Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Siedzący w absolutnym bezruchu
Estalavanes drgnął. Rzeczywistość powróciła jak nieproszony gość, a świat
zewnętrzny napłynął do niego poprzez wszystkie zmysły; twardy kamień pod
pośladkami, miękki powiew wiosennego wiatru w czarnych włosach, ciepło promieni
na nagiej skórze ramion i policzkach, piski pierzastych białobrzuszków śmigających
wokoło, przyzwyczajonych do jego biernej obecności. Ospale rozchylił powieki. Słońce
na horyzoncie zniżyło się, barwiąc niebo odcieniem krwawego oranżu. Widok może
i był oszałamiający, lecz oznaczał on praktycznie cały dzień spędzony na
medytacji - wzmacnianiu więzi z mocą, jaką odkrył w sobie stosunkowo niedawno.
Zaklinacz Żywiołów.
Wypowiedział
te dwa słowa w myślach, smakując je powoli i delektując się ich brzmieniem w
zaciszu własnego umysłu. Tak nazwał go mistrz. Nazwał go Zaklinaczem Żywiołów.
Uniósłszy
lewą rękę na wysokość oczu, obrócił ją wierzchem w stronę twarzy. Rozpiął klamrę
czarnej skórzanej rękawiczki bez palców, z namaszczeniem zsunął ją z dłoni i odłożył
na kamienną posadzkę, by w przecinanej wizgami ptaków ciszy podziwiać
tajemniczy artefakt wnikający w głąb ciała. W gasnącym blasku dnia maleńkie
złote ogniwa migotały pod nienaturalnie białą skórą, splatając się w kształt
misternej bransolety łączącej opasującą nadgarstek obręcz z obrączką na
środkowym palcu.
Mag
wiedział o tym przedmiocie prawie od samego początku ich znajomości i chociaż
miała to być najpilniej strzeżona tajemnica, to Est nie mógł się powstrzymać,
by nie pokazać jej także Colonellowi. Zresztą, prędzej czy później Col zacząłby
mu wiercić dziurę w brzuchu, zadawać coraz mniej wygodne pytania, a przecież
nie chciał niczego przed nim ukrywać. Nie przed swoim ulubionym człowiekiem...
Końcówki
długich, poziomych uszu zadrżały, wychwytując coraz głośniejszy dźwięk
rozlegający się w pobliżu. Odgłos ciężkiego człowieka wspinającego się po
drabinie był dla niego szczególnie rozpoznawalny. Zdumiewające, ale odkąd
odkrył swój talent, jego zmysły uległy znacznemu wyostrzeniu, a oczy, kształtem
przypominające kocie, błyskawicznie adaptowały się do zmian w natężeniu
światła. Zupełnie jakby opadająca zasłona uwalniająca moc objęła także jego
wrodzone zdolności.
Dźwięk
narastał, zapowiadając nieoczekiwanego gościa zbliżającego się do włazu. Podnosząc
się, Est sięgnął po rękawiczkę, naciągnął ją na odsłonięty artefakt i powoli
rozprostował ciało zdrętwiałe od długotrwałego przebywania w jednej pozycji.
Dopiero teraz poczuł ssący głód, od którego zaczynało mu się robić słabo. Kilkakrotnie
przełknął ślinę dla zwilżenia wyschniętego gardła, kiedy klapa w podłodze
uniosła się za tuż nim. Obrócił głowę i znad ramienia dojrzał połowicznie wytatuowaną
twarz przyjaciela.
Colonell
wygramolił się z włazu, rozejrzał po szczycie wieży mogącym pomieścić ze dwa
tuziny ludzi w pełnym rynsztunku i ruszył w kierunku dekadę młodszego chłopaka,
ani razu na niego nie spoglądając. Zapatrzony na daleki krajobraz sprawiał
wrażenie niespotykanie poważnego, choć w jego przymrużonych ciemnozielonych
oczach wciąż widać było cień uśmiechu.
Stanął
zbyt blisko,
zauważył z roztargnieniem Est. Dziwne. Dlaczego właściwie uznał tę odległość za
zbyt bliską? Bywali już znacznie bliżej, w końcu zwiadowca zaliczał się do
wyróżnionej dwójki ludzi, którym pozwalał na poufały dotyk. Ponadto w tym
momencie człowiek zachowywał się podejrzanie cicho… Est chyba popadał w
paranoję, skoro wszystko w tym postawnym osobniku zaczęło jawić mu się dziwnym.
Nie
rozumiejąc, co mogło być tego powodem, postanowił szczerze o to zapytać. Col jednak
zdążył go ubiec.
-
Dla takich zachodów warto przebyć te trzysta siedemnaście schodów. I drabinę -
westchnął bezdźwięcznie, kolejne zdanie wypowiadając szeptem. - W tym świetle
jest niesłychanie piękny.
Żadnego
“cześć Esti”, ani oficjalnego “dzień dobry”. Ubrany w ulubioną ciemnozieloną
bluzę z kapturem oraz dopasowane skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty Col
stał ramię w ramię z nieco niższym od siebie elfem, na którego zerkał kątem
oka, głowiąc się nad czymś istotnym.
Serce
zaczęło szybciej uderzać Estowi w piersi, powodując ból. Od tego wejrzenia
doprawionego krzywym uśmiechem zakotłowało mu się w pustym żołądku, a mdlące,
błogie ciepło niczym aldaszyrskie wino rozpłynęło się po wprawionych w drżenie
kończynach. Czerwonawy poblask słońca kładł się na śniadej twarzy człowieka
dodając mu więcej uroku, niż można by uznać za możliwe u dorosłego mężczyzny.
Est
zbyt późno zdał sobie sprawę, że wpatruje się urzeczony w ozdobiony zawijasami
profil i natychmiast uciekł spojrzeniem, czując jak policzki w niewidoczny
sposób płoną od wewnątrz. Ale zwiadowca miał wyjątkowo bystry wzrok. Zawsze dostrzegał
i rozszyfrowywał emocje malujące się na delikatnej twarzy białego elfa.
Szczególnie, że był to nikt inny tylko Esti. Jego Esti.
Col
rozglądał się niby od niechcenia, a jego prawa ręka powędrowała do linii krótko
przyciętych włosów na karku. Zrobiło się niezręcznie. Zakłopotanie zupełnie nie
pasowało do człowieka, którego usta się nie zamykały, a humor nie opuszczał
nawet w trudnych sytuacjach.
Czując
specyficzny lęk, przez który tracił panowanie nad sytuacją, Est szybko przerwał
gęstniejącą ciszę.
-
Tak, owszem, zachody oglądane z wieży zawsze są piękne - gadał co mu ślina na
język przyniosła. Zdenerwowany mimowolnie zaczął podskubywać końcówkę ucha. -
Szczególnie korony drzew...
-
Nie o zachód mi chodziło, Esti.
Wyznanie
poraziło go jak piorun. Zelektryzowało do tego stopnia, że niemal zaczął
hiperwentylować, co w przeciwieństwie do początków życia w Twierdzy zdarzało mu
się już sporadycznie. Panika zaglądała w jego płonącą twarz, zmuszając do
spuszczeniu oczu i napastliwego tarmoszenia już dwóch końcówek uszu. Musiał wiać.
Działo się źle, skoro Colonell budował nastrój!
-
Przepraszam, Col, czy możemy dokończyć rozmowę na dole? Chyba powinienem udać
się na kolację, pewnie mistrz się niecierpliwi. Medytowałem przez calutki
dzień, dobrze byłoby coś zjeść i… - Ból w piersi wzmagał się z każdym słowem. Z
niejasnych dla niego przyczyn nagle zachciało mu się płakać. - Jak rany, po
prostu chodźmy…
Odwracając
się plecami do bajecznego pejzażu pragnął jak najszybciej zniknąć w otwartym
włazie będącym jedyną drogą ucieczki. I zastygł w bezruchu. Ciepła dłoń zacisnęła
się łagodnie na jego nadgarstku. Zaskoczony śmiałością człowieka gwałtownie się
wyprostował i obejrzał na niego. W lśniących oczach przyjaciela dostrzegł coś,
co znał, a czego wciąż nie chciał nazwać.
W
milczeniu stanęli twarzą w twarz, nie mogąc oderwać od siebie wzroku. Jak gdyby
patrzyli na siebie po raz pierwszy w życiu. Czy tak właśnie wyglądała panika w
wykonaniu wiecznie uśmiechniętego człowieka? Strach? Determinacja?
Spojrzał
w dół na smagłe palce nieprzerwanie ściskające jego przegub, wyjątkowo ciemne
na tle śnieżnobiałej skóry. Drżały. To była nowość. Żołądek wywrócił mu się na
lewą stronę, kiedy Col bezwzględnie skracał dzielący ich dystans. Przez jego szczupłe
ciało zaczęły przechodzić gorące dreszcze długo wyczekiwanej, a wreszcie nadciągającej
chwili.
-
Esti, zaczekaj proszę - zaczął nerwowo Col - bo ten temat nie może dłużej czekać.
Kazałeś mi… Nie, to ja sam… Ach, do cholery.
Takie
plątanie się nie było podobne do opanowanego zwiadowcy. Coraz mocniej przestraszonemu
Estowi wydawało się, że zaraz się przewróci. Nie wiedział tylko czy z głodu,
czy od buzujących w nim uczuć.
Spięty
Col zaśmiał się z bezsensownie brzmiącego potoku własnych słów i przymknął
oczy. Denerwował się jak jeszcze nigdy przedtem. Jak gdyby na powrót był głupim
szczeniakiem z ulic Adeili, a nie mężczyzną, pewnym siebie zdobywcą. Zaraz też
puścił drobny nadgarstek oblubieńca i z głuchym warknięciem zaczął oburącz
mierzwić swoje ciemnobrązowe włosy. Z nagłym postanowieniem poderwał głowę.
Mierząc zawstydzonego elfa postąpił krok w przód i stanowczo położył dłonie na
jego ramionach, zsuwając je ku chłodnym palcom. Esti trząsł się prawie
niezauważalnie. Ciarki wstąpiły na gładką, nieskazitelnie białą skórę
pochłaniającą ciepłą barwę zachodu. Była ślisko znajoma i przyjemna w dotyku.
Tak bardzo przyjemna...
-
Kazałeś mi czekać, Esti, więc czekałem - ponowił wyjaśnienia zmienionym przez
emocje głosem. Oddychał ciężko, jakby mówienie sprawiało mu trudność. - Ale nie
będę czekał w nieskończoność. Uznałem, że pół roku wystarczy i dlatego...
Przerwał
pod wpływem poruszenia wyczuwalnego we własnym, bijącym mocno sercu. Silna
wibracja rezonowała w napiętych mięśniach, trącała najczulsze struny duszy,
która ani myślała kochać. A jednak kochała. W zgodzie z sercem. Colonell kochał
tego dzieciaka jak szaleniec. Kochał rozszerzone źrenice zasłaniające
jaskrawozielone tęczówki, muśnięte pomarańczem białe wargi będące nieodpartą pokusą...
i zarazem milczącym przyzwoleniem. To był jeden z tych magicznych momentów, w
których nieprzystępny Esti wysyłał jednoznaczne sygnały za pośrednictwem całego
wrażliwego ciała. A jego ciało nie kłamało, choćby słowa świadczyły o czym
innym.
Col
bez dalszych wyjaśnień pochylił się, aż ich usta prawie się spotkały.
Est
nie wycofał się. Przekonany o nieuchronności nadchodzącej chwili przymrużył tylko
oczy w oczekiwaniu. Teraz już naprawdę opadał z sił. Zdawało mu się, że stoi
prosto wyłącznie dlatego, że Colonell trzyma go za ramiona.
Zaklęci
wzajemną magią wpatrywali się w siebie przez wieczność, choć przecież w świecie
rzeczywistym mijały zaledwie sekundy.
Wtem
wydarzenia potoczyły się niby lawina, której dudniące, słyszalne tylko dla nich
echo niosło się pośród pól i lasów. Est poczuł spieczone wargi na swoich
ustach. Pierwszy kontakt wstrzymał pracę łomoczącego szaleńczo serca,
opanowując drżące ciało wrażeniem kompletnego odrealnienia. Zacisnął powieki. Lekki
dotyk zmienił się w nieśmiały nacisk, by potem ponownie przejść w muśnięcie. Czując
niedosyt rozchylił nieco usta, pragnąc wyraźniej poczuć to ulotne doznanie. Zadziałała
adrenalina, kiedy ręka Cola powędrowała wzdłuż jego odsłoniętego ramienia i
szyi. Spoczęła na krótką chwilę na miękkim białym policzku, by zaraz potem
palce wplątały się w czarne włosy opadające na kark, zaczepiając poziome uszy. W
spazmatycznie unoszącej się piersi zapłonął żar, jakiego Est dotąd nie zaznał.
Odczuwał
tę ścieżkę wszystkimi zmysłami, chłonąc pieszczoty z rosnącą zachłannością.
Pocałunki nie ustawały ani na moment. Przerywane i niewinne przypominały skubnięcia
dla sprawdzenia, na ile ludzkie wargi mogą sobie pozwolić na tym niezbadanym
terenie. Est prawie nie poczuł, jak plecami opiera się o nagrzane blanki, bo
druga dłoń Cola ucisnęła jego biodro niebezpiecznie blisko pośladka.
Kiedy
odsunęli się od siebie po raz pierwszy, chłopak nie mógł pozbyć się wrażenia
zimnej pustki w środku. Nawet się nie zorientował, że wstrzymuje dech, gdyż
dopiero docierały do niego tak podstawowe potrzeby jak tłoczenie powietrza do
płuc. Dysząc rozchylił powieki. Twarz Colonella była w tej chwili zachwycająca:
przyciemnione namiętnością szmaragdowe oczy, głęboki oddech i pociemniałe usta
rozpalające płomień pożądania. Wężowe linie płowiejącego tatuażu na lewej
połowie układały się płynnie i naturalnie, jakby miał je od dnia narodzin. To
było cudowne, nierzeczywiste doznanie grożące utratą zdolności racjonalnego
myślenia. Nonsens. Przy Colu nigdy nie myślał racjonalnie. Za to myślał, że na
tych łagodnych czułościach wszystko się skończy. Bał się tego. Lękał się, że to
przyjemne ciepło opuści go już na zawsze. Że ostygnie powoli, subtelnie, tak
jak się zaczęło.
Col
bynajmniej nie zamierzał na tym poprzestawać. Był drapieżnikiem, któremu w
końcu udało się podejść ofiarę, i zamierzał wykorzystać okazję, utrzymując
pełną kontrolę nad stanem ich obojga. Esti nie miał doświadczenia w intymnych kontaktach,
toteż musiał być delikatnym partnerem, jeśli nie chciał skrzywdzić tej
niewinnej istotki. Kochał go do nieprzytomności i równie mocno pragnął go
posiąść. Tracił rozum, tracił opanowanie, tracił siebie samego w walce z
nieujarzmionymi zmysłami, lecz mimo ogarniającego go obłędu nie zamierzał
stracić ukochanego.
Est
momentalnie przekonał się, że to była tylko krótka przerwa dla zaczerpnięcia oddechu,
gdy ich głodne usta znowu się połączyły. Tym razem pocałunki były głębsze i
namiętne, jakby pewniejsze. Westchnął osłupiały, kiedy język Cola dotknął jego
własnego, ukrytego pomiędzy kłami. Poczuł odurzający, niepowtarzalny smak. Nie miał
pojęcia co robić, ale instynkt podpowiadał mu wszystko co konieczne, by
magiczny moment trwał jak najdłużej. Przestał myśleć, a zaczął czuć, naśladując
ruchy umiejętnego partnera. Jego długi język dał się porwać do tego osobliwego,
cudownego tańca, od którego zakręciło mu się w głowie. To doznanie było
podniecające, choć cały czas odrzucał od siebie tę myśl.
Połączone
w jedno oddechy pogłębiły się, stały się chaotyczne i urywane. Est otoczył ramionami
kark Cola, przeczesując palcami krótkie włosy i wplątując je w dłuższe pasemka,
zupełnie nieświadomie zachęcając go do wzmocnienia uścisku. Czuł na barkach
oraz szyi drapanie blizn i odcisków błądzących dłoni. Gorące tchnienie owionęło
spuchnięte od pocałunków wargi, a umięśnione ciało naciskało na niego lekko.
Wyjątkowy zapach ludzkiego mężczyzny nabrał nowej, ledwie wyczuwalnej nuty, od
której zmiękły mu nogi. Twarda, naprężona męskość pod skórzanymi spodniami
ocierała się o jego członka, nie mniej pobudzonego. Zupełnie jak wtedy, gdy Col
sądził, że odsypia nocną hulankę...
Usta
znów się rozdzieliły. Nie mogący złapać tchu chłopak poczuł na płatku ucha
muskanie gorących warg oraz czułe skubanie wywołujące niekontrolowany jęk
przyjemności. Zupełnie tak, jak wtedy... Jakby żywe wspomnienie przenikało do
rzeczywistości. Aż zamruczał cicho w odpowiedzi na rozkoszne zmysłowe zaczepki.
Z
każdym kolejnym pieszczonym miejscem oszalałe serce przeobrażało się powoli w
kulę ognia mającą rychło eksplodować. Podbrzusze przejęło część tego płomienia,
reagując na ocierającego się sugestywnie kochanka, nie zmniejszało to jednak bólu
rozdygotanego ciała. Z cieniem zażenowania Est pomyślał, jak bardzo mu się to
podoba, jak mocno pragnie więcej i więcej, sam nie wiedział czego. Odchylił się,
kiedy liźnięcia języka i uszczypnięcia zębami odbierały mu zmysły. Nie
podejrzewając się o taką frywolność, ujął w dłonie policzki Cola i przyciągnął
go do siebie, wpijając się w jego usta z drżącym westchnieniem. Chciał go czuć,
smakować, oddać mu z siebie jak najwięcej. Poczuł głód i pragnienie nie do zaspokojenia.
Chciał płakać i śmiać się jednocześnie. Chciał poczuć pierwotne doznania
zamknięte na dnie umysłu, o jakich w innych okolicznościach by nie wspomniał.
Ostatni
raz westchnął przeciągle w usta Cola, bo ciemność odebrała mu resztę
świadomości, posyłając go nieprzytomnego w krainę snu.
***
Obudził się w komnacie otulonej
miękkim, przygaszonym blaskiem lamp oliwnych. Przez zaciągnięte zasłony
przebijało popołudniowe słońce, przepuszczając kilka smug jaskrawego światła.
Est nieprzytomnie gapił się na ścianę, niewiele rozumiejąc ze swojego
położenia. Widział biurko z przyborami piśmienniczymi i komodę na odzież
dzienną, na którą ktoś niedbale rzucił jego pelerynę podróżną, niegdyś własność
starego mistrza. Powiódł tępym wzrokiem dalej, zatrzymując się na manekinie
treningowym ubranym w czarny skórzany pancerz.
Był
w swojej kwaterze, choć nie pamiętał, jak się w niej znalazł. Ostatnim razem w podobnym
stanie wylądował w sypialni po ostrym piciu z Colem, Lydrianem i ich
przyjaciółmi, lecz nawet wtedy posiadał szczątkowe wspomnienia z krętej trasy
prowadzącej na górę Wieży Czarodziejów. Następnego dnia nic poza pragnieniem mu
nie dolegało, natomiast w tej chwili odczuwał taką niemoc, że nie umiał się
podnieść.
Obróciwszy
się na plecy zamknął oczy, próbując przypomnieć sobie cokolwiek… Nagle jego
twarz zapłonęła i chociaż rumieńce nie odznaczały się na jego cerze, to i tak
czuł się źle z ich świadomością. Doskonale pamiętał, co wydarzyło się przed
utratą przytomności. Pamiętał ten ogrom emocji, ucisk w klatce piersiowej,
wargi Cola, jego zwinny język i niecierpliwe dłonie. Doświadczał tego nowo,
przeżywając wszystko jeszcze raz. To było… intensywnie przyjemne. I niewątpliwie
niosło ze sobą coś złego, niestosownego, wręcz niedopuszczalnego.
Dlaczego
właściwie uważał, że postąpił źle? Bo wstydził się swoich uczuć oraz
nieprzyzwoitych myśli? Colonell jest mężczyzną, obaj nimi są, a dwóch
mężczyzn... Nie, to niemożliwe. Poza tym Col to przyjaciel. Godny zaufania, z
poczuciem humoru i dystansem do świata, taki, któremu można powierzyć życie, a
on troskliwie się nim zajmie. Ujmujący charakterem i czarujący. Jak mógłby w
ogóle pomyśleć, żeby przeistaczać piękno łączącej ich więzi w coś… coś tak
niestałego jak związek oparty na emocjach? To najprostsza droga do zniszczenia
długo pielęgnowanego uczucia, to...
Zawiasy
w drzwiach skrzypnęły alarmująco. Do komnaty wszedł mistrz z drewnianą tacą w rękach,
niezapowiedzianym wtargnięciem przerywając niestosowne refleksje dręczące jego
poruszonego ucznia. Słabym kopnięciem zamknął za sobą solidne dębowe skrzydło i
przeszedł przez pomieszczenie wyłożone futrami prosto do łóżka rekonwalescenta,
gdzie na stoliku nocnym postawił tacę z naczyniem wypełnionym gorącym rosołem.
Pochylając
się nad młodym elfem, Mag bez słowa zaczął badać dłonią jego czoło, nie
zwracając uwagi na bacznie śledzące go spojrzenie. Onyksowe oczy starca były
podkrążone, jakby nie spał on od kilku nocy, a zmarszczki wokół ust stały się
bardziej widoczne niż chłopak pamiętał. Est zachodził w głowę, czy faktycznie
mistrz pracował każdej nocy, czy po prostu dopiero teraz dostrzegł, jak minione
półrocze odbiło się na jego prezencji. Od długiego czasu obserwował zmiany
zachodzące nie tylko na twarzy, ale także w sylwetce nauczyciela i chociaż pragnął
z nim o tym porozmawiać, to wytrwale milczał, wiedząc, jak zręcznie unika tego
tematu jego opiekun.
Mag
nadal nie odzywał się do ucznia, sprawdzając kolejno puls, reakcję źrenic na
światło oraz regularność oddechu. Kiedy skończył, z zadowoleniem kiwnął łysą
głową i wziął z tacy miskę. Unosiły się nad nią pojedyncze wstęgi pary.
Est
spróbował się dźwignąć, lecz bez pomocy nie był w stanie wykonać nawet tak
prostej czynności. Ostatecznie udało mu się ułożyć w pozycji półleżącej. Wtedy
też mistrz przysunął do jego ust naczynie i chłopak wypił kilka łyków gorącego
rosołu. Bulion smakował wybornie, przyjemnie rozlewał się w żołądku i przez moment
Est pragnął, by to uczucie trwało wiecznie. Ale nie było mu to dane. Stary
nauczyciel w końcu zaczął pytać o powody tak lekkomyślnego oddania się
medytacjom na szczycie prażonej słońcem wieży - i to na cały dzień. Nie pouczał.
Stwierdzał z pewną dozą ironii same fakty, a podopieczny sam wyciągał konkretne
wnioski. Koniec końców chłopak dowiedział się, że przeleżał dobę majacząc w
gorączce i jeszcze bardziej opadając z sił.
-
Miałeś ogromne szczęście, chłopcze, że Colonell w porę cię znalazł. W innym
wypadku udar cieplny oraz odwodnienie szybko by cię wykończyły.
Mistrz
wstał ze skraju łóżka, na którym przysiadł, by nakarmić ucznia, i podszedł do
stołu znajdującego się na środku komnaty. Tam odstawił opróżnione naczynie oraz
tacę i zabrał flaszeczkę z przejrzystym płynem. Wrócił do leżącego,
kontynuując:
-
Zniósł cię z wieży i przyniósł do mojego gabinetu niczym omdlałą księżniczkę -
posłał elfowi znaczące spojrzenie spod krzaczastych brwi, niegdyś czarnych,
teraz dalece posiwiałych. - Taki przyjaciel to prawdziwy zaszczyt, doceń to.
Tak
jak wcześniej miskę, tak teraz przytknął buteleczkę do ust ucznia. Est wypił
duszkiem jej zawartość. Zmusił się, by nie wykrzywić warg od ohydnego,
cierpkiego smaku. Już po zapachu poznał swoje dzieło, miksturę przywracającą
siły witalne, albo prościej: energetyk. Przez ułamek sekundy poczuł dumę, która
natychmiast ukryła się pod grubym płaszczem skromności.
-
Wybacz mi, mistrzu. Zachowałem się wyjątkowo bezmyślnie. Naraziłem cię na
utratę wartościowego ucznia.
Mag
popatrzył na półleżącego elfa spod oka i odpowiedział na swój pojednawczy
sposób, za który młody uczeń wprost go uwielbiał.
-
W końcu doceniasz swoją wartość, Estalavanesie, a to niemały postęp w twoim
przypadku. Widać potrafisz się czegoś nauczyć poza walką kijem i wyciskaniem z
siebie siódmych potów. To dobrze rokuje. - Zerknął na pusty flakonik. -
Przyznaję, że receptury także przygotowujesz pierwszorzędnie. Sztukmistrz
Travis Arnelt nie pomyślał, żeby łączyć suchoziele oraz rogownik z miksturą
przywracającą energię fizyczną.
Osłabiony
Est uśmiechnął się, słysząc tę przyjemną pochwałę. Mistrz rzadko go chwalił, a
jeszcze rzadziej potępiał i pouczał. Chłopak darzył ogromnym szacunkiem tego
człowieka, którego bez zastanowienia nazwałby ojcem, gdyby nie wstydził się tak
bardzo swoich uczuć względem niego.
Jego
stosunek do własnych odczuć nie zmienił się od chwili, kiedy to w towarzystwie
Maga trafił do Twierdzy Niedźwiedzi. Był wówczas strachliwą sierotą - z pozoru
wyglądającą na dojrzałego mężczyznę, a w sercu wciąż będącą dzieckiem na
granicy dorosłości. Drugim człowiekiem, który wyciągnął do niego przyjazną
dłoń, był Colonell. Z początku Est przyjmował jego obecność jako przejaw
wyszukanej złośliwości, lecz Col ustawicznie ratował go z opresji i niezachwianie
trwając u jego boku trzymał na dystans wszelkie zło nań czyhające.
Zło,
które niepostrzeżenie stanęło u progu jego sypialni.
-
Omdlały książę oraz jego rycerz będący zawsze w odpowiednim miejscu i czasie -
aksamitny, zabarwiony cynizmem głos dobiegł od strony wejścia, gdzie ze
skrzyżowanymi na piersi rękami stał Velren. Niedbale opierając się opancerzonym
ramieniem o framugę, wskazał brodą uchylone drzwi. - Były niedomknięte, więc
pozwoliłem sobie zajrzeć.
Mag
obrócił się w kierunku gościa, przybierając ten nieznoszący sprzeciwu wyraz,
który Est przyrównywał do otwartej niechęci.
-
Może i wyglądam staro, Velrenie, lecz pamięć jeszcze mnie nie zawodzi. W wieży
przebywać mogą wyłącznie czarodzieje oraz magicznie uzdolnione osoby. Proszę,
byś usłuchał głosu rozsądku i czym prędzej opuścił ten budynek.
-
Bynajmniej nie miałem zamiaru urągać twej pamięci, mości Magu. - Imperialny elf
skrzywił się przepraszająco i ignorując ostrzeżenie, lekkim krokiem wszedł do
zacienionego pomieszczenia. Zatrzymał się w nogach łóżka i z powagą spojrzał na
Esta skośnymi oczami o pomarańczowych tęczówkach. - Proszę cię o rozmowę.
Niebawem wracam do Sal Aldahad i jest to ostatnia chwila, w której mógłbym
zamienić z tobą kilka słów.
Stary
mnich powoli przeszedł wzdłuż łóżka, zwodniczo obojętnego wzroku nie odrywając
od impertynenckiego agenta. Budził skojarzenie czającego się w cieniu drzew skaleona
oceniającego zamiary przeciwnika. Miał na uwadze, że stojący przed nim elf targnął
się na życie jego ucznia co najmniej dwukrotnie, ale nie mógł w nieskończoność
trzymać chłopaka z dala od niebezpieczeństw. Szczególnie, że niebawem
Estalavanes miał podjąć się kolejnej próby. Ostatecznie Velren poniósł porażkę
w każdym polu i musiałby być skończonym głupcem, by próbować sztuczek w
nieprzyjaznym mu miejscu.
-
Zatem zostawię was samych. Wierzę, iż wystarczająco zmądrzałeś poza granicami
Estarionu, Velrenie. - Z tymi słowy wyminął rudowłosego elfa w drodze do stołu.
- A ty, mój uczniu, masz dziś odpoczywać. Przyślę służbę z kolacją i jutro o
świcie widzimy się na ćwiczeniach.
Mistrz
opuścił pokój zabierając ze sobą tacę z naczyniami. Tym razem zamknął drzwi
szczególnie uważnie i w pełni przekonania, że uprzednio także tego dopilnował.
Arogancja niektórych najemników była zatrważająca.
Est
przełknął ślinę i łypnął groźnie na intruza. Miał się na baczności, pamiętając
do czego ten psychopata był zdolny. Jak mantrę powtarzał sobie, że jest
Zaklinaczem Żywiołów i już nie musi obawiać się takich jak on. Co z tego, że
odkrył tę moc stosunkowo niedawno, skoro podbudowała go już sama świadomość
posiadania szczególnych umiejętności.
Velren
uśmiechał się z wyższością strzelca, który upolowawszy najrzadszy okaz teraz bezczelnie
szczycił się nim wszem i wobec. Est nienawidził tego uśmiechu równie mocno, jak
reszty szczerzącego się imperiała, lecz ku własnemu zdumieniu nie znalazł w
sobie chęci, by się z nim wadzić. I nie miało to związku z jego osłabieniem.
Wybaczył mu nieudaną próbę zabójstwa. Co nie znaczyło, że puścił ją w
niepamięć.
-
Czego ode mnie chcesz? - fuknął Est. Zaskoczony przyglądał się, jak uzbrojony
elf lokuje się na skraju łóżka w miejscu, w którym jeszcze przed momentem
siedział Mag. - Zamierzasz dobić leżącego w jego własnym łóżku? Tak nisko
upadłeś?
-
Ogarnij się. I nie uciekaj, nic ci nie zrobię.
-
Jak rany, mówi to ktoś, kto przepłoszył mojego konia i podciął mi żyły -
żachnął się Est i odsunął na bezpieczną odległość.
Wyraźnie
skonsternowany Velren rozejrzał się po kwaterze, byle nie patrzeć rozmówcy w
twarz. Pospiesznie zmienił temat.
-
Zauważyłem wasze nieobyczajne umizgi i przy okazji postanowiłem z tobą
porozmawiać, to wszystko. A potem usłyszałem od Cola, że źle z tobą.
-
I przyszedłeś sprawdzić, czy przypadkiem nie trzeba mi pomóc w przejściu do
Pozaświata? Dziękuję, mam się dobrze, możesz wyjść.
Imperialny
elf skarcił leżącego spojrzeniem.
-
Niepotrzebnie dramatyzujesz, białasie. Zrobiłeś się wyszczekany. Albo
przestałeś się kryć, co i tak nie ma już znaczenia. Bardziej ciekawi mnie, co
naprawdę zaszło na wieży.
-
Zapytałbym, jak mogłeś widzieć, skoro byłem troszeczkę za wysoko. Nawet dla
ciebie.
Velren
roześmiał się miękko i podparł wygodnie, urękawicznioną dłonią wygładzając
prześcieradło.
-
Z pewnej perspektywy widok na murach był co najmniej ciekawy... - Postukał się
w skroń, figlarnie unosząc wzrok prosto na kocie oczy Esta.
Est
westchnął zrezygnowany.
-
To nie twoja sprawa, co dzieje się między mną a nim. - Przeciągnął spojrzenie i
oparłszy się o poduszki wbił wzrok w pasma słonecznego blasku na suficie. -
Poza tym jesteśmy mężczyznami i możemy być wyłącznie przyjaciółmi. Niczym
więcej.
Smutek
zdusił jego słowa, gdy zrozumiał, co powiedział. A powiedział zbyt wiele.
Velren
spoglądał nań badawczo.
-
Jak dla mnie, to jesteś zakochany po czubki uszu, białasie. Sam przyznaj, te
czubki są daleko od całości...
Kiedy
Est uparcie milczał, jego gość zdecydował się coś mu wyjaśnić.
-
Słuchaj, nie wiem jak to jest żyć kochając mężczyznę, ale wiem, jak to jest być
zakochanym...
-
Wybacz, mało interesuje mnie twój pogląd.
-
Nie obchodzi cię moja opinia, ale innych już tak? Więc nadal jesteś ofiarą losu
niepotrafiącą przeciwstawić się ogółowi. - Rudowłosy elf wywrócił oczami,
oburącz zapierając się o siedzisko. - Za bardzo bierzesz do siebie zdanie
innych, zamiast robić po swojemu. Tak łatwo tobą kierować, że aż żal patrzeć.
Niebywałe, że Col jeszcze cię nie zbałamucił. Choć domyślam się, że to raczej
ty uwiodłeś jego.
-
Jeżeli ta rozmowa ma tak wyglądać, to zmuszony będę cię poprosić, żebyś stąd
wyszedł.
Zmęczony
Est zaczynał tracić cierpliwość. Z obecną kondycją niewiele mógł wymusić na
intruzie, ale nie miał ochoty tego słuchać, a już na pewno nie mógł pozwolić,
by w wygadywał brednie o Colu.
Velren
pokręcił niedowierzająco głową. Dziwny uśmieszek błąkał się na jego ustach,
dzieląc twarz na dwie skrajnie różne części.
-
A co niby mógłbyś mi zrobić w tym stanie? - Wskazał ręką na słabujące ciało
spoczywające pod kocem. - W każdym razie nie po to tu jestem. A mianowicie… Coś
nie daje mi spokoju. – Przystojne oblicze elfa spoważniało, a wyraz ten
uwydatnił jego ostre rysy. - Dlaczego zamiast kary wybrałeś dla mnie nagrodę?
Prawie cię zabiłem.
Czy miły dla ucha melodyjny głos zniekształcała
podszyta niepewnością wdzięczność? Est zerknął przelotnie na Velrena, by zaraz
skupić się na wystającej z koca nitce. Zaczął ją skubać, zajmując dłonie.
-
Na twojej krzywdzie niczego bym nie zyskał, a wiele bym stracił - zaczął z
rozmysłem. - Za to awansując cię, dostrzegałem wyłącznie pozytywne aspekty swojej
decyzji, wliczając w to uniknięcie rozlewu krwi.
-
Cóż, dobrze słyszeć, że nawet taka ofiara jak ty jest interesowna. - Velren
odetchnął z ulgą. - Spodziewałem się, że poczęstujesz mnie jakąś nudną tyradą o
wartości życia i tak dalej. Teraz przynajmniej wiem, że pod tą biała skórką i
śliczną buźką ukrywa się prawdziwa bestia.
Zaniepokojony
Est spojrzał z ukosa na bawiącego się w najlepsze elfa.
-
Nie przesadzasz aby?
-
Daj spokój, białasie. Owinąłeś sobie wokół palca dwójkę najlepszych ludzi w
Twierdzy i zgrywasz tak wielkiego krzewiciela pokoju, że aż przyćmiewasz Zakon
z arcypaladynem na czele - ironizował rozbawiony Velren. - I wiesz co? Cofam
to, co powiedziałem. Nie jesteś ofiarą losu ani ciotą. Może właśnie w tym tkwi
twoja siła przebicia, w zgrywaniu sieroty. Chciałbym widzieć moment, w którym
odsłonisz swoją prawdziwą naturę.
Est
ze zgrozą wpatrywał się w szalonego towarzysza.
-
Jak rany, masz niebywały talent do obrażania innych i wyciągania pochopnych
wniosków... Zaspokoiłem twoją ciekawość, więc idź już sobie.
-
Tak, masz całkowitą rację, zaspokoiłeś. - Velren wzruszył ramionami i bez
ociągania wstał z łóżka, zostawiając przestrzeń osobistą białego elfa we
względnym spokoju. - Ale… jest coś jeszcze.
-
To już jest napastliwość względem niedomagającego!
-
Ostatnie, naprawdę. I odejdę stąd.
Imperialny
elf na potwierdzenie prawdziwości swych słów tyłem wycofał się pod drzwi, będąc
przy tym podejrzanie pokornym. Zatrzymał się. Jego pomarańczowe oczy patrzyły
prosto w zieleń oczu Esta, który aż zadrżał pod ich intensywnością.
-
Nieźle namieszałeś mi w głowie. Czułem się nieswojo, kiedy usłyszałem, że nie
tyle przyspieszasz mój awans, co wręcz nagradzasz mnie nowym życiem. To było
tak, jakby otaczająca mnie stęchlizna nienawiści i zazdrości rozwiała się w
podmuchu rześkiego wiatru. Pojęcia nie mam, dlaczego zachowywałem się w ten
sposób, skąd wzięły się tak odrażające myśli popychające mnie ku najgorszemu -
przerwał, by zwilżyć językiem wargi. - Wiesz, nigdy nie byłem miłym i
dobrodusznym facetem, ale przecież nie podniósłbym ręki na brata, nieważne, kim
by on nie był. Dlatego… przepraszam. I… i dziękuję. Ostatnie miesiące otworzyły
mi oczy na pewne sprawy. I wiedz, że jeśli kiedykolwiek jeszcze na siebie
trafimy, to możesz na mnie liczyć.
Wymuszony
uśmiech wykwitł na jego wąskich ustach, gdy chwytał za klamkę i skinieniem
głowy żegnał Esta, życząc mu powrotu do zdrowia.
Wstrząśnięty
wyznaniem Velrena chłopak został sam w głuchej, pogrążającej go ciszy. Leżąc na
miękkich poduszkach rozmyślał nad słowami zajadłego wroga. Spodziewał się, że
ich kolejne spotkanie skończy się nieuniknioną konfrontacją lub śmiercią
jednego z nich, lecz… zachowanie imperialnego elfa skołowało go. Jakby ten
podły lis nie do końca umiał poradzić sobie z emocjami, przez co wyjątkowo
szybko przechodził z jednego oblicza w drugie, skutecznie ogłupiając rozmówcę.
Zupełnie jak on sam. Czy tak właśnie czuli się ludzie rozmawiając z białym
elfem? I jak miał interpretować wzmiankę o manipulowaniu i interesowności?
Potarł
twarz, jakby mogło mu to pomóc zrozumieć wszystko, co działo się wokół niego.
Co zaczęło się dziać od wczoraj. Od roku wstecz. A wszystko przez Cola i jego
obsesję. Nie, to nie jego wina, to niczyja wina. Po prostu tak już się stało,
to była przeszłość, a Col… Póki co, jeszcze się nie zjawił. Przyniósł go
wycieńczonego do mistrza i od tamtej pory już się nie widzieli. Z drugiej
strony to tylko jeden dzień, do tego spędzony w błogiej nieświadomości, więc
nie powinien oczekiwać niemożliwego.
Dotknął
swoich ust, jak gdyby nie należały już do niego. Jak gdyby poznawał je na nowo.
Nie służyły mu już tylko do mówienia, jedzenia, picia, chwytania powietrza czy
zagryzania przy morderczym wysiłku. Drżącą dłonią w rękawiczce odtworzył trasę
palców Colonella: z ramienia na bark, szyję, delikatne muśnięcie policzka,
wplątanie się we włosy na karku, śmignięcie przez ucho. Serce zaczęło mu
kołatać na samo wspomnienie mężczyzny, którego nie poznawał. Nic już nie będzie
takie samo. Już nie spojrzy na Cola jak na serdecznego przyjaciela. Jego dotyk,
częsty i przypadkowy - czy aby na pewno przypadkowy? - nie będzie już nic nie
znaczącym dotykiem, a uśmiechy i spojrzenia będą miały ukryte znaczenie. Jego
towarzystwo będzie nieznośnie bolesne, ale jego brak stanie się istną agonią.
Est
skrył twarz w dłoniach, z sykiem zmęczenia wypuszczając oddech z płuc. Poczuł
między palcami coś ciepłego, kapiącego na okrywający go koc. Opuścił ręce i
ujrzał na nich bezbarwny, stygnący w popołudniowym powietrzu płyn. Ze
zdumieniem odkrył, że to łzy. Płakał.
Płakał
nad utratą najlepszego przyjaciela.
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Do czego to doszło, żeby musiał
znosić bzdurne inwektywy ze strony swoich biernych krewniaków. I pomyśleć, że
przed momentem beztrosko wygrzewał się w blasku południowego słońca, a teraz
zmuszony był siedzieć w nieprzeniknionych ciemnościach na zimnej, wilgotnej
kamiennej półce w gronie stworzeń, do których zaczynał tracić cierpliwość. I
szacunek. Nie poznawał ich, a było to niepokojące odczucie.
Imt
przestąpił z łapy na łapę, czując chłód groty wnikający pod grubą skórę i
odkładający się na sztywniejących mięśniach. Doznanie było dokuczliwe, lecz
ostentacyjne wyrażanie dyskomfortu nie przystało wyniosłej istocie pokroju
czarnego smoka. Po raz kolejny przełknął dumę niczym kwas spływający mu do
gardła. A zbierało się go coraz więcej. Podobnie jak coraz więcej
przedstawicieli Barw pojawiało się na niższych tarasach - szerokich występach skalnych
opasających wnętrze niebosiężnej Góry Tajemnic.
Ostatni
raz zwołano Smokosferium przeszło dwieście lat temu, gdy zaostrzył się konflikt
pomiędzy prajaszczurami a ludzkimi łupieżcami zagarniającymi ich terytoria.
Ówczesnym tematem przewodnim było przyjęcie jednomyślnej postawy wobec
agresywnych dwunogów, a kłótnie temu towarzyszące nie miały końca. Tamtego dnia
majestatyczna Złota Barwa całkowicie zerwała więzy łączące ją ze smokami i
odwróciła łby od problemu nękającego gady zamieszkujące Estarion oraz Ramneię. W
Isetualetarcie żyło im się wygodnie, toteż nie zamierzały przykładać łapy do
pogromu miękkoskórych istot.
Okrzyknięto
je zdrajcami i serwilistami.
Zdrajcami
ogłoszono także Barwę Białą, której animuszu dodała deklaracja złotych o opuszczeniu
Smokosferium. Jak dziś dzień Imt pamiętał wyraz rozzłoszczonego, srebrzyście
białego pyska imponującej smoczycy zgłaszającej swe obiekcje względem reszty.
Pierwszy raz widział, jak żuchwa śniegolubca rozszczepia się na dwoje, wraz z
górną szczęką tworząc kształt trójkąta mogącego zmiażdżyć nie tylko lód, ale i
wielki łeb czerwonej Odwiecznej. W przeciwieństwie do eleganckich wężowych
złotoskórych, masywne białe smoki w całości pokrywały ostre jak brzytwy łuski,
a ich nosy aż po jaśniejące turkusem ślepia zdobiły kostne ostrza mogące z
łatwością przepołowić taflę lodu lub powietrzne statki Furgaczy. Surowe warunki
bytowe zrobiły z nich przeciwników, z którymi nawet czerwońce nie szukały
zwady.
Ich
odprawiono bez szemrania i z niejaką ulgą.
Tych
dwóch Barw zabrakło na dzisiejszym zgromadzeniu. Nikt też nie spodziewał się
ich tu ujrzeć. Smoki z natury były bezgranicznie dumne. Imt zdawał sobie
sprawę, że duma kroczy przed upadkiem, dlatego zrezygnował z niej dla rodziny.
I z tego tytułu został oskarżony. To z jego rzekomej winy zwołano dzisiejsze
Smokosferium, które wręcz prosiło się, by następna Barwa odeszła bezpowrotnie.
Smoki
wciąż były tym, czym były od wieków: przeświadczonymi o swojej wyższości
absolutnymi władcami Khaldunu. Od siebie mógł dodać, że władcami bezustannie
zapominającymi o istotach, które przyłożyły rękę do ich zguby. I mimo że z
pozoru nic się nie zmieniło, to coś w nich samych uległo subtelnej, ledwie
zauważalnej zmianie. Coś będącego jakby pęknięciem skóry lub wyrwą pośród
łusek. I właśnie ta niewiadoma uczyni je słabymi i bezsilnymi w obliczu
gwałtownych przemian zdążających ku Estarionowi.
Czarny
patriarcha nie zamierzał jednak zaprzątać sobie tym głowy. Na chwilę obecną był
to już wyłącznie ich kłopot, on bowiem miał swój własny cel, swoją małą
wendetę, do której dążył wbrew przeciwnościom losu. Mogą mu zarzucać, że
sprzeniewierzył się dwunogowi i podejmuje się działań niekorzystnie
wpływających na smoki, nie dbał o to. Dzisiejsze Smokosferium traktował jako
formalność mającą przypieczętować jego stanowisko.
-
Czy wszystko dobrze, szacowny patriarcho?
Czarny
smok nie dał po sobie poznać posępnej zadumy, w jaką popadł. Zwieszając rogaty
łeb, zerknął z góry na zajmującą miejsce po jego prawej młodziutką samicę,
skromną i niepewną roli, jaką przyjdzie jej odegrać na swoim pierwszym
zgromadzeniu. Wyglądała na przestraszoną, a raczej przytłoczoną ilością smoków
przybyłych na wezwanie Odwiecznej.
-
Owszem, Wel, wszystko dobrze – potwierdził. Jego łagodny, syczący ton zadziałał
na samicę krzepiąco. - A co z tobą? Czy nie przytłacza cię świadomość tego, czego
dokonamy?
Imt
pełnił funkcję arcykapłana Urory, nie powinno zatem dziwić, że wiele czarnych
samic spoglądało na niego z podziwem i uwielbieniem, pragnąc zwrócić na siebie
jego uwagę oraz zachęcić do udziału w godach. Po prawdzie to nie status czynił
go wyjątkowo atrakcyjnym dla płci przeciwnej. Czarne smoki jako jedyne
praktykowały system patriarchalny, a obwołany ojcem czarnoskórych prajaszczurów
Imt był wzorem do naśladowania dla przyszłych pokoleń. Nie nadużywał władzy i
pozycji, przejawiał troskę i wyrozumiałość oraz przedkładał dobro swojej Barwy
ponad własne, niejednokrotnie poświęcając się dla niewielkich sukcesów. Czarne
smoki były mu bezwarunkowo posłuszne, wierzyły w każde jego słowo i nie
zdarzyło się jeszcze, by ktokolwiek z Czarnej Barwy podważył zdanie lub osąd
patriarchy.
Idealnym
tego przykładem była Wel, wcielenie lojalności.
-
Skoro wybrałeś mnie na swoją towarzyszkę, patriarcho, znaczy to, że jestem
gotowa uczestniczyć w Smokosferium – wysyczała żarliwie.
-
Tylko nie lękaj się poinformować mnie, gdy zacznie cię ono nużyć. I utrzymaj
język za zębami, kiedy jad poleje się wartkim strumieniem - przestrzegł samicę,
zniżając łeb na równi z głosem. - Obserwuj i zapamiętuj, by przekazać wieści
reszcie.
-
Nie wrócisz z nami?
-
Przykro mi, nie planowałem wracać do czasu, gdy sytuacja w Estarionie nie
zostanie rozstrzygnięta. Do tej pory godnie mnie zastępowałaś. Nie widzę
przeszkód, byś nie miała kontynuować swojego zadania.
-
Wedle twej woli, patriarcho…
Zawiedziona
młoda na powrót opuściła klinowaty łeb przypominający nagą smoczą czaszkę
obciągniętą zmatowiałą czarną skórą. Żółte oczy zwróciła ku dołowi, gdzie zebrało
się już całkiem sporo dyskutujących z ożywieniem reprezentantów smoczego rodu.
Spośród sześciu Barw zostały już tylko cztery. Trzy, poprawiła się szybko.
Czarne także odejdą, jeśli Smokosferium nie przyjmie ich postulatów. Nie była
doświadczona w tematach politycznych, lecz nawet w jej mniemaniu sprawa była z
góry przesądzona.
Imt
chwilę wpatrywał się w smoczycę, w milczeniu napawając się kojącym widokiem
krewniaczki. Całkiem niedawno była maleńkim pisklęciem... Kiedy to widział ją
ostatni raz? Ponad dwie dekady temu, zanim wyruszył na poszukiwanie Pana. Już
wtedy zaskarbiła sobie jego sympatię żywiołowością i temperamentem, których
zabrakło jej w tym momencie nieoczekiwanej słabości.
Połechtany
miłymi wspomnieniami patriarcha był przekonany, że zwycięski samiec godów bez
wątpienia okaże się jego doskonałym następcą. Wel nie musiała o tym wiedzieć.
Podobnie jak nie musiała wiedzieć, że patriarcha już nigdy nie wróci do swoich
na stałe. Jego miejsce znajdowało się u boku Pana, był to warunek zaakceptowany
już na samym początku ich wątpliwego sojuszu. Teraz czarną szyję owijał coraz
mocniej zacieśniający się łańcuch ograniczający swobodę, niemal wyczuwalny przy
każdym oddechu i przełykaniu kwaśnej śliny. Niepodobne to do przyjaciela
zachowanie, by pętać sojusznika w obawie przed jego ucieczką. Jakby pragnąc
podkreślić to, o czym nie mówiło się w głos: Imt oddał wolność osobistą w
zamian za wolność swojej Barwy. I bez wahania oddałby ją po raz wtóry.
Nagły
rozbłysk karmazynu przyciągnął jego spojrzenie. Długimi zakrzywionymi rogami
biegnącymi wzdłuż szczęk szturchnął Wel, zwracając jej uwagę na pojawienie się
Odwiecznej. Potężna czerwonołuska matrona metalicznie brzmiącym głosem
rozpoczynała właśnie Smokosferium. Oba czarne smoki zawinęły zakończone kolcami
jadowymi ogony wokół nóg i zastygły w nerwowym oczekiwaniu.
Szkarłatna
smoczyca w koronie utworzonej ze złocistych rogów była kolosalna, zajmowała
prawie całą najwyżej położoną półkę. Zasiadający przy niej napuszony partner
zdawał się drobny i wątły, choć rozmiarami dwukrotnie przerastał dojrzałego
czarnego smoka. I kiedy pochłonięta wzniosłą mową matrona nie patrzyła na nikogo
konkretnego, mierząc swych słuchaczy jednakowym wzrokiem, tak jej przyboczny
wbijał ogniste ślepia prosto w zaniepokojonego tym wyróżnieniem Imta.
Czarny
patriarcha z pozornym spokojem obejrzał się po sąsiednich występach skalnych
obsadzonych samicami i towarzyszącymi im faworytami. Nikt prócz czerwońca nie
patrzył na niego, a przynajmniej nie wprost. Cóż wiedział tamten, o czym nie
wiedzieli inni? Dreszcz przebiegł przez zgniłozielony grzebień ciągnący się
wzdłuż grzbietu prajaszczura. Czy to możliwe, aby czerwoniec był znanym mu z
opowieści Pana sługusem ludzkiego króla? Jeśli tak, powinien mieć
niedostrzegalną na pierwszy rzut oka dwoistą naturę...
-
Nie dłużąc mowy wstępu, przejdę do meritum! - zagrzmiała Odwieczna pośród
nabożnego milczenia, skupiając na sobie wzrok smoków. Metaliczny zgrzyt ucichł
groźnie, gdy gruby ogon trzasnął o kamień, odłupując kawałek litej ściany.
Oskarżycielskie spojrzenie największego żyjącego na Khaldunie smoka spoczęło na
czarnym patriarsze. - Bracia i siostry wszelakich Barw! Z przykrością
zawiadamiam, iż Imt Czarny zaprzedał się istocie dwunożnej!
Oskarżony
smok fuknął bezwiednie, kiedy następująca po inkryminacji cisza eksplodowała
kakofonią poruszonych rewelacją głosów, klekotów, syków i pomruków. Bezradnie
patrzył, jak niżej usytuowane prajaszczury przekrzykują się wzajemnie,
powtarzając jedno i to samo pytanie: dlaczego?
Dlaczego czarny zdradził własny ród? Dlaczego czarny pojednał się z dwunogami?
Dlaczego czarni zawsze muszą się wyłamywać? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...!
Nie
mogąc dłużej tego słuchać, Imt skoncentrował się na innym problemie. Zadarł łeb
i rozchylając ukośne kły, popatrzył na lekko rozwarty pysk Odwiecznej. Samica
wyglądała na zasmuconą, jednakże udawany zawód jaśniejący w jej ognistym
wejrzeniu potępiał jego czyn, choć przecież nie znała jego prawdziwych motywów.
Przeskoczył wzrokiem na jej partnera, cynicznie wyszczerzonego młokosa nie
mającego połowy lat czarnego samca. To jego sprawka? To on doniósł na
krewniaka? Co prawda po wydarzeniach w lesie pod Twierdzą poszła w świat
pogłoska, jakoby smoki powróciły, ale kto mógł wiedzieć, że był to występek
bądź zasługa czarnego patriarchy? Żadna z ofiar nie przeżyła, dopilnował tego.
Nikt nie zaświadczył o czarnej gadziej skórze oblekającej humanoidalne
kończyny. Nawet jeśli zostawił po sobie świadectwo w postaci wystrzępionego
płaszcza, to nie był to dowód wystarczający, by poddać jego lojalność w
wątpliwość.
Imt
szerzej otworzył pysk, pragnąc zabrać głos i obalić oczerniające go kalumnie,
lecz wrzawa nie cichła ani na moment, tak jak osądzające pomruki i psyknięcia
nie traciły na swej sile. Czerwona matrona zamruczała basem, jednakże i to nie
ugasiło kotłowaniny w dole, gdzie smoki rozkładały skrzydła i powarkiwały na
siebie nawzajem, tnąc ogonami powietrze. Zasiadające w otoczeniu wielobarwnej
ciżby czarne nie miały teraz łatwego życia i wszelkimi sposobami próbowały
bronić się przed oburzonymi przedstawicielami Barw. I to z jego winy.
-
Nie zamierzam zaprzeczać w kwestii nawiązania współpracy z dwunogiem - wysyczał
niewzruszony Imt, gdy skrzydlata gawiedź w końcu się uspokoiła - tak jak nie
zamierzam z niczego się tłumaczyć. Robię wszystko dla dobra mojej Barwy,
poświęcam własną krew i energię sprawie dotyczącej nas wszystkich - jego głos
wznosił się coraz wyżej, pewność siebie narastała podobnie jak wiara, że od
początku do końca czynił co w jego mocy, by pomóc swoim wrócić do matecznika. -
Tylko tak pozbędziemy się władających magią ludzi z naszych ziem! Zawierzyłem
miękkoskórcowi, to prawda, lecz nie jest on zwyczajnym człowiekiem,
krasnoludem, ani elfem. Jest personifikacją siły, potęgą mającą realną szansę
zwyciężyć w konflikcie dzielącym tę krainę! – Zajrzał w połyskujące oczy
smoczyc, wykrzywiając pysk w obelżywym grymasie. - I bynajmniej nie uważam, bym
czynił coś złego. Jestem ulubieńcem i wybrańcem Trzynastego Wszechmocnego, w
moich łapach leży przyszłość czarnych smoków i nie cofnę się przed niczym, by
tę przyszłość im zapewnić.
Niebieska
smoczyca o płaskim rekinim łbie wysunęła się ku niemu z tarasu naprzeciwko. Jej
skrzela rozdęły się w wyrazie zdenerwowania.
-
Tak samo jak Urora jesteś przebiegły i bezduszny – zabulgotała niewyraźnie. -
Zgubisz nas w imię mocy, jaką nie dysponujesz!
Pojedynczym
ruchem pazurzastej łapy Imt powstrzymał swoją towarzyszkę przed ciętą ripostą.
Wolał, by dla własnego bezpieczeństwa została w jego cieniu, nierozpoznawalna i
anonimowa dla nieprzychylnej im reszty. To on powinien nakreślić smokom swoje
zapatrywania. Zrozumieją lub nie, nie jego zadaniem było przekonać ich do
swoich racji.
Spojrzał
z obojętnością na poruszające się cienkie wąsy niebieskołuskiej przywodzące na
myśl liczne macki czy ruchliwe czułki ukwiału. Płaskie, przystosowane do życia
w głębinach obłe ciało przypadło do gładkiego kamienia. Czyżby matrona
zapomniała, jak elegancko przysiąść na zadzie? Jak istota jej pokroju
zamieszkująca oceany mogła trafnie ocenić sytuację na lądzie? Niebieskołuscy
najmniej ucierpieli. Wciąż zasiedlali swoje pierwotne lęgowiska, toteż zupełnie
nie pojmowali istoty problemu. Jaki więc sens miało Smokosferium, skoro Barwy
reprezentowały skrajnie odmienne poglądy oraz warunki bytowe? Czy przemianie
ulegały same smoki, czy też to jego sposób postrzegania ich zmienił się na
przestrzeni lat? Było nie było, więcej czasu spędzał z dwunogami aniżeli
smokami. I w tym sęk. Towarzystwo znacząco wpływało na perspektywę.
Czarny
patriarcha nie pozwolił wybrzmieć słowom niebieskiej. Zniżając głos do
jadowitego syku, wystosował własne spostrzeżenia.
-
Sami byliście gorliwymi wyznawcami Wszechmocnych aż do chwili, gdy odeszli.
Wówczas odrzuciliście ich, twierdząc, że to oni odtrącili was. Przyjęliście to
niczym objawienie nie upewniwszy się, po czyjej stronie leży racja. -
Przysiadłszy na zadzie, czarny smok rozłożył skrzydła na całą rozpiętość,
przybierając ostentacyjnie arogancką pozę. Nikt nie zauważył, że zasłonił swoją
towarzyszkę. - Uważacie, iż macie prawo gardzić mną za to, że wciąż pozostaję
wierny swemu patronowi? Czy też przemawia przez was zazdrość, opływam bowiem w
atencję istoty przekraczającej wasze pojmowanie? - Znów zwrócił łeb ku
czerwonołuskiej samicy siedzącej na najwyższej półce, wzrokiem przeszywając
młodego adwersarza, któremu aż mina zrzedła na taką zuchwałość. - Jestem
smokiem, a przede wszystkim jestem Awatarem Przeklętego, jego najwyższym kapłanem.
I nie chowam się tchórzliwie niby robak pod kamieniem, gdy moim obowiązkiem
jest strzec Barwy. Mojej Barwy. Czarnej Barwy!
Pomruki
i posykiwania aprobaty rozlegały się coraz szerzej, zagłuszając gniewne
warknięcia oraz nerwowy łopot skrzydeł. Wiele smoków podzielało jego opinię,
choć niewiele do tej pory pozwalało sobie na sprzeciwianie się matronom
podległym Odwiecznej. Odwaga czarnoskórego prajaszczura zainspirowała ich do
działania, zbudziła w nich wolę walki, którą teraz wszem i wobec obwieszczały.
Swymi słowami Imt zdobył wielu zwolenników, lecz nie rozwiązywało to problemu.
Wciąż najpotężniejsi byli jego oponenci.
-
Zaniedbujesz obowiązki względem rodziny i masz czelność wygarniać innym ich
niedopatrzenia? - Niebieska, której imienia nawet nie chciał poznać, nie
ustawała w staraniach przywołania go do porządku. - Najmniejszy spośród nas, a
obnosi się swym jestestwem wyżej, niż sięgają jego krótkie kończyny!
-
Rozkosznie. Zatem nie posiadając racjonalnych argumentów zaczniemy się
przerzucać pospolitymi obelgami? - Imt nie zamierzał podążać ścieżką zawistnej
smoczycy, ale przejmowała go nieodparta chęć bycia opryskliwym. Już mu nie
zależało. W dowolnym momencie mógł po prostu zniknąć. - Pragnę powtórzyć, iż
nie zaniedbuję ani rodziny, ani obowiązków. I zgadzam się z tobą,
niebieskołuska, mam czelność wytykać wam braki, ponieważ ktoś musi to zrobić.
Złota Barwa jako pierwsza to zrozumiała. Biała również otworzyła ślepia.
Nadszedł czas, by czarna poszła ich śladem i pomogła wam zawczasu dostrzec
drogę ku samozniszczeniu.
Całe
Smokosferium zassało powietrze słysząc ostatnie zdanie impertynenckiego
patriarchy. Smoki na wydechu wymieniały się trwożnymi szeptami, a czarne
spoglądały na siebie z zadowoleniem, potakując rogatymi łbami.
Składający
skrzydła Imt poczuł na sobie intensywne spojrzenie młodziutkiej Wel, pełne
pasji i podziwu błyszczącego w zielonych oczach. Nigdy nie widziała, by
jakikolwiek prajaszczur z taką mocą przeciwstawiał się przewadze ogółu.
Smokosferium miałoby ją znużyć? Nie w obecności tego samca!
-
Opuszczając nas, jeszcze bardziej osłabisz swoją Barwę! - zagrzmiała czerwona
matrona ze swojej pozycji na samym szczycie. Groźnie pochyliła łeb, złowrogo
wpatrując się w zadeklarowanego zdrajcę. - W ten sposób pokazujesz, jak
nieodpowiedzialnym gadem jesteś.
-
I tu się mylisz, o Odwieczna. Dokładnie w ten sposób zyskuję dla nich siłę
płynącą z suwerenności. - Imt pozwolił sobie na nikłe uniesienie kącików
bezwargich ust. - Od tej pory sami będziemy o sobie decydować. I jeszcze jedno,
wielka matrono - kłapnął szczęką, nim rozmówczyni weszła mu w słowo - zanim
zaczniesz szkalować czyjeś imię, warto byś poznała, co też wzrasta w twym
gnieździe.
Szkarłatna
cofnęła łeb. Zakłopotana zerknęła w bok na dużo mniejszego partnera. Klekoczący
łuskami młody warczał przeciągle, a gdy Imt przyjrzał mu się uważniej,
wypatrzył wreszcie nakładające się na niego humanoidalne odbicie, które
natychmiast utrwalił w pamięci. Ani przez uderzenie serca nie wątpił, że
czerwoniec robił to samo. Druga natura obu smoków była podobna, jednakże nie
czyniła ich przyjaciółmi. Byli rywalami na każdej możliwej płaszczyźnie
egzystowania.
Wyczuwszy
okazję Imt zaatakował ponownie, a syczące dźwięki wydobywające się z jego pyska
pomknęły w gęstniejąca ciszę, bezwzględnie roztrzaskując spokój panujący we
wnętrzu potężnego wulkanu.
-
Widzisz niedoskonałość w mojej skórze, lecz nie dostrzegasz zgnilizny pomiędzy
swoimi łuskami. Jakie jest imię twego partnera, o Odwieczna? Czy nie brzmi ono
przypadkiem Nesteller? - Jadowity uśmiech rozświetlił jarzące się żółcią oczy
Imta. - Na południu Estarionu cieszy się on niemałą sławą. Chodzą słuchy, iż
jest stronnikiem ludzkiego króla...
-
Pilnuj języka, czarny pomiocie! – ryknął czerwoniec nazwany Nestellerem.
Nad
obydwoma samcami zawisł ciężar przeniewierstwa. W przeciągu chwili oskarżyciel
stanął na równi z oskarżonym, o czym uświadomiły go krytyczne, wręcz zgorszone
powarkiwania dobiegające dosłownie zewsząd.
-
Już wyszedłeś na hipokrytę, Nestellerze – wytknął mu Imt - mój język niczego tu
nie zmienia. Próbując, jak na ironię, oczernić moje imię, ściągnąłeś na siebie
podwójny gniew. Podwójny, gdyż zarówno swych braci i sióstr, jak i pozostałych
Barw. - Przerwał, by napawać się efektem swej przemowy, po czym kontynuował
bezlitośnie: - Czyż nie jest to próba wywyższenia jednej Barwy ponad resztę?
Dlaczego to czerwonołuscy prowadzą Smokosferia, gdy Barw od samego początku
było sześć? Dlaczego to właśnie wy macie ostatnie słowo w każdym sporze?
Wykorzystujecie prawo silniejszego, czy to brak pewności siebie i wątpliwości
pchają was ku władzy? Moi pobratymcy nie mają podstaw, by wątpić w głowę swego
rodu, ale czy wy możecie powiedzieć o sobie to samo? Oczywiście że nie, wszak
czerwońce bezmyślnie poprą swoją matronę i gdyby nie zwycięstwo w godach, ty
sam byłbyś nikim. - Imt przymknął czarny pysk w drwiącym wyrazie i mrużąc
powieki wysyczał przez zęby: - Jesteś. Nikim.
Paszcza
rozwścieczonego czerwonego jaszczura buchnęła ogniem. Przed ostatecznym
natarciem powstrzymała go tłusta łapa wielkiej partnerki. Wrzawa w dole
wykipiała, gdy kilku czerwonołuskich ekstremistów zaatakowało czarnoskóre
smoki. Zielone, najmocniej przetrzebione przez ludzkość, wycofywały się na
bezpieczną odległość od idących w ruch kłów i pazurów, natomiast niebieskie
wachlowały skrzelami, nie wiedząc czy dołączyć do rozgardiaszu, a jeśli tak, to
do kogo przystać.
Zapanował
chaos, któremu Awatar Przeklętego przyglądał się z obojętnością oscylującą na
granicy irytacji. Jak niewiele trzeba, by niezgoda zapanowała między prastarymi
istotami. Głupota wywyższała się nad rozsądkiem. Zaczynał gardzić własnym
gatunkiem na równi z dwunogami, jakich pragnął się pozbyć. Skakali sobie do
gardeł jak pospolite zwierzęta!
-
Na mój znak prześlesz myśl do tych, którzy przybyli tu z tobą. – Karcąco
szturchnął Wel czubkiem szkieletowych nozdrzy. Samica śmiało prezentowała
Nestellerowi dwa rzędy cienkich kłów gęsto obsadzających szczęki, co w oczach
patriarchy wyglądało poniekąd zabawnie. - Żadnego z was nie powinno tu być, gdy
dojdzie do najgorszego.
-
Ależ Imcie…
-
Nie czas na to, Wel - zmitygował ją patriarcha. - Do trzech razy sztuka, a nam
z pewnością nie odpuszczą. Nie, kiedy mają do czynienia z arcykapłanem jedynego
istniejącego Wszechmocnego.
-
Jakie są twoje rozkazy? – Smoczyca momentalnie przestała się sprzeciwiać,
gotowa wykonać każde polecenie swego autorytetu. Przekrzywiając łeb, ostrożnie
zerkała jednym ślepiem na to, co działo się kilkadziesiąt metrów wyżej, na
półce skalnej Odwiecznej.
-
Przekaż im, by na ustalone hasło teleportowali się w bezpieczne miejsce. Ty
wraz z nimi, Wel. I ustal sygnał. - Odsunął od niej łeb, by zmierzyć się ze
swoim adwersarzem. O bogowie, klekot czerwonych łusek działał na niego
drażniąco! – Moim sygnałem do działania będzie twoje imię. Nie zawiedź mnie,
proszę.
Smoczyca
leciutko skinęła łbem. Pozując na opanowaną, przycupnęła na zadzie i swobodnie
przeszła w warowanie. Czujnego oka nie spuszczała z czerwonych przywódców,
wyczekując znaku patriarchy. Nie spodziewała się jednak, że przyjdzie jej
usłyszeć przeraźliwy ryk wstrząsający jaskinią w posadach.
Odwieczna
była największą przedstawicielką smoczego gatunku, natomiast jej krzyk potrafił
ogłuszyć niemal każdego prajaszczura przebywającego w zasięgu głosu. Walczące
gady odpadły od siebie oszołomione i rozpierzchły się w poszukiwaniu drogi
ucieczki. Nawet Imt opuścił łeb. Męczący, docierający aż do mózgu wrzask
matrony powodował fizyczny ból.
Koszmarne
wrażenie urwało się tak nagle, jak się zaczęło, pozostawiając pod twardymi
czaszkami głuche dzwonienie oraz poczucie zagubienia. Tylko ona zdawała się nie
odczuwać skutków brzmienia własnego ryku.
-
Czy masz na to dowód, Imcie Czarny? - huknęła niewzruszona, a jej metaliczny,
zgrzytliwy głos rozszedł się echem w czeluściach wulkanu. – Czyżbyś mówił tak,
by znaleźć winnego podobnej zbrodni i wybielić się na jego tle?
-
Winnego zbrodni? Racz wybaczyć, chyba zdążyłem się pogubić. - Oskarżony
potrząsnął łbem, wyrzucając z niego resztki otępienia. - Od kiedy niestosowanie
się do wytycznych czerwońców zwane jest zbrodnią?
-
Podobne zdarzenie nie miało nigdy przedtem miejsca, zatem uznawane jest za
zbrodnię przeciwko smoczemu rodowi. Nie uważasz chyba, że zdradę potraktujemy
jako drobne potknięcie?
Imt
już udzielał stosownej do okoliczności odpowiedzi, kiedy ku jego zaskoczeniu
odezwała się mrugająca zawzięcie oceaniczna smoczyca.
-
Dla przeciwwagi pragnę poznać dowody świadczące o przewinie czarnoskórego
patriarchy! - Niebieskołuska uniosła się niczym wzburzona fala, a jej
melodyjny, śpiewny głos na nowo obudził milknący w dole sztorm. - Podejrzewam,
że skoro jest w posiadaniu informacji zniesławiających twojego faworyta, to
muszą być i takie, które opowiedzą się przeciwko niemu.
Z
takim argumentem Odwieczna nie mogła się spierać, nie wychodząc przy tym na
istotę obłudną lub, co gorsza, przedkładającą interes swoich ponad reszty. Nie,
kiedy pomruki aprobaty rozchodziły się echem pod sklepieniem jaskini. Czarny
gad może i był niewielkich rozmiarów, ale wrodzona przebiegłość oraz
inteligencja czyniły z niego niebezpiecznego rywala umiejącego zjednać sobie
nieprzychylnych mu słuchaczy. Wyśmienicie grał na emocjach, potrafił swym
zachowaniem uzyskać więcej niż tylko wywołać szum wokół własnej poszkodowanej
osoby. I podczas gdy w rzeczywistości był zbrodniarzem, to w oczach smoków
jawił się jako bezbronna ofiara pomówień.
Przeciągając
spojrzenie z płaskiej sylwetki oceanicznej rodaczki, matrona zwróciła się do
swojego partnera, żądając od niego wyjaśnień. Nesteller skrzywił się, parę razy
kłapnął szczęką, a nieszkodliwy biały dym kilkoma smużkami uleciał spomiędzy
jego kłów. Jakkolwiek by się nie bronił, był na tej samej pozycji co
znienawidzony czarny.
Czerwoniec
był w kropce. Osaczony ze wszystkich kierunków wyczuwał presję tak silną, że
tracił oparcie pod pazurami. Nie zamierzał się usprawiedliwiać, gdyż miał w
zanadrzu coś, co pozbawi czarnego zuchwalca pokładanego w nim zaufania. Jeżeli
konszachty z dwunogami były przestępstwem, to tę rewelację patriarcha przypłaci
życiem!
-
Jedynym dowodem w obu przypadkach jest słowo – zazgrzytał - i wzmianki
pojawiające się tu i ówdzie dot…
-
Oskarżenia wyrwano z kilku dźwięków wprawiających powietrze w drgania? -
Osłupiała niebieska matrona wyprostowała się wężowym ruchem, podkurczając pod
siebie przednie łapy i lekko przysiadając na tylnych. Imt z ukontentowaniem
spostrzegł, że jednak nie zapomniała, jak się siada. Co więcej, zwinęła swoje
płetwiaste skrzydła. - Farsa, by nie rzec dramat!
-
Nie zdążyłem dokończyć myśli, niebieska Sylyrlit - warknął Nesteller - a myśl
była taka, że niejednokrotnie widziano Imta Czarnego blisko istoty, jaką trudno
mi opisać.
Czarny
patriarcha postanowił wtrącić się w spór, byle jak najszybciej go zakończyć.
Dwunogie istoty są nieprzewidywalne i nawet najzwyklejsza rozmowa o nich może
potoczyć się najmniej oczekiwanym torem.
-
Ciebie również widuje się w towarzystwie króla Estarionu, arcypaladyna Zakonu
odpowiedzialnego za Zimną Rzeź. - Imt bez zastanowienia uderzył w metaforyczną
wyrwę powstałą wśród czerwonych łusek Nestellera, przykuwając jego niepodzielną
uwagę. I wzbudził furię tak wielką, że aż cofnął swój niewyparzony czarny pysk.
-
W przeciwieństwie do ciebie, czarnoskórcu, nie obcowałem cieleśnie z
dwunogami!!!
Gdy
doprowadzony do ostateczności Nesteller siadł, rozległy się ryki i pomruki
zdezorientowanych oraz zgorszonych nowiną słuchaczy. Czerwony samiec
rozkoszował się tym jazgotem, a jeszcze większą przyjemność sprawił mu widok
wstrząśniętej partnerki patriarchy.
-
Smok – mówił dalej - który tyle rozpowiada o nienawiści do dwunogów i
pragnieniu ich śmierci, spłodził dwunożnego potomka!
Odgłosy
rozsierdzenia i pomruki dezaprobaty dobiegały już z każdej strony. Imt nie
musiał się rozglądać, by zrozumieć, że przez odsłonięcie tego sekretu znalazł
się na bezpowrotnie straconej pozycji. Czuł na swojej czarnej skórze gromiący,
żądający wyjaśnień wzrok zgromadzenia, a wśród nich ten jeden, który ubódł go
do żywego. Lecz, co zdumiało go najbardziej, nie odczuwał potrzeby tłumaczenia
się. Owszem, zastanawiało go skąd czerwoniec wiedział o jego synu, aczkolwiek
nie zamierzał dolewać oliwy do ognia i ciągnąć tematu, który był mu nie w smak.
Nie było warto. Smokosferium nawet w czasach swej świetności było niczym w
porównaniu do sił, jakim Imt zawierzył i służył z oddaniem.
Gdy
ponownie zabrał głos, brzmiał zaskakująco cicho, zmuszając pozostałych do
zachowania przesyconego skrajnymi emocjami milczenia. Przekonany o słuszności
swoich czynów nie poczuwał się do odpowiedzialności za rzekome zbrodnie i wcale
nie zamierzał się bronić przed odtajnioną prawdą. Pragnął przedstawić swoje
stanowisko, a potem odejść. I już nigdy nie wracać.
-
Jak już powiedziałem, zrobię wszystko, by moja Barwa przetrwała. Jeśli zmuszony
będę poddańczo służyć potędze wyjątkowego dwunoga, nie zawaham się. I podczas
gdy ja walczę, tak wy tkwicie w stagnacji i zasłaniając się bzdurną
jednomyślnością wciąż rozwlekacie w czasie to, co nieuniknione! - Porwany
własną brawurą czarny smok uniósł się na czterech łapach i dumnie wyciągnął
szyję, rozkładając błoniaste skrzydła. Zakończony żądłem ogon przecinał ze
świstem powietrze, wskazując na złość i ekscytację zarazem. - Za waszymi
wielkimi słowami i pustymi obietnicami nie kryją się żadne działania. To wy nie
dbacie o nasz gatunek, pozwalając ludziom na panoszenie się pośród waszych
niegdysiejszych lęgowisk i gniazd! Jak się z tym czujecie? Nie żal wam świata,
który jeszcze nie tak dawno należał do nas? - Przemawiając z pasją, zaglądał
kolejno w oczy przywódczyniom smoczych Barw. Spojrzenia uciekały przed nim w
obawie, że mówca dojrzy w nich potwierdzenie przypuszczeń. Tylko para władczych
czerwonych potrafiła znieść tak brutalnie szczere zarzuty bez mrugnięcia choćby
migotką. – Przywołajcie wspomnienia! Natura kwitła pod naszymi łapami,
zwierzyny było dość, by wszystkich wykarmić, a magia służyła nam na co dzień.
Piskląt mieliśmy wiele, o wiele więcej niż teraz. Zmuszone żyć w
nieodpowiednich warunkach umierają, a to dlatego, że żadne z was nie ma chęci,
by zwalczyć robactwo panoszące się na naszym dziedzictwie!
Zbulwersowana
tyradą Odwieczna popatrywała niepewnie to na swojego partnera, to na czarnego
prajaszczura. Obserwowała reakcje zasłuchanego tłumu, czuła narastające
napięcie elektryzujące jej pokryte grubymi łuskami cielsko. Nie mogła już
dłużej udawać, że nie miała pojęcia o pobocznej funkcji młodego faworyta, na
którą dotąd przymykała oko. Musi uciszyć czarnoskórego wichrzyciela, póki miała
przeważającą większość. Jednakże przewaga malała w oczach, wzmożona niechęć
Smokosferium coraz częściej skierowana była na Nestellera. Nieszczęśliwa i
postawiona w sytuacji bez wyjścia smoczyca mogła tylko stać i słuchać
kwiecistej mowy wybrańca Urory kradnącego jej popleczników.
Imt
potraktował ją z góry niczym podrzędną przedstawicielkę Czerwonej Barwy. Teraz
skupił swe wysiłki na smokach, których horyzonty były równie szerokie jak
rozpiętość ich skrzydeł, aczkolwiek wciąż ograniczone. Z niesmakiem zauważył,
jak prędko smoki zmieniały front, gdy było to dla nich dogodne. Podjudzone
szybko zapomniały o prawdziwych oskarżeniach, doszukując się racji w
twierdzeniu o wywyższaniu się czerwonych. Były jak uprzedzeni ludzie.
Przerażająco przypominały dwunogów w tych ich bzdurnych niesnaskach oraz
bezsensownych antypatiach. Tak jak ludzie, smoki poszukiwały kozła ofiarnego,
którego mogły obwinić za swą niedolę. Żadne nie pomyślało, by wziąć sprawy w
swoje łapy i odmienić ponury los. Tak było wygodniej. Szukanie winnego zawsze
było łatwiejsze, niż poszukiwanie rozwiązania na swoje troski.
Czarny
patriarcha odetchnął.
-
Spójrzcie na dzisiejsze Smokosferium - zawołał z typowym dla czarnych syczącym
akcentem, a jego głos poniósł się aż pod sklepienie, kupując mu całą uwagę
licznego audytorium. - Uboższe jest o białołuskich, którzy wybrali samotnicze
życie pośród lodowych wierzchołków gór! Nie ma z nami ani jednego złotoskórego,
gdyż wiodą oni dostatnie życie wraz z elfimi sojusznikami! Czy dopiero odejście
Czarnej Barwy otworzy wam oczy na bolesną prawdę?
-
A może tak właśnie być powinno? - wtrącił nieśmiało towarzyszący Sylyrlit
samczyk o imponujących wąsach poruszających się w poszukiwaniu wody. - Może
powinniśmy iść w ślady złotej barwy i nawiązać porozumienie z rodzajem
dwunogów? Symbioza w miejsce ichniego pasożytnictwa.
Imt
z przykrością słuchał smoków wrzaskiem artykułujących sceptycyzm. Smokosferium
niemal jednogłośnie wyraziło sprzeciw pomysłowi zaszczutego niebieskołuskiego i
tylko czarne zamarły w pozornym milczeniu, oczekując na sygnał niedawno
mianowanej opiekunki.
-
Smoki się nie zmieniają - zaperzyła się zielonoskóra matrona o omszałej smukłej
figurze i bujnym wieńcu pokrytym brązowiejącym bluszczem. Bielmo pokrywało
jedno z jej jaskrawozielonych oczu, nadając jej groźnego, wojowniczego
charakteru leśnej królowej. – Bycie niezależnymi od słabych dwunogów jest dla
nas kwestią najwyższej wagi!
Od
pohukiwań aprobaty Imtowi ścierpła skóra na grzbiecie. Najwyraźniej nie jemu
jednemu przeszkadzała rozpędzająca się dyskusja zmierzająca w kierunku
nieuniknionego wybuchu, o którym świadczył docierający mimo hałasu klekot
czerwonych łusek. Jak tak dalej pójdzie, to smoki wystąpią przeciwko sobie, a
powstające animozje doprowadzą do bratobójczej wojny, która ani chybi wytępi
pozostałe przy życiu jednostki. Nie mógł do tego dopuścić… Ach, przecież mógł.
Dlaczego miał przejmować się losem Barw, gdy jego własna zyskałaby więcej niż
marne lasy estariońskiego śródlądu? Mogli zostać jedynymi przy życiu smokami,
zasiedlić wszystkie mokradła Khaldunu i świętować swoje wspaniałe odrodzenie.
Być czymś ponad bezimienne jednostki podlegające bezsensownym hierarchiom.
Mogli porzucić patriarchat na rzecz wolności wyboru i zmienić się, a nie tkwić
w swych sztywnych jak zrogowaciała skóra przekonaniach, które wpędzą je do
grobów. Dotychczasowe działania, bądź ich brak, nie przyniosły oczekiwanego
rezultatu, zatem konieczne było wprowadzenie pewnych zmian… Dokładnie! Tego
właśnie potrzebowały smoki w tych czasach: autonomii i przemiany. I to on
zrewolucjonizuje smoczy świat. Będzie prekursorem nowego porządku, jaki
nastanie po wielkiej czystce. Selekcja naturalna nie obejmowała smoków, ale
najwyższa pora sięgnąć po radykalne środki i uczynić to, co niezbędne na drodze
do stworzenia nowego świata.
Wykorzystując
zgiełk i zamieszanie wywołane kłótniami oraz zaostrzonymi sporami, Imt z
zainteresowaniem prześledził otaczające go trzy Barwy smoczych rodów. Wśród
wielkich niebieskich najwyraźniej znalazł sympatyków, lecz czerwone i zielone
nigdy nie podzielą jego zdania. Zielone nie stwarzały realnego zagrożenia.
Wymierają. Jako jedyne nie mogą uchować młodych w liczbie wystarczającej do
przedłużenia gatunku. Bez dostępu do magicznych splotów wymrą, a on z
przyjemnością przyspieszy ten proces. Pozostaną czerwone, ale i one, bez
względu na swe monstrualne rozmiary, są dla Pana błahostką.
-
Wel – syknął - czy wolność absolutna jest dla was do przyjęcia? Czy czarne
smoki podzieliłyby tę ideę?
-
Patriarcho, przecież to nie do przyjęcia, by zmieniać wieloletnie tradycje...
-
Odpowiedz, co ty uważasz. I zapytaj
czarnych! - nalegał, zbliżając łeb do jej zakrzywionych rogów osłaniających
szczękę. - Natychmiast!
Zmieszana
jego nagłą zmianą cofnęła się nieco, lecz posłusznie wykonała rozkaz, milknąc i
jakby zamykając się w głębi umysłu. Imt zrobiłby to sam, niestety nie znał tych
gadów tak dobrze jak podopieczna, w związku z czym nie był w stanie nawiązać z
nimi stabilnego kontaktu. Będąc wcieleniem cierpliwości nie ukrywał, że w tej
sytuacji czas odgrywał istotną rolę, jednak doczekał się satysfakcjonującej
odpowiedzi szybciej, niż zakładał.
-
Jeżeli będziesz ich prowadził, nie sprzeciwią się. Ufają ci bezgranicznie. I ja
ci ufam, Imcie. Nie dbamy o to, co zrobiłeś, bo zrobiłeś to dla nas.
Gdyby
nie fakt, że była smoczycą z krwi i kości, jednoznacznie stwierdziłby, iż w jej
jasnozielonych ślepiach czai się prawdziwa romantyczna miłość ckliwych
dwunogów. Znał to wejrzenie, choć nie wyzierało z oczu, które wyryły się w jego
wspomnieniach. Tamte, z tęczówkami czarnymi jak noc, należały do dwunożnej
samicy o śnieżnobiałej skórze.
Imt
nie czuł się dobrze z tym, co musiał uczynić, lecz nie miał wyboru. Może i
podjął decyzję pod wpływem impulsu, ale był pewien, że tak właśnie powinno być.
To była ich przyszłość. I rozpoczynała się dokładnie tu i teraz. Uczucia Wel
nie odciągną go od raz przyjętego zamierzenia, byli w końcu prajaszczurami,
miłość nie leżała w ich naturze. Była prokreacja. Poza tym nie mógł z nimi
zostać. Nie teraz. Musiał odzyskać ich dom, by poprowadzić Czarną Barwę ku
chwale i rozkwitowi.
-
Wel, znikniecie natychmiast po tym, jak wypowiem czerwońcom wojnę. Nie
przerywaj mi, proszę - niemal ludzkim gestem uniósł pazurzastą łapę, uciszając
otwierającą pysk samicę i równocześnie przyciągając niechcianą uwagę narwanego
Nestellera. - Nie pozwólcie, by Barwy odkryły wasze lęgowiska, nieważne, jak
bardzo bratać by się chciały. Przysięgam, że dołożę wszelkich starań, by nie
dopuścić do waszej krzywdy, ale niczego nie mogę obiecać. Jak nie mogę obiecać,
że wyjdę cało z wojennej pożogi.
Młoda
Wel z miękkim kłapnięciem zamknęła pysk, kiwając głową. Nie pytała, nie
prosiła, nie żądała, wszystko bowiem zostało już powiedziane. Żywiła tylko
nadzieję, że ich losy jeszcze się splotą. Była czarną smoczycą i była dumna, że
patriarcha pokłada w niej zaufanie.
Imt
obrócił łeb ku przyciągającemu go wzrokiem czerwońcowi. Jeśli dzisiejszy plan
nie pójdzie po jego myśli, to niewątpliwie przyjdzie im spotkać się w miejscu
dalekim od tego, w którym aktualnie gościli. Musiał zapamiętać każdy szczegół
jego ludzkiej postaci. Jeśli Pan pozwoli, odnajdzie czerwońca i zniszczy, a
będzie przy tym tak nieustępliwy i zawzięty, że rozmiary oraz ognisty dech nie
ocalą go przed czarnoskórym nemezis. Mając na wyciągnięcie pazurów potęgę
Wszechmocnego nie musiał obawiać się porażki. Niemniej byłby głupcem, gdyby nie
brał jej pod uwagę.
Ostatnie
minuty dzieliły go od całkowitego zniszczenia zamkniętego światka trwającego w
stagnacji, wkraczającego już w szkodliwą fazę regresu. Wszystko się zmieniało,
nawet długowieczni elfowie ulegali sile postępu. Dlaczego więc te przeklęte
gady nie mogły choć odrobinę ugiąć karków i przyjąć na siebie tego, co
nieuniknione? Dostosuj się, albo zgiń. Odwieczne prawo rządzące życiem odnosiło
się także do prajaszczurów, zdetronizowanych władców Khaldunu. I tylko on jeden
odważył się wyłuszczyć im prawdę, na którą wciąż pozostawali ślepi. Niech gniją
we własnych marzeniach i tęsknotach za dawną chwałą. Niech zdychają zapomniane,
odesłane w niebyt, przeklęte przez ludzkość, bogów i Wszechmocnych. Imt nie
pragnął takiego losu. Jedyne, czego w tej chwili pragnął, to śmierci tych,
którzy zakwestionowali jego wizję lepszego świata.
Nie
patrząc na towarzyszkę, wziął głęboki wdech i wybił się umięśnionymi tylnymi
nogami. Rozkładając skrzydła uderzył nimi raz i drugi, wznosząc się na wysokość
najwyższej półki skalnej. Zawisł naprzeciw gargantuicznej samicy, hardo zajrzał
w jej wyzierające z ciemności pomarańczowe oczy i krzesząc z siebie resztę
zachowanej odwagi wysyczał deklarację, która dotarła do otworów słuchowych
każdego smoka przebywającego w sercu wygasłego wulkanu.
-
Czarna Barwa wypowiada swoje stanowisko w Smokosferium, czerwona smoczyco. Od
tej pory czarnoskóre oraz czerwonołuskie smoki stają się wrogami, a wszelkie
próby kontaktu uznane zostaną za akt agresji. Pozostaje wam już tylko modlić
się do utraconych Wszechmocnych o łaskę szybkiej śmierci.
Cisza.
Potworna cisza bolała bardziej niż niedawny wrzask czerwonej matrony. Zuchwały,
maleńki Imt nie odrywał jadowicie żółtych oczu od zastygłej w osłupieniu
szkarłatnej smoczycy zwanej Odwieczną. Nie widział w niej autorytetu, wzoru
cnót i ideałów, jakich usilnie doszukiwał się we wszystkim, co mieniło się jego
zwierzchnikiem. Była spasioną bestią o małych oczkach i małych ambicjach,
żerującą na słabości poddanych oraz wykorzystującą ich strach i dezorientację
przeciwko nim samym. To jej osoba była najsłabszym ogniwem w smoczym rodzie.
Trzeba ją z tego łańcucha wykluczyć.
Nie
mógł się powstrzymać, by nie wypluć jej w pysk tego osobistego spostrzeżenia. I
uczynił to z niemałą ochotą. Och, słodka satysfakcjo, wyraz jej przebrzydłego
pyska był nagrodą samą w sobie. Ale za nagrodą szła również kara pod postacią
zrywającego się do lotu szkarłatnego adwersarza. Kruchy pokój pękł jak kość
zmiażdżona smoczymi szczękami. Widok nacierających na siebie wielobarwnych
smoków był tego potwierdzeniem, przykrym, lecz koniecznym.
Wel! - krzyknął w myślach, dając sygnał
podopiecznej.
Musieli
stąd uciekać. Musieli jak najszybciej zniknąć za horyzontem zdarzeń i w ukryciu
przeczekać najgorsze. W ucieczce nie było powodu do wstydu. Wręcz przeciwnie,
był to skuteczny środek do osiągnięcia konkretnego celu. Niech tamci wystawiają
się na atak. Oni z rozkoszą skorzystają z nadarzającej się szansy. Zupełnie jak
teraz. Za głupotę i lekkomyślność płaci się wysoką cenę, a Imt nie posiadał
żadnej z tych przywar.
Patriarcha
nie widział jak jego smoki jeden po drugim znikały bez ostrzeżenia, bo
sprowokowany czerwoniec puścił się za nim w pościg ciasnym kominem Góry
Tajemnic. Imt był słabszy, ale w swych niewielkich rozmiarach dostrzegał liczne
korzyści. Na pełną rozpiętość skrzydeł mieścił się w coraz węższym pionowym
korytarzu, dzięki czemu zachował prędkość, podczas gdy jego oponent zmuszony
był kulić swe podziwu godne skrzydła i wspomagać się pazurami.
Sporządzony
naprędce plan ucieczki okazał się efektywny w starciu z rozjuszonymi czerwonymi
gadami. Wielka matrona nie mogła za nim podążyć, nie mieściła się bowiem w
kominie wulkanu, a pospieszna teleportacja przy jej rozmiarach stwarzała ryzyko
przeciążenia nurtu. Nie mogła także wywrzeć zemsty na Czarnej Barwie, która
najzwyczajniej w świecie teleportowała się ku bezpiecznym gniazdowiskom do
wtóru gorzkich słów patriarchy. Wykiwał ją jak głupie zwierzę. Szyderstwo w
najgorszej postaci, widowiskowo zaprezentowane przed szeroką publiką.
Imt
wystrzelił z krateru niczym czarny pocisk. Obracając się wokół własnej osi
zerknął w dół, na przeciskającego się przez wyszczerbiony wylot Nestellera. Od
samego początku zakładał utrzymanie czerwońca w zasięgu wzroku, toteż z góry
zarzucił pomysł uciekania się do użycia ścieżek magii. Jeśli wszystko pójdzie
zgodnie z zamierzeniem, będzie miał dla Pana wspaniały podarek w postaci
czerwonołuskiego zwolennika ludzkiej władzy. I przy okazji bezstratnie
pozbędzie się czerwońca, którego wielka sylwetka przysłoniła właśnie
wierzchołek Góry Tajemnic.
Czarny
smok podkulił skrzydła, z impetem spadając na mknącego ku niemu rywala. Będąc
dostatecznie blisko, rozcapierzył ostre pazury chcąc wbić się w pomarańczowe
podgardle, gdy nagle czerwona smuga odbiła w bok, zamaszyście bijąc skrzydłami.
Imt okręcił się w miejscu i rozwinął swoje, by wyhamować pęd. Smagnął ogonem, o
centymetry unikając płomienia mogącego wypalić mu skórę na zadzie. Co poszło
nie tak? Dlaczego ciężki Nesteller uniknął bezpośredniej konfrontacji zwrotnego
czarnego?
Okrążali
się, połyskując gibkimi ciałami w promieniach słońca, niemal beztrosko szybując
nad tonącym w chmurach kraterem wulkanu. Mimo doskonałego wzroku nie
dostrzegali ziemi w dole, a jedynie miękką biel gęstej zasłony, w której łatwo
się zgubić.
Kolejny
płomień strzelił z rozwartej paszczy czerwonego prajaszczura i trafił w
powietrze, gdy nurkujący czarny zwinnie umknął gorącemu oddechowi.
W
podgardlu Imta wezbrał kwas zdolny wyżreć łuski wraz z cienką błonką trzymającą
je w całości. Przemknął pomiędzy chmurami rozdzierając je od środka i wyłonił
się nad przeciwnikiem, strzykając spomiędzy kłów solidną ilością zielonożółtej
cieczy. Chybił. Ponowił atak, ale Nesteller za każdym razem zmieniał tor lotu,
obracając się w powietrzu przez lewe skrzydło.
-
I co ci z tego przyjdzie, czarnuchu? – wrzasnął Nesteller, znikając pośród
bieli. - Chciałeś mnie zabrać do swojego nadzorcy, niewolniku? To przyznam, że
popełniłeś błąd, przymierzając się do mnie z pazurami. Nie tak rozpoczyna się
pojedynek, amatorze!
Przejrzał
go. Imt na moment stracił czujność, zaprzepaszczając jedyną szansę ściągnięcia
czerwonego do dominium Pana. Szybując w ciepłym powietrzu, patriarcha rozglądał
się ostrożnie i nasłuchiwał. Metaliczny szczebiot docierał zewsząd i znikąd
zarazem. Esencja trzeszczała. Opadł w dół, lecz Nesteller wciąż się nie
pojawiał, ukryty za zasłoną chmur. Powinien zniknąć, odpuścić walkę z
przewyższającym go rozmiarami samcem i…
Siła
uderzenia rzuciła nim kilkanaście metrów w dół, wyrzucając poza zasłonę białych
wstęg, prosto na skaliste zbocze masywu. Imt desperacko bił skrzydłami, pragnąc
uniknąć zderzenia z ostrymi odłamkami i udało mu się to na tyle, by niezgrabnie
osiąść na pokruszonych skałach. Odłupane kawałki niegroźnie wbiły mu się w
skórę. Gęsta, niemal czarna posoka wypływała z rozoranego ostrymi pazurami
ciała. Rana tuż pod prawą łopatką nie była poważna, ale czarny smok musiał
rozdzielić uwagę między regenerację a walkę z bestią pikującą ku niemu z kulą
ognia rozrastającą się w paszczy. Poruszanie skrzydłem sprawiało ból, lecz wola
przetrwania wymazywała z jego myśli tę niedogodność.
Czerwony
smok rzygnął ogniem. Olbrzymia sfera pękła z hukiem tuż przed pyskiem
uskakującego czarnego. Okruchy skalne osunęły się spod jego chwytnych łap,
wymuszając na zepchniętym do defensywy patriarsze walkę o zachowanie równowagi.
Przegrał z grawitacją, gdy lawina zabrała go ze sobą w dół.
Nesteller
przez kilka machnięć skrzydłami wisiał nad stokiem i zadowolony z przebiegu
pojedynku ruszył za coraz szybciej zsuwającym się czarnym. Szykował się do następnej
salwy ognia, kiedy kwasowa plwocina trafiła go w ozdobione małymi kolcami
nozdrza.
Przepełniony
cierpieniem ryk rozdarł niebo i ziemię potęgując lawinę, w której kłębach pyłu
znikał czarny jaszczur. Czerwony samiec zawzięcie miotał łbem, bezskutecznie
usiłując strącić grubą warstwę żrącego kwasu i pilnując, by przypadkiem nie
dotknąć jej przednimi kończynami. Wylądował gdzie bądź i z mocą przywalił
czubkiem pyska o kamienną ścianę. Wycierając niemiłosiernie palące miejsce tylko
wszystko pogorszył, rozsmarowując plwocinę na wrażliwe okolice szczęk. Potrzebował
wody, natychmiast! Warcząc, zwalczał narastającą histerię. Spieniony kwas
spenetrował już cieniutkie łuski, docierając do łączącej je tkanki. To nie była
rana, jaką można zregenerować bez uprzedniego pozbycia się gęstej, lepkiej
cieczy pokrywającej nozdrza i wargi.
Zdenerwowany
do granic poczytalności czerwonołuski wybił się i poszybował ku majaczącemu w
oddali brzegowi, porzucając rannego czarnoskórego. Musiał pozbyć się tego
paskudztwa najszybciej, jak to możliwe. Na tyle szybko, by nie zważać na
obecność cienia kładącego się na jego wielkich, najeżonych kolcami plecach.
Cienia, który mimo odniesionych ran i skaleczeń opętańczo bił skrzydłami.
Imt
spadł niespodziewanie, wykorzystując nieostrożność czerwonego giganta. Wbił
pazury w punkty na szerokim grzbiecie, gdzie kolce rzadziej wyrastały spomiędzy
łusek i uczepił się go niby pasożyt, z oporem zagłębiając w twarde muskuły.
Rozjuszony Nesteller chlastał na boki ogonem i potrząsał rogatym łbem pragnąc
strząsnąć z siebie mniejszego rywala, ale jego szaleńcze podrygiwania były
bezowocne.
Ogłuszający
ryk rozległ się pod chmurami, gdy niewielka ilość żrącego kwasu spłynęła między rozcapierzone palce czarnego smoka.
Mieszając się z krwią tworzyła syczącą, pryskającą na wszystkie strony
szkarłatną pianę torturując czerwone monstrum i doprowadzając je do utraty
zmysłów.
Imt
odrzucił pomysł teleportowania czerwońca do swego Pana. Postanowił wykończyć go
tu i teraz, korzystając z wrodzonych predyspozycji do zadawania śmierci przy
jak największej ilości bólu. Żołądek podszedł mu pod gruczoły jadowe, gdy jego
składający skrzydła wierzchowiec w ostatnich podrygach przechylił się,
przechodząc w swobodny spadek.
Z
szaloną prędkością mknęli na spotkanie spienionemu oceanowi, przygotowując się
na zderzenie z grzywiastymi falami.
Płonące
nienawistnie pomarańczowe ślepię zerknęło na odrywającego się z wolna Awatara
Przeklętego. Nesteller bezgłośnie życzył mu sczeźnięcia w objęciach
Wszechmocnego. Był większy i silniejszy, a mimo to czarny smok pokonał go!
Pokryte
krwią i wyżerającą ciało plwociną pazury wyśliznęły się z ran, gdy dwa olbrzymy
z łoskotem uderzyły o fale. Znikając pod powierzchnią granatowej kipieli
pomknęli każdy w innym kierunku.
W
przebłysku świadomości opadający na dno Imt ujrzał łodzie rybackie zacumowane
tuż przy brzegu, na którym roiło się od ludzi. Nie dbając o czerwonego
adwersarza rozsunął palce czterech łap i odbił się od piaszczystego dna.
Wykorzystując szczątkową błonę pławną popłynął niczym ryba, pomagając sobie
gwałtownymi ruchami skrzydeł i ogona. Sól oceaniczna dostawała się do rany. Nie
mogąc nic na to poradzić, podążył do opromienionej słońcem powierzchni.
Wielki
czarny smok wynurzył się z wody i wzbił pod nieboskłon, wzburzając
nienaturalnej wielkości fale - docierając do brzegu chwiały maleńkimi łódkami,
ciskając nimi o przystań i uszkadzając ich drewniane kadłuby oraz burty.
Rozpalone furią spojrzenie żółtych oczu spoczęło na tłumie stojących na
odległym brzegu dwunożnych gapiów, a sam widok jego rozpostartych skrzydeł
wzbudził w nich panikę słyszalną nawet na grzmiących otwartych wodach.
Wtem
czarny potwór zniknął, pozostawiając po sobie wyłącznie zmąconą wodę. I
rozhisteryzowaną ludność na skraju obłędu.
***
Zwijał się na drewnianej posadzce
tarasu jak nadepnięty pędrak. Rozszarpana skóra i mięśnie pod łopatką pulsowały
bólem regenerowanej tkanki. Drugi raz otrzymał cios we wrażliwy punkt na
plecach. Za pierwszym razem ostrze paladyna wraziło się w jego humanoidalną
postać, by przy kolejnym czerwony smok dobił go swoimi pazurami.
Sól
paliła nie gorzej niż płomień Nestellera, wywołując w ledwie dochodzącym do
siebie czarnym smoku niekontrolowane spazmy. Jego prawie ludzka postać drżała w
gorączce, gdy leżąc przewracał się z boku na bok. Skóra na brzegach rany
odnawiała się zbyt wolno. Zalewał go zimny pot i dyszał urywanie.
Prawdopodobnie
on i Nesteller byli pierwszymi smokami walczącymi na śmierć i życie, a nie w
popisowych pojedynkach godowych, jak miało to miejsce pomiędzy samcami jednej
Barwy. To będzie paskudna wojna, której świat nie przetrwa.
-
Jakże żałuję, iż nie było mi dane uczestniczyć w Smokosferium, mój miły Imcie.
- Słysząc zabarwiony wesołością głos Pana, czarny smok przełknął ślinę i
przymknął powieki. Nie było mu do śmiechu. Cierpiał katusze, podczas gdy jego
zwierzchnik przyglądał mu się z niezdrowym zainteresowaniem. - Mógłbym się
wiele nauczyć o behawiorze prastarych smoków.
Szczupły
mężczyzna z łopotem jedwabnych szat przykucnął przy rannym i płynnym, pełnym
gracji ruchem wysunął rękę z obszernego rękawa. Przerażony smok zamarł.
Wszystko w nim krzyczało, by nie zaprzestawał wicia się w męczarniach, które
choć trochę odrywało go od rzeczywistej udręki. Cokolwiek zamierzał zrobić mu
Pan, nie będzie to nic miłego…
-
Już dobrze, mój mały Imcie, zaraz nadejdzie ukojenie - troskliwy głos wybrzmiał
przy uchu dwumetrowego humanoida. Ciepła dłoń pieszczotliwie dotknęła jego
nagiego boku. - Widzisz? I po cóż te nerwy?
Cierpienie
zniknęło. Opadający brzuchem na deski podłogi, z policzkiem wciśniętym w
rozgrzane słońcem drewno Imt czuł jak jego ciało wciąż z mozołem odzyskuje
sprawność po nieoczekiwanym starciu. Paskudna rana pod łopatką zasklepiała się
i nie towarzyszyły już temu żadne przykre dolegliwości. Panaceum dotyku Pana
ukoiło jego zmysły, wyleczyło udręczony umysł.
Dotyku,
który w jednej sekundzie mógł stać się niemożliwą do wytrzymania katorgą.
-
Chcę wiedzieć, jak do tego doszło, Imcie - głos Pana tracił na łagodności,
zastępowany niepokojącą stanowczością - w najmniejszym szczególe. Lecz teraz
pozwolę ci zdrowieć w spokoju, albowiem ważniejsze sprawy zaprzątają moje
myśli.
Unoszone
oddechem ciepło sunęło wzdłuż mięśni na przysłonięte złotym pektorałem plecy.
Jasnobrązowy palec o rdzawym odcieniu wśliznął się pod zmyślną biżuterię,
delikatnie za nią ciągnąc.
-
Wyjawisz mi wszystko, a potem zajmiesz mój czas do momentu, gdy znów nie
będziesz potrzebny gdzie indziej - rozkazał Pan ze słodkim uśmiechem
odsłaniającym podwójne kły. - A teraz zdrowiej, Imcie. W tym stanie mi się nie
przysłużysz.
Imt
wreszcie odpoczywał - bezwolny, opętany koszmarną wizją przyszłości, pogrążony
dźwiękiem wietrznych dzwonków ginących pod błękitem wiosennego nieba oraz
różowych koron kwitnących wiśni.
Dlaczego tak potężne, piękne istoty
noszą w sercach tak wielką gorycz? - pomyślał tuż przed zaśnięciem.
Odpowiedź
nie nadeszła. Pogrążony w regeneracyjnym śnie stracił kontakt ze świadomością.