnie wyglądających okularów niepodobnych do szklanych krążków
owiniętych cienkim drutem, jakie nosił Stary Przechrzta. Te nachodziły na
skronie oraz nasadę nosa, a ich zadaniem była ochrona oczu i ich okolic.
- Gogle ochronne – wyjaśnił, wyciągając je
lekko przed siebie, by elf mógł im się przyjrzeć. - O węch i smak tak się nie
martwię jak o wzrok. Oczy są dla mnie najważniejsze, choć to węchem określam
stopień ukończenia mikstury. Nigdy smakiem, zapamiętaj to. Nigdy nie smakuj
swoich produktów, chyba że temu służą, jak uśmierzacze czy medykamenty. Ale i
wtedy nie polecałbym tej metody.
- Sztukmistrzu Travisie, jak w takim razie
ocenić gotowość mikstury i jej zdatność do użytku? - Ośmielony Est bezwiednie
przeszedł kilka kroków w stronę alchemika, dając się uwieść tematyce. Nie dość,
że mógł uczestniczyć w pasjonującej rozmowie, to jeszcze twarzą w twarz z
ekspertem w dziedzinie alchemii! - Nie widzę tu obiektów eksperymentalnych.
- O, czyli jednak umiesz mówić. Świetnie,
bo już się martwiłem, że w pojedynkę przegadam cały nasz czas, a nie po to
tutaj jesteś, żeby słuchać moich wynurzeń. - Sztukmistrz niemal klasnął w
dłonie. - Masz rację, nie mam tu obiektów, bo wyłapuję je na bieżąco, jeśli
zachodzi konieczność przetestowania czegoś nowego. Na chwilę obecną tworzę
schematyczne medykamenty i środki lecznicze dla naszych najemników wybywających
w świat, ale kiedy mój eksperyment dobiegnie końca, to w Twierdzy ubędzie
szczurów.
Z dzieł Travisa Est wyczytał, że efekty
swoich prac najlepiej testować na szczurach, a nie myszach, jak powszechnie
utrzymywano. Większe gryzonie reagują na podawane im specyfiki niemal
identycznie jak ludzie, dając miarodajne wyniki poczynionych obserwacji, a co
za tym idzie, znacznie poprawiają skuteczność lekarstw oraz płynów
wzmacniających. W dodatku były większe i łatwiej dostępne. Nie do końca jednak
pogodził się z myślą, że będzie musiał testować swoje pomysły na żywych
obiektach. Jedyna ujma na honorze szlachetnej dziedziny nauki, która niosła tak
wiele dobrego, a która przynieść może jeszcze więcej.
- W porządku, może zaczniemy od podstaw? -
Sztukmistrz Travis zachęcił chłopaka, by ten podszedł bliżej stanowiska
laboratoryjnego. - Chyba nie muszę cię uczyć, żeby nie wsadzać rąk w ogień i
tak dalej? Sam rozumiesz, kwestie bezpieczeństwa, za które twój mentor urwałby
mi uszy.
Est odruchowo zerknął na jego uszy o
zaokrąglonych i gładkich płatkach.
- N-nie – wyjąkał. - To znaczy nie, nie
musisz, sztukmistrzu Travisie.
Mężczyzna pojął aluzję. Uśmiechnął się
kwaśno i pogładził końcówkę swojego ucha jakby upewniając się, czy jest
zwyczajne.
- Moje uszy cię zainteresowały? Tak,
posądzano mnie o bycie półelfem. Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Dla
mnie nie ma. Mógłbym być nawet orkoukiem, a i tak robiłbym to, co robię, i
byłbym w tym mistrzem. A może wtedy bym nie robił? To bez znaczenia. Ale do
rzeczy, bo znów abstrahuję od głównego tematu. Ach, i mów mi po imieniu, tak
będzie wygodniej. Nie dbam o tytuły, to czysta bufonada. Sztukmistrz taki,
sztukmistrz siaki, o, mości sztukmistrzu, sztukmistrzu to i tamto. I tak w koło
Macieju, aż mnie mdli! - Wzniósł ręce w geście beznadziei. - Fanfaronada w
najczystszej postaci. Ten tytuł jest tak bezsensowny, że szkoda języka na jego
wymawianie. Wystarczy Travis, tak?
- E, tak, Travisie - wybąkał Est,
skrępowany nadmierną bezpośredniością.
Jeżeli był zdania, że to Colonell
wypowiada słowa bez przerwy na oddech, to naprawdę nie poznał ludzi na tyle, by
móc się o nich wypowiadać. A na pewno nie poznał użytkowników magii, samych w
sobie będących nie lada osobliwościami.
- Cudnie. Nie jestem twoim przełożonym ani
mistrzem, tytuły są zbędne. Masz być moim pomocnikiem, asystentem, a nie
podwładnym. - Travis Arnelt dziwnymi goglami trzymanymi w ręce podrapał się po
policzku, zamyślonego wzroku nie odrywając od kocich oczu. - Podoba mi się ten
kolor, nic na to nie poradzę. Będziesz musiał, niestety, znosić moje dziwactwa.
Jestem niepoprawnym dewiantem jeśli chodzi o kolorystykę. – Wzruszył ramionami,
jakby i to nie było niczym nadzwyczajnym, choć Est nie wiedział, jak rozszyfrować
słowo “dewiant”. - A ja mam się do ciebie zwracać w jaki sposób? Estalavanes?
- W-wystarczy Est.
Est przełknął ślinę, nagle pragnąc znaleźć
się na drugim końcu pracowni, jak najdalej od dziwnego osobnika rodzaju
ludzkiego przyodzianego w niepodobny do niczego płaszcz z zewnętrznymi
kieszeniami. Uciec od przenikliwości przeszywającej na wskroś, od dziwnych
gogli trzymanych w ręce. Travis wyglądał na szykującego się do operacji
felczera, a nie alchemika w centrum swojego małego świata. Nie, mistrz nie
oddałby go w ręce szaleńca. Znał swoich podwładnych na tyle, by ręczyć za ich
zdrowie psychiczne. Bo znał Travisa, prawda?
- Rzeczywiście jesteś płochliwy, Eście.
Alchemik zręcznym ruchem założył gogle na
głowę, układając grube soczewki na odsłoniętym czole. Poluzował guzik szarej
koszuli pod szyją i przeciągając spojrzenie, zwrócił się przodem do
eksperymentu, opierając dłonie o szeroki, błyszczący czystością blat. Uśmiech
zagościł na jego ustach, gdy w skupieniu śledził trasę kolejnej porcji płynu
nabierającego kremowej konsystencji. Uniósłszy palec wskazujący, wodził nim
wzdłuż szklanych rurek, gdzie śmigała gęstniejąca ciecz.
- Podgrzanie do odpowiedniej temperatury
doprowadziło klarowną ciecz do przejścia w stan przypominający emulsję - zaczął
tonem wykładowcy akademickiego. - Jeżeli moje założenia są poprawne, to do rana
otrzymamy gęsty płyn koloru drożdży. Pozostałość wody musi jednak odparować, a
ogień w palniku być zaledwie małym płomyczkiem pilnującym temperatury
zawartości kolby. Spójrz. - Chudym palcem wskazał na odległy kraniec blatu po
prawej, gdzie wściekle kipiąca woda przeskakiwała ze szklanego, intensywnie
podgrzewanego baniaka, prosto do kilku mniejszych buteleczek przypominających
gładkie menzurki. - Tak wyglądała na początku. Połączenie wody z dwiema miarami
sotryty i probówką wyciągu z dmuchawki wasala. Nabrała objętości. Podgrzewana i
chłodzona, naprzemiennie i oczywiście z uwzględnieniem łagodnych zmian
temperatur, doprowadziła do wytrącenia się odpadów pozostających na dnie kolby,
mniej więcej na środku, o tu. - Wyminął elfa i wskazał na środek buzującej
aparatury. - Reszta, czyli oczyszczony z mętów specyfik, gęstnieje pod wpływem
wysokiej temperatury. Zgodnie z oczekiwaniami, powinien zachować taką postać na
finalnym etapie.
Travis przeszedł na skraj długiego
kamiennego blatu i wziął leżący na nim notatnik oraz ołówek o wygryzionej
drewnianej końcówce. Wysłużonym drewienkiem postukał z w zaciśnięte usta, a
jego żywe spojrzenie ponownie prześledziło całą trasę eksperymentu. Spuścił
oczy i odnotował kilka krótkich spostrzeżeń, aby nie utracić ich w ferworze
pracy. Odłożył notatki na swoje miejsce z dbałością świadczącą o nadmiernym
perfekcjonizmie.
- Kiepski ze mnie nauczyciel. Moim
obowiązkiem jest uczyć cię nazewnictwa, a nie zanudzać specyfikacją własnych
fanaberii, nieważne jak genialne by one nie były. - Wrócił do sięgającego mu
ramienia asystenta i stając u jego boku, znów zapatrzony na swoje pracujące
dzieło, splótł ręce na piersi. Rozpierała go duma, wszystko bowiem szło po jego
myśli. - Musisz poznać nazwy przyrządów oraz pojemników i wiedzieć, gdzie je
znaleźć w pracowni. Każde z nich ma swoje określone miejsce. Musisz znać
księgi, w których znajdziesz wskazówki, nauczyć się, gdzie szukać składników
różnego pochodzenia i tak dalej, nuda na kółkach wleczona przez wieczność.
Wiesz, chyba dlatego nikt nie potrafi ze mną wytrzymać. Za dużo gadam. Na
dodatek od rzeczy, jak potłuczony - pokręcił palcem wskazującym tuż przy skroni
osłoniętej szerokim paskiem gogli, zerkając na pomocnika. - Ciekawe ile ty ze
mną wytrzymasz.
Est domyślał się, że powinien coś
powiedzieć, grzecznie zanegować słowa alchemika lub utwierdzić w przekonaniu o
swojej gorliwości i życzeniu rozwijania w sobie pasji. Lecz kiedy tak spoglądał
na to, co działo się przed jego wielkimi niepewnymi oczami, czuł narastające
podniecenie. Chłonął wszystkie słowa Travisa, nawet te z pozoru pozbawione
sensu, przyjmował je i pragnął, by samemu móc kiedykolwiek tak otwarcie mówić,
prezentować się, działać. Podziwiał tego pragmatycznego człowieka za liczne
prace, które czytał w wolnym czasie, a teraz, mogąc z nim pracować, nie
posiadał się z radości. To był inny świat. Świat, który rozumiał, którego nikt
nie musiał mu tłumaczyć, a jeśli już, to tylko zawiłe arkana nieopisane w
podręcznikach. Tak naprawdę znał nazwy wszystkich przyrządów, wiedział, do
czego służą, i chociaż brakowało mu doświadczenia, to braki te nadrabiał
rozległą wiedzą teoretyczną gotową do spożytkowania.
Końcówką czerwonego języka zwilżył usta i
rozchylając je, odezwał się cicho:
- Do samego końca, Travisie. Jeśli będę
mógł rozwijać się u twego boku, wytrzymam z tobą do samego końca.
Zadzierając brodę, Est oddał pełne pasji
spojrzenie, pod naporem którego alchemik poczuł się odrobinę zaniepokojony.
Sztukmistrz Travis Arnelt westchnął,
zmuszony do kapitulacji. Cóż, najwyraźniej trafił swój na swego. Dwóch wariatów
w laboratorium alchemicznym nie wróżyło niczego dobrego. Za to dwóch geniuszy
mogło obfitować w nieoczekiwane rezultaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz