poniedziałek, 22 lipca 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - rozdział 2 ~~

 Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW



Gdy emocje wezmą górę nad rozsądkiem, rozstrzygnięcie nie przyniesie niczego dobrego.

    Do Estarionu znów zawitała wiosna, a wraz z bujnym rozkwitem budzą się żądze... znaczy życie! Col wreszcie bierze sprawy w swoje ręce i przełamuje bariery, których Est nie ma już sił stawiać. Albo po prostu nie ma już sił na nic, sami oceńcie. Ten to ma w życiu pod górę...
    Pojawienie się nieproszonego gościa w progu sypialni również daje się białemu elfowi we znaki, jednakże konfrontacja przybiera nieoczekiwany obrót...


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 22d'7m'24r2t]




Hm. I co ja mam napisać? Że z dziką rozkoszą kreślę zarówno romantyczne/erotyczne sceny, jak i te drastyczne/bitewne? Co prawda w początkowych rozdziałach nie ma jeszcze pornograficznego ani brutalnego 18+, no ale chłopaki są na prostej drodze w obu tych kierunkach. Ach, nie, sado-maso nie wchodzi w rachubę, podobnie uprzedmiotawianie stron. Jeśli tego szukacie, to odsyłam do innych autorek/autorów, tego jest pełno w dziale z bestsellerami. Co nie znaczy wcale, że będzie słodko i cukierkowo, czy tam... "waniliowo". Będzie... różnorodnie. To chyba dobre słowo. I naturalnie. Tak jest. W końcu Est czuje, myśli i kieruje się emocjami. Niekoniecznie tymi pozytywnymi...

P.S. Ciekawostka! Startowałam z 16 stronami i 6 135 wyrazami. Po redakcji zostało 13 stron i 4795 wyrazów.

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 2

 

Siedzący w absolutnym bezruchu Estalavanes drgnął. Rzeczywistość powróciła jak nieproszony gość, a świat zewnętrzny napłynął do niego poprzez wszystkie zmysły; twardy kamień pod pośladkami, miękki powiew wiosennego wiatru w czarnych włosach, ciepło promieni na nagiej skórze ramion i policzkach, piski pierzastych białobrzuszków śmigających wokoło, przyzwyczajonych do jego biernej obecności. Ospale rozchylił powieki. Słońce na horyzoncie zniżyło się, barwiąc niebo odcieniem krwawego oranżu. Widok może i był oszałamiający, lecz oznaczał on praktycznie cały dzień spędzony na medytacji - wzmacnianiu więzi z mocą, jaką odkrył w sobie stosunkowo niedawno.

Zaklinacz Żywiołów.

Wypowiedział te dwa słowa w myślach, smakując je powoli i delektując się ich brzmieniem w zaciszu własnego umysłu. Tak nazwał go mistrz. Nazwał go Zaklinaczem  Żywiołów.

Uniósłszy lewą rękę na wysokość oczu, obrócił ją wierzchem w stronę twarzy. Rozpiął klamrę czarnej skórzanej rękawiczki bez palców, z namaszczeniem zsunął ją z dłoni i odłożył na kamienną posadzkę, by w przecinanej wizgami ptaków ciszy podziwiać tajemniczy artefakt wnikający w głąb ciała. W gasnącym blasku dnia maleńkie złote ogniwa migotały pod nienaturalnie białą skórą, splatając się w kształt misternej bransolety łączącej opasującą nadgarstek obręcz z obrączką na środkowym palcu.

Mag wiedział o tym przedmiocie prawie od samego początku ich znajomości i chociaż miała to być najpilniej strzeżona tajemnica, to Est nie mógł się powstrzymać, by nie pokazać jej także Colonellowi. Zresztą, prędzej czy później Col zacząłby mu wiercić dziurę w brzuchu, zadawać coraz mniej wygodne pytania, a przecież nie chciał niczego przed nim ukrywać. Nie przed swoim ulubionym człowiekiem...

Końcówki długich, poziomych uszu zadrżały, wychwytując coraz głośniejszy dźwięk rozlegający się w pobliżu. Odgłos ciężkiego człowieka wspinającego się po drabinie był dla niego szczególnie rozpoznawalny. Zdumiewające, ale odkąd odkrył swój talent, jego zmysły uległy znacznemu wyostrzeniu, a oczy, kształtem przypominające kocie, błyskawicznie adaptowały się do zmian w natężeniu światła. Zupełnie jakby opadająca zasłona uwalniająca moc objęła także jego wrodzone zdolności.

Dźwięk narastał, zapowiadając nieoczekiwanego gościa zbliżającego się do włazu. Podnosząc się, Est sięgnął po rękawiczkę, naciągnął ją na odsłonięty artefakt i powoli rozprostował ciało zdrętwiałe od długotrwałego przebywania w jednej pozycji. Dopiero teraz poczuł ssący głód, od którego zaczynało mu się robić słabo. Kilkakrotnie przełknął ślinę dla zwilżenia wyschniętego gardła, kiedy klapa w podłodze uniosła się za tuż nim. Obrócił głowę i znad ramienia dojrzał połowicznie wytatuowaną twarz przyjaciela.

Colonell wygramolił się z włazu, rozejrzał po szczycie wieży mogącym pomieścić ze dwa tuziny ludzi w pełnym rynsztunku i ruszył w kierunku dekadę młodszego chłopaka, ani razu na niego nie spoglądając. Zapatrzony na daleki krajobraz sprawiał wrażenie niespotykanie poważnego, choć w jego przymrużonych ciemnozielonych oczach wciąż widać było cień uśmiechu.

Stanął zbyt blisko, zauważył z roztargnieniem Est. Dziwne. Dlaczego właściwie uznał tę odległość za zbyt bliską? Bywali już znacznie bliżej, w końcu zwiadowca zaliczał się do wyróżnionej dwójki ludzi, którym pozwalał na poufały dotyk. Ponadto w tym momencie człowiek zachowywał się podejrzanie cicho… Est chyba popadał w paranoję, skoro wszystko w tym postawnym osobniku zaczęło jawić mu się dziwnym.

Nie rozumiejąc, co mogło być tego powodem, postanowił szczerze o to zapytać. Col jednak zdążył go ubiec.

- Dla takich zachodów warto przebyć te trzysta siedemnaście schodów. I drabinę - westchnął bezdźwięcznie, kolejne zdanie wypowiadając szeptem. - W tym świetle jest niesłychanie piękny.

Żadnego “cześć Esti”, ani oficjalnego “dzień dobry”. Ubrany w ulubioną ciemnozieloną bluzę z kapturem oraz dopasowane skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty Col stał ramię w ramię z nieco niższym od siebie elfem, na którego zerkał kątem oka, głowiąc się nad czymś istotnym.

Serce zaczęło szybciej uderzać Estowi w piersi, powodując ból. Od tego wejrzenia doprawionego krzywym uśmiechem zakotłowało mu się w pustym żołądku, a mdlące, błogie ciepło niczym aldaszyrskie wino rozpłynęło się po wprawionych w drżenie kończynach. Czerwonawy poblask słońca kładł się na śniadej twarzy człowieka dodając mu więcej uroku, niż można by uznać za możliwe u dorosłego mężczyzny.

Est zbyt późno zdał sobie sprawę, że wpatruje się urzeczony w ozdobiony zawijasami profil i natychmiast uciekł spojrzeniem, czując jak policzki w niewidoczny sposób płoną od wewnątrz. Ale zwiadowca miał wyjątkowo bystry wzrok. Zawsze dostrzegał i rozszyfrowywał emocje malujące się na delikatnej twarzy białego elfa. Szczególnie, że był to nikt inny tylko Esti. Jego Esti.

Col rozglądał się niby od niechcenia, a jego prawa ręka powędrowała do linii krótko przyciętych włosów na karku. Zrobiło się niezręcznie. Zakłopotanie zupełnie nie pasowało do człowieka, którego usta się nie zamykały, a humor nie opuszczał nawet w trudnych sytuacjach.

Czując specyficzny lęk, przez który tracił panowanie nad sytuacją, Est szybko przerwał gęstniejącą ciszę.

- Tak, owszem, zachody oglądane z wieży zawsze są piękne - gadał co mu ślina na język przyniosła. Zdenerwowany mimowolnie zaczął podskubywać końcówkę ucha. - Szczególnie korony drzew...

- Nie o zachód mi chodziło, Esti.

Wyznanie poraziło go jak piorun. Zelektryzowało do tego stopnia, że niemal zaczął hiperwentylować, co w przeciwieństwie do początków życia w Twierdzy zdarzało mu się już sporadycznie. Panika zaglądała w jego płonącą twarz, zmuszając do spuszczeniu oczu i napastliwego tarmoszenia już dwóch końcówek uszu. Musiał wiać. Działo się źle, skoro Colonell budował nastrój!

- Przepraszam, Col, czy możemy dokończyć rozmowę na dole? Chyba powinienem udać się na kolację, pewnie mistrz się niecierpliwi. Medytowałem przez calutki dzień, dobrze byłoby coś zjeść i… - Ból w piersi wzmagał się z każdym słowem. Z niejasnych dla niego przyczyn nagle zachciało mu się płakać. - Jak rany, po prostu chodźmy…

Odwracając się plecami do bajecznego pejzażu pragnął jak najszybciej zniknąć w otwartym włazie będącym jedyną drogą ucieczki. I zastygł w bezruchu. Ciepła dłoń zacisnęła się łagodnie na jego nadgarstku. Zaskoczony śmiałością człowieka gwałtownie się wyprostował i obejrzał na niego. W lśniących oczach przyjaciela dostrzegł coś, co znał, a czego wciąż nie chciał nazwać.

W milczeniu stanęli twarzą w twarz, nie mogąc oderwać od siebie wzroku. Jak gdyby patrzyli na siebie po raz pierwszy w życiu. Czy tak właśnie wyglądała panika w wykonaniu wiecznie uśmiechniętego człowieka? Strach? Determinacja?

Spojrzał w dół na smagłe palce nieprzerwanie ściskające jego przegub, wyjątkowo ciemne na tle śnieżnobiałej skóry. Drżały. To była nowość. Żołądek wywrócił mu się na lewą stronę, kiedy Col bezwzględnie skracał dzielący ich dystans. Przez jego szczupłe ciało zaczęły przechodzić gorące dreszcze długo wyczekiwanej, a wreszcie nadciągającej chwili.

- Esti, zaczekaj proszę - zaczął nerwowo Col - bo ten temat nie może dłużej czekać. Kazałeś mi… Nie, to ja sam… Ach, do cholery.

Takie plątanie się nie było podobne do opanowanego zwiadowcy. Coraz mocniej przestraszonemu Estowi wydawało się, że zaraz się przewróci. Nie wiedział tylko czy z głodu, czy od buzujących w nim uczuć.

Spięty Col zaśmiał się z bezsensownie brzmiącego potoku własnych słów i przymknął oczy. Denerwował się jak jeszcze nigdy przedtem. Jak gdyby na powrót był głupim szczeniakiem z ulic Adeili, a nie mężczyzną, pewnym siebie zdobywcą. Zaraz też puścił drobny nadgarstek oblubieńca i z głuchym warknięciem zaczął oburącz mierzwić swoje ciemnobrązowe włosy. Z nagłym postanowieniem poderwał głowę. Mierząc zawstydzonego elfa postąpił krok w przód i stanowczo położył dłonie na jego ramionach, zsuwając je ku chłodnym palcom. Esti trząsł się prawie niezauważalnie. Ciarki wstąpiły na gładką, nieskazitelnie białą skórę pochłaniającą ciepłą barwę zachodu. Była ślisko znajoma i przyjemna w dotyku. Tak bardzo przyjemna...

- Kazałeś mi czekać, Esti, więc czekałem - ponowił wyjaśnienia zmienionym przez emocje głosem. Oddychał ciężko, jakby mówienie sprawiało mu trudność. - Ale nie będę czekał w nieskończoność. Uznałem, że pół roku wystarczy i dlatego...

Przerwał pod wpływem poruszenia wyczuwalnego we własnym, bijącym mocno sercu. Silna wibracja rezonowała w napiętych mięśniach, trącała najczulsze struny duszy, która ani myślała kochać. A jednak kochała. W zgodzie z sercem. Colonell kochał tego dzieciaka jak szaleniec. Kochał rozszerzone źrenice zasłaniające jaskrawozielone tęczówki, muśnięte pomarańczem białe wargi będące nieodpartą pokusą... i zarazem milczącym przyzwoleniem. To był jeden z tych magicznych momentów, w których nieprzystępny Esti wysyłał jednoznaczne sygnały za pośrednictwem całego wrażliwego ciała. A jego ciało nie kłamało, choćby słowa świadczyły o czym innym.

Col bez dalszych wyjaśnień pochylił się, aż ich usta prawie się spotkały.

Est nie wycofał się. Przekonany o nieuchronności nadchodzącej chwili przymrużył tylko oczy w oczekiwaniu. Teraz już naprawdę opadał z sił. Zdawało mu się, że stoi prosto wyłącznie dlatego, że Colonell trzyma go za ramiona.

Zaklęci wzajemną magią wpatrywali się w siebie przez wieczność, choć przecież w świecie rzeczywistym mijały zaledwie sekundy.

Wtem wydarzenia potoczyły się niby lawina, której dudniące, słyszalne tylko dla nich echo niosło się pośród pól i lasów. Est poczuł spieczone wargi na swoich ustach. Pierwszy kontakt wstrzymał pracę łomoczącego szaleńczo serca, opanowując drżące ciało wrażeniem kompletnego odrealnienia. Zacisnął powieki. Lekki dotyk zmienił się w nieśmiały nacisk, by potem ponownie przejść w muśnięcie. Czując niedosyt rozchylił nieco usta, pragnąc wyraźniej poczuć to ulotne doznanie. Zadziałała adrenalina, kiedy ręka Cola powędrowała wzdłuż jego odsłoniętego ramienia i szyi. Spoczęła na krótką chwilę na miękkim białym policzku, by zaraz potem palce wplątały się w czarne włosy opadające na kark, zaczepiając poziome uszy. W spazmatycznie unoszącej się piersi zapłonął żar, jakiego Est dotąd nie zaznał.

Odczuwał tę ścieżkę wszystkimi zmysłami, chłonąc pieszczoty z rosnącą zachłannością. Pocałunki nie ustawały ani na moment. Przerywane i niewinne przypominały skubnięcia dla sprawdzenia, na ile ludzkie wargi mogą sobie pozwolić na tym niezbadanym terenie. Est prawie nie poczuł, jak plecami opiera się o nagrzane blanki, bo druga dłoń Cola ucisnęła jego biodro niebezpiecznie blisko pośladka.

Kiedy odsunęli się od siebie po raz pierwszy, chłopak nie mógł pozbyć się wrażenia zimnej pustki w środku. Nawet się nie zorientował, że wstrzymuje dech, gdyż dopiero docierały do niego tak podstawowe potrzeby jak tłoczenie powietrza do płuc. Dysząc rozchylił powieki. Twarz Colonella była w tej chwili zachwycająca: przyciemnione namiętnością szmaragdowe oczy, głęboki oddech i pociemniałe usta rozpalające płomień pożądania. Wężowe linie płowiejącego tatuażu na lewej połowie układały się płynnie i naturalnie, jakby miał je od dnia narodzin. To było cudowne, nierzeczywiste doznanie grożące utratą zdolności racjonalnego myślenia. Nonsens. Przy Colu nigdy nie myślał racjonalnie. Za to myślał, że na tych łagodnych czułościach wszystko się skończy. Bał się tego. Lękał się, że to przyjemne ciepło opuści go już na zawsze. Że ostygnie powoli, subtelnie, tak jak się zaczęło.

Col bynajmniej nie zamierzał na tym poprzestawać. Był drapieżnikiem, któremu w końcu udało się podejść ofiarę, i zamierzał wykorzystać okazję, utrzymując pełną kontrolę nad stanem ich obojga. Esti nie miał doświadczenia w intymnych kontaktach, toteż musiał być delikatnym partnerem, jeśli nie chciał skrzywdzić tej niewinnej istotki. Kochał go do nieprzytomności i równie mocno pragnął go posiąść. Tracił rozum, tracił opanowanie, tracił siebie samego w walce z nieujarzmionymi zmysłami, lecz mimo ogarniającego go obłędu nie zamierzał stracić ukochanego.

Est momentalnie przekonał się, że to była tylko krótka przerwa dla zaczerpnięcia oddechu, gdy ich głodne usta znowu się połączyły. Tym razem pocałunki były głębsze i namiętne, jakby pewniejsze. Westchnął osłupiały, kiedy język Cola dotknął jego własnego, ukrytego pomiędzy kłami. Poczuł odurzający, niepowtarzalny smak. Nie miał pojęcia co robić, ale instynkt podpowiadał mu wszystko co konieczne, by magiczny moment trwał jak najdłużej. Przestał myśleć, a zaczął czuć, naśladując ruchy umiejętnego partnera. Jego długi język dał się porwać do tego osobliwego, cudownego tańca, od którego zakręciło mu się w głowie. To doznanie było podniecające, choć cały czas odrzucał od siebie tę myśl.

Połączone w jedno oddechy pogłębiły się, stały się chaotyczne i urywane. Est otoczył ramionami kark Cola, przeczesując palcami krótkie włosy i wplątując je w dłuższe pasemka, zupełnie nieświadomie zachęcając go do wzmocnienia uścisku. Czuł na barkach oraz szyi drapanie blizn i odcisków błądzących dłoni. Gorące tchnienie owionęło spuchnięte od pocałunków wargi, a umięśnione ciało naciskało na niego lekko. Wyjątkowy zapach ludzkiego mężczyzny nabrał nowej, ledwie wyczuwalnej nuty, od której zmiękły mu nogi. Twarda, naprężona męskość pod skórzanymi spodniami ocierała się o jego członka, nie mniej pobudzonego. Zupełnie jak wtedy, gdy Col sądził, że odsypia nocną hulankę...

Usta znów się rozdzieliły. Nie mogący złapać tchu chłopak poczuł na płatku ucha muskanie gorących warg oraz czułe skubanie wywołujące niekontrolowany jęk przyjemności. Zupełnie tak, jak wtedy... Jakby żywe wspomnienie przenikało do rzeczywistości. Aż zamruczał cicho w odpowiedzi na rozkoszne zmysłowe zaczepki.

Z każdym kolejnym pieszczonym miejscem oszalałe serce przeobrażało się powoli w kulę ognia mającą rychło eksplodować. Podbrzusze przejęło część tego płomienia, reagując na ocierającego się sugestywnie kochanka, nie zmniejszało to jednak bólu rozdygotanego ciała. Z cieniem zażenowania Est pomyślał, jak bardzo mu się to podoba, jak mocno pragnie więcej i więcej, sam nie wiedział czego. Odchylił się, kiedy liźnięcia języka i uszczypnięcia zębami odbierały mu zmysły. Nie podejrzewając się o taką frywolność, ujął w dłonie policzki Cola i przyciągnął go do siebie, wpijając się w jego usta z drżącym westchnieniem. Chciał go czuć, smakować, oddać mu z siebie jak najwięcej. Poczuł głód i pragnienie nie do zaspokojenia. Chciał płakać i śmiać się jednocześnie. Chciał poczuć pierwotne doznania zamknięte na dnie umysłu, o jakich w innych okolicznościach by nie wspomniał.

Ostatni raz westchnął przeciągle w usta Cola, bo ciemność odebrała mu resztę świadomości, posyłając go nieprzytomnego w krainę snu.

***

Obudził się w komnacie otulonej miękkim, przygaszonym blaskiem lamp oliwnych. Przez zaciągnięte zasłony przebijało popołudniowe słońce, przepuszczając kilka smug jaskrawego światła. Est nieprzytomnie gapił się na ścianę, niewiele rozumiejąc ze swojego położenia. Widział biurko z przyborami piśmienniczymi i komodę na odzież dzienną, na którą ktoś niedbale rzucił jego pelerynę podróżną, niegdyś własność starego mistrza. Powiódł tępym wzrokiem dalej, zatrzymując się na manekinie treningowym ubranym w czarny skórzany pancerz.

Był w swojej kwaterze, choć nie pamiętał, jak się w niej znalazł. Ostatnim razem w podobnym stanie wylądował w sypialni po ostrym piciu z Colem, Lydrianem i ich przyjaciółmi, lecz nawet wtedy posiadał szczątkowe wspomnienia z krętej trasy prowadzącej na górę Wieży Czarodziejów. Następnego dnia nic poza pragnieniem mu nie dolegało, natomiast w tej chwili odczuwał taką niemoc, że nie umiał się podnieść.

Obróciwszy się na plecy zamknął oczy, próbując przypomnieć sobie cokolwiek… Nagle jego twarz zapłonęła i chociaż rumieńce nie odznaczały się na jego cerze, to i tak czuł się źle z ich świadomością. Doskonale pamiętał, co wydarzyło się przed utratą przytomności. Pamiętał ten ogrom emocji, ucisk w klatce piersiowej, wargi Cola, jego zwinny język i niecierpliwe dłonie. Doświadczał tego nowo, przeżywając wszystko jeszcze raz. To było… intensywnie przyjemne. I niewątpliwie niosło ze sobą coś złego, niestosownego, wręcz niedopuszczalnego.

Dlaczego właściwie uważał, że postąpił źle? Bo wstydził się swoich uczuć oraz nieprzyzwoitych myśli? Colonell jest mężczyzną, obaj nimi są, a dwóch mężczyzn... Nie, to niemożliwe. Poza tym Col to przyjaciel. Godny zaufania, z poczuciem humoru i dystansem do świata, taki, któremu można powierzyć życie, a on troskliwie się nim zajmie. Ujmujący charakterem i czarujący. Jak mógłby w ogóle pomyśleć, żeby przeistaczać piękno łączącej ich więzi w coś… coś tak niestałego jak związek oparty na emocjach? To najprostsza droga do zniszczenia długo pielęgnowanego uczucia, to...

Zawiasy w drzwiach skrzypnęły alarmująco. Do komnaty wszedł mistrz z drewnianą tacą w rękach, niezapowiedzianym wtargnięciem przerywając niestosowne refleksje dręczące jego poruszonego ucznia. Słabym kopnięciem zamknął za sobą solidne dębowe skrzydło i przeszedł przez pomieszczenie wyłożone futrami prosto do łóżka rekonwalescenta, gdzie na stoliku nocnym postawił tacę z naczyniem wypełnionym gorącym rosołem.

Pochylając się nad młodym elfem, Mag bez słowa zaczął badać dłonią jego czoło, nie zwracając uwagi na bacznie śledzące go spojrzenie. Onyksowe oczy starca były podkrążone, jakby nie spał on od kilku nocy, a zmarszczki wokół ust stały się bardziej widoczne niż chłopak pamiętał. Est zachodził w głowę, czy faktycznie mistrz pracował każdej nocy, czy po prostu dopiero teraz dostrzegł, jak minione półrocze odbiło się na jego prezencji. Od długiego czasu obserwował zmiany zachodzące nie tylko na twarzy, ale także w sylwetce nauczyciela i chociaż pragnął z nim o tym porozmawiać, to wytrwale milczał, wiedząc, jak zręcznie unika tego tematu jego opiekun.

Mag nadal nie odzywał się do ucznia, sprawdzając kolejno puls, reakcję źrenic na światło oraz regularność oddechu. Kiedy skończył, z zadowoleniem kiwnął łysą głową i wziął z tacy miskę. Unosiły się nad nią pojedyncze wstęgi pary.

Est spróbował się dźwignąć, lecz bez pomocy nie był w stanie wykonać nawet tak prostej czynności. Ostatecznie udało mu się ułożyć w pozycji półleżącej. Wtedy też mistrz przysunął do jego ust naczynie i chłopak wypił kilka łyków gorącego rosołu. Bulion smakował wybornie, przyjemnie rozlewał się w żołądku i przez moment Est pragnął, by to uczucie trwało wiecznie. Ale nie było mu to dane. Stary nauczyciel w końcu zaczął pytać o powody tak lekkomyślnego oddania się medytacjom na szczycie prażonej słońcem wieży - i to na cały dzień. Nie pouczał. Stwierdzał z pewną dozą ironii same fakty, a podopieczny sam wyciągał konkretne wnioski. Koniec końców chłopak dowiedział się, że przeleżał dobę majacząc w gorączce i jeszcze bardziej opadając z sił.

- Miałeś ogromne szczęście, chłopcze, że Colonell w porę cię znalazł. W innym wypadku udar cieplny oraz odwodnienie szybko by cię wykończyły.

Mistrz wstał ze skraju łóżka, na którym przysiadł, by nakarmić ucznia, i podszedł do stołu znajdującego się na środku komnaty. Tam odstawił opróżnione naczynie oraz tacę i zabrał flaszeczkę z przejrzystym płynem. Wrócił do leżącego, kontynuując:

- Zniósł cię z wieży i przyniósł do mojego gabinetu niczym omdlałą księżniczkę - posłał elfowi znaczące spojrzenie spod krzaczastych brwi, niegdyś czarnych, teraz dalece posiwiałych. - Taki przyjaciel to prawdziwy zaszczyt, doceń to.

Tak jak wcześniej miskę, tak teraz przytknął buteleczkę do ust ucznia. Est wypił duszkiem jej zawartość. Zmusił się, by nie wykrzywić warg od ohydnego, cierpkiego smaku. Już po zapachu poznał swoje dzieło, miksturę przywracającą siły witalne, albo prościej: energetyk. Przez ułamek sekundy poczuł dumę, która natychmiast ukryła się pod grubym płaszczem skromności.

- Wybacz mi, mistrzu. Zachowałem się wyjątkowo bezmyślnie. Naraziłem cię na utratę wartościowego ucznia.

Mag popatrzył na półleżącego elfa spod oka i odpowiedział na swój pojednawczy sposób, za który młody uczeń wprost go uwielbiał.

- W końcu doceniasz swoją wartość, Estalavanesie, a to niemały postęp w twoim przypadku. Widać potrafisz się czegoś nauczyć poza walką kijem i wyciskaniem z siebie siódmych potów. To dobrze rokuje. - Zerknął na pusty flakonik. - Przyznaję, że receptury także przygotowujesz pierwszorzędnie. Sztukmistrz Travis Arnelt nie pomyślał, żeby łączyć suchoziele oraz rogownik z miksturą przywracającą energię fizyczną.

Osłabiony Est uśmiechnął się, słysząc tę przyjemną pochwałę. Mistrz rzadko go chwalił, a jeszcze rzadziej potępiał i pouczał. Chłopak darzył ogromnym szacunkiem tego człowieka, którego bez zastanowienia nazwałby ojcem, gdyby nie wstydził się tak bardzo swoich uczuć względem niego.

Jego stosunek do własnych odczuć nie zmienił się od chwili, kiedy to w towarzystwie Maga trafił do Twierdzy Niedźwiedzi. Był wówczas strachliwą sierotą - z pozoru wyglądającą na dojrzałego mężczyznę, a w sercu wciąż będącą dzieckiem na granicy dorosłości. Drugim człowiekiem, który wyciągnął do niego przyjazną dłoń, był Colonell. Z początku Est przyjmował jego obecność jako przejaw wyszukanej złośliwości, lecz Col ustawicznie ratował go z opresji i niezachwianie trwając u jego boku trzymał na dystans wszelkie zło nań czyhające.

Zło, które niepostrzeżenie stanęło u progu jego sypialni.

- Omdlały książę oraz jego rycerz będący zawsze w odpowiednim miejscu i czasie - aksamitny, zabarwiony cynizmem głos dobiegł od strony wejścia, gdzie ze skrzyżowanymi na piersi rękami stał Velren. Niedbale opierając się opancerzonym ramieniem o framugę, wskazał brodą uchylone drzwi. - Były niedomknięte, więc pozwoliłem sobie zajrzeć.

Mag obrócił się w kierunku gościa, przybierając ten nieznoszący sprzeciwu wyraz, który Est przyrównywał do otwartej niechęci.

- Może i wyglądam staro, Velrenie, lecz pamięć jeszcze mnie nie zawodzi. W wieży przebywać mogą wyłącznie czarodzieje oraz magicznie uzdolnione osoby. Proszę, byś usłuchał głosu rozsądku i czym prędzej opuścił ten budynek.

- Bynajmniej nie miałem zamiaru urągać twej pamięci, mości Magu. - Imperialny elf skrzywił się przepraszająco i ignorując ostrzeżenie, lekkim krokiem wszedł do zacienionego pomieszczenia. Zatrzymał się w nogach łóżka i z powagą spojrzał na Esta skośnymi oczami o pomarańczowych tęczówkach. - Proszę cię o rozmowę. Niebawem wracam do Sal Aldahad i jest to ostatnia chwila, w której mógłbym zamienić z tobą kilka słów.

Stary mnich powoli przeszedł wzdłuż łóżka, zwodniczo obojętnego wzroku nie odrywając od impertynenckiego agenta. Budził skojarzenie czającego się w cieniu drzew skaleona oceniającego zamiary przeciwnika. Miał na uwadze, że stojący przed nim elf targnął się na życie jego ucznia co najmniej dwukrotnie, ale nie mógł w nieskończoność trzymać chłopaka z dala od niebezpieczeństw. Szczególnie, że niebawem Estalavanes miał podjąć się kolejnej próby. Ostatecznie Velren poniósł porażkę w każdym polu i musiałby być skończonym głupcem, by próbować sztuczek w nieprzyjaznym mu miejscu.

- Zatem zostawię was samych. Wierzę, iż wystarczająco zmądrzałeś poza granicami Estarionu, Velrenie. - Z tymi słowy wyminął rudowłosego elfa w drodze do stołu. - A ty, mój uczniu, masz dziś odpoczywać. Przyślę służbę z kolacją i jutro o świcie widzimy się na ćwiczeniach.

Mistrz opuścił pokój zabierając ze sobą tacę z naczyniami. Tym razem zamknął drzwi szczególnie uważnie i w pełni przekonania, że uprzednio także tego dopilnował. Arogancja niektórych najemników była zatrważająca.

Est przełknął ślinę i łypnął groźnie na intruza. Miał się na baczności, pamiętając do czego ten psychopata był zdolny. Jak mantrę powtarzał sobie, że jest Zaklinaczem Żywiołów i już nie musi obawiać się takich jak on. Co z tego, że odkrył tę moc stosunkowo niedawno, skoro podbudowała go już sama świadomość posiadania szczególnych umiejętności.

Velren uśmiechał się z wyższością strzelca, który upolowawszy najrzadszy okaz teraz bezczelnie szczycił się nim wszem i wobec. Est nienawidził tego uśmiechu równie mocno, jak reszty szczerzącego się imperiała, lecz ku własnemu zdumieniu nie znalazł w sobie chęci, by się z nim wadzić. I nie miało to związku z jego osłabieniem. Wybaczył mu nieudaną próbę zabójstwa. Co nie znaczyło, że puścił ją w niepamięć.

- Czego ode mnie chcesz? - fuknął Est. Zaskoczony przyglądał się, jak uzbrojony elf lokuje się na skraju łóżka w miejscu, w którym jeszcze przed momentem siedział Mag. - Zamierzasz dobić leżącego w jego własnym łóżku? Tak nisko upadłeś?

- Ogarnij się. I nie uciekaj, nic ci nie zrobię.

- Jak rany, mówi to ktoś, kto przepłoszył mojego konia i podciął mi żyły - żachnął się Est i odsunął na bezpieczną odległość.

Wyraźnie skonsternowany Velren rozejrzał się po kwaterze, byle nie patrzeć rozmówcy w twarz. Pospiesznie zmienił temat.

- Zauważyłem wasze nieobyczajne umizgi i przy okazji postanowiłem z tobą porozmawiać, to wszystko. A potem usłyszałem od Cola, że źle z tobą.

- I przyszedłeś sprawdzić, czy przypadkiem nie trzeba mi pomóc w przejściu do Pozaświata? Dziękuję, mam się dobrze, możesz wyjść.

Imperialny elf skarcił leżącego spojrzeniem.

- Niepotrzebnie dramatyzujesz, białasie. Zrobiłeś się wyszczekany. Albo przestałeś się kryć, co i tak nie ma już znaczenia. Bardziej ciekawi mnie, co naprawdę zaszło na wieży.

- Zapytałbym, jak mogłeś widzieć, skoro byłem troszeczkę za wysoko. Nawet dla ciebie.

Velren roześmiał się miękko i podparł wygodnie, urękawicznioną dłonią wygładzając prześcieradło.

- Z pewnej perspektywy widok na murach był co najmniej ciekawy... - Postukał się w skroń, figlarnie unosząc wzrok prosto na kocie oczy Esta.

Est westchnął zrezygnowany.

- To nie twoja sprawa, co dzieje się między mną a nim. - Przeciągnął spojrzenie i oparłszy się o poduszki wbił wzrok w pasma słonecznego blasku na suficie. - Poza tym jesteśmy mężczyznami i możemy być wyłącznie przyjaciółmi. Niczym więcej.

Smutek zdusił jego słowa, gdy zrozumiał, co powiedział. A powiedział zbyt wiele.

Velren spoglądał nań badawczo.

- Jak dla mnie, to jesteś zakochany po czubki uszu, białasie. Sam przyznaj, te czubki są daleko od całości...

Kiedy Est uparcie milczał, jego gość zdecydował się coś mu wyjaśnić.

- Słuchaj, nie wiem jak to jest żyć kochając mężczyznę, ale wiem, jak to jest być zakochanym...

- Wybacz, mało interesuje mnie twój pogląd.

- Nie obchodzi cię moja opinia, ale innych już tak? Więc nadal jesteś ofiarą losu niepotrafiącą przeciwstawić się ogółowi. - Rudowłosy elf wywrócił oczami, oburącz zapierając się o siedzisko. - Za bardzo bierzesz do siebie zdanie innych, zamiast robić po swojemu. Tak łatwo tobą kierować, że aż żal patrzeć. Niebywałe, że Col jeszcze cię nie zbałamucił. Choć domyślam się, że to raczej ty uwiodłeś jego.

- Jeżeli ta rozmowa ma tak wyglądać, to zmuszony będę cię poprosić, żebyś stąd wyszedł.

Zmęczony Est zaczynał tracić cierpliwość. Z obecną kondycją niewiele mógł wymusić na intruzie, ale nie miał ochoty tego słuchać, a już na pewno nie mógł pozwolić, by w wygadywał brednie o Colu.

Velren pokręcił niedowierzająco głową. Dziwny uśmieszek błąkał się na jego ustach, dzieląc twarz na dwie skrajnie różne części.

- A co niby mógłbyś mi zrobić w tym stanie? - Wskazał ręką na słabujące ciało spoczywające pod kocem. - W każdym razie nie po to tu jestem. A mianowicie… Coś nie daje mi spokoju. – Przystojne oblicze elfa spoważniało, a wyraz ten uwydatnił jego ostre rysy. - Dlaczego zamiast kary wybrałeś dla mnie nagrodę? Prawie cię zabiłem.

Czy  miły dla ucha melodyjny głos zniekształcała podszyta niepewnością wdzięczność? Est zerknął przelotnie na Velrena, by zaraz skupić się na wystającej z koca nitce. Zaczął ją skubać, zajmując dłonie.

- Na twojej krzywdzie niczego bym nie zyskał, a wiele bym stracił - zaczął z rozmysłem. - Za to awansując cię, dostrzegałem wyłącznie pozytywne aspekty swojej decyzji, wliczając w to uniknięcie rozlewu krwi.

- Cóż, dobrze słyszeć, że nawet taka ofiara jak ty jest interesowna. - Velren odetchnął z ulgą. - Spodziewałem się, że poczęstujesz mnie jakąś nudną tyradą o wartości życia i tak dalej. Teraz przynajmniej wiem, że pod tą biała skórką i śliczną buźką ukrywa się prawdziwa bestia.

Zaniepokojony Est spojrzał z ukosa na bawiącego się w najlepsze elfa.

- Nie przesadzasz aby?

- Daj spokój, białasie. Owinąłeś sobie wokół palca dwójkę najlepszych ludzi w Twierdzy i zgrywasz tak wielkiego krzewiciela pokoju, że aż przyćmiewasz Zakon z arcypaladynem na czele - ironizował rozbawiony Velren. - I wiesz co? Cofam to, co powiedziałem. Nie jesteś ofiarą losu ani ciotą. Może właśnie w tym tkwi twoja siła przebicia, w zgrywaniu sieroty. Chciałbym widzieć moment, w którym odsłonisz swoją prawdziwą naturę.

Est ze zgrozą wpatrywał się w szalonego towarzysza.

- Jak rany, masz niebywały talent do obrażania innych i wyciągania pochopnych wniosków... Zaspokoiłem twoją ciekawość, więc idź już sobie.

- Tak, masz całkowitą rację, zaspokoiłeś. - Velren wzruszył ramionami i bez ociągania wstał z łóżka, zostawiając przestrzeń osobistą białego elfa we względnym spokoju. - Ale… jest coś jeszcze.

- To już jest napastliwość względem niedomagającego!

- Ostatnie, naprawdę. I odejdę stąd.

Imperialny elf na potwierdzenie prawdziwości swych słów tyłem wycofał się pod drzwi, będąc przy tym podejrzanie pokornym. Zatrzymał się. Jego pomarańczowe oczy patrzyły prosto w zieleń oczu Esta, który aż zadrżał pod ich intensywnością.

- Nieźle namieszałeś mi w głowie. Czułem się nieswojo, kiedy usłyszałem, że nie tyle przyspieszasz mój awans, co wręcz nagradzasz mnie nowym życiem. To było tak, jakby otaczająca mnie stęchlizna nienawiści i zazdrości rozwiała się w podmuchu rześkiego wiatru. Pojęcia nie mam, dlaczego zachowywałem się w ten sposób, skąd wzięły się tak odrażające myśli popychające mnie ku najgorszemu - przerwał, by zwilżyć językiem wargi. - Wiesz, nigdy nie byłem miłym i dobrodusznym facetem, ale przecież nie podniósłbym ręki na brata, nieważne, kim by on nie był. Dlatego… przepraszam. I… i dziękuję. Ostatnie miesiące otworzyły mi oczy na pewne sprawy. I wiedz, że jeśli kiedykolwiek jeszcze na siebie trafimy, to możesz na mnie liczyć.

Wymuszony uśmiech wykwitł na jego wąskich ustach, gdy chwytał za klamkę i skinieniem głowy żegnał Esta, życząc mu powrotu do zdrowia.

Wstrząśnięty wyznaniem Velrena chłopak został sam w głuchej, pogrążającej go ciszy. Leżąc na miękkich poduszkach rozmyślał nad słowami zajadłego wroga. Spodziewał się, że ich kolejne spotkanie skończy się nieuniknioną konfrontacją lub śmiercią jednego z nich, lecz… zachowanie imperialnego elfa skołowało go. Jakby ten podły lis nie do końca umiał poradzić sobie z emocjami, przez co wyjątkowo szybko przechodził z jednego oblicza w drugie, skutecznie ogłupiając rozmówcę. Zupełnie jak on sam. Czy tak właśnie czuli się ludzie rozmawiając z białym elfem? I jak miał interpretować wzmiankę o manipulowaniu i interesowności?

Potarł twarz, jakby mogło mu to pomóc zrozumieć wszystko, co działo się wokół niego. Co zaczęło się dziać od wczoraj. Od roku wstecz. A wszystko przez Cola i jego obsesję. Nie, to nie jego wina, to niczyja wina. Po prostu tak już się stało, to była przeszłość, a Col… Póki co, jeszcze się nie zjawił. Przyniósł go wycieńczonego do mistrza i od tamtej pory już się nie widzieli. Z drugiej strony to tylko jeden dzień, do tego spędzony w błogiej nieświadomości, więc nie powinien oczekiwać niemożliwego.

Dotknął swoich ust, jak gdyby nie należały już do niego. Jak gdyby poznawał je na nowo. Nie służyły mu już tylko do mówienia, jedzenia, picia, chwytania powietrza czy zagryzania przy morderczym wysiłku. Drżącą dłonią w rękawiczce odtworzył trasę palców Colonella: z ramienia na bark, szyję, delikatne muśnięcie policzka, wplątanie się we włosy na karku, śmignięcie przez ucho. Serce zaczęło mu kołatać na samo wspomnienie mężczyzny, którego nie poznawał. Nic już nie będzie takie samo. Już nie spojrzy na Cola jak na serdecznego przyjaciela. Jego dotyk, częsty i przypadkowy - czy aby na pewno przypadkowy? - nie będzie już nic nie znaczącym dotykiem, a uśmiechy i spojrzenia będą miały ukryte znaczenie. Jego towarzystwo będzie nieznośnie bolesne, ale jego brak stanie się istną agonią.

Est skrył twarz w dłoniach, z sykiem zmęczenia wypuszczając oddech z płuc. Poczuł między palcami coś ciepłego, kapiącego na okrywający go koc. Opuścił ręce i ujrzał na nich bezbarwny, stygnący w popołudniowym powietrzu płyn. Ze zdumieniem odkrył, że to łzy. Płakał.

Płakał nad utratą najlepszego przyjaciela.

czwartek, 11 lipca 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - rozdział 1 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW



Duma kroczy przed upadkiem...

    Imt uczestniczy w Smokosferium zwołanym - jak się okazuje - z jego powodu. Podejrzewając, że jego sekrety wyszły na jaw, podejmuje najwyższe ryzyko w drodze do ocalenia Czarnej Barwy. Konfrontując się z Nestellerem Czerwonym nieumyślnie wywołuje Konflikt Barw mający zaważyć na przyszłych losach wykrwawiającego się Estarionu...


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 11d'7m'24r2t]




        Dziękuję, że znów ze mną jesteście! 🤍


  Łoooo, cały rozdział poświęcony mojemu ulubieńcowi! Tyle smoków w jednym miejscu, że nie wiedziałam, na które patrzeć! Eee, w wyobraźni, rzecz jasna.
  Tym razem to Imt Czarny z przytupem rozpoczyna kolejny tom Elegii o Nieśmiertelnym, który postanowiłam publikować równolegle na Wattpadzie i blogu. Niestety Wattpad, jak na komercjalnego potwora przystało, nie spełnia moich naprawdę niewielkich oczekiwań. Kilka osób skarżyło mi się na problemy z logowaniem, w tym Neth, który nie mógł się ani zalogować (w ostateczności mail z resetem hasła nie docierał na adres), ani stworzyć nowego konta (podany mail już istnieje). Cóż. Taki to już znak naszych czasów...
    Wspominałam już, że tak się przypadkiem składa, iż w każdym tomie jest jeden rozdział poświęcony osądowi i jeden... chlaniu. Gdybym miała wybrać, który lepszy, to skłaniałabym się ku drugiemu, ale pierwsze też są niczego sobie...

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 1

 

Do czego to doszło, żeby musiał znosić bzdurne inwektywy ze strony swoich biernych krewniaków. I pomyśleć, że przed momentem beztrosko wygrzewał się w blasku południowego słońca, a teraz zmuszony był siedzieć w nieprzeniknionych ciemnościach na zimnej, wilgotnej kamiennej półce w gronie stworzeń, do których zaczynał tracić cierpliwość. I szacunek. Nie poznawał ich, a było to niepokojące odczucie.

Imt przestąpił z łapy na łapę, czując chłód groty wnikający pod grubą skórę i odkładający się na sztywniejących mięśniach. Doznanie było dokuczliwe, lecz ostentacyjne wyrażanie dyskomfortu nie przystało wyniosłej istocie pokroju czarnego smoka. Po raz kolejny przełknął dumę niczym kwas spływający mu do gardła. A zbierało się go coraz więcej. Podobnie jak coraz więcej przedstawicieli Barw pojawiało się na niższych tarasach - szerokich występach skalnych opasających wnętrze niebosiężnej Góry Tajemnic.

Ostatni raz zwołano Smokosferium przeszło dwieście lat temu, gdy zaostrzył się konflikt pomiędzy prajaszczurami a ludzkimi łupieżcami zagarniającymi ich terytoria. Ówczesnym tematem przewodnim było przyjęcie jednomyślnej postawy wobec agresywnych dwunogów, a kłótnie temu towarzyszące nie miały końca. Tamtego dnia majestatyczna Złota Barwa całkowicie zerwała więzy łączące ją ze smokami i odwróciła łby od problemu nękającego gady zamieszkujące Estarion oraz Ramneię. W Isetualetarcie żyło im się wygodnie, toteż nie zamierzały przykładać łapy do pogromu miękkoskórych istot.

Okrzyknięto je zdrajcami i serwilistami.

Zdrajcami ogłoszono także Barwę Białą, której animuszu dodała deklaracja złotych o opuszczeniu Smokosferium. Jak dziś dzień Imt pamiętał wyraz rozzłoszczonego, srebrzyście białego pyska imponującej smoczycy zgłaszającej swe obiekcje względem reszty. Pierwszy raz widział, jak żuchwa śniegolubca rozszczepia się na dwoje, wraz z górną szczęką tworząc kształt trójkąta mogącego zmiażdżyć nie tylko lód, ale i wielki łeb czerwonej Odwiecznej. W przeciwieństwie do eleganckich wężowych złotoskórych, masywne białe smoki w całości pokrywały ostre jak brzytwy łuski, a ich nosy aż po jaśniejące turkusem ślepia zdobiły kostne ostrza mogące z łatwością przepołowić taflę lodu lub powietrzne statki Furgaczy. Surowe warunki bytowe zrobiły z nich przeciwników, z którymi nawet czerwońce nie szukały zwady.

Ich odprawiono bez szemrania i z niejaką ulgą.

Tych dwóch Barw zabrakło na dzisiejszym zgromadzeniu. Nikt też nie spodziewał się ich tu ujrzeć. Smoki z natury były bezgranicznie dumne. Imt zdawał sobie sprawę, że duma kroczy przed upadkiem, dlatego zrezygnował z niej dla rodziny. I z tego tytułu został oskarżony. To z jego rzekomej winy zwołano dzisiejsze Smokosferium, które wręcz prosiło się, by następna Barwa odeszła bezpowrotnie.

Smoki wciąż były tym, czym były od wieków: przeświadczonymi o swojej wyższości absolutnymi władcami Khaldunu. Od siebie mógł dodać, że władcami bezustannie zapominającymi o istotach, które przyłożyły rękę do ich zguby. I mimo że z pozoru nic się nie zmieniło, to coś w nich samych uległo subtelnej, ledwie zauważalnej zmianie. Coś będącego jakby pęknięciem skóry lub wyrwą pośród łusek. I właśnie ta niewiadoma uczyni je słabymi i bezsilnymi w obliczu gwałtownych przemian zdążających ku Estarionowi.

Czarny patriarcha nie zamierzał jednak zaprzątać sobie tym głowy. Na chwilę obecną był to już wyłącznie ich kłopot, on bowiem miał swój własny cel, swoją małą wendetę, do której dążył wbrew przeciwnościom losu. Mogą mu zarzucać, że sprzeniewierzył się dwunogowi i podejmuje się działań niekorzystnie wpływających na smoki, nie dbał o to. Dzisiejsze Smokosferium traktował jako formalność mającą przypieczętować jego stanowisko.

- Czy wszystko dobrze, szacowny patriarcho?

Czarny smok nie dał po sobie poznać posępnej zadumy, w jaką popadł. Zwieszając rogaty łeb, zerknął z góry na zajmującą miejsce po jego prawej młodziutką samicę, skromną i niepewną roli, jaką przyjdzie jej odegrać na swoim pierwszym zgromadzeniu. Wyglądała na przestraszoną, a raczej przytłoczoną ilością smoków przybyłych na wezwanie Odwiecznej.

- Owszem, Wel, wszystko dobrze – potwierdził. Jego łagodny, syczący ton zadziałał na samicę krzepiąco. - A co z tobą? Czy nie przytłacza cię świadomość tego, czego dokonamy?

Imt pełnił funkcję arcykapłana Urory, nie powinno zatem dziwić, że wiele czarnych samic spoglądało na niego z podziwem i uwielbieniem, pragnąc zwrócić na siebie jego uwagę oraz zachęcić do udziału w godach. Po prawdzie to nie status czynił go wyjątkowo atrakcyjnym dla płci przeciwnej. Czarne smoki jako jedyne praktykowały system patriarchalny, a obwołany ojcem czarnoskórych prajaszczurów Imt był wzorem do naśladowania dla przyszłych pokoleń. Nie nadużywał władzy i pozycji, przejawiał troskę i wyrozumiałość oraz przedkładał dobro swojej Barwy ponad własne, niejednokrotnie poświęcając się dla niewielkich sukcesów. Czarne smoki były mu bezwarunkowo posłuszne, wierzyły w każde jego słowo i nie zdarzyło się jeszcze, by ktokolwiek z Czarnej Barwy podważył zdanie lub osąd patriarchy.

Idealnym tego przykładem była Wel, wcielenie lojalności.

- Skoro wybrałeś mnie na swoją towarzyszkę, patriarcho, znaczy to, że jestem gotowa uczestniczyć w Smokosferium – wysyczała żarliwie.

- Tylko nie lękaj się poinformować mnie, gdy zacznie cię ono nużyć. I utrzymaj język za zębami, kiedy jad poleje się wartkim strumieniem - przestrzegł samicę, zniżając łeb na równi z głosem. - Obserwuj i zapamiętuj, by przekazać wieści reszcie.

- Nie wrócisz z nami?

- Przykro mi, nie planowałem wracać do czasu, gdy sytuacja w Estarionie nie zostanie rozstrzygnięta. Do tej pory godnie mnie zastępowałaś. Nie widzę przeszkód, byś nie miała kontynuować swojego zadania.

- Wedle twej woli, patriarcho…

Zawiedziona młoda na powrót opuściła klinowaty łeb przypominający nagą smoczą czaszkę obciągniętą zmatowiałą czarną skórą. Żółte oczy zwróciła ku dołowi, gdzie zebrało się już całkiem sporo dyskutujących z ożywieniem reprezentantów smoczego rodu. Spośród sześciu Barw zostały już tylko cztery. Trzy, poprawiła się szybko. Czarne także odejdą, jeśli Smokosferium nie przyjmie ich postulatów. Nie była doświadczona w tematach politycznych, lecz nawet w jej mniemaniu sprawa była z góry przesądzona.

Imt chwilę wpatrywał się w smoczycę, w milczeniu napawając się kojącym widokiem krewniaczki. Całkiem niedawno była maleńkim pisklęciem... Kiedy to widział ją ostatni raz? Ponad dwie dekady temu, zanim wyruszył na poszukiwanie Pana. Już wtedy zaskarbiła sobie jego sympatię żywiołowością i temperamentem, których zabrakło jej w tym momencie nieoczekiwanej słabości.

Połechtany miłymi wspomnieniami patriarcha był przekonany, że zwycięski samiec godów bez wątpienia okaże się jego doskonałym następcą. Wel nie musiała o tym wiedzieć. Podobnie jak nie musiała wiedzieć, że patriarcha już nigdy nie wróci do swoich na stałe. Jego miejsce znajdowało się u boku Pana, był to warunek zaakceptowany już na samym początku ich wątpliwego sojuszu. Teraz czarną szyję owijał coraz mocniej zacieśniający się łańcuch ograniczający swobodę, niemal wyczuwalny przy każdym oddechu i przełykaniu kwaśnej śliny. Niepodobne to do przyjaciela zachowanie, by pętać sojusznika w obawie przed jego ucieczką. Jakby pragnąc podkreślić to, o czym nie mówiło się w głos: Imt oddał wolność osobistą w zamian za wolność swojej Barwy. I bez wahania oddałby ją po raz wtóry.

Nagły rozbłysk karmazynu przyciągnął jego spojrzenie. Długimi zakrzywionymi rogami biegnącymi wzdłuż szczęk szturchnął Wel, zwracając jej uwagę na pojawienie się Odwiecznej. Potężna czerwonołuska matrona metalicznie brzmiącym głosem rozpoczynała właśnie Smokosferium. Oba czarne smoki zawinęły zakończone kolcami jadowymi ogony wokół nóg i zastygły w nerwowym oczekiwaniu.

Szkarłatna smoczyca w koronie utworzonej ze złocistych rogów była kolosalna, zajmowała prawie całą najwyżej położoną półkę. Zasiadający przy niej napuszony partner zdawał się drobny i wątły, choć rozmiarami dwukrotnie przerastał dojrzałego czarnego smoka. I kiedy pochłonięta wzniosłą mową matrona nie patrzyła na nikogo konkretnego, mierząc swych słuchaczy jednakowym wzrokiem, tak jej przyboczny wbijał ogniste ślepia prosto w zaniepokojonego tym wyróżnieniem Imta.

Czarny patriarcha z pozornym spokojem obejrzał się po sąsiednich występach skalnych obsadzonych samicami i towarzyszącymi im faworytami. Nikt prócz czerwońca nie patrzył na niego, a przynajmniej nie wprost. Cóż wiedział tamten, o czym nie wiedzieli inni? Dreszcz przebiegł przez zgniłozielony grzebień ciągnący się wzdłuż grzbietu prajaszczura. Czy to możliwe, aby czerwoniec był znanym mu z opowieści Pana sługusem ludzkiego króla? Jeśli tak, powinien mieć niedostrzegalną na pierwszy rzut oka dwoistą naturę...

- Nie dłużąc mowy wstępu, przejdę do meritum! - zagrzmiała Odwieczna pośród nabożnego milczenia, skupiając na sobie wzrok smoków. Metaliczny zgrzyt ucichł groźnie, gdy gruby ogon trzasnął o kamień, odłupując kawałek litej ściany. Oskarżycielskie spojrzenie największego żyjącego na Khaldunie smoka spoczęło na czarnym patriarsze. - Bracia i siostry wszelakich Barw! Z przykrością zawiadamiam, iż Imt Czarny zaprzedał się istocie dwunożnej!

Oskarżony smok fuknął bezwiednie, kiedy następująca po inkryminacji cisza eksplodowała kakofonią poruszonych rewelacją głosów, klekotów, syków i pomruków. Bezradnie patrzył, jak niżej usytuowane prajaszczury przekrzykują się wzajemnie, powtarzając jedno i to samo pytanie: dlaczego? Dlaczego czarny zdradził własny ród? Dlaczego czarny pojednał się z dwunogami? Dlaczego czarni zawsze muszą się wyłamywać? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...!

Nie mogąc dłużej tego słuchać, Imt skoncentrował się na innym problemie. Zadarł łeb i rozchylając ukośne kły, popatrzył na lekko rozwarty pysk Odwiecznej. Samica wyglądała na zasmuconą, jednakże udawany zawód jaśniejący w jej ognistym wejrzeniu potępiał jego czyn, choć przecież nie znała jego prawdziwych motywów. Przeskoczył wzrokiem na jej partnera, cynicznie wyszczerzonego młokosa nie mającego połowy lat czarnego samca. To jego sprawka? To on doniósł na krewniaka? Co prawda po wydarzeniach w lesie pod Twierdzą poszła w świat pogłoska, jakoby smoki powróciły, ale kto mógł wiedzieć, że był to występek bądź zasługa czarnego patriarchy? Żadna z ofiar nie przeżyła, dopilnował tego. Nikt nie zaświadczył o czarnej gadziej skórze oblekającej humanoidalne kończyny. Nawet jeśli zostawił po sobie świadectwo w postaci wystrzępionego płaszcza, to nie był to dowód wystarczający, by poddać jego lojalność w wątpliwość.

Imt szerzej otworzył pysk, pragnąc zabrać głos i obalić oczerniające go kalumnie, lecz wrzawa nie cichła ani na moment, tak jak osądzające pomruki i psyknięcia nie traciły na swej sile. Czerwona matrona zamruczała basem, jednakże i to nie ugasiło kotłowaniny w dole, gdzie smoki rozkładały skrzydła i powarkiwały na siebie nawzajem, tnąc ogonami powietrze. Zasiadające w otoczeniu wielobarwnej ciżby czarne nie miały teraz łatwego życia i wszelkimi sposobami próbowały bronić się przed oburzonymi przedstawicielami Barw. I to z jego winy.

- Nie zamierzam zaprzeczać w kwestii nawiązania współpracy z dwunogiem - wysyczał niewzruszony Imt, gdy skrzydlata gawiedź w końcu się uspokoiła - tak jak nie zamierzam z niczego się tłumaczyć. Robię wszystko dla dobra mojej Barwy, poświęcam własną krew i energię sprawie dotyczącej nas wszystkich - jego głos wznosił się coraz wyżej, pewność siebie narastała podobnie jak wiara, że od początku do końca czynił co w jego mocy, by pomóc swoim wrócić do matecznika. - Tylko tak pozbędziemy się władających magią ludzi z naszych ziem! Zawierzyłem miękkoskórcowi, to prawda, lecz nie jest on zwyczajnym człowiekiem, krasnoludem, ani elfem. Jest personifikacją siły, potęgą mającą realną szansę zwyciężyć w konflikcie dzielącym tę krainę! – Zajrzał w połyskujące oczy smoczyc, wykrzywiając pysk w obelżywym grymasie. - I bynajmniej nie uważam, bym czynił coś złego. Jestem ulubieńcem i wybrańcem Trzynastego Wszechmocnego, w moich łapach leży przyszłość czarnych smoków i nie cofnę się przed niczym, by tę przyszłość im zapewnić.

Niebieska smoczyca o płaskim rekinim łbie wysunęła się ku niemu z tarasu naprzeciwko. Jej skrzela rozdęły się w wyrazie zdenerwowania.

- Tak samo jak Urora jesteś przebiegły i bezduszny – zabulgotała niewyraźnie. - Zgubisz nas w imię mocy, jaką nie dysponujesz!

Pojedynczym ruchem pazurzastej łapy Imt powstrzymał swoją towarzyszkę przed ciętą ripostą. Wolał, by dla własnego bezpieczeństwa została w jego cieniu, nierozpoznawalna i anonimowa dla nieprzychylnej im reszty. To on powinien nakreślić smokom swoje zapatrywania. Zrozumieją lub nie, nie jego zadaniem było przekonać ich do swoich racji.

Spojrzał z obojętnością na poruszające się cienkie wąsy niebieskołuskiej przywodzące na myśl liczne macki czy ruchliwe czułki ukwiału. Płaskie, przystosowane do życia w głębinach obłe ciało przypadło do gładkiego kamienia. Czyżby matrona zapomniała, jak elegancko przysiąść na zadzie? Jak istota jej pokroju zamieszkująca oceany mogła trafnie ocenić sytuację na lądzie? Niebieskołuscy najmniej ucierpieli. Wciąż zasiedlali swoje pierwotne lęgowiska, toteż zupełnie nie pojmowali istoty problemu. Jaki więc sens miało Smokosferium, skoro Barwy reprezentowały skrajnie odmienne poglądy oraz warunki bytowe? Czy przemianie ulegały same smoki, czy też to jego sposób postrzegania ich zmienił się na przestrzeni lat? Było nie było, więcej czasu spędzał z dwunogami aniżeli smokami. I w tym sęk. Towarzystwo znacząco wpływało na perspektywę.

Czarny patriarcha nie pozwolił wybrzmieć słowom niebieskiej. Zniżając głos do jadowitego syku, wystosował własne spostrzeżenia.

- Sami byliście gorliwymi wyznawcami Wszechmocnych aż do chwili, gdy odeszli. Wówczas odrzuciliście ich, twierdząc, że to oni odtrącili was. Przyjęliście to niczym objawienie nie upewniwszy się, po czyjej stronie leży racja. - Przysiadłszy na zadzie, czarny smok rozłożył skrzydła na całą rozpiętość, przybierając ostentacyjnie arogancką pozę. Nikt nie zauważył, że zasłonił swoją towarzyszkę. - Uważacie, iż macie prawo gardzić mną za to, że wciąż pozostaję wierny swemu patronowi? Czy też przemawia przez was zazdrość, opływam bowiem w atencję istoty przekraczającej wasze pojmowanie? - Znów zwrócił łeb ku czerwonołuskiej samicy siedzącej na najwyższej półce, wzrokiem przeszywając młodego adwersarza, któremu aż mina zrzedła na taką zuchwałość. - Jestem smokiem, a przede wszystkim jestem Awatarem Przeklętego, jego najwyższym kapłanem. I nie chowam się tchórzliwie niby robak pod kamieniem, gdy moim obowiązkiem jest strzec Barwy. Mojej Barwy. Czarnej Barwy!

Pomruki i posykiwania aprobaty rozlegały się coraz szerzej, zagłuszając gniewne warknięcia oraz nerwowy łopot skrzydeł. Wiele smoków podzielało jego opinię, choć niewiele do tej pory pozwalało sobie na sprzeciwianie się matronom podległym Odwiecznej. Odwaga czarnoskórego prajaszczura zainspirowała ich do działania, zbudziła w nich wolę walki, którą teraz wszem i wobec obwieszczały. Swymi słowami Imt zdobył wielu zwolenników, lecz nie rozwiązywało to problemu. Wciąż najpotężniejsi byli jego oponenci.

- Zaniedbujesz obowiązki względem rodziny i masz czelność wygarniać innym ich niedopatrzenia? - Niebieska, której imienia nawet nie chciał poznać, nie ustawała w staraniach przywołania go do porządku. - Najmniejszy spośród nas, a obnosi się swym jestestwem wyżej, niż sięgają jego krótkie kończyny!

- Rozkosznie. Zatem nie posiadając racjonalnych argumentów zaczniemy się przerzucać pospolitymi obelgami? - Imt nie zamierzał podążać ścieżką zawistnej smoczycy, ale przejmowała go nieodparta chęć bycia opryskliwym. Już mu nie zależało. W dowolnym momencie mógł po prostu zniknąć. - Pragnę powtórzyć, iż nie zaniedbuję ani rodziny, ani obowiązków. I zgadzam się z tobą, niebieskołuska, mam czelność wytykać wam braki, ponieważ ktoś musi to zrobić. Złota Barwa jako pierwsza to zrozumiała. Biała również otworzyła ślepia. Nadszedł czas, by czarna poszła ich śladem i pomogła wam zawczasu dostrzec drogę ku samozniszczeniu.

Całe Smokosferium zassało powietrze słysząc ostatnie zdanie impertynenckiego patriarchy. Smoki na wydechu wymieniały się trwożnymi szeptami, a czarne spoglądały na siebie z zadowoleniem, potakując rogatymi łbami.

Składający skrzydła Imt poczuł na sobie intensywne spojrzenie młodziutkiej Wel, pełne pasji i podziwu błyszczącego w zielonych oczach. Nigdy nie widziała, by jakikolwiek prajaszczur z taką mocą przeciwstawiał się przewadze ogółu. Smokosferium miałoby ją znużyć? Nie w obecności tego samca!

- Opuszczając nas, jeszcze bardziej osłabisz swoją Barwę! - zagrzmiała czerwona matrona ze swojej pozycji na samym szczycie. Groźnie pochyliła łeb, złowrogo wpatrując się w zadeklarowanego zdrajcę. - W ten sposób pokazujesz, jak nieodpowiedzialnym gadem jesteś.

- I tu się mylisz, o Odwieczna. Dokładnie w ten sposób zyskuję dla nich siłę płynącą z suwerenności. - Imt pozwolił sobie na nikłe uniesienie kącików bezwargich ust. - Od tej pory sami będziemy o sobie decydować. I jeszcze jedno, wielka matrono - kłapnął szczęką, nim rozmówczyni weszła mu w słowo - zanim zaczniesz szkalować czyjeś imię, warto byś poznała, co też wzrasta w twym gnieździe.

Szkarłatna cofnęła łeb. Zakłopotana zerknęła w bok na dużo mniejszego partnera. Klekoczący łuskami młody warczał przeciągle, a gdy Imt przyjrzał mu się uważniej, wypatrzył wreszcie nakładające się na niego humanoidalne odbicie, które natychmiast utrwalił w pamięci. Ani przez uderzenie serca nie wątpił, że czerwoniec robił to samo. Druga natura obu smoków była podobna, jednakże nie czyniła ich przyjaciółmi. Byli rywalami na każdej możliwej płaszczyźnie egzystowania.

Wyczuwszy okazję Imt zaatakował ponownie, a syczące dźwięki wydobywające się z jego pyska pomknęły w gęstniejąca ciszę, bezwzględnie roztrzaskując spokój panujący we wnętrzu potężnego wulkanu.

- Widzisz niedoskonałość w mojej skórze, lecz nie dostrzegasz zgnilizny pomiędzy swoimi łuskami. Jakie jest imię twego partnera, o Odwieczna? Czy nie brzmi ono przypadkiem Nesteller? - Jadowity uśmiech rozświetlił jarzące się żółcią oczy Imta. - Na południu Estarionu cieszy się on niemałą sławą. Chodzą słuchy, iż jest stronnikiem ludzkiego króla...

- Pilnuj języka, czarny pomiocie! – ryknął czerwoniec nazwany Nestellerem.

Nad obydwoma samcami zawisł ciężar przeniewierstwa. W przeciągu chwili oskarżyciel stanął na równi z oskarżonym, o czym uświadomiły go krytyczne, wręcz zgorszone powarkiwania dobiegające dosłownie zewsząd.

- Już wyszedłeś na hipokrytę, Nestellerze – wytknął mu Imt - mój język niczego tu nie zmienia. Próbując, jak na ironię, oczernić moje imię, ściągnąłeś na siebie podwójny gniew. Podwójny, gdyż zarówno swych braci i sióstr, jak i pozostałych Barw. - Przerwał, by napawać się efektem swej przemowy, po czym kontynuował bezlitośnie: - Czyż nie jest to próba wywyższenia jednej Barwy ponad resztę? Dlaczego to czerwonołuscy prowadzą Smokosferia, gdy Barw od samego początku było sześć? Dlaczego to właśnie wy macie ostatnie słowo w każdym sporze? Wykorzystujecie prawo silniejszego, czy to brak pewności siebie i wątpliwości pchają was ku władzy? Moi pobratymcy nie mają podstaw, by wątpić w głowę swego rodu, ale czy wy możecie powiedzieć o sobie to samo? Oczywiście że nie, wszak czerwońce bezmyślnie poprą swoją matronę i gdyby nie zwycięstwo w godach, ty sam byłbyś nikim. - Imt przymknął czarny pysk w drwiącym wyrazie i mrużąc powieki wysyczał przez zęby: - Jesteś. Nikim.

Paszcza rozwścieczonego czerwonego jaszczura buchnęła ogniem. Przed ostatecznym natarciem powstrzymała go tłusta łapa wielkiej partnerki. Wrzawa w dole wykipiała, gdy kilku czerwonołuskich ekstremistów zaatakowało czarnoskóre smoki. Zielone, najmocniej przetrzebione przez ludzkość, wycofywały się na bezpieczną odległość od idących w ruch kłów i pazurów, natomiast niebieskie wachlowały skrzelami, nie wiedząc czy dołączyć do rozgardiaszu, a jeśli tak, to do kogo przystać.

Zapanował chaos, któremu Awatar Przeklętego przyglądał się z obojętnością oscylującą na granicy irytacji. Jak niewiele trzeba, by niezgoda zapanowała między prastarymi istotami. Głupota wywyższała się nad rozsądkiem. Zaczynał gardzić własnym gatunkiem na równi z dwunogami, jakich pragnął się pozbyć. Skakali sobie do gardeł jak pospolite zwierzęta!

- Na mój znak prześlesz myśl do tych, którzy przybyli tu z tobą. – Karcąco szturchnął Wel czubkiem szkieletowych nozdrzy. Samica śmiało prezentowała Nestellerowi dwa rzędy cienkich kłów gęsto obsadzających szczęki, co w oczach patriarchy wyglądało poniekąd zabawnie. - Żadnego z was nie powinno tu być, gdy dojdzie do najgorszego.

- Ależ Imcie…

- Nie czas na to, Wel - zmitygował ją patriarcha. - Do trzech razy sztuka, a nam z pewnością nie odpuszczą. Nie, kiedy mają do czynienia z arcykapłanem jedynego istniejącego Wszechmocnego.

- Jakie są twoje rozkazy? – Smoczyca momentalnie przestała się sprzeciwiać, gotowa wykonać każde polecenie swego autorytetu. Przekrzywiając łeb, ostrożnie zerkała jednym ślepiem na to, co działo się kilkadziesiąt metrów wyżej, na półce skalnej Odwiecznej.

- Przekaż im, by na ustalone hasło teleportowali się w bezpieczne miejsce. Ty wraz z nimi, Wel. I ustal sygnał. - Odsunął od niej łeb, by zmierzyć się ze swoim adwersarzem. O bogowie, klekot czerwonych łusek działał na niego drażniąco! – Moim sygnałem do działania będzie twoje imię. Nie zawiedź mnie, proszę.

Smoczyca leciutko skinęła łbem. Pozując na opanowaną, przycupnęła na zadzie i swobodnie przeszła w warowanie. Czujnego oka nie spuszczała z czerwonych przywódców, wyczekując znaku patriarchy. Nie spodziewała się jednak, że przyjdzie jej usłyszeć przeraźliwy ryk wstrząsający jaskinią w posadach.

Odwieczna była największą przedstawicielką smoczego gatunku, natomiast jej krzyk potrafił ogłuszyć niemal każdego prajaszczura przebywającego w zasięgu głosu. Walczące gady odpadły od siebie oszołomione i rozpierzchły się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Nawet Imt opuścił łeb. Męczący, docierający aż do mózgu wrzask matrony powodował fizyczny ból.

Koszmarne wrażenie urwało się tak nagle, jak się zaczęło, pozostawiając pod twardymi czaszkami głuche dzwonienie oraz poczucie zagubienia. Tylko ona zdawała się nie odczuwać skutków brzmienia własnego ryku.

- Czy masz na to dowód, Imcie Czarny? - huknęła niewzruszona, a jej metaliczny, zgrzytliwy głos rozszedł się echem w czeluściach wulkanu. – Czyżbyś mówił tak, by znaleźć winnego podobnej zbrodni i wybielić się na jego tle?

- Winnego zbrodni? Racz wybaczyć, chyba zdążyłem się pogubić. - Oskarżony potrząsnął łbem, wyrzucając z niego resztki otępienia. - Od kiedy niestosowanie się do wytycznych czerwońców zwane jest zbrodnią?

- Podobne zdarzenie nie miało nigdy przedtem miejsca, zatem uznawane jest za zbrodnię przeciwko smoczemu rodowi. Nie uważasz chyba, że zdradę potraktujemy jako drobne potknięcie?

Imt już udzielał stosownej do okoliczności odpowiedzi, kiedy ku jego zaskoczeniu odezwała się mrugająca zawzięcie oceaniczna smoczyca.

- Dla przeciwwagi pragnę poznać dowody świadczące o przewinie czarnoskórego patriarchy! - Niebieskołuska uniosła się niczym wzburzona fala, a jej melodyjny, śpiewny głos na nowo obudził milknący w dole sztorm. - Podejrzewam, że skoro jest w posiadaniu informacji zniesławiających twojego faworyta, to muszą być i takie, które opowiedzą się przeciwko niemu.

Z takim argumentem Odwieczna nie mogła się spierać, nie wychodząc przy tym na istotę obłudną lub, co gorsza, przedkładającą interes swoich ponad reszty. Nie, kiedy pomruki aprobaty rozchodziły się echem pod sklepieniem jaskini. Czarny gad może i był niewielkich rozmiarów, ale wrodzona przebiegłość oraz inteligencja czyniły z niego niebezpiecznego rywala umiejącego zjednać sobie nieprzychylnych mu słuchaczy. Wyśmienicie grał na emocjach, potrafił swym zachowaniem uzyskać więcej niż tylko wywołać szum wokół własnej poszkodowanej osoby. I podczas gdy w rzeczywistości był zbrodniarzem, to w oczach smoków jawił się jako bezbronna ofiara pomówień.

Przeciągając spojrzenie z płaskiej sylwetki oceanicznej rodaczki, matrona zwróciła się do swojego partnera, żądając od niego wyjaśnień. Nesteller skrzywił się, parę razy kłapnął szczęką, a nieszkodliwy biały dym kilkoma smużkami uleciał spomiędzy jego kłów. Jakkolwiek by się nie bronił, był na tej samej pozycji co znienawidzony czarny.

Czerwoniec był w kropce. Osaczony ze wszystkich kierunków wyczuwał presję tak silną, że tracił oparcie pod pazurami. Nie zamierzał się usprawiedliwiać, gdyż miał w zanadrzu coś, co pozbawi czarnego zuchwalca pokładanego w nim zaufania. Jeżeli konszachty z dwunogami były przestępstwem, to tę rewelację patriarcha przypłaci życiem!

- Jedynym dowodem w obu przypadkach jest słowo – zazgrzytał - i wzmianki pojawiające się tu i ówdzie dot…

- Oskarżenia wyrwano z kilku dźwięków wprawiających powietrze w drgania? - Osłupiała niebieska matrona wyprostowała się wężowym ruchem, podkurczając pod siebie przednie łapy i lekko przysiadając na tylnych. Imt z ukontentowaniem spostrzegł, że jednak nie zapomniała, jak się siada. Co więcej, zwinęła swoje płetwiaste skrzydła. - Farsa, by nie rzec dramat!

- Nie zdążyłem dokończyć myśli, niebieska Sylyrlit - warknął Nesteller - a myśl była taka, że niejednokrotnie widziano Imta Czarnego blisko istoty, jaką trudno mi opisać.

Czarny patriarcha postanowił wtrącić się w spór, byle jak najszybciej go zakończyć. Dwunogie istoty są nieprzewidywalne i nawet najzwyklejsza rozmowa o nich może potoczyć się najmniej oczekiwanym torem.

- Ciebie również widuje się w towarzystwie króla Estarionu, arcypaladyna Zakonu odpowiedzialnego za Zimną Rzeź. - Imt bez zastanowienia uderzył w metaforyczną wyrwę powstałą wśród czerwonych łusek Nestellera, przykuwając jego niepodzielną uwagę. I wzbudził furię tak wielką, że aż cofnął swój niewyparzony czarny pysk.

- W przeciwieństwie do ciebie, czarnoskórcu, nie obcowałem cieleśnie z dwunogami!!!

Gdy doprowadzony do ostateczności Nesteller siadł, rozległy się ryki i pomruki zdezorientowanych oraz zgorszonych nowiną słuchaczy. Czerwony samiec rozkoszował się tym jazgotem, a jeszcze większą przyjemność sprawił mu widok wstrząśniętej partnerki patriarchy.

- Smok – mówił dalej - który tyle rozpowiada o nienawiści do dwunogów i pragnieniu ich śmierci, spłodził dwunożnego potomka!

Odgłosy rozsierdzenia i pomruki dezaprobaty dobiegały już z każdej strony. Imt nie musiał się rozglądać, by zrozumieć, że przez odsłonięcie tego sekretu znalazł się na bezpowrotnie straconej pozycji. Czuł na swojej czarnej skórze gromiący, żądający wyjaśnień wzrok zgromadzenia, a wśród nich ten jeden, który ubódł go do żywego. Lecz, co zdumiało go najbardziej, nie odczuwał potrzeby tłumaczenia się. Owszem, zastanawiało go skąd czerwoniec wiedział o jego synu, aczkolwiek nie zamierzał dolewać oliwy do ognia i ciągnąć tematu, który był mu nie w smak. Nie było warto. Smokosferium nawet w czasach swej świetności było niczym w porównaniu do sił, jakim Imt zawierzył i służył z oddaniem.

Gdy ponownie zabrał głos, brzmiał zaskakująco cicho, zmuszając pozostałych do zachowania przesyconego skrajnymi emocjami milczenia. Przekonany o słuszności swoich czynów nie poczuwał się do odpowiedzialności za rzekome zbrodnie i wcale nie zamierzał się bronić przed odtajnioną prawdą. Pragnął przedstawić swoje stanowisko, a potem odejść. I już nigdy nie wracać.

- Jak już powiedziałem, zrobię wszystko, by moja Barwa przetrwała. Jeśli zmuszony będę poddańczo służyć potędze wyjątkowego dwunoga, nie zawaham się. I podczas gdy ja walczę, tak wy tkwicie w stagnacji i zasłaniając się bzdurną jednomyślnością wciąż rozwlekacie w czasie to, co nieuniknione! - Porwany własną brawurą czarny smok uniósł się na czterech łapach i dumnie wyciągnął szyję, rozkładając błoniaste skrzydła. Zakończony żądłem ogon przecinał ze świstem powietrze, wskazując na złość i ekscytację zarazem. - Za waszymi wielkimi słowami i pustymi obietnicami nie kryją się żadne działania. To wy nie dbacie o nasz gatunek, pozwalając ludziom na panoszenie się pośród waszych niegdysiejszych lęgowisk i gniazd! Jak się z tym czujecie? Nie żal wam świata, który jeszcze nie tak dawno należał do nas? - Przemawiając z pasją, zaglądał kolejno w oczy przywódczyniom smoczych Barw. Spojrzenia uciekały przed nim w obawie, że mówca dojrzy w nich potwierdzenie przypuszczeń. Tylko para władczych czerwonych potrafiła znieść tak brutalnie szczere zarzuty bez mrugnięcia choćby migotką. – Przywołajcie wspomnienia! Natura kwitła pod naszymi łapami, zwierzyny było dość, by wszystkich wykarmić, a magia służyła nam na co dzień. Piskląt mieliśmy wiele, o wiele więcej niż teraz. Zmuszone żyć w nieodpowiednich warunkach umierają, a to dlatego, że żadne z was nie ma chęci, by zwalczyć robactwo panoszące się na naszym dziedzictwie!

Zbulwersowana tyradą Odwieczna popatrywała niepewnie to na swojego partnera, to na czarnego prajaszczura. Obserwowała reakcje zasłuchanego tłumu, czuła narastające napięcie elektryzujące jej pokryte grubymi łuskami cielsko. Nie mogła już dłużej udawać, że nie miała pojęcia o pobocznej funkcji młodego faworyta, na którą dotąd przymykała oko. Musi uciszyć czarnoskórego wichrzyciela, póki miała przeważającą większość. Jednakże przewaga malała w oczach, wzmożona niechęć Smokosferium coraz częściej skierowana była na Nestellera. Nieszczęśliwa i postawiona w sytuacji bez wyjścia smoczyca mogła tylko stać i słuchać kwiecistej mowy wybrańca Urory kradnącego jej popleczników.

Imt potraktował ją z góry niczym podrzędną przedstawicielkę Czerwonej Barwy. Teraz skupił swe wysiłki na smokach, których horyzonty były równie szerokie jak rozpiętość ich skrzydeł, aczkolwiek wciąż ograniczone. Z niesmakiem zauważył, jak prędko smoki zmieniały front, gdy było to dla nich dogodne. Podjudzone szybko zapomniały o prawdziwych oskarżeniach, doszukując się racji w twierdzeniu o wywyższaniu się czerwonych. Były jak uprzedzeni ludzie. Przerażająco przypominały dwunogów w tych ich bzdurnych niesnaskach oraz bezsensownych antypatiach. Tak jak ludzie, smoki poszukiwały kozła ofiarnego, którego mogły obwinić za swą niedolę. Żadne nie pomyślało, by wziąć sprawy w swoje łapy i odmienić ponury los. Tak było wygodniej. Szukanie winnego zawsze było łatwiejsze, niż poszukiwanie rozwiązania na swoje troski.

Czarny patriarcha odetchnął.

- Spójrzcie na dzisiejsze Smokosferium - zawołał z typowym dla czarnych syczącym akcentem, a jego głos poniósł się aż pod sklepienie, kupując mu całą uwagę licznego audytorium. - Uboższe jest o białołuskich, którzy wybrali samotnicze życie pośród lodowych wierzchołków gór! Nie ma z nami ani jednego złotoskórego, gdyż wiodą oni dostatnie życie wraz z elfimi sojusznikami! Czy dopiero odejście Czarnej Barwy otworzy wam oczy na bolesną prawdę?

- A może tak właśnie być powinno? - wtrącił nieśmiało towarzyszący Sylyrlit samczyk o imponujących wąsach poruszających się w poszukiwaniu wody. - Może powinniśmy iść w ślady złotej barwy i nawiązać porozumienie z rodzajem dwunogów? Symbioza w miejsce ichniego pasożytnictwa.

Imt z przykrością słuchał smoków wrzaskiem artykułujących sceptycyzm. Smokosferium niemal jednogłośnie wyraziło sprzeciw pomysłowi zaszczutego niebieskołuskiego i tylko czarne zamarły w pozornym milczeniu, oczekując na sygnał niedawno mianowanej opiekunki.

- Smoki się nie zmieniają - zaperzyła się zielonoskóra matrona o omszałej smukłej figurze i bujnym wieńcu pokrytym brązowiejącym bluszczem. Bielmo pokrywało jedno z jej jaskrawozielonych oczu, nadając jej groźnego, wojowniczego charakteru leśnej królowej. – Bycie niezależnymi od słabych dwunogów jest dla nas kwestią najwyższej wagi!

Od pohukiwań aprobaty Imtowi ścierpła skóra na grzbiecie. Najwyraźniej nie jemu jednemu przeszkadzała rozpędzająca się dyskusja zmierzająca w kierunku nieuniknionego wybuchu, o którym świadczył docierający mimo hałasu klekot czerwonych łusek. Jak tak dalej pójdzie, to smoki wystąpią przeciwko sobie, a powstające animozje doprowadzą do bratobójczej wojny, która ani chybi wytępi pozostałe przy życiu jednostki. Nie mógł do tego dopuścić… Ach, przecież mógł. Dlaczego miał przejmować się losem Barw, gdy jego własna zyskałaby więcej niż marne lasy estariońskiego śródlądu? Mogli zostać jedynymi przy życiu smokami, zasiedlić wszystkie mokradła Khaldunu i świętować swoje wspaniałe odrodzenie. Być czymś ponad bezimienne jednostki podlegające bezsensownym hierarchiom. Mogli porzucić patriarchat na rzecz wolności wyboru i zmienić się, a nie tkwić w swych sztywnych jak zrogowaciała skóra przekonaniach, które wpędzą je do grobów. Dotychczasowe działania, bądź ich brak, nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, zatem konieczne było wprowadzenie pewnych zmian… Dokładnie! Tego właśnie potrzebowały smoki w tych czasach: autonomii i przemiany. I to on zrewolucjonizuje smoczy świat. Będzie prekursorem nowego porządku, jaki nastanie po wielkiej czystce. Selekcja naturalna nie obejmowała smoków, ale najwyższa pora sięgnąć po radykalne środki i uczynić to, co niezbędne na drodze do stworzenia nowego świata.

Wykorzystując zgiełk i zamieszanie wywołane kłótniami oraz zaostrzonymi sporami, Imt z zainteresowaniem prześledził otaczające go trzy Barwy smoczych rodów. Wśród wielkich niebieskich najwyraźniej znalazł sympatyków, lecz czerwone i zielone nigdy nie podzielą jego zdania. Zielone nie stwarzały realnego zagrożenia. Wymierają. Jako jedyne nie mogą uchować młodych w liczbie wystarczającej do przedłużenia gatunku. Bez dostępu do magicznych splotów wymrą, a on z przyjemnością przyspieszy ten proces. Pozostaną czerwone, ale i one, bez względu na swe monstrualne rozmiary, są dla Pana błahostką.

- Wel – syknął - czy wolność absolutna jest dla was do przyjęcia? Czy czarne smoki podzieliłyby tę ideę?

- Patriarcho, przecież to nie do przyjęcia, by zmieniać wieloletnie tradycje...

- Odpowiedz, co ty uważasz. I zapytaj czarnych! - nalegał, zbliżając łeb do jej zakrzywionych rogów osłaniających szczękę. - Natychmiast!

Zmieszana jego nagłą zmianą cofnęła się nieco, lecz posłusznie wykonała rozkaz, milknąc i jakby zamykając się w głębi umysłu. Imt zrobiłby to sam, niestety nie znał tych gadów tak dobrze jak podopieczna, w związku z czym nie był w stanie nawiązać z nimi stabilnego kontaktu. Będąc wcieleniem cierpliwości nie ukrywał, że w tej sytuacji czas odgrywał istotną rolę, jednak doczekał się satysfakcjonującej odpowiedzi szybciej, niż zakładał.

- Jeżeli będziesz ich prowadził, nie sprzeciwią się. Ufają ci bezgranicznie. I ja ci ufam, Imcie. Nie dbamy o to, co zrobiłeś, bo zrobiłeś to dla nas.

Gdyby nie fakt, że była smoczycą z krwi i kości, jednoznacznie stwierdziłby, iż w jej jasnozielonych ślepiach czai się prawdziwa romantyczna miłość ckliwych dwunogów. Znał to wejrzenie, choć nie wyzierało z oczu, które wyryły się w jego wspomnieniach. Tamte, z tęczówkami czarnymi jak noc, należały do dwunożnej samicy o śnieżnobiałej skórze.

Imt nie czuł się dobrze z tym, co musiał uczynić, lecz nie miał wyboru. Może i podjął decyzję pod wpływem impulsu, ale był pewien, że tak właśnie powinno być. To była ich przyszłość. I rozpoczynała się dokładnie tu i teraz. Uczucia Wel nie odciągną go od raz przyjętego zamierzenia, byli w końcu prajaszczurami, miłość nie leżała w ich naturze. Była prokreacja. Poza tym nie mógł z nimi zostać. Nie teraz. Musiał odzyskać ich dom, by poprowadzić Czarną Barwę ku chwale i rozkwitowi.

- Wel, znikniecie natychmiast po tym, jak wypowiem czerwońcom wojnę. Nie przerywaj mi, proszę - niemal ludzkim gestem uniósł pazurzastą łapę, uciszając otwierającą pysk samicę i równocześnie przyciągając niechcianą uwagę narwanego Nestellera. - Nie pozwólcie, by Barwy odkryły wasze lęgowiska, nieważne, jak bardzo bratać by się chciały. Przysięgam, że dołożę wszelkich starań, by nie dopuścić do waszej krzywdy, ale niczego nie mogę obiecać. Jak nie mogę obiecać, że wyjdę cało z wojennej pożogi.

Młoda Wel z miękkim kłapnięciem zamknęła pysk, kiwając głową. Nie pytała, nie prosiła, nie żądała, wszystko bowiem zostało już powiedziane. Żywiła tylko nadzieję, że ich losy jeszcze się splotą. Była czarną smoczycą i była dumna, że patriarcha pokłada w niej zaufanie.

Imt obrócił łeb ku przyciągającemu go wzrokiem czerwońcowi. Jeśli dzisiejszy plan nie pójdzie po jego myśli, to niewątpliwie przyjdzie im spotkać się w miejscu dalekim od tego, w którym aktualnie gościli. Musiał zapamiętać każdy szczegół jego ludzkiej postaci. Jeśli Pan pozwoli, odnajdzie czerwońca i zniszczy, a będzie przy tym tak nieustępliwy i zawzięty, że rozmiary oraz ognisty dech nie ocalą go przed czarnoskórym nemezis. Mając na wyciągnięcie pazurów potęgę Wszechmocnego nie musiał obawiać się porażki. Niemniej byłby głupcem, gdyby nie brał jej pod uwagę.

Ostatnie minuty dzieliły go od całkowitego zniszczenia zamkniętego światka trwającego w stagnacji, wkraczającego już w szkodliwą fazę regresu. Wszystko się zmieniało, nawet długowieczni elfowie ulegali sile postępu. Dlaczego więc te przeklęte gady nie mogły choć odrobinę ugiąć karków i przyjąć na siebie tego, co nieuniknione? Dostosuj się, albo zgiń. Odwieczne prawo rządzące życiem odnosiło się także do prajaszczurów, zdetronizowanych władców Khaldunu. I tylko on jeden odważył się wyłuszczyć im prawdę, na którą wciąż pozostawali ślepi. Niech gniją we własnych marzeniach i tęsknotach za dawną chwałą. Niech zdychają zapomniane, odesłane w niebyt, przeklęte przez ludzkość, bogów i Wszechmocnych. Imt nie pragnął takiego losu. Jedyne, czego w tej chwili pragnął, to śmierci tych, którzy zakwestionowali jego wizję lepszego świata.

Nie patrząc na towarzyszkę, wziął głęboki wdech i wybił się umięśnionymi tylnymi nogami. Rozkładając skrzydła uderzył nimi raz i drugi, wznosząc się na wysokość najwyższej półki skalnej. Zawisł naprzeciw gargantuicznej samicy, hardo zajrzał w jej wyzierające z ciemności pomarańczowe oczy i krzesząc z siebie resztę zachowanej odwagi wysyczał deklarację, która dotarła do otworów słuchowych każdego smoka przebywającego w sercu wygasłego wulkanu.

- Czarna Barwa wypowiada swoje stanowisko w Smokosferium, czerwona smoczyco. Od tej pory czarnoskóre oraz czerwonołuskie smoki stają się wrogami, a wszelkie próby kontaktu uznane zostaną za akt agresji. Pozostaje wam już tylko modlić się do utraconych Wszechmocnych o łaskę szybkiej śmierci.

Cisza. Potworna cisza bolała bardziej niż niedawny wrzask czerwonej matrony. Zuchwały, maleńki Imt nie odrywał jadowicie żółtych oczu od zastygłej w osłupieniu szkarłatnej smoczycy zwanej Odwieczną. Nie widział w niej autorytetu, wzoru cnót i ideałów, jakich usilnie doszukiwał się we wszystkim, co mieniło się jego zwierzchnikiem. Była spasioną bestią o małych oczkach i małych ambicjach, żerującą na słabości poddanych oraz wykorzystującą ich strach i dezorientację przeciwko nim samym. To jej osoba była najsłabszym ogniwem w smoczym rodzie. Trzeba ją z tego łańcucha wykluczyć.

Nie mógł się powstrzymać, by nie wypluć jej w pysk tego osobistego spostrzeżenia. I uczynił to z niemałą ochotą. Och, słodka satysfakcjo, wyraz jej przebrzydłego pyska był nagrodą samą w sobie. Ale za nagrodą szła również kara pod postacią zrywającego się do lotu szkarłatnego adwersarza. Kruchy pokój pękł jak kość zmiażdżona smoczymi szczękami. Widok nacierających na siebie wielobarwnych smoków był tego potwierdzeniem, przykrym, lecz koniecznym.

Wel! - krzyknął w myślach, dając sygnał podopiecznej.

Musieli stąd uciekać. Musieli jak najszybciej zniknąć za horyzontem zdarzeń i w ukryciu przeczekać najgorsze. W ucieczce nie było powodu do wstydu. Wręcz przeciwnie, był to skuteczny środek do osiągnięcia konkretnego celu. Niech tamci wystawiają się na atak. Oni z rozkoszą skorzystają z nadarzającej się szansy. Zupełnie jak teraz. Za głupotę i lekkomyślność płaci się wysoką cenę, a Imt nie posiadał żadnej z tych przywar.

Patriarcha nie widział jak jego smoki jeden po drugim znikały bez ostrzeżenia, bo sprowokowany czerwoniec puścił się za nim w pościg ciasnym kominem Góry Tajemnic. Imt był słabszy, ale w swych niewielkich rozmiarach dostrzegał liczne korzyści. Na pełną rozpiętość skrzydeł mieścił się w coraz węższym pionowym korytarzu, dzięki czemu zachował prędkość, podczas gdy jego oponent zmuszony był kulić swe podziwu godne skrzydła i wspomagać się pazurami.

Sporządzony naprędce plan ucieczki okazał się efektywny w starciu z rozjuszonymi czerwonymi gadami. Wielka matrona nie mogła za nim podążyć, nie mieściła się bowiem w kominie wulkanu, a pospieszna teleportacja przy jej rozmiarach stwarzała ryzyko przeciążenia nurtu. Nie mogła także wywrzeć zemsty na Czarnej Barwie, która najzwyczajniej w świecie teleportowała się ku bezpiecznym gniazdowiskom do wtóru gorzkich słów patriarchy. Wykiwał ją jak głupie zwierzę. Szyderstwo w najgorszej postaci, widowiskowo zaprezentowane przed szeroką publiką.

Imt wystrzelił z krateru niczym czarny pocisk. Obracając się wokół własnej osi zerknął w dół, na przeciskającego się przez wyszczerbiony wylot Nestellera. Od samego początku zakładał utrzymanie czerwońca w zasięgu wzroku, toteż z góry zarzucił pomysł uciekania się do użycia ścieżek magii. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z zamierzeniem, będzie miał dla Pana wspaniały podarek w postaci czerwonołuskiego zwolennika ludzkiej władzy. I przy okazji bezstratnie pozbędzie się czerwońca, którego wielka sylwetka przysłoniła właśnie wierzchołek Góry Tajemnic.

Czarny smok podkulił skrzydła, z impetem spadając na mknącego ku niemu rywala. Będąc dostatecznie blisko, rozcapierzył ostre pazury chcąc wbić się w pomarańczowe podgardle, gdy nagle czerwona smuga odbiła w bok, zamaszyście bijąc skrzydłami. Imt okręcił się w miejscu i rozwinął swoje, by wyhamować pęd. Smagnął ogonem, o centymetry unikając płomienia mogącego wypalić mu skórę na zadzie. Co poszło nie tak? Dlaczego ciężki Nesteller uniknął bezpośredniej konfrontacji zwrotnego czarnego?

Okrążali się, połyskując gibkimi ciałami w promieniach słońca, niemal beztrosko szybując nad tonącym w chmurach kraterem wulkanu. Mimo doskonałego wzroku nie dostrzegali ziemi w dole, a jedynie miękką biel gęstej zasłony, w której łatwo się zgubić.

Kolejny płomień strzelił z rozwartej paszczy czerwonego prajaszczura i trafił w powietrze, gdy nurkujący czarny zwinnie umknął gorącemu oddechowi.

W podgardlu Imta wezbrał kwas zdolny wyżreć łuski wraz z cienką błonką trzymającą je w całości. Przemknął pomiędzy chmurami rozdzierając je od środka i wyłonił się nad przeciwnikiem, strzykając spomiędzy kłów solidną ilością zielonożółtej cieczy. Chybił. Ponowił atak, ale Nesteller za każdym razem zmieniał tor lotu, obracając się w powietrzu przez lewe skrzydło.

- I co ci z tego przyjdzie, czarnuchu? – wrzasnął Nesteller, znikając pośród bieli. - Chciałeś mnie zabrać do swojego nadzorcy, niewolniku? To przyznam, że popełniłeś błąd, przymierzając się do mnie z pazurami. Nie tak rozpoczyna się pojedynek, amatorze!

Przejrzał go. Imt na moment stracił czujność, zaprzepaszczając jedyną szansę ściągnięcia czerwonego do dominium Pana. Szybując w ciepłym powietrzu, patriarcha rozglądał się ostrożnie i nasłuchiwał. Metaliczny szczebiot docierał zewsząd i znikąd zarazem. Esencja trzeszczała. Opadł w dół, lecz Nesteller wciąż się nie pojawiał, ukryty za zasłoną chmur. Powinien zniknąć, odpuścić walkę z przewyższającym go rozmiarami samcem i…

Siła uderzenia rzuciła nim kilkanaście metrów w dół, wyrzucając poza zasłonę białych wstęg, prosto na skaliste zbocze masywu. Imt desperacko bił skrzydłami, pragnąc uniknąć zderzenia z ostrymi odłamkami i udało mu się to na tyle, by niezgrabnie osiąść na pokruszonych skałach. Odłupane kawałki niegroźnie wbiły mu się w skórę. Gęsta, niemal czarna posoka wypływała z rozoranego ostrymi pazurami ciała. Rana tuż pod prawą łopatką nie była poważna, ale czarny smok musiał rozdzielić uwagę między regenerację a walkę z bestią pikującą ku niemu z kulą ognia rozrastającą się w paszczy. Poruszanie skrzydłem sprawiało ból, lecz wola przetrwania wymazywała z jego myśli tę niedogodność.

Czerwony smok rzygnął ogniem. Olbrzymia sfera pękła z hukiem tuż przed pyskiem uskakującego czarnego. Okruchy skalne osunęły się spod jego chwytnych łap, wymuszając na zepchniętym do defensywy patriarsze walkę o zachowanie równowagi. Przegrał z grawitacją, gdy lawina zabrała go ze sobą w dół.

Nesteller przez kilka machnięć skrzydłami wisiał nad stokiem i zadowolony z przebiegu pojedynku ruszył za coraz szybciej zsuwającym się czarnym. Szykował się do następnej salwy ognia, kiedy kwasowa plwocina trafiła go w ozdobione małymi kolcami nozdrza.

Przepełniony cierpieniem ryk rozdarł niebo i ziemię potęgując lawinę, w której kłębach pyłu znikał czarny jaszczur. Czerwony samiec zawzięcie miotał łbem, bezskutecznie usiłując strącić grubą warstwę żrącego kwasu i pilnując, by przypadkiem nie dotknąć jej przednimi kończynami. Wylądował gdzie bądź i z mocą przywalił czubkiem pyska o kamienną ścianę. Wycierając niemiłosiernie palące miejsce tylko wszystko pogorszył, rozsmarowując plwocinę na wrażliwe okolice szczęk. Potrzebował wody, natychmiast! Warcząc, zwalczał narastającą histerię. Spieniony kwas spenetrował już cieniutkie łuski, docierając do łączącej je tkanki. To nie była rana, jaką można zregenerować bez uprzedniego pozbycia się gęstej, lepkiej cieczy pokrywającej nozdrza i wargi.

Zdenerwowany do granic poczytalności czerwonołuski wybił się i poszybował ku majaczącemu w oddali brzegowi, porzucając rannego czarnoskórego. Musiał pozbyć się tego paskudztwa najszybciej, jak to możliwe. Na tyle szybko, by nie zważać na obecność cienia kładącego się na jego wielkich, najeżonych kolcami plecach. Cienia, który mimo odniesionych ran i skaleczeń opętańczo bił skrzydłami.

Imt spadł niespodziewanie, wykorzystując nieostrożność czerwonego giganta. Wbił pazury w punkty na szerokim grzbiecie, gdzie kolce rzadziej wyrastały spomiędzy łusek i uczepił się go niby pasożyt, z oporem zagłębiając w twarde muskuły. Rozjuszony Nesteller chlastał na boki ogonem i potrząsał rogatym łbem pragnąc strząsnąć z siebie mniejszego rywala, ale jego szaleńcze podrygiwania były bezowocne.

Ogłuszający ryk rozległ się pod chmurami, gdy niewielka ilość żrącego kwasu spłynęła  między rozcapierzone palce czarnego smoka. Mieszając się z krwią tworzyła syczącą, pryskającą na wszystkie strony szkarłatną pianę torturując czerwone monstrum i doprowadzając je do utraty zmysłów.

Imt odrzucił pomysł teleportowania czerwońca do swego Pana. Postanowił wykończyć go tu i teraz, korzystając z wrodzonych predyspozycji do zadawania śmierci przy jak największej ilości bólu. Żołądek podszedł mu pod gruczoły jadowe, gdy jego składający skrzydła wierzchowiec w ostatnich podrygach przechylił się, przechodząc w swobodny spadek.

Z szaloną prędkością mknęli na spotkanie spienionemu oceanowi, przygotowując się na zderzenie z grzywiastymi falami.

Płonące nienawistnie pomarańczowe ślepię zerknęło na odrywającego się z wolna Awatara Przeklętego. Nesteller bezgłośnie życzył mu sczeźnięcia w objęciach Wszechmocnego. Był większy i silniejszy, a mimo to czarny smok pokonał go!

Pokryte krwią i wyżerającą ciało plwociną pazury wyśliznęły się z ran, gdy dwa olbrzymy z łoskotem uderzyły o fale. Znikając pod powierzchnią granatowej kipieli pomknęli każdy w innym kierunku.

W przebłysku świadomości opadający na dno Imt ujrzał łodzie rybackie zacumowane tuż przy brzegu, na którym roiło się od ludzi. Nie dbając o czerwonego adwersarza rozsunął palce czterech łap i odbił się od piaszczystego dna. Wykorzystując szczątkową błonę pławną popłynął niczym ryba, pomagając sobie gwałtownymi ruchami skrzydeł i ogona. Sól oceaniczna dostawała się do rany. Nie mogąc nic na to poradzić, podążył do opromienionej słońcem powierzchni.

Wielki czarny smok wynurzył się z wody i wzbił pod nieboskłon, wzburzając nienaturalnej wielkości fale - docierając do brzegu chwiały maleńkimi łódkami, ciskając nimi o przystań i uszkadzając ich drewniane kadłuby oraz burty. Rozpalone furią spojrzenie żółtych oczu spoczęło na tłumie stojących na odległym brzegu dwunożnych gapiów, a sam widok jego rozpostartych skrzydeł wzbudził w nich panikę słyszalną nawet na grzmiących otwartych wodach.

Wtem czarny potwór zniknął, pozostawiając po sobie wyłącznie zmąconą wodę. I rozhisteryzowaną ludność na skraju obłędu.

***

Zwijał się na drewnianej posadzce tarasu jak nadepnięty pędrak. Rozszarpana skóra i mięśnie pod łopatką pulsowały bólem regenerowanej tkanki. Drugi raz otrzymał cios we wrażliwy punkt na plecach. Za pierwszym razem ostrze paladyna wraziło się w jego humanoidalną postać, by przy kolejnym czerwony smok dobił go swoimi pazurami.

Sól paliła nie gorzej niż płomień Nestellera, wywołując w ledwie dochodzącym do siebie czarnym smoku niekontrolowane spazmy. Jego prawie ludzka postać drżała w gorączce, gdy leżąc przewracał się z boku na bok. Skóra na brzegach rany odnawiała się zbyt wolno. Zalewał go zimny pot i dyszał urywanie.

Prawdopodobnie on i Nesteller byli pierwszymi smokami walczącymi na śmierć i życie, a nie w popisowych pojedynkach godowych, jak miało to miejsce pomiędzy samcami jednej Barwy. To będzie paskudna wojna, której świat nie przetrwa.

- Jakże żałuję, iż nie było mi dane uczestniczyć w Smokosferium, mój miły Imcie. - Słysząc zabarwiony wesołością głos Pana, czarny smok przełknął ślinę i przymknął powieki. Nie było mu do śmiechu. Cierpiał katusze, podczas gdy jego zwierzchnik przyglądał mu się z niezdrowym zainteresowaniem. - Mógłbym się wiele nauczyć o behawiorze prastarych smoków.

Szczupły mężczyzna z łopotem jedwabnych szat przykucnął przy rannym i płynnym, pełnym gracji ruchem wysunął rękę z obszernego rękawa. Przerażony smok zamarł. Wszystko w nim krzyczało, by nie zaprzestawał wicia się w męczarniach, które choć trochę odrywało go od rzeczywistej udręki. Cokolwiek zamierzał zrobić mu Pan, nie będzie to nic miłego…

- Już dobrze, mój mały Imcie, zaraz nadejdzie ukojenie - troskliwy głos wybrzmiał przy uchu dwumetrowego humanoida. Ciepła dłoń pieszczotliwie dotknęła jego nagiego boku. - Widzisz? I po cóż te nerwy?

Cierpienie zniknęło. Opadający brzuchem na deski podłogi, z policzkiem wciśniętym w rozgrzane słońcem drewno Imt czuł jak jego ciało wciąż z mozołem odzyskuje sprawność po nieoczekiwanym starciu. Paskudna rana pod łopatką zasklepiała się i nie towarzyszyły już temu żadne przykre dolegliwości. Panaceum dotyku Pana ukoiło jego zmysły, wyleczyło udręczony umysł.

Dotyku, który w jednej sekundzie mógł stać się niemożliwą do wytrzymania katorgą.

- Chcę wiedzieć, jak do tego doszło, Imcie - głos Pana tracił na łagodności, zastępowany niepokojącą stanowczością - w najmniejszym szczególe. Lecz teraz pozwolę ci zdrowieć w spokoju, albowiem ważniejsze sprawy zaprzątają moje myśli.

Unoszone oddechem ciepło sunęło wzdłuż mięśni na przysłonięte złotym pektorałem plecy. Jasnobrązowy palec o rdzawym odcieniu wśliznął się pod zmyślną biżuterię, delikatnie za nią ciągnąc.

- Wyjawisz mi wszystko, a potem zajmiesz mój czas do momentu, gdy znów nie będziesz potrzebny gdzie indziej - rozkazał Pan ze słodkim uśmiechem odsłaniającym podwójne kły. - A teraz zdrowiej, Imcie. W tym stanie mi się nie przysłużysz.

Imt wreszcie odpoczywał - bezwolny, opętany koszmarną wizją przyszłości, pogrążony dźwiękiem wietrznych dzwonków ginących pod błękitem wiosennego nieba oraz różowych koron kwitnących wiśni.

Dlaczego tak potężne, piękne istoty noszą w sercach tak wielką gorycz? - pomyślał tuż przed zaśnięciem.

Odpowiedź nie nadeszła. Pogrążony w regeneracyjnym śnie stracił kontakt ze świadomością.