wtorek, 28 listopada 2023
Kapitularz Diuną - Frank Herbert
poniedziałek, 27 listopada 2023
Osobowość #XYZ
poniedziałek, 20 listopada 2023
Biały elf - rozdział 19
Z obawy
przed zaśnięciem Estalavanes długo poszukiwał miejsca, w którym mógłby
przeczekać resztę nocy. Sen był ostatnim, czego pragnął. Lękał się, że
skrzydlata śmierć ponownie rozegra swoją drastyczną partię, a tej byłby nie przetrzymał
już za pierwszym podejściem.
Tęczówki tego stworzenia miały identyczny kolor jak
jego własne, choć bardziej wpadający w żółć. Ścisnęło go w dołku na samo
wspomnienie ogromnych ślepi o maleńkiej źrenicy. Wystarczyła ta jedna myśl, by
poczuł osłabiającą bezsilność, jakiej bez ustanku doznawał w obcej krainie snu.
Te oczy patrzyły ze zrozumieniem. Rozpoznały go.
Sygnał. Smoczy kształt był sygnałem przesłanym nie
wiadomo przez co lub kogo, nadanym poprzez energię magiczną tego świata. A on
odebrał go bardzo osobiście. Wciąż też nie pojmował, jak Mag może być
wieszczem, skoro nie posiada talentu magicznego. Musiało tak być w istocie,
mistrz bowiem nie kłamałby w wymagającej szczerości oraz delikatności sprawie.
Mistrz nigdy nie kłamał.
Wszystko było pogmatwane do tego stopnia, że łatwiej
przesiać piach na pustyni i znaleźć w nim złoto, aniżeli rozumem ogarnąć to, co
aktualnie działo się ze światem. Ludzie za bardzo lubowali się w komplikowaniu
sobie życia. Wyglądało na to, że pod tym względem im nie ustępował.
Est nie spędził zbyt wiele czasu na szukaniu. Wybrał
szczyt ulubionej północno-wschodniej wieży, z której rozpościerał się
zachwycający widok na okoliczne pola i lasy. Teraz jednak nie widok miał
znaczenie, a położenie wieży, na której zapalano ogień sygnałowy w latach, gdy
warownia należała jeszcze do wojowniczych królów podzielonego Estarionu. Były
to czasy tak zamierzchłe, że pamiętały wylęgi smoków. Dziwnym zrządzeniem losu
ostatnie trzy pokolenia władców tej krainy porzuciły agresywną politykę stalowej
rękawicy, choć ich dłonie niewątpliwie częściej były obleczone metalem aniżeli
atłasem. Obecnego króla, jednocześnie pełniącego funkcję arcypaladyna, nazywano
słabym i biernym wyłącznie dlatego, że zdecydował się nie mieszać do krwawych
porachunków szlachty zamieszkującej południe. Spolegliwością zjednał sobie
wielu miłujących pokój popleczników, lecz także przysporzył kolejnych wrogów
przeświadczonych, iż z jego dystansu nie wyniknie nic dobrego.
Est nie wiedział, kto ma rację, ani specjalnie się tym
nie interesował. Opierając się o blanki i sięgając w dal nocnym widzeniem,
wypatrywał powracających zwiadowców. O ile w ogóle powrócą.
Coś lodowatego prześlizgnęło się wzdłuż jego
kręgosłupa, aż wstrząsany dreszczami ściągnął łopatki i obrócił się tylko po
to, by nikogo nie dostrzec. Paranoja po raz kolejny zadrwiła sobie z niego na
swój cyniczny, przykry sposób, wzbudzając niejasne poczucie pozostawania pod
ciągłym nadzorem. Est po raz ostatni omiótł spojrzeniem szczyt wieży. Nie do
końca przekonany o swoim odosobnieniu, wznowił obserwację jedynej drogi
wiodącej do wiecznie otwartej bramy. Ach, była jeszcze jedna, której nijak nie
dało się otworzyć z zewnątrz. Poza tym była perfekcyjnie zamaskowana pośród
bujnej zieleni, wiele kilometrów stąd w kierunku południowym.
Est podejrzewał, że przesiedzi tu co najmniej do
świtu, ale nie przeszkadzało mu to. I tak nie zmrużyłby oka. Prawdopodobnie nie
zaśnie przez dwie lub trzy najbliższe noce. Potem ciało wreszcie się zbuntuje i
wyrywając spod jarzma bezlitosnej woli padnie z wyczerpania, nie bacząc na
konsekwencje.
Splótł ręce na chłodnym, płaskim kamieniu blanek.
Wsparłszy na nich brodę, zapatrzył się w dal, duchem uciekając z ciemnego
pustego miejsca, w którym obecnie przebywał. Dni powoli stawały się coraz
krótsze. Wieczory traciły ciepły urok, wieszcząc nadejście jesiennej słoty.
Blask dużych oczu utkwionych w drodze zgasł, przysłonięty mgłą przygnębienia.
Est martwił się, jednakże nie była to troska o siebie. Niepokoił się o Cola.
Dotychczas nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami,
lecz co zrobi ze swoim życiem, kiedy zabraknie w nim tego niereformowalnego
wesołka? Zabraknie wtedy części niego samego, na domiar złego istotnej części
determinującej jego poczytalność. Colonell utrzymywał go na powierzchni
rzeczywistości, ratował przed utonięciem w otchłani duszącej, niszczycielskiej
melancholii. Nigdy przedtem nie myślał o wytatuowanym tropicielu w tych
kategoriach, ale też nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństw,
jakich podejmował się jego przyjaciel prawie każdego dnia. Jak dzisiejszej
nocy. A jeśli w tej chwili Col walczy o życie ze znacznie potężniejszym
przeciwnikiem? Czy kilku ludzi, najlepszych z najlepszych, podoła wyzwaniu?
Przecież to smok! Z opowiadań Starego Przechrzty jasno wynikało, że aby
ubić jednego, trzeba oddziału paladynów oraz drugie tyle czaromiotów. A oni
poszli prosto w paszczę, bezbronni jak niemowlęta...
Wyciągnąwszy ręce spod brody, oplótł nimi głowę i
zaciskając palce na jej czubku, wściekle zmierzwił grzywę wiecznie
poczochranych włosów. Z intensywnością wpatrywał się w wierzchołki odległych
drzew, jakby wzrokiem mógł sięgnąć między gęstwinę i wypatrzyć ślady zażartej
walki. Beznadziejnej walki o życie.
Ależ z niego idiota! Colowi groziło śmiertelne
niebezpieczeństwo, a on myślał wyłącznie o sobie. Co pocznie, kiedy Cola
zabraknie, co się z nim stanie, gdy zostanie całkiem sam i tym podobne. Wciąż
zaślepiała go własna niedola, podczas gdy ludzie bezpośrednio zaangażowani w
jego problem wcale o sobie nie myśleli, mając na uwadze przede wszystkim dobro
reszty. Dobro istnień, na których im zależało. Jak rany, co było z nim nie
tak?! Zarzucał ludziom skrajny egotyzm i interesowność, a koniec końców sam nie
był lepszy.
Nie wszyscy ludzie wpisywali się w obraz chciwych,
ekspansywnych barbarzyńców dążących do celu po linii najmniejszego oporu.
Colonell nie był egoistą, co niejednokrotnie udowadniał swoim zachowaniem w
stosunku do niego, Maga czy towarzyszy broni. Nie był interesowny. Zawsze robił
to, co w jego mniemaniu było słuszne, bez względu na opłacalność czy ewentualne
zyski, i tak czerpiąc z tego satysfakcję. Colonell zawsze był sobą, nawet jeśli
bywał irytujący i obcesowy, nawet gdy żartował z poważnych tematów, zaśmiewając
się do łez, czy też podchodził do niego z nadmierną opiekuńczością, a nawet
czułością, to… to wciąż był sobą. Jedynym w swoim rodzaju człowiekiem, który
zamiast wygodnego kłamstwa wolał gorzką prawdę, stawiając swoje indywidualne
poglądy oraz przeczucia ponad zdanie innych. Nie bał się nikogo, ani niczego i
chociaż skrywał niewygodny sekret, to wciąż potrafił spojrzeć innym w oczy z
tym nieodgadnionym, wyzywającym wyrazem ucinającym wszelkie spekulacje równie
skutecznie, jak czyniła to obecność sztyletów przy biodrach. Czuł się dobrze
sam ze sobą. Był po prostu dobrym, nieskomplikowanym mężczyzną prowadzącym
dobre, nieskomplikowane życie. Ludzkim mężczyzną, który postanowił obdarzyć
miłością stworzenie zupełnie odmienne od niego samego, wiecznie strwożone,
słabe i nie pasujące do wyidealizowanego świata ludzi.
Czy w związku z tym powinien uważać go za skończonego
głupca, czy podziwiać na wzór niepodważalnego autorytetu? Sam był głupi, że nie
dostrzegł tego wcześniej. Głupi, że wciąż odsuwał od siebie uczucia nabierające
wartości. Z bezsensownym uporem wmawiał sobie, że w świecie ludzi nic nie jest
tym, czym wydawało się być na początku. A przecież nic się nie zmieniło. On się
nie zmienił. A uczucia Cola? Jeśli one się zmienią, to co mu wtedy pozostanie?
Łaskotanie na policzku zmusiło go do zaprzestania
szarpania uszu, na które bezwiednie zsunęły się niespokojne palce. Musnął
swędzący punkt przegubem, zerkając nieufnie ku bezchmurnemu niebu. Zdziwił się
niepomiernie, gdy poczuł na skórze chłód rozsmarowanej wilgoci. Potarł dłońmi
twarz i przekonał się, że to nie mżawka padająca z nocnego nieba, lecz
błyszczące pod gwiazdami łzy. Płakał. Dlaczego? Czy to pełne smutku myśli o
człowieku wywołały w nim niespotykaną dotąd ckliwość? Odkąd sięgał pamięcią,
był wyjątkowo wrażliwy. Wiele bodźców docierało do niego w pełni swej
intensywności, którą ludzkie receptory częściowo ignorowały. Podobnie rzecz
miała się z emocjami posiadającymi wielką władzę nad jego życiem. Odpychane w
kąt podświadomości rozrastały się i pęczniały, niepokornie wymykając na światło
dzienne. Czysto złośliwie zdradzały prawdę, jaką starał się ukryć. Prawdę o
toczącej się w jego wnętrzu odwiecznej wojnie między akceptacją a odrzuceniem.
Stąd niestabilność emocjonalna, rozchwianie umysłowe, zaburzenie psychiczne,
jakich mistrz starał się nie zauważać, choć i jemu musiało być ciężko z tak
niezrównoważonym uczniem.
Im wszystkim było ciężko, gdy w grę wchodził biały
elf; Magowi, Colowi i Travisowi. Uśmiechy, jakimi go raczyli, były pełne
politowania, wymuszone, sztuczne. Pochlebstwa znikały niczym słowa zapisane
patykiem na piasku, pochłaniane przez fale innej rzeczywistości. Poświęcony mu
czas służył ich rozrywce, za którą wystawią mu niemały rachunek w późniejszym
terminie…
Nie, to nie tak! Jak rany, skąd mu to przyszło do
głowy?!
Nocna mara miała rację. Lepiej dla niego, gdyby w
ogóle się nie urodził. Lepiej byłoby także dla innych, dla których był
dodatkowym problemem, ciężarem odpowiedzialności coraz trudniejszym do
udźwignięcia. Mistrz tak bardzo się postarzał przez ostatnie tygodnie, a po
dzisiejszej nocy będzie z nim jeszcze gorzej. Czuł to. Tak jak czuł lodowatą
czarną pięść zaciskającą się na sercu.
Nigdy się nie urodzić. Czy to tak, jakby po prostu
odebrać sobie życie? Nie, odbierając sobie życie, zostawiłby za sobą
wspomnienia, które rozwiałaby się na wietrze upływającego czasu. Gdyby się nie
urodził, nikt by go nie znał. Jak wiele czasu zajęłoby jego przyjaciołom
dojście do siebie po jego śmierci? Jemu na pewno byłoby wszystko jedno. Tylko
czy brama Pozaświata stanęłaby przed nim otworem?
Wystarczy krok, aby się przekonać. Wystarczy wspiąć
się na merlony i po prostu runąć w dół, swobodnie, bezmyślnie. Nic prostszego,
zupełnie jak teraz. Upadek z takiej wysokości zrobiłby z niego paskudną plamę,
roztrzaskując kości i pozostawiając pamięć o jego niedługim żywocie, z czasem
uśmierconą jak on sam.
Est ocknął się z ponurych rozważań w momencie, gdy
druga obuta stopa oparła się o prześwit między zębami murów. Odzyskując
świadomość doznał niemałego szoku. Zachwiał się i runąwszy w tył na kamienną
posadzkę, boleśnie obił sobie krzyż. Nie wstając z podłogi, wycofał się
pospiesznie w kierunku zamkniętego włazu, na bezpieczny środek szczytu wieży,
gdzie żadne podstępne myśli nie wezmą go we władanie. Przerażenie odbierało mu
dech. Przed oczami wciąż widział odległość od ziemi kuszącą natychmiastowym rozwiązaniem
wszelkich problemów. Przecież ucieczka nie była rozwiązaniem. Ucieczka była
kolejnym problemem, bo odraczała w czasie wszystko, co i tak nastąpi. Est żył,
więc i umrze. Każdy w końcu umiera, ale nie musiała to być dzisiejsza noc.
Jak rany, co się ze mną dzieje…
Zimny pot oblewał ciało dygoczące na zimnym kamieniu,
pod zimnymi gwiazdami. Zimno. Wszędzie było tak bardzo zimno. Nigdy nie był tak
samotny, opuszczony i pozostawiony na łaskę lichej przyszłości jak teraz. Elfia
sierota. Porzucony przez rodziców w chwili, kiedy najbardziej ich potrzebował,
niezdolny do samodzielnego egzystowania. Oddany na łaskę i niełaskę podłych
ludzi.
I tylko jedno pytanie wciąż mu się nasuwało, tylko o
to by ich zapytał, gdyby otrzymał taką możliwość: dlaczego?
Oddychał metodycznie, uspokajając się. Wypuszczane
ustami ciepłe powietrze owiewało wnętrze dłoni, gdy schował w nich twarz.
Chciał spać, ale bał się zasnąć. Czuł się źle ze sobą, lecz nic nie poradzi na
swój stan psychiczny. I pomyśleć, że jeden realistyczny koszmar doprowadził go
do obłędu. Nie, nie koszmar. Mistrz mówił, że to przejaw najpotężniejszej
magii. Dlaczego więc on? Dlaczego zadziałała tak, a nie inaczej? Czy to z winy
bransolety?
Potarł szczypiące, wilgotne od łez powieki i biorąc
się w garść, zaczął rozpinać sprzączkę na nadgarstku. Odłożył na bok zdjętą
rękawiczkę i wyciągając przed siebie obie dłonie, skierował je grzbietami ku
sobie, porównując lewą do prawej. Śnieżnobiałe w świetle obojętnych konstelacji
nie różniły się praktycznie niczym, poza filigranowym ornamentem z pozoru
przypominającym wypukły tatuaż - przestał wnikać w ciało, jakby zatrzymał się
na konkretnym etapie, czekając na rozwój wydarzeń. Bransoleta nie swędziała,
nie pulsowała, ani nie mrowiła, więc albo spała, albo tymczasowo się wyciszyła.
Ta niepewność porażała. Szczególnie że mogła to być cisza przed burzą,
straszliwą nawałnicą, jedną z tych zrywających dachy i wyrywających drzewa z
korzeniami.
Krótki gwizd poruszył długimi uszami. Est zastygł w
oczekiwaniu na dalsze dźwięki, czujny jak ukrywający się w trawie zając. W
odpowiedzi rozległ się kolejny, a po nim jeszcze jeden dużo ciszej, daleko w
dole. Nie orientował się w sygnałach, jakimi komunikowali się wartownicy i
zwiadowcy, ale podejrzewał, że miały one związek z patrolem. Ktoś był ranny?
Ilu opuściło Twierdzę, a ilu wróciło? I co najistotniejsze, czy Col był wśród
żywych?
Est się nie modlił. Wszechmocni ani razu nie
wysłuchali jego gorączkowo szeptanych próśb płynących nie z chłopięcego
kaprysu, lecz ze szczerego serca. Zdarzały się jednak sytuacje, sporadyczne i
wyjątkowe, jak choćby teraz, kiedy nieposłuszne myśli same formowały błagania
zanoszone do czyichkolwiek słuchających uszu. Ktokolwiek teraz nad nim czuwał,
niech wie, że on także miewa przebłyski pobożności.
Dopadłszy do muru, wychylił się na zewnątrz, jakby
mogło mu to pomóc w dojrzeniu horyzontu. Kocie oczy w połączeniu z nocnym
widzeniem dawały ogromne pole do manewru - drużyna pięciu mężczyzn idących
szerokim traktem rysowała się z ostrą dokładnością. A wśród nich ten
najbardziej charakterystyczny. Szli miarowym krokiem, zmęczeni i zniechęceni,
co odznaczało się w ich sylwetkach oraz leniwej gestykulacji. Wciąż o własnych
siłach stawiali kroki, więc nie byli ranni. Wycieńczeni, owszem, ale zdrowi.
Przymknąwszy powieki, Est oparł rozgrzaną skroń o
ścianę. Kamień rozkosznie studził jego głowę. Odetchnął głęboko, pozwalając
sobie na lekki uśmiech. Wszystko zaczynało go boleć, a zwłaszcza obite miejsce
nad pośladkami, gdy trzymające w ryzach napięcie zeszło z mięśni, pozostawiając
po sobie ból oraz ucisk w trzewiach. Znów zrobiło mu się zimno, lecz nie dbał o
to, bo Col żył. Prawie dziękował Wszechmocnym, że nic mu się nie stało.
Z tą świadomością ruszył w stronę klapy w podłodze.
Zgarniając przy okazji leżącą samotnie rękawiczkę, naciągnął ją na dłoń,
osłaniając swój najpilniej strzeżony sekret. Uniósł skrzypiący właz, zszedł po
drabinie i opuścił ciężką klapę, znikając w ciemnościach ciasnego komina.
Zsuwał się w dół hamując co kilka szczebli, by nie zedrzeć do krwi skóry oraz
osłony chroniącej bransoletę. W ten sposób szybko pokonał pierwszą przeszkodę.
Trzysta siedemnaście stopni przeskakiwał po dwa, trzy naraz, byle jak najszybciej
dotrzeć na dół. Jeśli dobrze liczył, powinien wyjść u podstawy muru obronnego w
chwili, gdy patrol przekroczy bramę.
Pragnął ujrzeć go z bliska, upewnić się, czy nic mu
nie jest. Zapewne się zbłaźni, ale kiedy tego nie robił? Miał to już wpisane w
swoją koślawą osobowość. Nie ośmieszy się bardziej, toteż cokolwiek uczyni w
afekcie, nie powinno go interesować. Nie miał na to wpływu. Liczył się tylko
najulubieńszy człowiek. Col wart był nawet publicznego blamażu, co w innej
sytuacji wywołałoby w nim torsje i prędko zawróciło na wieżę. Nie tym razem.
Tym razem się nie podda. Nie ucieknie!
Bolały go łydki, a płuca paliły nie mniej niż gardło
wymieniające powietrze w płytkim, szybkim oddechu, od którego kręciło mu się w
głowie. Przed momentem chłód przejmował go całego nocnym wiatrem, teraz na
przegrzaną skórę ponownie wystąpił pot łaskoczący odsłonięte ramiona i
przylepiający tkaninę bezrękawnika do pleców oraz piersi. Est zeskoczył z
ostatnich stopni, przebiegł wąski korytarzyk rozświetlony małymi pochodniami
wetkniętymi w żelazne kuny i zataczając się, odepchnął od otwartych na oścież
drzwi. Wypadając z półcienia klatki schodowej zatrzymał się tuż za progiem,
rozglądając nerwowo i łapiąc ogromne hausty świeżego powietrza mrożącego
odsłonięte kły. Skoncentrował się, próbując zorientować w swoim położeniu
względem bramy. Musiał się pospieszyć, inaczej nie złapie Cola tuż przed
wejściem do Głównego Budynku, gdzie zwykł zdawać raport natychmiast po
przybyciu. Czy to dzień, czy środek nocy - bez znaczenia, szczególnie że
przyczajony obserwator stwarzał ogromne zagrożenie dla nich wszystkich. Czy
smoki są na tyle duże, by zniszczyć ogromne fortyfikacje Twierdzy? Później się
nad tym zastanowi.
Nogi bez udziału świadomości poniosły go w obranym
kierunku, jakby tuż za nim kroczył skrzydlaty potwór gotów pożreć go przy
pierwszym przejawie słabości. Ze wzrokiem utkwionym w opustoszałym dziedzińcu,
sprintem przecinał przestrzeń do bramy szerokiej na dwa wozy. Biegł na złamanie
karku, potykając się i utrzymując równowagę wyłącznie za sprawą pchającego go
do przodu impulsu. Już niedaleko…
Zatrzymał się gwałtownie na wprost wjazdu straszącego
metalowymi zębiskami uniesionej brony. Z naprzeciwka szło pięciu mężczyzn
pozdrawiających wartowników, zmęczonych nie mniej niż on sam, lecz na tyle
wesołych, by wciąż wymieniać się docinkami ze stacjonującymi w warowni ludźmi.
Dostrzegłszy niespodziewanego gościa, zwiadowcy
nabrali ostrożności. Tajemniczy elf o białej skórze, na której poświata gwiazd
i połowicznego księżyca układało się upiornym blaskiem, wyglądał jak widmo,
którego na próżno szukali w leśnej gęstwinie.
Chłopak nie zwracał na nich uwagi. Jego rozbiegane
spojrzenie wychwyciło tę jedną twarz z niedokończonym tatuażem oraz
ciemnozielone oczy, na których najbardziej mu zależało. Est był do cna
wyczerpany, a jego stan odzwierciedlała cała pochylona sylwetka; lekko
rozstawione nogi podtrzymujące ciężar półżywego ciała drżały z wysiłku,
natomiast ramiona wznosiły się i opadały w rytm poszerzającego pierś oddechu.
Szumiąca w uszach krew zagłuszała połowę dźwięków, ale przynajmniej mu się
udało.
Dowódca patrolu w mig spoważniał, rozpoznając w zjawie
przyjaciela. Odruchowo uniósł rękę, wstrzymując ludzi. Wzroku nie odrywał od
niewiarygodnej sceny. Już sama obecność Estiego tutaj, tuż przed świtem,
wzbudzała niepokój. Niemniej Col był tak oczarowany, że z niecierpliwością
przyśpieszył kroku. Chciał czym prędzej potwierdzić swoje założenie, że nie
jest to fikcja stworzona przez stęskniony, znużony wytężoną aktywnością umysł.
Wyprzedził swoich kompanów, podczas gdy elf nie ruszył
się z miejsca. Ani nie mrugnął, wyczekując skracającego dystans łowcy, śledząc
go rozszerzonymi w półmroku oczyma. Jego ogromne źrenice zasłaniały niemal całą
zieloną tęczówkę, aż Colonella przeszły ciarki. Jakby ten dzieciak zobaczył
ducha. Albo, co gorsza, samą śmierć. Odniósł wrażenie, że to, co zaraz usłyszy,
mu się nie spodoba.
Przystanął w odległości wyciągniętego ramienia od
dyszącego chłopaka. W milczeniu mierzyli się spojrzeniami i tylko wiatr szalał
między nimi, niosąc ulotne, niesforne myśli. Przyglądali się sobie nawzajem z
wnikliwością równą ich pierwszemu spotkaniu. Nie, nawet wtedy tak na siebie nie
patrzyli. Teraz było inaczej. To zamknięte w sercach uczucia przez nich
przemawiały, a oczy stały się bezsłownymi pośrednikami w drodze do zrozumienia.
Mijały zaledwie sekundy, a zawarta w nich tajemnicza magia łączyła dwóch młodzieńców
mocniej, niż gdyby nie przestawali do siebie mówić. Za pomocą czystych
zwierciadeł duszy porozumiewali się o wiele efektywniej, niż jakikolwiek
śpiewny język byłby w stanie to zrobić.
Est wyciągnął dłoń, lecz zaraz ją cofnął,
przypominając sobie, gdzie się znajduje. I że nie są sami. Co począć w takiej
sytuacji? Jak zareagować na to, co działo się w jego udręczonym wnętrzu, w
pociemniałym od emocji umyśle? Ulga była tak potężna, że zaraz chyba zemdleje.
Zniknęło całe napięcie oraz długotrwały stres, które opadły z niego niby
zaschnięte błoto. Było mu lżej. Chciał go dotknąć, zyskać pewność, jakby sam
widok całego i zdrowego przyjaciela mu nie wystarczał. A nie wystarczał. Radość
przyćmiewała wzrok na tyle, by skutecznie ignorował czwórkę coraz weselszych
najemników przypatrujących się ich bezsłownemu, niezdarnemu powitaniu. Nie
zdawał sobie sprawy że lekki, smutny uśmiech wykrzywił połowę jego białych ust,
co samo w sobie było zaskakujące. I niepokojące.
- Jak rany... - wyszeptał między nierównymi oddechami.
Udało mu się uniknąć zauważalnego szarpania za ucho, ale nie na długo. W końcu
się zapomni. - Martwiłem się o ciebie, Col. Zupełnie niepotrzebnie, bo jesteś
cały. To… to dobrze. Cieszę się.
Col przeczesał palcami włosy, zatrzymując rękę na
coraz cieplejszym karku.
- Co ty tu robisz o tej porze? – odszepnął skrępowany
romantyczną atmosferą. - Specjalnie na mnie czekałeś? Po co?
Słysząc tło w formie niewybrednych żarcików, rzucił
wymowne spojrzenie w stronę dowcipkującej z niego zgrai, czym rozweselił ich
jeszcze bardziej. Starał się nie słuchać przyjacielskich docinków, choć
niektóre były tak wymyślne, że z trudem powściągał głupawy uśmieszek kwitnący
na umazanych farbą wargach. Nie chciał zniszczyć nastroju panującego między nim
a Estim. Byłby podjął się ich wesołych przekomarzanek, gdyby nie uciekający
czas oraz obecność dzieciaka, z którym musiał pilnie zamienić słowo na
osobności.
Dwoma stanowczymi gestami uciszył rozweseloną brać.
Podczas gdy pierwszy z nich był czytelny i przyjacielski, tak drugi pod każdym
względem przeczył odgórnie przyjętym zasadom uprzejmości czy szeroko pojętej
przyzwoitości. Oba jednak podziałały. Wsparte mocą kuksańców i szturchnięć
odesłały zmordowanych ludzi do koszar na zasłużony odpoczynek, lecz i to nie
zawarło im pysków, za co wcale ich nie winił. Byli zdenerwowani, tak jak
wszyscy mieszkańcy warowni, musieli więc rozładować narastające napięcie związane
z niepewnością i lękiem. A że nie mieli zbyt wielkiego wyboru, to robili, co
mogli.
Dopiero gdy najemnicy odeszli poza zasięg słuchu, Col
na powrót skupił się na chłopaku. Esti nie przypominał siebie i nie była to
wina gry zimnego światła gwiazd oraz ciepłego blasku pochodni fantazyjnie
układających się na jego wysmukłej postaci. Najwyraźniej będzie musiał przejąć
inicjatywę aby dowiedzieć się, o co chodzi.
- Masz mi coś do powiedzenia - stwierdził bez ogródek.
Przemęczenie malujące się na pokrytym pasami farby
maskującej obliczu walczyło o lepsze z rozdrażnieniem drapiącego pod tuniką
igliwia. Skinieniem głowy wskazał na Główny Budynek, choć tak naprawdę na myśli
miał ich zacienioną kryjówkę ze studnią. Kiedy chłopak posłusznie skierował
swoje kroki we wskazanym kierunku, Col rozejrzał się po pogrążonej we śnie
Twierdzy.
- Więc? – dociekał. - Co cię trapi, dzieciaku, żeby
wyczekiwać mnie po nocach? Grzeczne dzieci nie powinny przypadkiem spać o tej
porze?
- Powinienem, ale nie chcę. Nie po tym, co widziałem.
Est nie spojrzał na równającego z nim krok Cola. Za
wszelką cenę pragnął zostawić za sobą miniony koszmar, odtworzyć go po raz
ostatni i wykreślić z pamięci, nie patrząc w przyczernione oczy.
Długo w swoim zamiarze nie przetrwał.
- Kiedy mistrz powiedział mi, czym jest widmo z lasu,
od razu pomyślałem o tobie. Znam każdy rodzaj strachu, ale ten jest czymś
nowym. Po raz pierwszy w życiu nie boję się człowieka, lecz o człowieka.
Col, martwiłem się o ciebie.
Rzeczony człowiek zachłysnął się powietrzem, gdy
wejrzenie udręczonego elfa wypaliło w nim dziurę praktycznie na wylot. Oczy
Estiego wyrażały przy tym tak wiele uczuć, że zaczynał się w nich gubić. Ten
cholerny dzieciak zwykle potrzebował kilku dni, by dostosować się do
jakiejkolwiek zmiany w otoczeniu, a tu nagle jak coś nie pierdolnie niczym grom
z jasnego nieba...
- Przyśnił ci się koszmar, dobrze rozumiem? I miał on
związek ze mną?
- To nie był koszmar, Col. To był sygnał przesłany
przez energię magiczną tego świata - wyjaśnił Est z irytacją, jakby była to
rzecz najbardziej oczywista na świecie. - Macierz Mocy, mówi ci to coś?
Mgiełka zmęczenia opadała na ociężałe myśli zwiadowcy.
Musiał się opamiętać, bo tracił nad sobą kontrolę, co nie prowadziło do niczego
dobrego. Najchętniej położyłby się spać. W ciągu siedmiu godzin obeszli sporo
kilometrów w stanie wzmożonej czujności, a zniechęcenie dopełniające porażkę
mocno odbiło się na morale i kondycji całej piątki.
- No przecież, Esti! Znam się na magii tak dobrze, jak
na rodzajach worderskiego sera. Jestem ekspertem w obu tych dziedzinach –
ironizował Col wznosząc ramiona. Urwane westchnienie ujawniło jego pogłębiające
się zwątpienie. - Przepraszam, dzieciaku, to było nie na miejscu. Zmęczenie
daje mi się we znaki.
- Nie, to ja powinienem przeprosić - głos chłopaka
przycichł, osłabiony poczuciem winy i pociągnięty przez postępujące wyrzuty
sumienia. - Upewniłem się, że nic ci nie jest, więc powinienem pozwolić ci
złożyć raport i odpocząć. Ale kiedy w końcu cię zobaczyłem, nagle… - przerwał,
czując jak tama trzymająca spienione emocje pęka, wylewając z siebie to, co
nieudolnie starał się zachować na dnie swojego serca. - To... Jak rany, Col,
brakowało mi ciebie. Wtedy. Znaczy, teraz też, ale wtedy szczególnie. Teraz tu
jesteś. Nie było cię i… i te najczarniejsze wizje…
- Oddychaj, dzieciaku, nic się nie dzieje. Jestem przy
tobie. - I nie patrz na mnie, jakbyś miał się zaraz rozpłakać. - Czekaj,
czy ty płakałeś?
- Nie – skłamał Est, uciekając wzrokiem w stronę
ławki. Chcąc usiąść, niefortunnie uderzył piszczelem w siedzisko i aż zwinął
się z bólu. – Trochę… Tak.
- Wszystko w porządku?
- E, tak. - Nie ryzykując więcej strat, usiadł pomału,
zaciskając kły. Siniaka nie będzie widać, ale noga poboli jeszcze przez pewien
czas. - A może nic nie jest w porządku, sam już nie wiem.
Col zdjął z pleców długi łuk i stawiając go między
ławką a ścianą, przysiadł się do niego. Chłopak był poruszony. Zwykły sen nie
wywołałby w nim takiego wzburzenia.
- Esti… Nie poznaję cię. O co chodzi z tym sygnałem?
Est wyciągnął przed siebie obolałą kończynę i przez
chwilę pocierał skórę przez cienki materiał spodni. Col był tutaj, cały i
zdrowy, a jemu nagle zaczęło dokuczać, że usiadł tak blisko. Był zdenerwowany,
co nie ulegało wątpliwości, lecz nie pojmował dlaczego. Zamierzał jednak
postawić wszystko na jedną kartę i odsłonić przed nim wnętrze skrywające wiele
sekretów. Jeśli nie przeleje na kogoś swoich trosk i zmartwień, nie wytrzyma i
ugnie się pod naporem depresji.
- Col, przez cały ten czas tropiliście smoka! -
podniósł głos, nie potrafiąc znieść presji. Z roztargnieniem popatrzył na
człowieka, dopatrując się reakcji w jego pokrytej ciemnymi smugami twarzy. -
Noc w noc narażaliście się na śmiertelne niebezpieczeństwo! Ty się narażałeś.
Przeze mnie. I nadal to robisz.
Col odsunął się, jakby słowa wypowiadane przez Estiego
były kąsającą żmiją, a nie zaskakującą prawdą. Gęste, ciemne brwi uniosły się
niedowierzająco, brużdżąc czoło i zniekształcając przerwany malunek. Bezsens.
Smoki wytępiono ponad sto lat temu. Poza tym leśne widmo w żadnym wypadku nie
przypominało skrzydlatego gada. Żadne z podań nie mówiło o człekokształtnych
prajaszczurach, więc nie mógł to być smok.
Pozostał sceptyczny. Zmrużył oczy i przybliżył się do
spowitej cieniem twarzy Estiego, dopatrując się w niej oznak majaczenia czy
utraty rozumu. Chłopak był niewyspany i wystraszony, w jego głowie działo się
teraz dosłownie wszystko.
- I skąd teza, że widmo jest smokiem? – spytał.
- Mistrz miał… - Est w porę ugryzł się w język. Mag
wprawdzie nie zastrzegł, że jest to jego sekret, ale nie obligowało to ucznia
do rozpowiadania o tym wszem i wobec. Umknął spojrzeniem w stronę skąpanej w
świetle nocy studni. - Kiedy ja śniłem, on miał wizję. W tym samym czasie.
Dlatego wiedział, co się ze mną działo. Nie wiem, co ujrzał, ale potwierdził
tożsamość nocnego widziadła. Podobno tylko smoki władały niesamowitą mocą
pozwalającą im się teleportować.
- Czyli już wiesz, że Zrzęda miewa przebłyski. To jest
nas dwóch. - Młody człowiek oparł łokcie o kolana i zastygł, podpierając brodę
splecionymi dłońmi. Tropili smoka. Przez cały ten czas igrali ze śmiercią, nie
mając zielonego pojęcia, na co się porywają. - Prawdziwy smok. Ja pierdolę.
Est zwiesił ramiona, szarpiąc niczemu winne ucho.
- I to z mojej winy… Miałeś rację, te wydarzenia
postępują za mną, bo to ja jestem ich celem. Ściągnąłem na was
niebezpieczeństwo, choć tego nie chciałem. Przepraszam…
- Esti, nie rozpędzaj się tak. To fakt, wyróżniasz
się, ale dlaczego jesteś poszukiwany? I przez kogo? Pomyśl tylko, nie ma w
tobie nic szczególnego. Bez urazy.
- Biorąc to na trzeźwy umysł, wszystko jest we mnie
szczególne, Col. Przyspieszone dojrzewanie, wygląd, bezużyteczna moc, szybkie
przyswajanie wiedzy... A zwłaszcza to. – Podnosząc się, sprowokował strapionego
przyjaciela do zerknięcia w jego stronę. Przeszedł kilka kroków w miejsce,
gdzie księżyc i gwiazdy blaskiem spływały bezpośrednio na niego. Na jego
wyciągniętą lewą dłoń. - Nie wiem co zmieni fakt, że będziesz kolejną osobą
znającą mój sekret… Nie, chcę to zrobić. Nie lubię mieć przed tobą tajemnic, źle
się z tym czuję. Jak rany, znów myślę o sobie, w kółko tylko chcę i chcę.
Przepraszam.
- Nie musisz… - Col poderwał się z ławki, chcąc
powstrzymać jego rękę przed wykonaniem ostatecznego ruchu. Nie zdążył.
Est zgrabnym pociągnięciem zsunął czarną rękawiczkę,
prezentując w pełnej okazałości grzbiet lewej dłoni. Col wstrzymał oddech, gdy
światło rozgrzało się na gładkich zagięciach, połyskując ciepłym złotem linii
splatających się płytko pod skórą. Nie, to nie były linie. To nie był nawet
tatuaż.
- Co to jest?
Głęboki wdech, tyle potrzebował Est, by utrzymać się w
ryzach. Dłużej nie da rady. Załamie się, pęknie na dwoje i rozsypie na kawałki.
Tego było zbyt wiele jak na rozhisteryzowanego elfa, ale czuł się lżejszy na
duszy niż chwilę temu. Jedna troska mniej.
- Znalazłem to w dniu, kiedy zabiłeś dzika. Kiedy
spadłem z klifu i prawie umarłem. A może naprawdę umarłem, sam już nie wiem, to
działo się zbyt szybko - dodał szeptem, krzywiąc się na traumatyczne
wspomnienia.
Stojący przy ławce Colonell wyczekiwał dalszego ciągu
zbyt pochłonięty historią, by choćby słówkiem się odezwać.
- Nie pamiętam, żebym ją zakładał – kontynuował Est,
poruszając palcami. Ogniwa oraz pierścień i obręcz na przegubie lśniły. - Gdy
ujrzałem ją po przebudzeniu, była już wtopiona w ciało. Wciąż nie wiem, czemu
ona służy. Moją energię magiczną wytwarza organizm, esencja nie pochodzi od
niej. - Podnosząc wzrok, zmierzył podchodzącego doń mężczyznę. - Mistrz
twierdzi, że on idzie jej śladem. Szuka jej, a przez to i mnie. Dlatego tu był.
Smok. Był tu, może jest nadal, a może przeniknął do Twierdzy, ja… ja nie wiem.
Nie chciałem jej… Naprawdę jej nie chciałem, musisz mi uwierzyć, Col!
Okrągłe ze strachu oczy patrzyły błagalnie na milczącego
człowieka. Colonell stanął na wprost ciężko oddychającego chłopaka i spoglądał
na niego, zastanawiając się, co zrobić ze wszystkim, co usłyszał. Bez oporów
sięgnął w dół. Ujmując smukłe palce lewej dłoni uniósł je nieco wyżej, aby
lepiej przyjrzeć się migoczącej w nocnej poświacie biżuterii.
Est nie protestował. Przełykał ślinę w usilnych
próbach przeciwdziałania napływającej żółci, a jego udręczone spojrzenie
podążało za ruchami zwiadowcy, wypatrując reakcji. Każda będzie lepsza od
przeciągającej się, pełnej niezdecydowania ciszy rozdzierającej mu serce.
- Wierzę ci, Esti.- Szorstki kciuk powędrował wzdłuż
wybrzuszonej skóry, prawie czarny na tle jaskrawej bieli pociętej nitkami
złota. - Nikomu nie musisz nic udowadniać.
Skóra elfa była nieziemsko miękka i gładka, rozpalała
się wyczuwalnie w reakcji na dotyk. Nie sposób opisać tego, co czuł Col, bo
było to zupełnie nowe doznanie, dogłębne i sprawiające wrażenie bardziej
zmysłowego, aniżeli emocjonalnego. Kiedy znów zajrzał w rozszerzone zielone
oczy, przekonał się, że wszystko toczy się między nimi w dobrym kierunku.
- I nie bierz na siebie odpowiedzialności za coś,
czego nie zrobiłeś – zbeształ go łagodnie. - Sam powiedziałeś, że nie uczyniłeś
tego świadomie, więc w czym rzecz? Zadręczasz się niepotrzebnie.
- Nie widzisz tego? Jestem zagrożeniem dla ciebie, dla
każdego was!
- Już wystarczy, Esti.
Pochylił się ku niemu i palcem wolnej ręki dotknął
białych ust. Tym czułym gestem zamknął je sprawniej, niż przy użyciu
najlepszego zaklęcia. Niewielka różnica wzrostu działała na jego korzyść, co
było tak naturalne, że aż uśmiechnął się zażenowany.
- Znów robisz problemy z niczego. Nie po to Zrzęda
przyjął cię na ucznia, żebyś teraz użalał się nad sobą. Zapewne i on dostrzegł
w tobie to, co tamten, a jeżeli jest na tym świecie siła, która byłby w stanie
przygotować cię na spotkanie z przeciwnościami, to na pewno jest nią Mag.
Est odsunął się od palącego dotyku pachnącego
garbowaną skórą i igliwiem.
- Dlaczego sądzisz, że w ogóle chciałbym się spotkać z
przeciwnościami? Jak rany, wcale nie chcę ich spotkać.
Nagle zastygł, uzmysławiając sobie własne położenie
względem Cola. Nie zamierzał wyrwać dłoni z delikatnego uścisku, bo było to
niewyobrażalnie miłe uczucie, przyjemna odskocznia od codziennej samotności.
Kontakt fizyczny przekazujący więcej niż słowa. Tak bardzo nie lubił dotyku…
ale to był Col, więc w porządku. Wyraźnie widział drobne płatki łuszczącego się
barwnika kamuflującego, czuł jego specyficzny ostry aromat, którego nie
kojarzył z żadnym znanym mu zapachem. A do tego ciepłe tchnienie na twarzy. Zrobiło
mu się słabo, gdy żołądek rozrywały emocje nań oddziałujące. Tracił zmysły.
Tracił siebie.
- Oczywiście że nie chcesz ich spotkać - przyznał
rozczulony Col – lecz nie po to trenujesz w pocie czoła, by wciąż uciekać.
Dotknął policzka Estiego, drugą dłonią wciąż
przytrzymując przyozdobioną artefaktem rękę. Był oczarowany chłopakiem do tego
stopnia, że przestawał się hamować. Znużenie odeszło w niepamięć w obliczu
możliwości, jakie stanęły przed nim otworem. Esti nie uciekał, toteż pozwolił
sobie na więcej, w lekko rozchylonych białych wargach dopatrując się
zaproszenia. Miękkość pod poznaczonymi odciskami opuszkami pobudzała go do
działania. Subtelny chłód oraz gładkość intrygowały, w niczym bowiem nie
przypominały niedoskonałej faktury typowej dla ludzi.
Est nieśmiało przytulił policzek do wnętrza jego
dłoni, z przymkniętymi oczami oddając pieszczotę.
To było cudowne, porywające doświadczenie z granicy
spełnienia. Urzekło go niewinnością. Zsuwając palce, ujął brodę Estiego i lekko
pchnął ku górze, kierując w swoją stronę.
Speszony chłopak drgnął ledwie wyczuwalnie i otworzył
oczy na pełną szerokość, prezentując gwałtowny taniec rozszerzających się w
mroku źrenic. Ten widok wzbudził nagły dreszcz podniecenia u Cola. Ich usta
zbliżyły się, prawie dotykał jego warg swoimi. Nos przy nosie. Chciał tego już
pierwszego dnia. Pragnął go dotknąć, posmakować, posiąść…
Zwinny niby wąż Est wyswobodził brodę, równocześnie
wysuwając dłoń z łagodnego chwytu, i czmychnął byle dalej od niego. Trwało to
nie dłużej niż mrugnięcie. Był szybki jak wiatr i bezwzględny niczym księżyc na
niebie.
Znów uciekł. Stchórzył. Lękał się rozczarowania Cola,
odepchnięcia, zniesmaczenia jego osobą. Jako biały elf był ciekawostką,
nieznanym lądem, egzotycznym okazem, który przy bliższym poznaniu straci cały
swój urok. Nie przeżyłby tego. Nie umiałby dłużej żyć ze świadomością, że
człowiek, którego…
Ach. Dokładnie tak.
Pocierając powieki próbował się opanować, choć odkryta
rewelacja wstrząsnęła nim nie mniej niż nocna bestia o żółtozielonych ślepiach.
Est westchnął. Jego stłumiony głos niespodziewanie gładko przeciął szeleszczącą
liśćmi ciszę nocy.
- Słusznie, Col. Trenuję, aby stać się tak niezależnym
i silnym jak mistrz.
Wytrącony z równowagi opadł na siedzisko ławki.
Zawzięcie majstrował przy zapięciu skórzanej rękawiczki, aż do teraz ściskanej kurczowo w prawej ręce. To dziwne,
ale nie czuł skrępowania na myśl o tym, do czego prawie doszło między nimi. Jak
już, było to wyłącznie rozgoryczenie utratą kontaktu, w którym nagle się
rozsmakował. Nie odważył się podnieść wzroku, udawał więc, że nieskomplikowane
zapięcie wymaga poprawek.
- I w kolejnej kwestii też masz słuszność, bo nie chcę
już więcej uciekać. Ale to nie takie proste, kiedy strach jest silniejszy ode
mnie. Nie zasnę przez kolejne noce, nie chcę tego powtarzać. Boję się, że to
wróci. Że smok wróci po mnie i tym razem się nie obudzę, zostanę tam już na
wieki. Sam. W ciemności.
Colonell jeszcze przez kilka bolesnych uderzeń serca
trwał na pozycji, tępo wpatrując się w punkt, gdzie przed chwilą stał jego
oblubieniec. W końcu ocknął się z niespełnionego marzenia i prostując plecy,
przyjrzał siedzącemu elfowi. Smutny uśmiech wyrósł na malowanej twarzy, gdy
podziwiał kunszt, z jakim został wymanewrowany. Pocieszał się jednak
nowoodkrytą pewnością, że chłopak czuł do niego znacznie więcej, niż odważył
się powiedzieć, a co znajdowało odbicie w reakcjach jego pociągającego ciała.
Esti zdecydowanie powinien słuchać swojego wewnętrznego głosu, bo to on miał
najwięcej do gadania. W przeciwieństwie do płochliwego umysłu.
Teraz potrzebował wsparcia, a nie dodatkowych
problemów. Troska i czułość okraszone cierpliwością były kluczem do zjednania
sobie tego nieprzystępnego dzieciaka.
- Zawsze łatwiej mówić niż robić, taka kolej rzeczy -
stwierdził rzeczowo Col, przeciągając się niby od niechcenia i zwracając w
stronę Estiego. - W końcu przyjdzie moment, gdy postawisz się swoim lękom,
odnajdując w sobie odwagę do działania. Zaskoczysz tym wszystkich wokół. I
siebie samego także.
Bez wahania przeciął dzielącą ich odległość i ciężko
opadł na ławkę, aż stare drewno zatrzeszczało. Zerkając z ukosa na Estiego,
oparł się plecami o ścianę budynku, raptownie objął ramieniem jego szyję i
ciągnąc ku sobie, położył głowę o długich uszach na swoich nogach okrytych
brązowymi wytartymi spodniami. Mocne palce wplątał w czarne pasma pilnując, by
tym razem chłopak się nie wywinął.
Zakłopotany Est ani drgnął. Leżał na udach Cola z
prawym uchem przyciśniętym do ciepłego materiału nie wiedząc, co ze sobą
począć. A raczej co począć z rękojeścią sztyletu wbijającą mu się w bark.
Zaczął się wiercić. Dłoń na czole zwiększyła nacisk, choć wciąż była przyjemnie
delikatna.
- Ja tylko… Sztylet… Wbija się.
Col poluzował chwyt na tyle, by dzieciak ułożył się
wygodniej. Zaraz powrócił do pieszczotliwego przeczesywania miękkich włosów.
Est bezwiednie przymknął oczy. I zamruczał. Zupełnie
jak wtedy, gdy uciszał rozbestwionego konia. Głęboka wibracja niosąca się
niskim, ledwie słyszalnym dźwiękiem zaskoczyła Cola, który sprawdzał tę nową
reakcję to przerywając, to wznawiając głaskanie.
Zrelaksowany Est uchylił powieki. Chciał spojrzeć w
wytatuowaną twarz, wyczytać z niej kolejne zamiary, lecz jedyne, co zastał, to
odprężony wyraz współgrający z zawadiackim uniesieniem kącika ust. Otoczony
ciepłem i zapachem ulubionego człowieka czuł się wyjątkowo spokojny. Wreszcie
był bezpieczny, bo po latach podświadomych poszukiwań znalazł swoje miejsce w
świecie.
- Przyczernione oczy niesamowicie ci pasują –
wyszeptał, wpatrując się w tropiciela. Ciężka dłoń żartobliwie zasłoniła mu
powieki. Przegoniona ściągniętymi brwiami cofnęła się na czoło, zgarniając po
drodze pasemka i zaczesując je na tył głowy. - Wyglądasz inaczej. Jak
drapieżnik, któremu lepiej nie wchodzić w paradę.
- A więc taki podobam ci się bardziej? Jako
drapieżnik? – padła równie cicha odpowiedź ze strony uśmiechniętego Cola.
Estowi przemknęło przez myśl, że jak na człowieka ma niesamowicie białe zęby. -
To w takim razie kim ty jesteś z tymi ostrymi kłami, podłużnymi uszami i oczami
skaleona? W pełni przeświadczony o swojej racji orzekam, że to ty jesteś tu
drapieżcą.
- Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie, to niegrzeczne.
- Est ponownie zmarszczył brwi. – Jestem ofiarą zapędzoną prosto w twoją
pułapkę.
Colonell nie potrafił oderwać wzroku od skrytego w
półmroku oblicza przyjaciela, tak jak nie potrafił oderwać ręki od jego włosów.
- Dopiero co rozmawialiśmy o koszmarach i śmierci –
wymruczał. - Zdecydowanie bardziej lubię słuchać o swoich zaletach aniżeli o smokach
czy Macierzy Mocy.
Przesunął opuszkiem po gładkim policzku, wzdłuż
miękkiej linii szczęki i zatrzymał się na podbródku, dotykając go kciukiem. W
nikłym odblasku pochodni zatkniętych na wysokich murach Esti był uroczo zarumieniony.
- Jak rany, nie mamy czasu na…
- Sza, Esti, nie przerywaj w takim momencie. - Znów
musiał przytrzymać wyrywającego się chłopaka, przyciskając go do prowizorycznej
poduszki. - Do świtu mamy jeszcze trochę czasu, nikt nas nie szuka. Daj sobie
czas. Daj go też i mnie. Obaj zasłużyliśmy.
Po tych słowach Est zaniechał wyrywania się. Opadł na
miękkie oparcie. Było mu ciepło i przyjemnie. Wstydząc się swoich uczuć,
zazdrościł Colowi jego swobody, pewności siebie i przekonania do własnych
planów oraz zamierzeń. Był wzorem do naśladowania. Odważnym i nieugiętym, a
przy tym równie troskliwym, co delikatnym.
Nie wytrzymał. Pękło mu serce, kiedy Col po raz
kolejny pogładził jego zmierzwioną czuprynę. Płakał jak dziecko, nie radząc
sobie z trudnymi emocjami, jakby właśnie w ten sposób go opuszczały; zbędne,
niechciane, zastępowane innymi. Zacisnąwszy powieki zasłonił przedramieniem
oczy, niepomny przyglądającego mu się przyjaciela. Zaciskał szczęki odsłaniając
kły w grymasie bezsilnej udręki. Szlochał bezgłośnie, a smagła dłoń w rękawicy
strzeleckiej nie przerywała krzepiących pieszczot ani na sekundę.
Kocha go. Naprawdę kocha ludzkiego najemnika z czarnym
tatuażem.
Ból temu współtowarzyszący był jednym z najgorszych,
jakie dane mu było poznać, ponieważ okazał się nierozerwalnie połączony z
największym strachem, jaki ogarniał jego skołatany umysł.
Bał się, że Colonella zabraknie.
~~ Biały Elf - rozdział 19 ~~
Księga Pierwsza
BIAŁY ELF
poniedziałek, 13 listopada 2023
#2
Dopiero jakoś pod koniec dniówki w pełni do mnie dotarło,
że Natalia i ja będziemy mieć dziecko. Kiedy koleżanki z działu controllingu
zaczęły wymieniać się spostrzeżeniami na temat swych dwu- i pięcioletnich
berbeci, poczułem, że muszę wyjść do toalety. Zaczęły mi się pocić dłonie, a
serce łomotało jak po wypiciu pięciu espresso. Nie poszedłem jednak do
łazienki. Zamiast tego przespacerowałem się klatką schodową z dziesiątego
piętra na parter i z powrotem. Spokojnie. Pomału. Bez pośpiechu i wylewania potu.
Podczas niezobowiązujących czynności ruchowych angażujących większość mięśni
myślało mi się najlepiej.
Dotarło do mnie, że klamka zapadła, a drzwi się zamykają.
To będzie koniec szlajania się po klubach i koncertach, nocowania u kumpli i
nie tylko kumpli. Trzeba będzie wcielić się w rolę porządnego ojca, który
zawsze jest w domu i troszczy się o najbliższych. Nie jestem przekonany, czy
zdołam utrzymać iluzję wzorowej katolickiej rodziny bez szkody własnej, bo jak
to w ogóle brzmi?! Pedał spodziewa się dziecka. Swojego. Bo jego, haha, żona,
haha, wykorzystała spermę, haha, którą schlany do nieprzytomności szczodrze jej
ofiarował, gdy miała dni płodne. A gdzie tam seks! Z kobietą nie dałby rady,
nawet po pigułach! Gdzie tam in vitro, pani prezes kochana! Tu mamy wyższy
level - kobiecą pomysłowość! Nigdy nie pytałem jej, w jaki sposób osiągnęła
najwyższe stanowisko w wieku trzydziestu czterech lat, ale teraz jestem pewien,
że byłoby to absolutne małżeńskie faux pas.
Rozgoryczony pokonałem ostatni stopień i zatrzymałem się
przed drzwiami na swoje piętro. Mechanicznym ruchem przyłożyłem identyfikator do
czytnika. Rozległ się pisk, zabrzęczał zamek i pod mocnym szarpnięciem drzwi się
poddały. Zupełnie jak ja na myśl, że od tej pory z niewyobrażalną
częstotliwością będą się do nas zjeżdżać nadopiekuńcze mamusie. Zaczną
kontrolować swoje dorosłe pociechy pod pretekstem odwiedzin u wnuczęcia,
rzucając debilnymi pytaniami o drugie i trzecie, o żłobki, przedszkola i
szkoły. A najgorsze będą te niekończące się dobre rady sprzed trzydziestu lat i
historie, jak to za komuny było ciężko z dwójką dzieci, a my mamy wszystko jak
na tacy, dobrobyt aż się przelewa i w dupach nam się przewraca. No i te
telefony o każdej porze dnia i nocy…
Niezdolny do podjęcia się dalszej pracy wracam do swojego
biurka, mijając oszklone sale konferencyjne. W chill roomie ktoś naparza w
Mortal Kombat. W innych okolicznościach z ochotą bym się przyłączył, ale tym
razem wolę cieszyć zmęczone oczy żywą, bujną zielenią roślin. Siadając na
krześle odblokowuję laptopa i udając, że przeglądam maile, garbię się nad
biurkiem, grzebiąc w smartfonie.
Zeszłej nocy ostro zabalowałem. Przydybałem niezłe ciacho w
klubie i niemal stanąłem na rzęsach, żeby go zdobyć. I udało mi się. Co prawda
był tak napruty, że z ledwością stał na nogach, za to co innego stało mu na
baczność, gotowe pomóc mi rozładować napięcie i wzrastający testosteron.
Pamiętam, że zmyliśmy się do jego kawalerki, a po wszystkim wymieniliśmy
numerami. Nie był to mój najlepszy seks, ale wystarczający, by cel uznać za
osiągnięty. Do domu wróciłem przed czwartą nad ranem.
Aktualnie było przed piętnastą, a on nie odpisał na żadną
wiadomość, jaką mu wysłałem. Przestałem więc pisać i czekałem. Po prawdzie mam
już dość przygodnych namiętności, wolałbym znaleźć kogoś na stałe, z kim
mógłbym zabawiać się bez gumy i bez lęku o syf, jaki może mi sprezentować z
chwilą przyjemności. Chcę mieć prawdziwego przyjaciela, bo w miłość między
dwojgiem mężczyzn nie wierzę. Ponoć na “zdemoralizowanym” Zachodzie tacy
istnieją, żyjący w monogamicznej zgodzie jak prawdziwe - a może raczej zwyczajne
- małżeństwo. Dla mnie brzmi to jak bajka Disneya pełna rozśpiewanych
zwierzątek albo inna magia, nierzeczywista, prezentowana szerszej publiczności
z nieznanego mi powodu. Bo przecież facetom zawsze zależało tylko na seksie.
Wsadzić, spuścić się i wiśta wio z powrotem. Miło było, nara! Kto następny?
Wiele moich koleżanek i znajomych skarżyło się na to. Nawet moja matka wciąż to
powtarzała, strofując ojca: tylko baby i filmy ci w głowie! Robiła to
ustawicznie, tak jak on ustawicznie wycinał piersiaste panienki ze
świerszczyków i przyklejał na okładki kaset magnetofonowych i video. Bynajmniej
nie czuł się zażenowany, kiedy jako dzieciak brałem te kasety, by obejrzeć
jakiś film. W końcu jestem facetem, a wówczas zależało mi na zachowywaniu
pozorów. Nadal zależy. Chyba nawet bardziej niż wtedy.
Mija piętnasta. Zamykam excela i wyłączam laptopa. Wpychając go do torby, żegnam się z koleżankami i kolegami, którzy zostają do szesnastej. Zgarniam z wieszaka kurtkę i wciągam ją na ramiona, nie zwalniając kroku.
Stojąc w nieskazitelnie białej windzie, zerkam na wyświetlacz samsunga. Właśnie otrzymałem wiadomość, ale nie chcę czytać jej przy kamerach i pracownikach centrali tłoczących się wokół mnie. Przechwytuję wzrokiem tylko tyle, na ile pozwala powiadomienie.
I robi mi się niedobrze.



