piątek, 25 sierpnia 2023

Biały elf - rozdział 14

 

Idący u boku mistrza Estalavanes nie odrywał wzroku od jego zwodniczo odprężonej twarzy. Wiedział, że to tylko gra pozorów, ponieważ bystre elfie oczy niemal od razu wychwyciły subtelne oznaki zdradzające prawdziwe samopoczucie Maga. Zapuchnięte powieki oraz opadające kąciki ust niepodobne były do żywotnego mężczyzny, co mocno go zafrasowało. Zaledwie dwudzień temu widzieli się po raz ostatni, a od tamtego momentu oblicze człowieka wyraźnie się zmieniło, nabierając kilku nowych bruzd i zmarszczek pod gęstym czarnym zarostem. Nawet sylwetka jakby zeszczuplała, choć mięśnie pracujące pod skórzanym strojem podróżnym wciąż zawstydziłyby niejednego młodzika. Czy to pobierana od niego energia magiczna czyniła takie spustoszenie w starczym ciele, czy gdzie indziej powinien szukać przyczyny?

            Bacznie obserwowany Mag sprężystym krokiem przemierzał dziedziniec Twierdzy. Towarzyszący mu uczeń prawie równał się z nim wzrostem. Chłopak znów urósł. Ubrania zrobiły się na niego za małe, co Mag przyjął z ojcowską dumą i doskonale skrywanym rozczuleniem, jakiego od dawien dawna nie było mu dane poczuć. Estalavanes prezentował się coraz lepiej. Dni spędzone na ćwiczeniach i rozwijaniu pasji, kształceniu oraz nabywaniu umiejętności służyły mu znakomicie. Po wynędzniałym, przerażonym chłopcu pozostał wyłącznie ślad w postaci trudnych do wyplenienia nawyków oraz skrajnej niechęci wobec obcych. Obok tego spostrzeżenia nie mógł przejść obojętnie, gdyż przypominało mu o nieubłaganym upływie czasu. A mieli go tak niewiele. Należało niezwłocznie rozpocząć naukę sztuk walki i samoobrony, przyspieszyć proces, który niestety nie przebiegnie w oczekiwany sposób, a to przez wzgląd na brak progresji ze strony młodego ducha. Niepokój szalał w elfim ciele, za nic mając nauki i wszelkie próby ukojenia go. Tego nie mogli obejść. Estalavanes musiał zrozumieć samego siebie.

            - Mistrzu, czy podróż minęła ci spokojnie? – wypytywał zatroskany Est. - Wyglądasz na zmęczonego, a ty nigdy nie wyglądasz na zmęczonego.

            - Chłopcze, najlepsze lata mam już za sobą, nic więc dziwnego, że z biegiem czasu będę wyglądał coraz gorzej. W przeciwieństwie do ciebie - skarcił ucznia spojrzeniem, lecz uśmiech tkwiący w czarnych oczach ocieplił uszczypliwy przekaz. - A odpowiadając na twoją grzeczność, muszę przyznać, iż droga mnie nie rozpieszczała. Nie wspominając o towarzystwie. Sporadycznie pozwalam sobie być zmęczonym, ale tylko troszeczkę. Będąc tobą, nie robiłbym z tego takiej sensacji, Estalavanesie.

            Est nie był przekonany o wiarygodności słów nauczyciela. Mag ewidentnie się postarzał podczas krótkiej rozłąki, nawet pojedyncze włosy na jego brodzie miały jaśniejszy odcień od pozostałych i to bynajmniej nie za sprawą popołudniowego słońca nieśmiało wychylającego się zza chmur. Coś się stało. Jakieś wydarzenie pognębiło tego leciwego człowieka na tyle, by nawet wyćwiczone ciało nie potrafiło utrzymać ciężaru zaistniałego problemu. Est obawiał się, iż to z jego winy mistrz wygląda tak jak teraz. Na myśl mu nie przyszło, że to inne czynniki zewnętrzne mogą tak na niego działać, niekoniecznie niesforny uczeń.

Mag był szczery i prawdomówny, lecz na równi z tymi cechami był także skryty i rozważny. Nie podejmował z podopiecznym tematu, dopóki sam nie osiągnął szerszej perspektywy, a dylemat, z którym się obecnie mierzył, zaliczał do najtrudniejszych w życiu, wszystko bowiem zależało od jego świadomej decyzji. Nie chciał kłopotać chłopca powoli przystosowującego się do gwałtownego, ludzkiego otoczenia. Nie mógł postępować pochopnie, gdyż skazałby cały Estarion na pewną śmierć. Teraz jednak odwlekał ten proces najdłużej jak potrafił, starając się zyskać choć chwilę dla swojego nieprzypadkowego ucznia.

Est odwrócił wzrok od mnicha. Podłużne uszy lekko opadły, gdy pokonywali niskie stopnie prowadzące do wejścia Głównego Budynku.

- Przepraszam, mistrzu. Nie będę drążył, skoro potrzebujesz odpoczynku. Czy nie powinniśmy odłożyć obiadu na późniejszą godzinę?

- Wszechmocni brońcie, Estalavanesie! - Udawane oburzenie odbiło się echem w obsadzonym pochodniami korytarzu. - Masz mi zbyt wiele do opowiedzenia, nie mógłbym odpuścić sobie tej odrobiny swobody skradzionej podczas posiłku. Zaczekaj na mnie przed wejściem do jadalni, wiem, że dokucza ci ciężki zapach pochodni. Doprawdy, Niedźwiedź mógłby przestać ulegać własnym kaprysom. Służba ma wystarczająco dużo pracy, by jeszcze przejmować się okopconymi ścianami.

Est uśmiechnął się pod nosem do wyprostowanych pleców mistrza i zawrócił, wdzięczny za wyrozumiałość. Wciąż nie lubił ludzi, ale konkretna trójka przywracała mu wiarę w przedstawicieli tego agresywnego, impulsywnego gatunku. Był oswojony z nimi na tyle, by zacząć dostrzegać różnice pomiędzy poszczególnymi mieszkańcami Twierdzy. Przestawali w jego oczach wyglądać wszyscy jednakowo.

Nikt nie zaczepiał białego elfa, gdy ten kierował się do jadalni. Nie pozdrawiano go ani nie zwracano na niego większej uwagi, co bardzo mu odpowiadało. Czasem ktoś dłużej się na niego zagapił, co nie było już tak męczące jak w początkowych dniach pobytu w warowni. Teraz rozumiał, że wynikało to z ludzkiej ciekawości, a nie celowej złośliwości. Nie czuł się komfortowo, pod tym względem nic się nie zmieniło, aczkolwiek przestał wariować - paranoja zelżała, mechanizmy reagujące na stres pracowały leniwie niczym młyn wodny. Nie pamiętał kiedy ostatni raz się hiperwentylował lub wymiotował z powodu tak błahego, jak rozmowa z obcym człowiekiem. Czuł się inaczej, bo nie był już dzieciakiem, który pewnego deszczowego dnia piątego miesiąca wjechał na wozie między mury imponującej Twierdzy Niedźwiedzi. Mijały kolejne miesiące jego nowego życia, a on zdążył zapomnieć o starym, spędzonym pod nadzorem ludzkich opiekunów…

- Hej, Esti! - Zawołany obrócił głowę, zauważając stojącego nieopodal Cola. Bluza była jego znakiem rozpoznawczym świadczącym o zwolnieniu z obowiązków. - Przejażdżka po obiedzie? Powietrze po deszczu świetnie zrobi koniom. Nam również.

Est stanął frontalnie do mężczyzny. Nie skrócił dzielącego ich dystansu odczuwając niepewność na granicy niepokoju i coś jeszcze, o czym udało mu się wreszcie zapomnieć. Teraz powróciło wraz z nieprzyjemnym pieczeniem w podbrzuszu.

- Jeszcze nie jadłem – odparł - ale przejażdżka brzmi dobrze. Później?

- Później - przytaknął mężczyzna niezrażony pustym głosem przyjaciela. - Wiesz, gdzie mnie szukać.

I odszedł w kierunku kryjówki ze studnią, odprowadzony lekko przymrużonymi kocimi oczami. Odszedł, tak po prostu, bo tak po prostu toczyła się ostatnio ich relacja. Ciągnęła się długo i tkwiła w jednym punkcie, którego żaden z nich nie chciał przekroczyć. Mętlik w głowie w końcu ucichnie, a dziwne ukłucia w piersi zelżeją. Niezbędny był dystans, który uchroni go przed dalszą krzywdą.

Est ciężko odetchnął, krzyżując ręce na piersi. Powinien zacząć go unikać. Dać mu do zrozumienia, że nie ma sił na rozwiązywanie problemów będących następstwem relacji zbyt skomplikowanej do ogarnięcia. Ale nie potrafił. Niebezpiecznie przyczernione oczy wracały do niego w najmniej oczekiwanych momentach. Krzywy uśmiech odciągał myśli od wymagających koncentracji zajęć, a przystojna, pociągła twarz człowieka o ciemnej skórze wypełniała jego mały, z mozołem budowany świat. Nawet teraz wyraźnie rysował mu się w pamięci szczegółowy portret zwiadowcy. Colonell miał czarną kropkę pod zewnętrznym kącikiem prawego oka. I dwie w niewielkich od siebie odstępach na prawym policzku, przy łączeniu szczęk. Ciekawe ile takich kropek zdobiło resztę jego ciała…

- W rzeczy samej jest chłodno, chłopcze, lecz nie aż tak, żeby kulić się przy drzwiach. - Żartobliwy ton zbliżającego się mistrza zadziałał na pełnego rozterek ucznia jak kojący balsam. Staruszek niewiele czasu potrzebował by przebrać się w luźny, zwyczajowy strój. - Chodźmy do środka, pachnie wspaniale. Cóż to za mina? Nie musisz się tak o mnie zamartwiać. - Mag zamilkł raptownie, studiując profil ucznia. - Stwierdzam, że to tobie przydałaby się krztyna mojej troski. Co się dzieje, Estalavanesie?

- Czy mogę… mogę tym razem sam pójść do kuchni?

Ta nagła inicjatywa wydała się Magowi podejrzana. Od razu przyjął, że jest to pewna forma ucieczki, a mimo to przystał na propozycję ucznia, uśmiechając się samymi kącikami ust. Na co ten chłopiec potrafił się zdobyć, byle odsunąć od siebie prawdę! Lecz jak można uciec przed czymś, co siedzi głęboko w nas samych?

Zacisnąwszy pięści, Est pomaszerował do kuchni, pozostawiając nauczycielowi wybór stołu. Mag od razu poszedł do ich ulubionego w przeciwległym rogu sali, gdzie rzadko ktokolwiek przebywał. Cztery stoły dalej kilku najemnych popijało z glinianych kubków. Obojętni na wszystko, co działo się wokół nich, zajęci byli przyciszoną rozmową przerywaną wybuchami dzikiego śmiechu. Za to po sąsiedzku siedziały adeptki, do których towarzystwa mnich już się przyzwyczaił. W przeciwieństwie do wojowników nie mówiły nic, znad talerzy lustrując salę jadalną w poszukiwaniu kogoś konkretnego. Szczególnie jedna dziewczyna w szarych barwach czarodziejów użytkowych. Jej piękne bursztynowe oczy rozbłysły na widok białego elfa.

- Wzbudzasz niemałe zainteresowanie wśród czarodziejek, Estalavanesie - zagadnął wracającego ucznia Mag. Obserwując opadające uszy elfa zastanawiał się, czy chłopak w ogóle zwrócił na nie uwagę. Speszone zerknięcie w stronę trójki dziewcząt utwierdziło rozbawionego starca w przekonaniu, iż całkowicie zdawał sobie sprawę z ich obecności. - To nic złego. Powinieneś się cieszyć.

Est ze stukiem odłożył tacę na środek stołu, pozwalając mistrzowi częstować się jako pierwszemu. Zacisnął zęby i usiadł ciężko na krześle, odrzucając świadomość istnienia czarodziejek. Tak, od bliżej nieokreślonego czasu bywały tu zawsze, kiedy i on się zjawiał. Znał Berię, choć poza pospieszną wymianą grzeczności nie rozmawiał z nią od zdarzenia w bibliotece. Pozostałe dwie były dla niego bezimienne. Onieśmielały go już samym patrzeniem, sprawiając, że nie sposób było skupić się na tak prostej czynności jak spożywanie posiłku.

- Nie potrafię się tym cieszyć, mistrzu. Przeszkadza mi to - mruknął, przekładając na swój talerz parujące soczyste mięso. Tak, tego mu teraz trzeba, czerwonego mięsa, w które mógł się wgryźć. - To zawstydzające.

- Jesteś jeszcze młody, Estalavanesie. Dziewczęta szybciej dojrzewają i, co jest dość istotne, we wczesnym wieku poszukują miłości jak z legend i ballad. Lecz życie nie jest bajką ani pieśnią. Warzyw też sobie nałóż, nawet więcej niż mięsa - upomniał chłopaka. - Tak lepiej. Twoje ciało potrzebuje wartości odżywczych, a samo mięso nie wystarczy. Jak już mówiłem, jesteś młody, masz czas, by zacząć odwzajemniać ich sympatię.

Est zatrzymał widelec w pół drogi do ust, popatrując na mistrza spod ściągniętych brwi. Nie żartował o dziewczętach, dlaczego więc nie wspomniał o Colu? Nie akceptował mężczyzn o odmiennych preferencjach? Nie dopuszczał do siebie myśli, że jego uczeń ulegnie pokusie? Nie, to chyba nie to, mistrz nie narzucałby innym swoich przekonań i zapewne wcale takich nie żywił. Zatem jaki był prawdziwy motyw człowieka, który unikał tego tematu jak ognia? Zaraz, zaraz. To nie Mag unikał tego tematu. To on sam milczał udając, że nic nie zaszło. Stary nauczyciel celowo napomknął o czarodziejkach. Widział jak się miota, nie radząc sobie z uczuciami.

- Nie chcę się z nikim wiązać, mistrzu – wyznał, oglądając dziwne zielone warzywo z ostrożnością kogoś, kto boi się zostać pogryzionym. - Nie potrzebuję nikogo i nie przypuszczam, bym kiedykolwiek potrzebował. Chcę być taki jak ty.

Mag odłożył swój widelec i wpatrzył się w ucznia z najwyższą powagą.

- Co chcesz mi przekazać, deklarując, że zamierzasz być taki jak ja? – zapytał powoli. - Co skłoniło cię do podejrzeń, iż jestem taki z własnej woli?

Est zamarł z ustami pełnymi mięsa. Ścisnęło go w dołku na dźwięk głosu starego nauczyciela, a gdy podniósł wzrok, odczuł lęk. Cierpkość była rzadkością, ale bywało że i tak Mag przywoływał ucznia do porządku, gdy ten zapędzał się zbyt daleko. Tak jak teraz. Bezmyślnie założył, że skoro mistrz jest osobą tak znakomitą, to musi to być zasługa jego samego, to on bowiem samodoskonalił się i rozwijał w określonych dziedzinach. Lecz mogło być zupełnie inaczej. Nie wiedział, co wydarzyło się w życiu mistrza, zanim go poznał. A przede wszystkim nie wiedział, jaki ciężar doświadczeń i odpowiedzialności nosi na swych starczych barkach. „Nie oceniaj, jako że nic nie wiesz. Wyraź swoją opinię na dany temat, wystrzegając się ocen i osądów”. I to właśnie teraz uczynił w stosunku do mentora.

Est wycofał się w głąb siebie i uciekł spojrzeniem jak zbesztane dziecko. Było mu głupio, ale to przykrość uczyniona opiekunowi była nie do zniesienia. Prawie jak pęczniejące mięso, które z trudem połknął.

- Chcesz mi coś powiedzieć, drogi chłopcze?

Mag przemieszał zawartość talerza, nadziewając na widelec różyczkę spieczonego brokułu. Czarne jak otchłań oczy popatrywały na ucznia z wyrazem zaciekawienia, a były przy tym tak ostre, iż chłopak bał się przypadkowo o nie skaleczyć.

- Przepraszam, mistrzu - zaczął cicho, na powrót koncentrując się na nauczycielu. – Nie chciałem, aby zabrzmiało to jak banał. Nie wiem przez co przeszedłeś, jak stałeś się tym, kim jesteś i nie mam prawa cię oceniać.

- Kajanie się niczego nie zmieni, mój uczniu, jeśli ty sam nie dążysz do poprawy swojego postępowania. - Pomarszczone oblicze Maga złagodniało, podobnie jego niski głos, teraz głęboki i ciepły od powracających doń ojcowskich uczuć. - Mam przeczucie, iż pewna kwestia ustawicznie odwodzi cię od konkretnych działań. Dzieje się tak od samego początku, a doskonałym tego przykładem jest brak postępu podczas wyciszania umysłu. Jesteś niespokojny, chłopcze, a to z racji uczuć, z jakich nie do końca zdajesz sobie sprawę.

Oczywiście że Mag go przejrzał. I nie odezwał się ani słowem oczekując, że to on zacznie temat. Taktownie. Sprytnie. Aż poczuł ukłucie zazdrości, że mistrz tak sprawnie posługiwał się posiadanymi informacjami i faktami. A jeszcze bardziej zazdrościł mu tej niezmąconej jasności rozumu, który te informacje i fakty w tempie błyskawicy łączył w spójną całość.

- Uczucia, z których nie zdaję sobie sprawy... Nie, mistrzu. Ja ich po prostu nie rozumiem.

Oto powód, dla którego Est nie był w stanie osiągnąć poziomu kontemplacyjnego. Ale nie mógł zdradzić mistrzowi że boi się tego, co czuje do Colonella, że boi się tego, czym okażą się w rzeczywistości. Czasami lepiej nie wiedzieć nic, aniżeli wiedzieć i tej wiedzy nie wykorzystać.

A może Colonell próbował podejść go podstępem? Wzbudzić w nim współczucie i poczucie winy twierdząc, że wszystko, co zrobił, zrobił dla niego? Że Est powinien to docenić i zrewanżować się w ten sam sposób… Nie, Col nie mógł być takim typem człowieka. Nie zasługiwałby wtedy na troskę i zaangażowanie Maga. Mógł wydawać się bezczelny, arogancki i natrętny, lecz był to efekt perfekcyjnego kamuflażu, bariera trzymająca innych na dystans. Prawda o nim była jednak inna. Wyczuwał, że pod tymi odpychającymi warstwami skrywa się coś, czego człowiek broni za wszelką cenę. Obaj skrywali tajemnice. Podobnie jak obaj nie odnajdowali się w realiach tego świata.

- Uczucia nie są czymś, co łatwo zrozumieć, Estalavanesie, ale to bardzo dobrze, że zdajesz sobie z nich sprawę. Jest to krok do przodu. Nie stoisz w miejscu.

- Odnoszę odwrotne wrażenie, mistrzu. Cały czas stoję w miejscu. Zbyt długo. - Puścił wreszcie ucho i z ciężkim westchnieniem wrócił do przerwanego obiadu, lewy łokieć opierając o blat stołu. Przegubem podparł policzek i uniósł na wysokość oczu bulwę noszącą ślady przypieczenia. - Nie może być tak, że będą mną rządziły. Inaczej nigdy się nie uwolnię, utknę w gęstej matni bezsilności.

- Otóż to, nie przyzwalaj im na swawolenie w twoim sercu i umyśle. - Mag wskazał na niego widelcem. Byli obserwowani, ale nie czyniło im to większej różnicy. - Przyjmij je i przeanalizuj metodą, o jakiej wspomniałem. Zrób z nimi to, co z jedzeniem na swoim talerzu. Posegreguj, potnij na niewielkie, łatwe do przełknięcia kawałki - mówiąc to, sam odkroił kawałeczek mięsa i nadział na widelec. - Poznawanie siebie jest trochę jak wyrastanie z niemowlęctwa, chłopcze. Na nowo uczysz się chodzić, mówić, posługiwać narzędziami. I chociaż masz piętnaście lat, to wciąż uczysz się, rozwijasz, dorastasz, aż w końcu dojrzewasz. Trzeba czasu byś to zrozumiał, nic nie przyjdzie samo. Inicjatywa jest kluczem, który pomoże ci otworzyć kolejne drzwi twojego korytarza życia.

Starzec wsunął odkrojony kęs do ust i dokładnie przeżuwając, wpatrywał się w oczy ucznia, zielone i wyjątkowo duże w porównaniu z ludzkimi. Kim w istocie jest ten chłopak? A co ważniejsze, kim okaże się w przyszłości? Ich obrońcą czy egzekutorem?

Myśl, że czas nagle przyspieszył, przerażała nawet tak opanowanego człowieka jak Mag. Zdarzenia zaczęły postępować z zatrważającą prędkością; Zakon, zjawa na skraju lasu, wzmożone działania militarne na południu oraz plany ekspansji Niedźwiedzia, któremu zamarzyły się tereny na zachód od Twierdzy - żyzne pola i osady, młode, prężnie rozwijające się regiony. Jeśli tak dalej pójdzie, ten głupiec w zwierzęcych futrach zaprzepaści jedyną szansę na sojusz z Zakonem Paladynów, co mogło być decydujące dla planu ocalenia Estarionu, a może nawet pozostałych krain. Niestety, Niedźwiedź nienawidził rycerzy zakonnych równie mocno co Colonell, obaj pod tym względem byli upartymi matołami i chociaż ten drugi potrafił dojrzeć problem, tak dla pierwszego nie było już nadziei.

- Próbowałem, mistrzu. Próbowałem je, hm, przetrawić.

- Więc próbuj dalej. Nie jesteś osobą ot tak porzucającą zamiar. Zdarza ci się poddawać, lecz tylko po to, by następnego dnia wrócić z nową energią i próbować, aż w końcu ci się uda. – Mag powstrzymał rosnący pod zarostem uśmieszek wywołany miną ucznia. Gdyby zsiadłe mleko miało twarz, wyglądałoby jak Estalavanes w tej chwili. - Upór, mój chłopcze, to kolejna pozytywna cecha, którą w tobie dostrzegam. Uparcie dążysz do celu. Brakuje ci motywacji, ale i ona w końcu przychodzi.

- Zaczynam się zastanawiać, czy nie mam długotrwale upośledzonej percepcji – pożalił się chłopak. Zsiadłe mleko skwaśniało, wykrzywiając białe wargi. - Mam zbyt wiele do przemyślenia, a zbyt mało czasu. Przepraszam, nie miało to tak zabrzmieć. Jak rany… To nie tak, że nie mam czasu, bo ty mi go organizujesz, mistrzu, ja po prostu… Ech, znów mam problemy z wysłowieniem się... Chodzi mi o to, że chcę zbyt dużo na raz.

- Pamiętaj, że zawsze pozostaję do twojej dyspozycji, Estalavanesie. Możesz ze mną porozmawiać na dowolny temat wiedząc, iż nie wyjdzie on poza nas dwóch. - Mag zniżył głos do pocieszającego szeptu. – Szczera rozmowa pozwala uwolnić się od ciężaru noszonego samodzielnie, pozwala przekazać część zmartwień.

- Dziękuję - odparł Est, chcąc jak najszybciej uciąć niewygodny temat.

Zamknąwszy zęby na kawałku bliżej nieokreślonego warzywa rozmyślał nad ewentualnym przebiegiem takiej rozmowy. Nie, tego nie potrafił sobie wyobrazić. Miał wybujałą fantazję, ale to było ponad jego siły.

- Słyszałem, że Velren upatrzył sobie ofiarę w murach warowni - zagaił Mag swobodnym tonem. - Jednocześnie utwierdza otoczenie w przekonaniu, że nie ma tu miejsca dla drugiego elfa.

- Tak - rzucił zdawkowo Est, napychając się jedzeniem.

- Colonell wspomniał, że to z jego winy spadłeś z konia.

- E-e! - Chłopak poderwał głowę, kręcąc nią przecząco. Przełknął głośno. - Przepraszam. Nie, mistrzu, ja sam nie potrafiłem utrzymać się w siodle.

- Ponadto nie udałeś się do świątyni, mimo że upadek był groźny. Obiecałeś to zrobić - dodał Mag z naciskiem.

- Colonell przesadza.

- Martwi się o twoje zdrowie, chłopcze, jak na przyjaciela przystało - przywołał rozbestwionego ucznia do porządku, surowością uderzając we wrażliwe uszy. - O niczym bym się nie dowiedział, gdyby nie towarzyszący ci wówczas zwiadowca. To szlachetne z twej strony, że nawet oprawcę starasz się wybielić własnym brakiem umiejętności, lecz nie tędy prowadzi droga, Estalavanesie.

- To było dawno i…

- To nie ma nic do rzeczy - mistrz stanowczo uciął dalsze usprawiedliwienia. - Estalavanesie, nie bagatelizuj upadku z siodła. Brak skutków uderzenia tuż po incydencie nie znaczy, że byłeś cały i zdrów. Choć wszystko na to wskazuje, że byłeś. - Pokręcił łysą głową z myślą, że ten chłopak jeszcze niejedno przetrwa. Jego ciało jest znacznie wytrzymalsze niż można wnioskować po samej posturze. - Zdrowie i życie nie jest czymś, czym można szafować wedle uznania. Wszelkie życie zasługuje na szacunek, chłopcze, a szczególnie własne. To największy dar, jaki posiadamy. Wszyscy, bez wyjątku. Życie i śmierć to jedyne, co otrzymuje każdy z nas, bez względu na status społeczny czy pochodzenie.

Est wziął się w garść. Wodą z kubka zmył z języka gorzki posmak wstydu oraz resztki obiadu.

- Przepraszam, masz pełnię racji, mistrzu. Tak bezmyślne zachowanie nie przystoi twojemu uczniowi. Powinienem wiedzieć, jak reagować w sytuacjach zagrożenia życia, szczególnie, że sprawiłem kłopot nie tylko tobie, ale i Colonellowi. Przyjmując, że nic się nie stało, popełniłem niewybaczalny błąd, ponieważ zapomniałem o uczuciach pozostałych. Postąpiłem egoistycznie i obiecuję, że więcej się to nie powtórzy.

- Chłopcze, popadasz w skrajności. Wystarczy, byś o siebie dbał, tak jak ja bym to robił. Dbaj o siebie i innych, nie zatrać tej głęboko zakorzenionej empatii, jako że jest to najlepsze, co masz. Współodczuwanie oraz empatia to cechy tak rzadkie w obecnych czasach, że liczone są na miarę złota. Mogą się okazać twoją siłą, Estalavanesie. - Podobnie jak zdolność znoszenia bólu i upokorzeń, jednakże tego Mag nie wypowiedział na głos.

Udręka w zielonych oczach była wyraźna. Rzutowała na cały wyraz białej twarzy, a także sylwetkę o przygarbionych ramionach.

- Uważam to za słabość, mistrzu, bo czuję się przez to słaby.

- Twierdza będzie słaba, jeśli zbuduje się ją na słabym fundamencie.

Mag dokończył posiłek i odstawił talerz na tacę, sięgając po gliniane naczynie. Dziewczęta w obsesyjnym skupieniu obserwowały elfiego młodzieńca, który nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Cóż, tak to właśnie działało. Im mniej angażował się chłopak, tym bardziej podobał się dziewczętom. Czy powinien mu o tym powiedzieć? Nie, niech sam dojdzie do podobnych wniosków. W swoim czasie. Burzliwe emocje są jednym z atrybutów szybko przemijającej młodości.

- Estalavanesie, posiadasz dar, dzięki któremu twoje życie może stać się lepsze. A jeżeli podzielisz się nim z innymi, to nie dość, że wzbogacisz samego siebie, ale też uczynisz ich lepszymi istotami. Tak działają uczucia, chłopcze. Mnożą się poprzez dzielenie.

Est prychnął słysząc barwny paradoks, jakimi lubił raczyć go mistrz. Lecz gdy się nad tym zastanowił, odnalazł w nim sens. Darząc kogoś uczuciem, otrzymuje się w zamian uczucie drugiej osoby, nic przy tym nie tracąc. W bilansie zysków i strat jest się na plusie. Zawsze. Nieważne jakimi zrewanżuje się druga osoba, dzieląc się nimi, nie traci się ich permanentnie. Są zasobem niewyczerpalnym. Istnieją tak długo, jak żyje dana osoba, a może i dłużej. Są jak energia magiczna z tą różnicą, że nigdy się nie kończą. Posiadają moc budowania i niszczenia, formowania i zniekształcania, porządkowania i zaburzania. To naprawdę mogła być siła. A on mógł nauczyć się z niej korzystać. Więc czego się bał?

Nagła refleksja trafiła do jego serca prostą drogą zrozumienia. Nie lękał się własnych uczuć względem człowieka, tylko zmiany na gorsze. Obawiał się, że gdy tylko zaakceptuje to, co w nim siedzi, wszystko legnie w gruzach, że przyjmując uczucia Colonella i odwzajemniając je, zniszczy przyjaźń zrodzoną między nimi. Nie bał się samej straty. Bał się najpierw zyskać, a dopiero potem stracić. Straciłby wtedy podwójnie.

Gdy uniósł rozjarzone spojrzenie na twarz mistrza, ten uśmiechał się łagodnie. Ukontentowany Mag odstawił opróżniony kubek na tacę i ze skrzypnięciem odsunął krzesło.

- Jeżeli dotarły do ciebie pewne konkluzje, chłopcze, to zdecyduj, co uczynić z Velrenem. – Wstał i pochylił się nad blatem, zastygając twarzą w twarz z Estalavanesem. - Czy wedle twojego uznania zasłużył on na przyspieszenie agentury, czy powinna ona zostać bezpowrotnie anulowana?

Nie mówiąc nic więcej wyprostował się i wyminął stół, pozostawiając za sobą wstrząśniętego podopiecznego oraz kilka brudnych naczyń.

Est rozchylił drżące wargi. Nie wydobył się najcichszy szmer, ponieważ oddech uwiązł mu w gardle. Wpatrzony w poplamiony blat zachodził w głowę, jakiej odpowiedzi udzielić. Co by go usatysfakcjonowało? A przede wszystkim, czego oczekiwał od niego mistrz? W zgodzie z sercem pragnął ukarać Velrena w najgorszy możliwy sposób za okrucieństwo, jakiego dopuszczał się względem słabszego. Kiedy przypadkiem się spotykali, imperialny elf nie odpuszczał mu choćby najdrobniejszej uszczypliwości, a jego szyderstwa przechodziły w pozornie nieszkodliwe poszturchiwania oraz przepychanki. Trzeba go ukarać i anulować jego agenturę. Niech wie, że sam sobie na to zapracował swoim bezdusznym zachowaniem. Z drugiej strony mógł ją przyspieszyć, pozbywając się go z Twierdzy na długo, o ile nie na zawsze…

Już pojmował, dlaczego Mag unikał nagradzania i karania. Czasem kara mogła być nagrodą, a nagroda karą. W dłuższej perspektywie metoda ta nie przynosiła żadnych wymiernych rezultatów, tylko gorycz, niechęć, a nawet bunt względem karzącej ręki tak zwanej sprawiedliwości.

Splótł dłonie na blacie i uderzył o nie czołem, uginając się pod ciężarem myśli szalejących w skołatanym umyśle. Zaczynał pojmować coraz więcej, a wciąż czuł się jak głupiec pośród filozofów, błądzące we mgle dziecko, któremu z przerażenia głos utknął w gardle i nie może zawołać dającego poczucie bezpieczeństwa opiekuna. Wypłynął na zbyt głębokie wody, a wściekle krążące rekiny czekały, by rozerwać go na strzępy.

Colonell nie będzie czekał w nieskończoność na wciąż niezdecydowanego dzieciaka. Ale jak niby miał się określić? Może mógłby przemilczeć temat? Nie, Col zbyt wiele wysiłku włożył w zabieganie o tę przyjaźń. O właśnie, o tym wcześniej myślał: wyrzuty sumienia popychające go do działania…

Przygaszony, chwiejnie dźwignął się z siedziska i zebrał brudne naczynia na drewnianą tacę. Obładowany skierował się prosto do kuchni, kompletnie ignorując pełne uznania spojrzenia adoratorek. Żadna z nich nie miała porywającego, drapieżnego wejrzenia. Żadna z nich nie była Colonellem.

***

Przez ostatnie trzy dni ulewne deszcze przetaczały się przez Estarion, kumulując w jego północnym regionie. Ziemia pod kopytami całkiem rozmiękła i głośno cmokała tam, gdzie tworzyły się błotniste kałuże, lecz koniom to nie wadziło. Kłusując parskały i dokazując niosły lekko swoich jeźdźców, zadowolone z chwili spędzonej poza ciasnymi boksami dusznej stajni. Rozchlapywane błoto znaczyło ich unoszące się boki, srokatemu ogierowi przydając brązowych ciapek. Jego gniada towarzyszka również nie przejmowała się sklejającymi jej błyszczącą sierść plamami mokrego brudu.

Est zazdrościł im beztroski prostego, nieskomplikowanego życia. A może życie udomowionego konia nie było tak dobre, jak sądził? Ich funkcje się nie różniły. I on, i zwierzęta, byli w równym stopniu zależni od ludzi, pośród których żyli. Zmuszani do wykonywania ich rozkazów i przestrzegania z góry ustalonych zasad żyli na uwięzi. Aż poklepał ze współczuciem szeroki kark konia, czując, że ich znajomość osiągnęła właśnie nowy poziom.

Ukradkiem zerknął na małomównego Colonella jadącego po prawej. To jedno spojrzenie wystarczyło, by oderwał się od nieco niedorzecznych rozważań na temat swojego położenia. Zadziwiające, jak bardzo tatuaż pokrywający lewą połowę twarzy odmieniał rysy człowieka. Prawy profil zdawał się zwyczajny i należał do przystojnego młodego zwiadowcy o smagłej skórze oraz drobnych urokliwych niedoskonałościach. Natomiast gdy popatrzyło się na lewy, doznać można było niemałego szoku, widok bowiem przedstawiał zgoła inną osobę. Malunek pociągnięty czarnym tuszem zwijał się niczym splecione węże. Kształtem ostro zwieńczonych ogonów zaczynał się na podbródku, przeplatanką przebiegał przez policzek i skroń, by na czole urwać się bez większego sensu, jakby twórcy zabrakło materiałów bądź chęci do ukończenia dzieła. Nikt tak nie zdobi lica, a już na pewno nie ludzie mający specyficznego bzika na punkcie wyidealizowanego piękna oraz własnej aparycji. Dla Cola była to forma buntu przeciwko wszystkiemu, co reprezentował jego gatunek.

Czujny zwiadowca wciąż badał wzrokiem skraj lasu. Bez ustanku wypatrywał w zalegających cieniach sylwetki, która od zbyt wielu nocy nie dawała mu spokoju. Wciąż nieuchwytna i niemal nierzeczywista, sprawnie umykała otoce kilkunastu najbieglejszych tropicieli Niedźwiedzi. Ciemnozielone oczy mrużył w świetle dogasającego dnia, co przydawało mu wyglądu dumnego posągu pozbawionego emocji.

Est z zaciekawieniem obserwował to nieznane mu dotąd oblicze chłodnego profesjonalisty, samemu co jakiś czas spoglądając w leśną gęstwinę. Zauważał więcej szczegółów niż człowiek, a mimo to nie dojrzał niczego niepokojącego - ptaki moszczące się w gniazdach i dziuplach, wiewiórki skaczące zwinnie po gałęziach. Nawet kret usypujący kopczyk na poboczu był dla niego czymś naturalnym, urzekającym. Widmo albo nie pojawiało się w dzień, albo potrafiło doskonale maskować swoją obecność. A może ulewne deszcze przepędziły je w poszukiwaniu suchego kąta?

- Przepraszam, Esti – powiedział Col, wyrywając elfa z namysłu. Wpatrywał się w zmieszanego chłopaka, choć jeszcze przed sekundą z uwagą lustrował ścianę drzew. - To miała być relaksująca wycieczka poza mury, a ja mieszam w to sprawy zawodowe.

- Hę? Nie, jak rany, nie przeszkadza mi to! - speszony Est zaprzeczył odruchowo i niemal natychmiast uciekł spojrzeniem między dwukolorowe uszy wierzchowca. - Bezpieczeństwo jest najważniejsze.

Col przyjrzał się swojemu kompanowi. Dzisiejsze zachowanie Estiego było dosyć dziwne, jakby trwał w sprzeczności z samym sobą. Znów się wycofywał, a przecież ostatnimi dniami prowadzili się coraz lepiej. Dzieciak częściej się odzywał, przerywając monologi trajkoczącego zwiadowcy, zdarzało mu się też uśmiechnąć mimochodem, słysząc swobodny żart, a nawet unosił się gniewem jak ten uroczy, naburmuszony kociak. Colonell lubił koty, a w białym elfie dostrzegał liczne cechy łączące go z tymi wdzięcznymi stworzeniami. A w szczególności lubił jego oczy skaleona: przejrzyście zielone i lekko skośne, o ruchliwych źrenicach. Omamiły go. Poznał kilka ich wyrazów, ale wciąż były i takie, których prędko nie zobaczy: płomień furii, lodowata obojętność, żar namiętności, lekkość błogiego uśmiechu. Zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek dane mu będzie je ujrzeć, bo co zrobi, gdy Esti wybierze kobietę? To bardzo prawdopodobny scenariusz. Col nie był ślepy, a zamieszkujące Twierdzę przedstawicielki płci pięknej również nie były obojętne na wdzięki ucznia Maga i niczym pszczoły ciągnęły do rozkwitającego chłopaka.

- Tak, bezpieczeństwo to podstawa - mruknął w odpowiedzi Col. - Dopóki widmo przebywa na naszym terytorium... Nie, dopóki my nie znamy jego zamiarów, nikt nie będzie czuł się tutaj bezpieczny. I chociaż wciąż polujemy w okolicznych lasach, to i tak zamiast za zwierzyną, oglądamy się za tym przeklętym upiorem.

Est sztywno wpatrywał się w horyzont przed sobą, luzując konia, by sam wyszukiwał drogę na grząskim trakcie. Nie miał odwagi znów spojrzeć na Cola, na niewielką bliznę przy uchu, której nie zasłaniał płowiejący barwnik.

- Tak, oczywiście – wymamrotał. - Nie mam najmniejszych wątpliwości.

- I tak to właśnie jest – zakończył z westchnieniem zwiadowca.

Rozmowa się nie kleiła, toteż przez dłuższą chwilę wsłuchiwali się w podzwanianie końskich uprzęży, mlaskanie mokrego błota pod kopytami i odległy wieczorny świergot ptaków szykujących się do snu. Gdzieniegdzie pohukiwała zawczasu wybudzona sowa, brakowało tylko wyjących wilków, których skowyt potrafił nieźle zaleźć za skórę zimnym, złowieszczym dreszczem. Ostatnio rzadko słyszało się ich zawodzenie, jak gdyby przeniosły się całym stadem w głąb zalesionych obszarów, z dala od ludzi, ich ognia i żelaznych kłów. Były wolne, miały nieograniczoną swobodę działania… Nie, to tylko pozory, złudna wizja nieistniejącej utopii. Każde stworzenie uzależnione jest od zbyt wielu czynników, by mówić o jakiejkolwiek wolności. Głodne musiały polować, zagrożone stawały do walki - inaczej by wyginęły. One przynajmniej dostały wybór: mogły zostać i podporządkować się, lub odejść i stworzyć własną watahę. Esti tego wyboru nie miał. Nie miał nawet złudnego poczucia wolności.

Col potarł dłonią twarz i przeczesał włosy, a jego palce odruchowo pozostały na karku, gdzie zawzięcie drapały skórę. Zaryzykował popatrując na Estiego, lecz ten zdawał się pogrążony w myślach tak splątanych, że wciągnęły go bez reszty w gmatwaninę domysłów i urojeń. Jaki problem wyciągnął na wierzch, ciągnąc za luźną nitkę? Z jakiej bzdury postanowił uczynić prowodyra swojego podłego nastroju? I co on sam mógł zrobić, by nieco ułatwić elfiemu dzieciakowi wejście w świat ludzi?

Zrzęda jasno zakomunikował że nadejdzie dzień, w którym Esti samodzielnie wyruszy w świat, a kiedy on już coś powiedział, to nie było szans, by się to nie sprawdziło. Jak te jego przebłyski. Kto wie, czy nie potrafił nagiąć rzeczywistość do swojej woli, by działała jak sobie zażyczy? Zresztą, wystarczy popatrzeć na elfa zupełnie niepasującego do ludzkiej społeczności by zgadnąć, że święci się coś grubszego. I ta rękawiczka nie do pary. Cóż takiego on tam chował, że nawet Zrzęda o tym nie wspomniał? Jeszcze za wcześnie, by o to pytać. Ale mógł przełamać kolejną granicę między sobą i Estim.

- Słyszałem, że alchemia okazała się twoim darem objawionym - napomknął z lekkim uśmiechem, wzrokiem przeskakując ze ścieżki przed sobą na skraj podszytu po prawej. - Sztukmistrz Jak-Mu-Tam ponoć zostawia cię samego w pracowni. Nie boi się, że puścisz ją z dymem?

Est zmarszczył się, posyłając złośliwcowi groźne spojrzenie.

- Jak rany, przestań robić ze mnie psuja. Travis ufa mi na tyle, by zostawiać w laboratorium samego na długie godziny. Ani razu na mnie nie narzekał, a chwalił częściej, niżbym na to zasługiwał.

- Ach tak, Travis. Więc już po imieniu? Żaden sztukmistrz? Stoi wyżej w hierarchii niż ty.

- Nie podlegam pod nikogo w hierarchii. Jestem uczniem Maga, więc w pewnym stopniu jesteśmy z Travisem na podobnym stanowisku. - Est odchylił się w siodle i nieco rozpogodził, przywołując obraz chudego, wysokiego mężczyzny o przenikliwych niebieskich oczach i przekornym uśmieszku szaleńca. - Zresztą, on nie jest człowiekiem przejmującym się tytułami czy stanowiskami. Travis dba wyłącznie o naukę. Rozwija swoje talenty w sposób godny podziwu, a rezultaty jego badań przynoszą wiele korzyści dla ogółu. - Pogoda ducha Esta przeistoczyła się w nagły wybuch niekontrolowanej ekscytacji. – Wiedziałeś, że uśmierzacze jego receptury przynoszą szybsze efekty niż te opracowane przez najlepszych królewskich aptekarzy? I nie oczekuje wynagrodzenia za swoją pracę! Wystarczy mu dobrze wyposażona pracownia oraz możliwość oddawania się swoim eksperymentom, a ich wynikami dzieli się z chętnymi alchemikami z całego Estarionu, twierdząc, że mogą je udoskonalić dodając lub podmieniając składnik, o którym on sam by nie pomyślał. Szanuję go za ten przejaw altruizmu.

- Jednak gęba potrafi ci się nie zamykać, kiedy ustrzeli się temat do rozmowy - wymamrotał zdruzgotany łowca, żałując, że w ogóle się odezwał. – Mniemam, że ten cały Travis cię oczarował.

Est zdrętwiał, gdy chłodna szpilka przeniknęła do jego piersi.

- Słucham? Nie, to nie tak, on jest po prostu niesamowity! - wyjaśnił z nieśmiałym uniesieniem, oczy wbijając w czarno-białą grzywę konia. – Travis ma niebotyczną wiedzę na temat aptekarstwa. Zna na pamięć właściwości wszystkich estariońskich ziół i roślin. Potrafi przygotować antytoksynę na każdy rodzaj znanej trucizny. Ze swoimi zdolnościami mógłby zostać nadwornym alchemikiem króla!

Ten pełen zachwytu i ciepła wzrok zabolał Cola do żywego. Naszła go niedorzeczna chęć jak najszybszego i najbrutalniejszego ugaszenia zapału młodego przyjaciela, dogryzienia mu w sposób, jaki po części oddałby jego własny stan. Opamiętał się jednak, jak przystało dojrzałemu mężczyźnie wobec obiektu swoich uczuć. Szczególnie, iż rzeczony obiekt najwyraźniej gustował w osobach o dobrych sercach i światłych umysłach. Colonell nie był dobry. Nigdy nie był dobry, a przecież chciał się taki stać właśnie dla niego.

Posłał chłopakowi smutne, nieco rozczarowane spojrzenie.

- Gdyby był taki, jak go przedstawiasz, Esti, to już dawno brylowałby na królewskim dworze.

- On nie chce brylować, on tym gardzi. Odmawia nawet wzięcia udziału w kolegium magicznym, największym zjeździe ekspertów z dziedzin nauk powiązanych z magią, w tym alchemii! - Est wykonał nieokreślony gest lewą ręką, odpychając od siebie natrętnego owada. - On chce ulepszać swoje specyfiki, rozwijać dziedzinę uważaną za mało interesującą. Jest wspaniały, kiedy wkłada tyle pasji w proces sporządzania mikstur. A napisał tyle ksiąg traktujących o zielarstwie i alchemii, że wciąż brakuje mi czasu, by je przeczytać.

Col westchnął zrezygnowany. Już dłużej nie potrafił utrzymać emocji na wodzy. Coś temu dzieciakowi zaraz zrobi, tylko nie wiedział jeszcze czy mu przywali, czy raczej go pocałuje. Obie opcje były równie kuszące.

- Tylko się nie zakochaj, Esti…

- Zakochać się? - Chłopak przekrzywił głowę, przypatrując się Colowi. - Chyba gdybym musiał, to Travis byłby odpowiednim kandydatem.

Colonell oberwał w pysk tak mocno, że zadzwoniło mu w uszach. Musiał poprawić się w siodle, by zamaskować wzburzoną reakcję na ten mentalny policzek. Szczeniak potrafił się odszczeknąć.

- Zakochałbyś się w mężczyźnie?

- A co to za różnica? Sam o tym mówiłeś. Mężczyzna czy kobieta, wszystko jedno. Jeśli się kogoś kocha, to tylko za to, jakim jest.

- Ciężko zaprzeczyć własnym słowom… - wycedził Col. Musiał przymknąć powieki, by powstrzymać nadciągające zawroty głowy. - Niepodobne to do ciebie, Esti, żebyś w takich kategoriach myślał o ludziach.

- Travis jest inny, podobnie jak ty i mistrz. Jesteście osobną kategorią ludzi, absolutnie wyjątkowymi wyjątkami - rzucił wesoło Est. Nagła zmiana nastroju Cola wcale mu nie umknęła, po prostu jeszcze nie znalazł sposobu, by poprawić przyjacielowi humor. - No i raczej nie szuka towarzystwa w życiu prywatnym, bo go praktycznie nie ma. Czasem nawet nie dosypia, by przypilnować koniecznej temperatury lub zmienić ją w krytycznym momencie. Może gdyby był ktoś, z kim mógłby dzielić się swoimi przemyśleniami, oddawać wspólnej pracy i spędzać czas na…

- O nie, Esti, nawet o tym nie myśl!

- A w ciebie co wstąpiło?!

Wpatrywali się w siebie na podobieństwo zdenerwowanych drapieżników. Brakowało jeszcze, by zaczęli się okrążać i warczeć, gotując do ataku. Wyczuwając napięcie swoich jeźdźców, konie zaczęły ostrożniej stąpać, strzygąc nerwowo uszami.

Est pierwszy odwrócił wzrok, ale to Col zabrał głos, całkowicie odbiegając od niezręcznego tematu.

- Dość jazdy, dotarliśmy do strumienia. Konie z chęcią skorzystają ze świeżej trawy i wody, a my rozprostujemy nogi.

- Jasne, a to niby ja zawsze uciekam - mruknął pod nosem Est.

- Mówiłeś coś?

- Że już nie mogę się doczekać.

Znów skrzyżowali spojrzenia ostrością nie ustępujące sztyletom u bioder najemnika.

Colonell zatrzymał gniadą klacz i zwinnie zsunął się z siodła, by poprowadzić ją w stronę szerokiego strumienia mknącego w kierunku przecinającej Estarion Żywej Rzeki. Woda wzburzała się od ilości deszczówki, grzmiała groźnie i pieniła w miejscach, gdzie rwący nurt opływał kamieniste progi. Wielki rudy łeb z białą strzałką opadł, przyzwyczajając się do rześkiego, pryskającego wodopoju.

Łowca rozważał chęć wejścia do lodowatej wody, by nieco ochłonąć. Zmyłby z siebie zjadliwość wypowiedzianych słów, ale też powstrzymałby swój nieokiełznany charakter, przez który nachodziły go obrazy tak niegodne, że wręcz cieszył się, iż Esti trzyma się od niego z dala. Ten przeklęty sztukmistrz mógł się okazać przeszkodą nie do pokonania. Tego typu ludzie rzadko patrzyli na innych jak na potencjalnych partnerów bądź partnerki. Zwykle zajęci swoim światem, z niechęcią zapraszali do niego osoby trzecie, lecz Esti był inny. Nie był zwykłą osobą trzecią, a coś w nim samym działało w sposób niemożliwy do wyjaśnienia, przyciągało tajemnicą, ciekawością nieznanego.

Colonell twardo stąpał po ziemi, żył świadomie i nie podejmował decyzji pod wpływem impulsu. Z początku myślał że to, co czuje do białego elfa, jest mieszaniną żalu, współczucia i zauroczenia. Mylił się. Z ciężkim sercem musiał przyznać, że po raz pierwszy w swoim życiu darzył kogoś miłością. To nie było zwyczajne zakochanie. To coś znacznie silniejszego, coś, co spędzało sen z powiek, dręczyło go niemal bez przerwy. To było nieznane wrażenie powolnego umierania, poczucie braku siebie samego, słabości nie do pokonania w pojedynkę. Nie był desperatem. Potrafił pogodzić się z porażką, z łatwością przyjmował konsekwencje będące wynikiem popełnionych błędów, lecz tego jednego nigdy by sobie nie podarował. Przeczuwał, że Esti odwzajemnia jego uczucie, ale nie pojmował, dlaczego dzieciak tak bardzo się wzbraniał. Zapewne odczuwał strach. Przed czym?

Przełożył wodze przez łęk siodła i puścił konia wolno na bujną łąkę. Gniada nie ucieknie, był tego pewien. Inaczej rzecz miała się z elfem, który w każdej chwili mógł wyrwać w dowolnym kierunku.

- Esti, dlaczego nie lubisz dotyku? – zapytał, głębokim tembrem ledwie przenikając szum płynącej dziko wody. - Czy to ma jakiś związek z twoją wrażliwością?

Est nie krył podejrzliwości, kiedy dłonią w rękawiczce odrobinę zbyt nerwowo gładził bok gaszącego pragnienie wierzchowca. Bez udziału świadomości odesłał srokatego w ślad za Gniadą i splatając ręce na piersi, wpatrzył się w spienioną kipiel pod nogami. Kątem oka nie przestawał jednak śledzić zbliżającego się przyjaciela.

- Nie wiem - burknął, gdy Colonell przystanął tuż obok. - Nie znam tego uczucia, jest dla mnie obce.

- Nawet to, co miało miejsce ostatnio?

- Nawet to.

- A Travis nigdy cię nie dotknął?

Prosto w czuły punkt, widać to było po spinających się białych ramionach oraz opadających uszach. Uszach dopraszających się czegoś niegodziwego.

- Jak rany, kompletnie nie pojmuję działania twojego rozumu! Nie wszyscy ludzie muszą chcieć dotykać innych.

Brak pokory odzwierciedlił się w krzywym uśmieszku śniadego mężczyzny, a plan kiełkował w przewrotnym umyśle, oczekując realizacji.

- Czyli nigdy cię nie dotknął, dobrze rozumiem? Jestem pierwszy i ostatni?

- Col, zaczynasz mnie przerażać. Powiesz mi w końcu, o co ci chodzi? Chciałbym… Eeeeej…

Z przerażeniem odkrył, że ten przedziwny, wysoki jęk wydobył się z jego gardła, gdy ciepłe, szorstkie palce delikatnie przesunęły się wzdłuż płatków długich uszu od nasady aż po same koniuszki. Serce uderzyło boleśnie, wydobywając z piersi kolejny cichy odgłos, topiąc ciało w przedziwnej kombinacji przyjemności i grozy tak pierwotnej, że sprawiała dotkliwy ból. Stwierdzenie, że był wrażliwy na bodźce, było olbrzymim niedopowiedzeniem. Nieszczęśnik drżał na całym ciele, a jego ogromne oczy wpatrywały się w przepraszającą twarz człowieka. Wyrwał się, gdy gorąca dłoń oparzyła jego policzek, i tracąc grunt pod nogami upadł w tył na rozmokły brzeg strumienia, rozpaczliwie wycofując się daleko poza zasięg natręta. Dysząc ciężko, dygotał jak po kąpieli w zimnej wodzie.

Utkwiwszy wzrok w zbliżającym się oprawcy, kręcił wolno głową, niezdolny wydusić z siebie słowa. Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że wcale nie bał się Colonella. Bał się słabości, jaką wykazało jego ciało. Strwożyła go ta zdrada, doznanie dziwnej rozkoszy napływającej z miejsca, za które on nie raz szarpał bez litości. Jak coś takiego mogło być miłe? Jak coś tak obrzydliwego jak nieproszony kontakt fizyczny mogło wywołać w nim tę gwałtowną reakcję? Nie rozumiał własnej bierności. Widział zbliżające się dłonie, a mimo to dopuścił je do siebie.

Col nie mógł wyjawić, że na nieprzyzwoity dźwięk wydany przez Estiego poczuł w sobie niszczycielski ogień, którego mocy nie ugasiłaby cała woda Żywej Rzeki. Już wystarczająco zmęczył tego dzieciaka i chociaż był zawodowym sabotażystą, byłby idiotą, gdyby sabotował własne działania.

- Jak się czujesz? - Przykucnął naprzeciwko skulonego chłopaka, a troska w jego głosie przeczyła zuchwałości sprzed momentu. - To chyba jednak kwestia wrażliwości.

Właśnie doznałem jednej z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie, a ty pytasz mnie, jak się czuję? Czuję się paskudnie! I to z twojej winy, jak rany!

- Możesz mi powiedzieć, co w tej chwili czujesz? – dopytywał, nie doczekawszy się odpowiedzi.

Przed oczami Esta na twarz z tatuażem nałożył się inny obraz, pomarszczone oblicze dobrotliwego starca pytającego o to samo i w ten sam sposób wiele tygodni temu.

- Co czuję? – wysapał, z ledwością utrzymując równowagę, gdyż dłonie, którymi podpierał się za plecami, ślizgały się w grząskiej glebie. Skręcało mu wnętrzności i owiązywało je nerwami w ciasny supeł. To nie był mistrz. Całe szczęście, że to nie był mistrz. - To nie do końca wrażliwość, to… to… Nikt nigdy mnie tak nie dotykał… - Brudną dłonią chwycił płatek białego ucha, zostawiając na nim brunatną smugę. Jego myśli zawróciły ku przykrej przeszłości. - Dotyk kojarzę z bólem. Moje ciało kojarzy dotyk z bólem.

- Masz za sobą trudne doświadczenia, ale zdaje mi się, że to było dla ciebie przyjemne. Esti, nie chcę żebyś się mnie obawiał. Nigdy nie uczyniłbym ci krzywdy. Zawsze będę po twojej stronie i chcę, abyś czuł się przy mnie bezpiecznie.

Jak, do cholery, mam czuć się przy tobie bezpiecznie, kiedy odstawiasz takie akcje?! - wykrzyczałby mu to w twarz, gdyby potrafił. Ale nie potrafił być niemiły. Nie w stosunku do Cola.

- Nie podobało mi się… - Z łatwością skłamał, uciskając palcami długie ucho. Zapragnął je wyrwać i nawet zaczynał żałować, że nie pozwolił Derekowi na ich obcięcie, gdy syn opiekunów w całej swej sadystycznej perwersji zaoferował mu pomoc. – Wiem, że nie zrobisz mi krzywdy, ale nie chcę… naprawdę nie chcę… To było złe, bardzo złe.

- Drżysz na całym ciele, a twój jęk był dla mnie ostatecznym dowodem na to, że to nie mogło być tak złe, jak twierdzisz.

- Jak rany, właśnie musnąłeś palcami moje uszy! Uszy, słyszysz?! - Est poderwał głowę, napotykając strapione oczy najemnika. – Nienawidzę ich! A dotyk… jest zły…

- Esti, ciągle za nie szarpiesz, aż mnie boli od samego patrzenia. Zasługują na lepsze traktowanie, są piękne!

- To nie znaczy, że masz mnie dotykać! - zaprotestował z wyrzutem. Oprzytomniał, pojmując słowa Cola. - Zasługują… Są… O czym ty mówisz? Są potworne. Długie i do niczego niepodobne!

- One są częścią ciebie – upierał się Col. Trwał w miejscu, w niewygodnej pozycji, i na moment opuścił wzrok na trawę pod stopami, jakby wahając się nad dalszą wypowiedzią. - I z tego właśnie powodu chcę je dotykać. I nie tylko je. Częściej. Najczęściej jak się da.

- Chcesz wzbudzić we mnie poczucie winy, prawda? – oskarżył go Est. - Bierzesz mnie na litość? O to ci chodzi z tymi twoimi uczuciami? Jeśli ich nie odwzajemnię, to uznasz, że całe nieszczęście, jakie cię spotkało, to moja wina? Podjęte decyzje okażą się nietrafione?

To Colonella zraniło.

- Skąd ci to przyszło do głowy? Esti, ja zawsze mówię to, co myślę, i liczę się z następstwami własnych porażek. Nie szukam winnych tam, gdzie ich nie ma. Nie biorę cię pod włos, a jak już mi się udaje, to z włosem, byle cię nie zranić. Dość się nacierpiałeś i przyjmij wreszcie do wiadomości, że zasługujesz na lepsze życie.

- Więc dlaczego nie respektujesz mojej niechęci? Dlaczego musisz to robić?

- Bo sprawia ci to taką samą przyjemność jak i mnie. Proszę bardzo, jestem egoistą! Chciałeś szczerości, to ją masz! – Smagły łowca podniósł się i przeszedł kilka kroków za plecy skulonego elfa, który podciągając kolana, oparł na nich brodę. - Posłuchaj, jeśli obaj tego chcemy, to nie widzę w tym nic złego. Nie może w tym być niczego złego. To siedzi w tobie. Nie dopuszczasz do siebie myśli, że komuś może na tobie zależeć, bo tobie samemu nie zależy.

Col miał słuszność. Est nie szanował siebie i zauważyła to już druga osoba, której bliskość zaakceptował. Nie zależało mu na niczym, może poza alchemią, lecz i ona nie zaspokajała wszystkich jego potrzeb. Czuł się pusty. Prowadził jałowy żywot zwierzęcia zamkniętego w klatce. Nie miał celu w monotonnym życiu, tylko rutyna wyznaczała granice jego dnia i nocy. Lękał się wyprzedzać fakty, przejąć inicjatywę. A najbardziej bał się siebie samego, bo to było w nim samym. Zabijało go jak toksyna wprowadzana do krwioobiegu kropla po kropli. W jego szarym życiu brakowało miejsca na radość i szczęście, a pojęcie miłości było równie abstrakcyjne co latanie lub złowienie gwiazdy.

- Skąd możesz wiedzieć, że twój dotyk sprawił mi przyjemność? Nie jesteś mną - wymamrotał z głębin melancholii, poszerzonej teraz o nowe aspekty.

Ciężar zwalił mu się na grzbiet, gdy Col usiadł tuż za jego plecami, niemal na nim samym. Kaptur ciemnozielonej bluzy mógł służyć mu za poduszkę, gdyby tylko zechciał się na niej oprzeć. Najwyraźniej od ich ostatniej rozmowy przeprowadzonej w ten sposób urósł, bo prawie stykali się głowami. Tym bardziej musiał teraz pilnować uszu.

- Masz gęsią skórkę, twój oddech wciąż pozostaje płytki, twoje uszy są niżej niż zazwyczaj - wymieniał ze zniecierpliwieniem mężczyzna, unosząc kolejne palce. - Masz ogromne źrenice, oddychasz rozchylonymi ustami. Wymieniać dalej? Proszę bardzo! Czuję, że nadal przechodzą cię dreszcze, twoja mimika się ożywiła, nie potrafiłeś zogniskować wzroku, jesteś wyraźnie skrępowany…

- Już wystarczy, zrozumiałem! Wystarczy.

- No i, co najważniejsze, nie widziałeś swojej twarzy, kiedy mnie ostatnio głaskałeś. - Ciche prychnięcie świadczące o rozbawieniu wstrząsnęło ciałem zwiadowcy. – To, co wtedy czułeś, pomnóż kilkakrotnie, a dowiesz się, przez co ja przechodziłem. To nie było złe.

Est skrył zakłopotanie pomiędzy ramionami oplatającymi kolana. Ten człowiek był zdecydowanie zbyt spostrzegawczy.

- Durny jesteś, Col…

- Chcesz to powtórzyć?

- Idź wyłysiej!

I chociaż został doprowadzony na skraj zażenowania, poczuł niewysłowioną ulgę słysząc śmiech przyjaciela, czując go niemal całym sobą. Nie pojmował, jak mógł czuć się dobrze, skoro przed chwilą praktycznie umierał po kontakcie z dłońmi Cola… I wbrew logice chciał poczuć to raz jeszcze, ale nie był w stanie się poruszyć, by przypadkiem nie zwrócić na siebie uwagi zaśmiewającego się człowieka. Niedorzeczność. Pragnął poczuć miękkość jego włosów pod dłonią. Zobaczyć swoje odbicie w roziskrzonych ciemnych oczach. Usłyszeć jak śpiewa lub nuci ulubione melodie zabarwionym emocjami barytonem. Jeśli coś jest przyjemne i nie czyni nikomu krzywdy, to przecież nie może być złe. Jeżeli chciał z nim być, to co stało mu na przeszkodzie? Jeśli obaj tego chcieli, to tym lepiej, bo razem mieli więcej sił do przeciwstawiania się otoczeniu.

- Jesteś niesamowity, dzieciaku - roześmiany Colonell uspokoił się, choć barwa jego głosu wskazywała na coś zupełnie odwrotnego. - Nigdy nie znałem nikogo podobnego do ciebie. Wnosisz wiele koloru do mojego życia.

- Wyczuwam sarkazm...

Est wydał z siebie stłumiony pomruk, zerkając z ukosa na wartką masę wody niemal rozrywającą wąskie koryto. Jak elf o czarnych włosach i kredowobiałej skórze mógł wnieść kolor do czyjegoś życia? Kontrastu wnosił wiele, i owszem, ale nie koloru.

- Popatrz na to z innej perspektywy, Esti. Potrzeba też bieli i czerni, a nie tylko jaskrawości i pasteli, aby jakoś w tym życiu funkcjonować.

- Inaczej byś mówił, gdybyś wyglądał tak jak ja.

- Możliwe. Ale jestem sobą i nigdy nie będę taki jak ty. I wiesz co? Cholernie się z tego cieszę, bo jesteśmy na tyle różni, by być dla siebie interesującymi i na tyle podobni, by się rozumieć. - Col wiercił się, chcąc spojrzeć ponad ramieniem na przyjaciela. - Nigdy się nie zmieniaj, Esti, bądź zawsze sobą. Kiedyś przekształcisz strach w odwagę, weźmiesz głęboki wdech i ruszysz przed siebie z determinacją, o jaką nawet byś się nie podejrzewał. Chciałbym być wtedy u twojego boku, bo przeczuwam, że to będzie coś wielkiego.

Trudno się nie zgodzić z prawdą płynącą ze słów młodego zwiadowcy. Umysł Colonella był wyjątkowo lotny, dobitnie upodabniał go do Maga. Oni obaj uważali, że istnienie Esta w świecie ludzi nie jest dziełem przypadku. Żaden z nich nie naciskał na aspołecznego chłopaka. Pojawiały się sugestie Maga i mało subtelne prztyczki Cola, lecz mimo wszystko im obu na nim zależało. Wcale nie wszedł między nich ani nie zaburzył ich relacji. Stał się pasującym ogniwem łączącym ich w jedną całość - spoiwem, a nie czynnikiem dzielącym. Jak mówił Col, to było wyłącznie w jego głowie, twór jego uprzedzeń.

Colonell zapatrzył się przed siebie, w stronę pociągniętych pomarańczem ciężkich chmur kładących się cieniem na migoczącej wstędze.

- Słońce zaraz zajdzie, czuć już chłód bijący od strumienia – powiedział. - Wolałbym, abyśmy sami nie kręcili się w okolicy lasu po zmierzchu. No i Zrzęda urwałby mi łeb za odciągnie cię od ćwiczeń.

Estowi zrobiło się żal tej wspólnej przemijającej chwili. Nie chciał wracać, lecz chłodny powiew na odsłoniętych ramionach przywołał go do rzeczywistości. W czarnym bezrękawniku lekko przylegającym do ciała było mu wygodnie, nijak jednak nie chronił on przed zimnem, toteż wstał chwiejnie i od razu pokierował swoje kroki w stronę pasącego się nieopodal łaciatego konia.

- Dzika galopada pod samą bramę? - W oku mijającego go najemnika zagościła iskierka, bynajmniej nie refleks ostatnich promieni słońca odbijających się od ciemnej zieleni, a krzywy uśmieszek przydał wyzwaniu nieco pikanterii, pochłaniając Esta bez reszty. - Pewnie nie dasz rady.

- Ja nie dam rady? A chcesz się założyć?

Z wyższością wymalowaną na prowokująco uśmiechniętym obliczu, Colonell prześcignął chłopaka w drodze do wierzchowców. Wspiął się na grzbiet klaczy, nie przestając mierzyć Esta z góry.

- Stawiam wszystkie moje miodowe ciasteczka że przegrasz, dzieciaku.

- Nie wiem czym są miodowe ciasteczka, ale ani się obejrzysz, a będą moje.

I chociaż młody elf był zagorzałym zwolennikiem współpracy, to rywalizacji ze zbyt pewnym siebie przyjacielem nie odmówił.

***

- Nie będę cię dłużej przetrzymywał, chłopcze, gdy spieszno ci do pracowni alchemicznej sztukmistrza Travisa. - Mag odstawił gliniany kubek na pusty talerz i odsunąwszy ciężki fotel, wstał, powoli rozciągając zasiedziane mięśnie. – Wielce radują mnie twoje postępy w tej dziedzinie, a sam sztukmistrz pochlebnie się o tobie wyraża. Twierdzi, że dysponujesz wrodzonym talentem.

Choć nie patrzył, Mag wyczuwał na sobie zmartwiony wzrok ucznia. Nie potrzebował teraz współczucia, a jedynie rychłego powrotu do pracy, zaległych raportów oraz listów nagromadzonych w przeciągu dwóch wieczorów jego absencji. Przypuszczał, że wśród nich znajdzie ten, którego wyczekiwał: przewiązany wstążką i opieczętowany błękitnym lakiem noszącym znak Zakonu Paladynów - pionowo uniesiony miecz na stylizowanej rycerskiej pawęży.

- Dziękuję za dobre słowo, mistrzu, ale naprawdę nie cieszy mnie, że zostajesz sam z nawałem obowiązków - protestujący Est brodą wskazał na zawalone pergaminami biurko i idąc za przykładem mistrza, wstał z fotela. Rozkoszne ciepło rozeszło się z jego żołądka po całym ospałym ciele. - Chcę ci pomóc.

- Najlepiej mi pomożesz zajmując się teraz własnymi obowiązkami względem sztukmistrza. I nie zamartwiaj się tak, Estalavanesie, nie ma bowiem czym.

Mag przeszedł za biurko. Biorąc ognisty patyczek nazywany zapałką, jednym ruchem odpalił skromny płomyk, przenosząc go ostrożnie na knot małego ogarka. Będzie musiał poprosić Syntię o dostarczenie do gabinetu nowej świecy, ta do godziny przestanie mu służyć.

- Czasami potrzebuję trochę odpoczynku od towarzystwa, nic nadzwyczajnego – dodał, gdy uczeń nadal się nie ruszył.

Est otaksował leciwego mnicha, po czym przeniósł wymownie spojrzenie na płomień dający niewiele światła. Pojedyncza lampka oliwna przyniosłaby więcej korzyści niż przestarzała świeca, lecz musiał istnieć jakiś cel w posiadaniu jej jako dodatkowego źródła światła. I chociaż nie wiedział jaki, to nie zaprzątał sobie tym głowy. Z powątpiewaniem popatrzył na opiekuna i kłaniając się, nie powiedział nic ponad grzecznościowe „dobranoc, mistrzu”.

Drzwi zatrzasnęły się cicho, pozostawiając doradcę samego ze swoją pracą. Mag kilka uderzeń serca trwał w bezruchu. Podpierając się rękami o blat, czarne oczy wbijał w gładką powierzchnię solidnych drzwi, za którymi zniknął uczeń. Dopiero upewniwszy się, że chłopak nie wróci, pozwolił sobie na ciężkie westchnięcie. Opadł na wyściełane krzesło i marszcząc gęste brwi, oburącz pomasował skronie pulsujące bezustannym bólem. Musiał zamknąć oczy, inaczej ciśnienie pod czaszką wzrosłoby od natłoku bodźców. Tak słabym nie czuł się jeszcze nigdy w swoim niekrótkim życiu, a ponure przeświadczenie mówiło mu, że to dopiero początek jego drogi ku końcowi.

Estalavanes od razu wychwycił zmianę na twarzy mentora. Natychmiast zareagował, zaskakując Maga, który nie wiedząc, jak wyjaśnić swój stan, po prostu zbagatelizował jego troskę. Nie będzie mógł jednak ciągnąć tej farsy w nieskończoność. Chłopak w końcu zrozumie że to, co działo się z jego nauczycielem, miało związek z nim samym, a dokładniej z tym, co nadchodziło coraz większymi krokami. A Niedźwiedź niczego nie ułatwiał, jak na złość wtrącając we wszystko swoje trzy tarcze.

Zawroty głowy wywołane zmęczeniem zelżały, czego nie można było powiedzieć o sile rozsadzającej skronie. Rozchylił powieki na tyle, by móc bez przeszkód wertować rozłożone na blacie dokumenty. Cienie tańczyły pośród gęsto zapisanych pergaminów wraz z płomieniem świecy kiwającym się do taktu bezdźwięcznej muzyki, którą Mag, gdyby zdrowie mu dopisało, potrafiłby bez przeszkód zanucić. Przekładał dokumenty z miejsca na miejsce w poszukiwaniu tego jedynego. Segregował schludne stosy wedle ustalonego porządku, ale nigdzie nie dostrzegał charakterystycznej pieczęci. To niemożliwe, by w ciągu dwóch wieczorów odpowiedź z sąsiedniej Adeili nie nadeszła. Rycerz-dowódca zawsze odpowiadał, nawet jeśli był to pojedynczy wyraz. Czyżby sprawy miały się tak źle, że nawet korespondencja została przerwana?

Zaniepokojony wyprostował się na krześle, nagle dotknięty niezrozumiałym przeczuciem. Nieprawdopodobne, by Tyrd przejrzał jego plany. Złowieszczy Niedźwiedź nigdy nie zapuszczał się do gabinetu administratora, tym bardziej byłoby niespotykanym, by zjawił się tu pod jego nieobecność. Nie, Tyrd nie mógł odkryć tej cichej konspiracji dążącej do nawiązania sojuszu z Zakonem Paladynów, jedyną siłą posiadającą jakiekolwiek szanse na powstrzymanie eskalującego zagrożenia. Kompania Niedźwiedzi może i jest bezkonkurencyjną organizacją najemną, lecz nawet ona prędzej czy później ulegnie potędze objawionej mu w wizji. Złowieszczy Niedźwiedź był na tyle zadufany w sobie, by odrzucać kolejne propozycje zaufanego doradcy i przyjaciela.

Zatem gdzie jest list?

Mag opadł na oparcie i spod zmrużonych powiek lustrował szeroki blat masywnego biurka. Być może ktoś przez nieuwagę schował go do jednej z szuflad. A może spadł pod biurko i leżał tak niezauważony w kompletnych ciemnościach. Starzec podniósł się z siedziska w momencie, gdy coś stuknęło dwukrotnie w szybę okna. Czujność człowieka wzmogła się, gdy zlokalizował źródło dźwięku. Zdziwił się niepomiernie, kiedy okazał się nim wielki puchacz zaglądający do oświetlonego ćmiącymi lampkami pomieszczenia. Wprawnym okiem Mag natychmiast wypatrzył skórzaną tuleję uczepioną długiej nogi ptaka. Złoto i błękit. Monarsze barwy?

Bez wahania ruszył w stronę okna i otworzył je na całą szerokość, wpuszczając nocnego posłańca na wewnętrzny parapet. Oburzona długim oczekiwaniem sowa zwęziła oczy i łaskawie wyciągnęła nóżkę. Mag przyglądał się bez mała metrowemu ptakowi, a następnie sięgnął po rulon zamknięty w szczelnym pokrowcu. Przypuszczał, że doręczyciel wyfrunie, ale ptak podreptał wzdłuż szerokiego parapetu i łopocząc skrzydłami, przeskoczył na fotel w głębi gabinetu, gdzie zaczął czyścić nastroszone pióra.

- Zaczekasz na odpowiedź? – spytał Mag puchacza. Był świadom, że mówienie do zwierząt jest cechą ludzi tracących rozum, lecz zasiadał przed nim nie byle jaki ptak! - Rozgość się więc. Nie uprzedzono mnie, że rycerz-dowódca zmieni formę przesyłania korespondencji na poufną, inaczej miałbym dla ciebie przygotowany smaczny podarek.

Sowa uniosła głowę. Zmierzyła pomarszczonego człowieka pomarańczowymi oczyma przyozdobionymi nie lada brwiami i wróciła do swoich zabiegów pielęgnacyjnych. Nie lękała się obcych, przywykła już do przekazywania korespondencji osobistościom tak różnym, że pewnie ich nawet nie pamiętała. A może właśnie pamiętała.

Kartka papieru z suchym szelestem rozprostowała się w sękatych palcach. Znajoma elegancka kaligrafia zajmowała niemal całą jej powierzchnię. Skreślone czarnym tuszem zawijasy nie były trudne do rozszyfrowania, niemniej przesłanie, jakie ze sobą niosły, zmusiło Maga do powrotu na stabilne siedzisko. Z każdą przeczytaną linijką spierzchnięte usta zaciskały się coraz mocniej, a krzaczaste brwi marszczyły coraz głębiej. W treści nie znalazł niczego zaskakującego, wszak spodziewał się takiego obrotu spraw, a jakże. A mimo to czytając zapisane dłonią rycerza-dowódcy fakty czuł ucisk w piersi tak bolesny, że nie mógł powstrzymać mimowolnego skrzywienia warg.

Wizje nie szczędziły go ostatnimi dniami. Pojawiały się nader często i mędrzec instynktownie wiedział, że nie było to niczym normalnym. Oznaczało bowiem, że niepewna przyszłość ulega przeobrażeniu z każdym tygodniem, a niekiedy nawet dniem. Teraz zaczynał rozumieć, że jego objawienia nie dotyczyły jedynie Estalavanesa. Dotyczyły także pozostałych dwóch stron konfliktu. Każdy ich ruch był odnotowywany w Macierzy świata i dopiero odpowiednio zaktualizowany, w niewyjaśniony sposób trafiał do zwykłego człowieka o ograniczonym umyśle. Mag wciąż nie wiedział dlaczego to on został wybrany przez Wszechmocnych, ale starał się ze wszystkich sił sprostać powierzonemu zadaniu, nieważne jak niemożliwemu do wykonania.

Pocierając usta, wczytał się w dalsze słowa, a ucisk w piersi i czaszce nie opuszczały go ani na sekundę, podobnie jak spojrzenie sowy przycupniętej na oparciu pod kominkiem. Ignorował te drobne niedogodności gdyż to, co wychwytywały jego oczy, a co rejestrował trzeźwy umysł, było teraz najważniejsze. Ważniejsze nawet niż jego życie. Ostatnie zdania, z pozoru pozbawione większego znaczenia, zadziałały na niego alarmująco, wytrącając go z ledwie utrzymywanego spokoju.

 

“W świetle zaistniałej sytuacji proszę, abyś kontaktował się ze mną wyłącznie poprzez niezawodnych skrzydlatych posłańców, albowiem zapisów niesionych nocnym niebem nie dojrzą niepowołane oczy i nie posłyszą uszy skryte w przyziemnym cieniu. Niech ogień pochłonie wieści, które do ciebie docierają, niech w proch obrócą się słowa, by nie dotarły do niegodnych.

 

Z wyrazami zaufania

Rycerz-dowódca sir Aarim Asmodeusz.

Zapisano 11d’7m’19r2t w mieście Adeila.”

 

Rycerz-dowódca garnizonowego miasta Adeila zdradził wreszcie swoją tożsamość! Mag wypuścił kartkę spomiędzy osłabionych palców i znieruchomiał, opierając cały ciężar ciała na krześle. Myślami przebywał daleko poza wysokimi murami niezdobytej Twierdzy, wśród przebłysków przyszłości, dużo dalej niż sięgała miniona przeszłość. Wspomniał przedstawicielowi Zakonu o tajemniczym obserwatorze. Napomknął o częstych zmianach w nieostrych wizjach oraz znacznych postępach w szkoleniu młodego elfa. A odpowiedzią, jaką otrzymał wśród wielu ponurych zdań, był nakaz utrzymania Estalavanesa w Twierdzy aż do momentu podjęcia konkretnych działań przez Zakon Paladynów. Będzie zmuszony ukrócić konne wycieczki podopiecznego, z czego wyjątkowo nie był zadowolony. Odbieranie ostatniej swobody rozchwianemu emocjonalnie chłopcu nie skończy się dobrze, szczególnie że dzięki wspólnym wyjazdom z młodym zwiadowcą Estalavanes parł do przodu w ciągłej wewnętrznej walce z fobiami i uprzedzeniami. Mag nie chciał wiedzieć, jakich metod wychowawczych używał Colonell, wystarczyło mu, że były skuteczne i nie wywoływały przykrych następstw. Nie było powodów aby rozdzielać tę dwójkę. Jeszcze nie. Aczkolwiek istniało ryzyko, że obowiązki zrobią to za niego.

Opierając rękę o podłokietnik, stary doradca potarł ciężkie powieki. Zapomniał o sowim posłańcu, który wtulił głowę w pierzaste skrzydła i spoglądał na człowieka z niemal ludzkim znużeniem. Nagle życie podniosło poprzeczkę zbyt wysoko, by mógł ją bez wysiłku przeskoczyć. Czeka go ogrom pracy, a jeszcze więcej rozciągało się przed jego młodym uczniem zupełnie nieświadomym, co działo się wokół niego. Zatem czy powinien wszystko mu wyjawić? Estalavanes jest typem osoby która nie popłynie, póki nie rzuci się jej na głęboką wodę. Stojąc na brzegu, będzie roztrząsał ewentualności oraz nieistniejące problemy, natomiast postawiony przed faktem dokonanym zadziała z najwyższą precyzją. Musieli rozpocząć szkolenie bojowe, wykorzystać pozostały czas najefektywniej jak potrafili, by wycisnąć z młodego ciała co tylko będą w stanie. Nie mógł polegać na rycerzach Zakonu, bo chociaż ufał im bezgranicznie, to nie był pewien, co przyniesie niedaleka przyszłość. Wróg był potężny, o czym świadczyły wzmożone działania arcypaladyna na północy śródlądu. Było to wyjątkowo niepokojące, pominąwszy nawet wizje wskakujące w koleiny rzeczywistości, z każdym kolejnym dniem przyspieszające nieubłaganie, by wreszcie roztrzaskać się w swoim makabrycznym finale.

Kręcąc głową, Mag odsunął od siebie cały nagromadzony niepokój i wzrastającą w sercu obawę, zastępując ją chłodnym porządkiem i silnym poczuciem obowiązku. Nie mógł pozwolić sobie na chwilę zgubnej słabości. Nie wtedy, gdy mógł cokolwiek zdziałać, ugrać.

Oderwał się od oparcia zbyt gwałtownie, strasząc tym nagłym ruchem wyczekującego cierpliwie puchacza. Z wprawą odnalazł naostrzone pióro i chwytając za arkusz papieru listowego, zanurzył dutkę w czarnym inkauście. Bez zastanowienia zaczął kreślić odpowiedź, przelewać nań własne spostrzeżenia i obserwacje. Nie wahał się zadawać pytań ani poddawać w wątpliwość słów rycerza-dowódcy. Pióro skrobało cicho, a uspokajający dźwięk nadawał ruchom nadgarstka większej pewności działania. Podpisał się zamaszyście i przybijając czarną pieczęć, wolną dłonią nabrał garść czystego piasku ze słoja. Sypnął nim gęsto na leżący list, przesunął dokument na bok do wyschnięcia i ponownie ujął w dwa palce wiadomość od sir Aarima, wstając równocześnie z krzesła.

Niech ogień pochłonie docierające do mnie wieści. Pochyliwszy się nad blatem, przyłożył róg listu do płomienia świecy. Wygłodniały żywioł niemal natychmiast przyjął darowaną mu ofiarę. W onyksowych, lekko zmrużonych oczach zatańczyły podwójne płomienie, kiedy pomarańczowe języki zlizywały suchy atrament, zamieniając gładki papier w skurczoną łupinę, kruszącą się i obracającą w popiół. Ogień dotknął czubków starczych palców, ale niegdysiejszy mnich tylko lekko poluzował chwyt i ostatni brzeżek poufnej wiadomości uległ zniszczeniu. Potarł o siebie opuszkami, pozbywając się czarnej sadzy, otworzył szufladę w poszukiwaniu maleńkiej miotełki i zgarnął popiół na pusty pergamin.

Niech w proch obrócą się słowa, by nie dotarły do niegodnych – pomyślał, podchodząc do wygaszonego kominka i wrzucając między popioły pozostałości listu rycerza-dowódcy. Otrzepał ręce i pergamin, brudząc siebie oraz pożółkły arkusz. Nieobecny duchem, podparł się o żelazne okratowanie i wzdychając ciężko zauważył, jak bardzo jest wyczerpany.

- Zaczęło się… - wyszeptał ochryple w milczącą przestrzeń, a tracąca cierpliwość sowa zahuczała przeciągle, potwierdzając jego ponurą zapowiedź. - Skoro arcypaladyn wysłał na północ swojego syna, to nie pozostaje nam nic innego, jak modlić się do Wszechmocnych. I walczyć, gdy nadejdzie czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz