poniedziałek, 22 lipca 2024

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 2

 

Siedzący w absolutnym bezruchu Estalavanes drgnął. Rzeczywistość powróciła jak nieproszony gość, a świat zewnętrzny napłynął do niego poprzez wszystkie zmysły; twardy kamień pod pośladkami, miękki powiew wiosennego wiatru w czarnych włosach, ciepło promieni na nagiej skórze ramion i policzkach, piski pierzastych białobrzuszków śmigających wokoło, przyzwyczajonych do jego biernej obecności. Ospale rozchylił powieki. Słońce na horyzoncie zniżyło się, barwiąc niebo odcieniem krwawego oranżu. Widok może i był oszałamiający, lecz oznaczał on praktycznie cały dzień spędzony na medytacji - wzmacnianiu więzi z mocą, jaką odkrył w sobie stosunkowo niedawno.

Zaklinacz Żywiołów.

Wypowiedział te dwa słowa w myślach, smakując je powoli i delektując się ich brzmieniem w zaciszu własnego umysłu. Tak nazwał go mistrz. Nazwał go Zaklinaczem  Żywiołów.

Uniósłszy lewą rękę na wysokość oczu, obrócił ją wierzchem w stronę twarzy. Rozpiął klamrę czarnej skórzanej rękawiczki bez palców, z namaszczeniem zsunął ją z dłoni i odłożył na kamienną posadzkę, by w przecinanej wizgami ptaków ciszy podziwiać tajemniczy artefakt wnikający w głąb ciała. W gasnącym blasku dnia maleńkie złote ogniwa migotały pod nienaturalnie białą skórą, splatając się w kształt misternej bransolety łączącej opasującą nadgarstek obręcz z obrączką na środkowym palcu.

Mag wiedział o tym przedmiocie prawie od samego początku ich znajomości i chociaż miała to być najpilniej strzeżona tajemnica, to Est nie mógł się powstrzymać, by nie pokazać jej także Colonellowi. Zresztą, prędzej czy później Col zacząłby mu wiercić dziurę w brzuchu, zadawać coraz mniej wygodne pytania, a przecież nie chciał niczego przed nim ukrywać. Nie przed swoim ulubionym człowiekiem...

Końcówki długich, poziomych uszu zadrżały, wychwytując coraz głośniejszy dźwięk rozlegający się w pobliżu. Odgłos ciężkiego człowieka wspinającego się po drabinie był dla niego szczególnie rozpoznawalny. Zdumiewające, ale odkąd odkrył swój talent, jego zmysły uległy znacznemu wyostrzeniu, a oczy, kształtem przypominające kocie, błyskawicznie adaptowały się do zmian w natężeniu światła. Zupełnie jakby opadająca zasłona uwalniająca moc objęła także jego wrodzone zdolności.

Dźwięk narastał, zapowiadając nieoczekiwanego gościa zbliżającego się do włazu. Podnosząc się, Est sięgnął po rękawiczkę, naciągnął ją na odsłonięty artefakt i powoli rozprostował ciało zdrętwiałe od długotrwałego przebywania w jednej pozycji. Dopiero teraz poczuł ssący głód, od którego zaczynało mu się robić słabo. Kilkakrotnie przełknął ślinę dla zwilżenia wyschniętego gardła, kiedy klapa w podłodze uniosła się za tuż nim. Obrócił głowę i znad ramienia dojrzał połowicznie wytatuowaną twarz przyjaciela.

Colonell wygramolił się z włazu, rozejrzał po szczycie wieży mogącym pomieścić ze dwa tuziny ludzi w pełnym rynsztunku i ruszył w kierunku dekadę młodszego chłopaka, ani razu na niego nie spoglądając. Zapatrzony na daleki krajobraz sprawiał wrażenie niespotykanie poważnego, choć w jego przymrużonych ciemnozielonych oczach wciąż widać było cień uśmiechu.

Stanął zbyt blisko, zauważył z roztargnieniem Est. Dziwne. Dlaczego właściwie uznał tę odległość za zbyt bliską? Bywali już znacznie bliżej, w końcu zwiadowca zaliczał się do wyróżnionej dwójki ludzi, którym pozwalał na poufały dotyk. Ponadto w tym momencie człowiek zachowywał się podejrzanie cicho… Est chyba popadał w paranoję, skoro wszystko w tym postawnym osobniku zaczęło jawić mu się dziwnym.

Nie rozumiejąc, co mogło być tego powodem, postanowił szczerze o to zapytać. Col jednak zdążył go ubiec.

- Dla takich zachodów warto przebyć te trzysta siedemnaście schodów. I drabinę - westchnął bezdźwięcznie, kolejne zdanie wypowiadając szeptem. - W tym świetle jest niesłychanie piękny.

Żadnego “cześć Esti”, ani oficjalnego “dzień dobry”. Ubrany w ulubioną ciemnozieloną bluzę z kapturem oraz dopasowane skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty Col stał ramię w ramię z nieco niższym od siebie elfem, na którego zerkał kątem oka, głowiąc się nad czymś istotnym.

Serce zaczęło szybciej uderzać Estowi w piersi, powodując ból. Od tego wejrzenia doprawionego krzywym uśmiechem zakotłowało mu się w pustym żołądku, a mdlące, błogie ciepło niczym aldaszyrskie wino rozpłynęło się po wprawionych w drżenie kończynach. Czerwonawy poblask słońca kładł się na śniadej twarzy człowieka dodając mu więcej uroku, niż można by uznać za możliwe u dorosłego mężczyzny.

Est zbyt późno zdał sobie sprawę, że wpatruje się urzeczony w ozdobiony zawijasami profil i natychmiast uciekł spojrzeniem, czując jak policzki w niewidoczny sposób płoną od wewnątrz. Ale zwiadowca miał wyjątkowo bystry wzrok. Zawsze dostrzegał i rozszyfrowywał emocje malujące się na delikatnej twarzy białego elfa. Szczególnie, że był to nikt inny tylko Esti. Jego Esti.

Col rozglądał się niby od niechcenia, a jego prawa ręka powędrowała do linii krótko przyciętych włosów na karku. Zrobiło się niezręcznie. Zakłopotanie zupełnie nie pasowało do człowieka, którego usta się nie zamykały, a humor nie opuszczał nawet w trudnych sytuacjach.

Czując specyficzny lęk, przez który tracił panowanie nad sytuacją, Est szybko przerwał gęstniejącą ciszę.

- Tak, owszem, zachody oglądane z wieży zawsze są piękne - gadał co mu ślina na język przyniosła. Zdenerwowany mimowolnie zaczął podskubywać końcówkę ucha. - Szczególnie korony drzew...

- Nie o zachód mi chodziło, Esti.

Wyznanie poraziło go jak piorun. Zelektryzowało do tego stopnia, że niemal zaczął hiperwentylować, co w przeciwieństwie do początków życia w Twierdzy zdarzało mu się już sporadycznie. Panika zaglądała w jego płonącą twarz, zmuszając do spuszczeniu oczu i napastliwego tarmoszenia już dwóch końcówek uszu. Musiał wiać. Działo się źle, skoro Colonell budował nastrój!

- Przepraszam, Col, czy możemy dokończyć rozmowę na dole? Chyba powinienem udać się na kolację, pewnie mistrz się niecierpliwi. Medytowałem przez calutki dzień, dobrze byłoby coś zjeść i… - Ból w piersi wzmagał się z każdym słowem. Z niejasnych dla niego przyczyn nagle zachciało mu się płakać. - Jak rany, po prostu chodźmy…

Odwracając się plecami do bajecznego pejzażu pragnął jak najszybciej zniknąć w otwartym włazie będącym jedyną drogą ucieczki. I zastygł w bezruchu. Ciepła dłoń zacisnęła się łagodnie na jego nadgarstku. Zaskoczony śmiałością człowieka gwałtownie się wyprostował i obejrzał na niego. W lśniących oczach przyjaciela dostrzegł coś, co znał, a czego wciąż nie chciał nazwać.

W milczeniu stanęli twarzą w twarz, nie mogąc oderwać od siebie wzroku. Jak gdyby patrzyli na siebie po raz pierwszy w życiu. Czy tak właśnie wyglądała panika w wykonaniu wiecznie uśmiechniętego człowieka? Strach? Determinacja?

Spojrzał w dół na smagłe palce nieprzerwanie ściskające jego przegub, wyjątkowo ciemne na tle śnieżnobiałej skóry. Drżały. To była nowość. Żołądek wywrócił mu się na lewą stronę, kiedy Col bezwzględnie skracał dzielący ich dystans. Przez jego szczupłe ciało zaczęły przechodzić gorące dreszcze długo wyczekiwanej, a wreszcie nadciągającej chwili.

- Esti, zaczekaj proszę - zaczął nerwowo Col - bo ten temat nie może dłużej czekać. Kazałeś mi… Nie, to ja sam… Ach, do cholery.

Takie plątanie się nie było podobne do opanowanego zwiadowcy. Coraz mocniej przestraszonemu Estowi wydawało się, że zaraz się przewróci. Nie wiedział tylko czy z głodu, czy od buzujących w nim uczuć.

Spięty Col zaśmiał się z bezsensownie brzmiącego potoku własnych słów i przymknął oczy. Denerwował się jak jeszcze nigdy przedtem. Jak gdyby na powrót był głupim szczeniakiem z ulic Adeili, a nie mężczyzną, pewnym siebie zdobywcą. Zaraz też puścił drobny nadgarstek oblubieńca i z głuchym warknięciem zaczął oburącz mierzwić swoje ciemnobrązowe włosy. Z nagłym postanowieniem poderwał głowę. Mierząc zawstydzonego elfa postąpił krok w przód i stanowczo położył dłonie na jego ramionach, zsuwając je ku chłodnym palcom. Esti trząsł się prawie niezauważalnie. Ciarki wstąpiły na gładką, nieskazitelnie białą skórę pochłaniającą ciepłą barwę zachodu. Była ślisko znajoma i przyjemna w dotyku. Tak bardzo przyjemna...

- Kazałeś mi czekać, Esti, więc czekałem - ponowił wyjaśnienia zmienionym przez emocje głosem. Oddychał ciężko, jakby mówienie sprawiało mu trudność. - Ale nie będę czekał w nieskończoność. Uznałem, że pół roku wystarczy i dlatego...

Przerwał pod wpływem poruszenia wyczuwalnego we własnym, bijącym mocno sercu. Silna wibracja rezonowała w napiętych mięśniach, trącała najczulsze struny duszy, która ani myślała kochać. A jednak kochała. W zgodzie z sercem. Colonell kochał tego dzieciaka jak szaleniec. Kochał rozszerzone źrenice zasłaniające jaskrawozielone tęczówki, muśnięte pomarańczem białe wargi będące nieodpartą pokusą... i zarazem milczącym przyzwoleniem. To był jeden z tych magicznych momentów, w których nieprzystępny Esti wysyłał jednoznaczne sygnały za pośrednictwem całego wrażliwego ciała. A jego ciało nie kłamało, choćby słowa świadczyły o czym innym.

Col bez dalszych wyjaśnień pochylił się, aż ich usta prawie się spotkały.

Est nie wycofał się. Przekonany o nieuchronności nadchodzącej chwili przymrużył tylko oczy w oczekiwaniu. Teraz już naprawdę opadał z sił. Zdawało mu się, że stoi prosto wyłącznie dlatego, że Colonell trzyma go za ramiona.

Zaklęci wzajemną magią wpatrywali się w siebie przez wieczność, choć przecież w świecie rzeczywistym mijały zaledwie sekundy.

Wtem wydarzenia potoczyły się niby lawina, której dudniące, słyszalne tylko dla nich echo niosło się pośród pól i lasów. Est poczuł spieczone wargi na swoich ustach. Pierwszy kontakt wstrzymał pracę łomoczącego szaleńczo serca, opanowując drżące ciało wrażeniem kompletnego odrealnienia. Zacisnął powieki. Lekki dotyk zmienił się w nieśmiały nacisk, by potem ponownie przejść w muśnięcie. Czując niedosyt rozchylił nieco usta, pragnąc wyraźniej poczuć to ulotne doznanie. Zadziałała adrenalina, kiedy ręka Cola powędrowała wzdłuż jego odsłoniętego ramienia i szyi. Spoczęła na krótką chwilę na miękkim białym policzku, by zaraz potem palce wplątały się w czarne włosy opadające na kark, zaczepiając poziome uszy. W spazmatycznie unoszącej się piersi zapłonął żar, jakiego Est dotąd nie zaznał.

Odczuwał tę ścieżkę wszystkimi zmysłami, chłonąc pieszczoty z rosnącą zachłannością. Pocałunki nie ustawały ani na moment. Przerywane i niewinne przypominały skubnięcia dla sprawdzenia, na ile ludzkie wargi mogą sobie pozwolić na tym niezbadanym terenie. Est prawie nie poczuł, jak plecami opiera się o nagrzane blanki, bo druga dłoń Cola ucisnęła jego biodro niebezpiecznie blisko pośladka.

Kiedy odsunęli się od siebie po raz pierwszy, chłopak nie mógł pozbyć się wrażenia zimnej pustki w środku. Nawet się nie zorientował, że wstrzymuje dech, gdyż dopiero docierały do niego tak podstawowe potrzeby jak tłoczenie powietrza do płuc. Dysząc rozchylił powieki. Twarz Colonella była w tej chwili zachwycająca: przyciemnione namiętnością szmaragdowe oczy, głęboki oddech i pociemniałe usta rozpalające płomień pożądania. Wężowe linie płowiejącego tatuażu na lewej połowie układały się płynnie i naturalnie, jakby miał je od dnia narodzin. To było cudowne, nierzeczywiste doznanie grożące utratą zdolności racjonalnego myślenia. Nonsens. Przy Colu nigdy nie myślał racjonalnie. Za to myślał, że na tych łagodnych czułościach wszystko się skończy. Bał się tego. Lękał się, że to przyjemne ciepło opuści go już na zawsze. Że ostygnie powoli, subtelnie, tak jak się zaczęło.

Col bynajmniej nie zamierzał na tym poprzestawać. Był drapieżnikiem, któremu w końcu udało się podejść ofiarę, i zamierzał wykorzystać okazję, utrzymując pełną kontrolę nad stanem ich obojga. Esti nie miał doświadczenia w intymnych kontaktach, toteż musiał być delikatnym partnerem, jeśli nie chciał skrzywdzić tej niewinnej istotki. Kochał go do nieprzytomności i równie mocno pragnął go posiąść. Tracił rozum, tracił opanowanie, tracił siebie samego w walce z nieujarzmionymi zmysłami, lecz mimo ogarniającego go obłędu nie zamierzał stracić ukochanego.

Est momentalnie przekonał się, że to była tylko krótka przerwa dla zaczerpnięcia oddechu, gdy ich głodne usta znowu się połączyły. Tym razem pocałunki były głębsze i namiętne, jakby pewniejsze. Westchnął osłupiały, kiedy język Cola dotknął jego własnego, ukrytego pomiędzy kłami. Poczuł odurzający, niepowtarzalny smak. Nie miał pojęcia co robić, ale instynkt podpowiadał mu wszystko co konieczne, by magiczny moment trwał jak najdłużej. Przestał myśleć, a zaczął czuć, naśladując ruchy umiejętnego partnera. Jego długi język dał się porwać do tego osobliwego, cudownego tańca, od którego zakręciło mu się w głowie. To doznanie było podniecające, choć cały czas odrzucał od siebie tę myśl.

Połączone w jedno oddechy pogłębiły się, stały się chaotyczne i urywane. Est otoczył ramionami kark Cola, przeczesując palcami krótkie włosy i wplątując je w dłuższe pasemka, zupełnie nieświadomie zachęcając go do wzmocnienia uścisku. Czuł na barkach oraz szyi drapanie blizn i odcisków błądzących dłoni. Gorące tchnienie owionęło spuchnięte od pocałunków wargi, a umięśnione ciało naciskało na niego lekko. Wyjątkowy zapach ludzkiego mężczyzny nabrał nowej, ledwie wyczuwalnej nuty, od której zmiękły mu nogi. Twarda, naprężona męskość pod skórzanymi spodniami ocierała się o jego członka, nie mniej pobudzonego. Zupełnie jak wtedy, gdy Col sądził, że odsypia nocną hulankę...

Usta znów się rozdzieliły. Nie mogący złapać tchu chłopak poczuł na płatku ucha muskanie gorących warg oraz czułe skubanie wywołujące niekontrolowany jęk przyjemności. Zupełnie tak, jak wtedy... Jakby żywe wspomnienie przenikało do rzeczywistości. Aż zamruczał cicho w odpowiedzi na rozkoszne zmysłowe zaczepki.

Z każdym kolejnym pieszczonym miejscem oszalałe serce przeobrażało się powoli w kulę ognia mającą rychło eksplodować. Podbrzusze przejęło część tego płomienia, reagując na ocierającego się sugestywnie kochanka, nie zmniejszało to jednak bólu rozdygotanego ciała. Z cieniem zażenowania Est pomyślał, jak bardzo mu się to podoba, jak mocno pragnie więcej i więcej, sam nie wiedział czego. Odchylił się, kiedy liźnięcia języka i uszczypnięcia zębami odbierały mu zmysły. Nie podejrzewając się o taką frywolność, ujął w dłonie policzki Cola i przyciągnął go do siebie, wpijając się w jego usta z drżącym westchnieniem. Chciał go czuć, smakować, oddać mu z siebie jak najwięcej. Poczuł głód i pragnienie nie do zaspokojenia. Chciał płakać i śmiać się jednocześnie. Chciał poczuć pierwotne doznania zamknięte na dnie umysłu, o jakich w innych okolicznościach by nie wspomniał.

Ostatni raz westchnął przeciągle w usta Cola, bo ciemność odebrała mu resztę świadomości, posyłając go nieprzytomnego w krainę snu.

***

Obudził się w komnacie otulonej miękkim, przygaszonym blaskiem lamp oliwnych. Przez zaciągnięte zasłony przebijało popołudniowe słońce, przepuszczając kilka smug jaskrawego światła. Est nieprzytomnie gapił się na ścianę, niewiele rozumiejąc ze swojego położenia. Widział biurko z przyborami piśmienniczymi i komodę na odzież dzienną, na którą ktoś niedbale rzucił jego pelerynę podróżną, niegdyś własność starego mistrza. Powiódł tępym wzrokiem dalej, zatrzymując się na manekinie treningowym ubranym w czarny skórzany pancerz.

Był w swojej kwaterze, choć nie pamiętał, jak się w niej znalazł. Ostatnim razem w podobnym stanie wylądował w sypialni po ostrym piciu z Colem, Lydrianem i ich przyjaciółmi, lecz nawet wtedy posiadał szczątkowe wspomnienia z krętej trasy prowadzącej na górę Wieży Czarodziejów. Następnego dnia nic poza pragnieniem mu nie dolegało, natomiast w tej chwili odczuwał taką niemoc, że nie umiał się podnieść.

Obróciwszy się na plecy zamknął oczy, próbując przypomnieć sobie cokolwiek… Nagle jego twarz zapłonęła i chociaż rumieńce nie odznaczały się na jego cerze, to i tak czuł się źle z ich świadomością. Doskonale pamiętał, co wydarzyło się przed utratą przytomności. Pamiętał ten ogrom emocji, ucisk w klatce piersiowej, wargi Cola, jego zwinny język i niecierpliwe dłonie. Doświadczał tego nowo, przeżywając wszystko jeszcze raz. To było… intensywnie przyjemne. I niewątpliwie niosło ze sobą coś złego, niestosownego, wręcz niedopuszczalnego.

Dlaczego właściwie uważał, że postąpił źle? Bo wstydził się swoich uczuć oraz nieprzyzwoitych myśli? Colonell jest mężczyzną, obaj nimi są, a dwóch mężczyzn... Nie, to niemożliwe. Poza tym Col to przyjaciel. Godny zaufania, z poczuciem humoru i dystansem do świata, taki, któremu można powierzyć życie, a on troskliwie się nim zajmie. Ujmujący charakterem i czarujący. Jak mógłby w ogóle pomyśleć, żeby przeistaczać piękno łączącej ich więzi w coś… coś tak niestałego jak związek oparty na emocjach? To najprostsza droga do zniszczenia długo pielęgnowanego uczucia, to...

Zawiasy w drzwiach skrzypnęły alarmująco. Do komnaty wszedł mistrz z drewnianą tacą w rękach, niezapowiedzianym wtargnięciem przerywając niestosowne refleksje dręczące jego poruszonego ucznia. Słabym kopnięciem zamknął za sobą solidne dębowe skrzydło i przeszedł przez pomieszczenie wyłożone futrami prosto do łóżka rekonwalescenta, gdzie na stoliku nocnym postawił tacę z naczyniem wypełnionym gorącym rosołem.

Pochylając się nad młodym elfem, Mag bez słowa zaczął badać dłonią jego czoło, nie zwracając uwagi na bacznie śledzące go spojrzenie. Onyksowe oczy starca były podkrążone, jakby nie spał on od kilku nocy, a zmarszczki wokół ust stały się bardziej widoczne niż chłopak pamiętał. Est zachodził w głowę, czy faktycznie mistrz pracował każdej nocy, czy po prostu dopiero teraz dostrzegł, jak minione półrocze odbiło się na jego prezencji. Od długiego czasu obserwował zmiany zachodzące nie tylko na twarzy, ale także w sylwetce nauczyciela i chociaż pragnął z nim o tym porozmawiać, to wytrwale milczał, wiedząc, jak zręcznie unika tego tematu jego opiekun.

Mag nadal nie odzywał się do ucznia, sprawdzając kolejno puls, reakcję źrenic na światło oraz regularność oddechu. Kiedy skończył, z zadowoleniem kiwnął łysą głową i wziął z tacy miskę. Unosiły się nad nią pojedyncze wstęgi pary.

Est spróbował się dźwignąć, lecz bez pomocy nie był w stanie wykonać nawet tak prostej czynności. Ostatecznie udało mu się ułożyć w pozycji półleżącej. Wtedy też mistrz przysunął do jego ust naczynie i chłopak wypił kilka łyków gorącego rosołu. Bulion smakował wybornie, przyjemnie rozlewał się w żołądku i przez moment Est pragnął, by to uczucie trwało wiecznie. Ale nie było mu to dane. Stary nauczyciel w końcu zaczął pytać o powody tak lekkomyślnego oddania się medytacjom na szczycie prażonej słońcem wieży - i to na cały dzień. Nie pouczał. Stwierdzał z pewną dozą ironii same fakty, a podopieczny sam wyciągał konkretne wnioski. Koniec końców chłopak dowiedział się, że przeleżał dobę majacząc w gorączce i jeszcze bardziej opadając z sił.

- Miałeś ogromne szczęście, chłopcze, że Colonell w porę cię znalazł. W innym wypadku udar cieplny oraz odwodnienie szybko by cię wykończyły.

Mistrz wstał ze skraju łóżka, na którym przysiadł, by nakarmić ucznia, i podszedł do stołu znajdującego się na środku komnaty. Tam odstawił opróżnione naczynie oraz tacę i zabrał flaszeczkę z przejrzystym płynem. Wrócił do leżącego, kontynuując:

- Zniósł cię z wieży i przyniósł do mojego gabinetu niczym omdlałą księżniczkę - posłał elfowi znaczące spojrzenie spod krzaczastych brwi, niegdyś czarnych, teraz dalece posiwiałych. - Taki przyjaciel to prawdziwy zaszczyt, doceń to.

Tak jak wcześniej miskę, tak teraz przytknął buteleczkę do ust ucznia. Est wypił duszkiem jej zawartość. Zmusił się, by nie wykrzywić warg od ohydnego, cierpkiego smaku. Już po zapachu poznał swoje dzieło, miksturę przywracającą siły witalne, albo prościej: energetyk. Przez ułamek sekundy poczuł dumę, która natychmiast ukryła się pod grubym płaszczem skromności.

- Wybacz mi, mistrzu. Zachowałem się wyjątkowo bezmyślnie. Naraziłem cię na utratę wartościowego ucznia.

Mag popatrzył na półleżącego elfa spod oka i odpowiedział na swój pojednawczy sposób, za który młody uczeń wprost go uwielbiał.

- W końcu doceniasz swoją wartość, Estalavanesie, a to niemały postęp w twoim przypadku. Widać potrafisz się czegoś nauczyć poza walką kijem i wyciskaniem z siebie siódmych potów. To dobrze rokuje. - Zerknął na pusty flakonik. - Przyznaję, że receptury także przygotowujesz pierwszorzędnie. Sztukmistrz Travis Arnelt nie pomyślał, żeby łączyć suchoziele oraz rogownik z miksturą przywracającą energię fizyczną.

Osłabiony Est uśmiechnął się, słysząc tę przyjemną pochwałę. Mistrz rzadko go chwalił, a jeszcze rzadziej potępiał i pouczał. Chłopak darzył ogromnym szacunkiem tego człowieka, którego bez zastanowienia nazwałby ojcem, gdyby nie wstydził się tak bardzo swoich uczuć względem niego.

Jego stosunek do własnych odczuć nie zmienił się od chwili, kiedy to w towarzystwie Maga trafił do Twierdzy Niedźwiedzi. Był wówczas strachliwą sierotą - z pozoru wyglądającą na dojrzałego mężczyznę, a w sercu wciąż będącą dzieckiem na granicy dorosłości. Drugim człowiekiem, który wyciągnął do niego przyjazną dłoń, był Colonell. Z początku Est przyjmował jego obecność jako przejaw wyszukanej złośliwości, lecz Col ustawicznie ratował go z opresji i niezachwianie trwając u jego boku trzymał na dystans wszelkie zło nań czyhające.

Zło, które niepostrzeżenie stanęło u progu jego sypialni.

- Omdlały książę oraz jego rycerz będący zawsze w odpowiednim miejscu i czasie - aksamitny, zabarwiony cynizmem głos dobiegł od strony wejścia, gdzie ze skrzyżowanymi na piersi rękami stał Velren. Niedbale opierając się opancerzonym ramieniem o framugę, wskazał brodą uchylone drzwi. - Były niedomknięte, więc pozwoliłem sobie zajrzeć.

Mag obrócił się w kierunku gościa, przybierając ten nieznoszący sprzeciwu wyraz, który Est przyrównywał do otwartej niechęci.

- Może i wyglądam staro, Velrenie, lecz pamięć jeszcze mnie nie zawodzi. W wieży przebywać mogą wyłącznie czarodzieje oraz magicznie uzdolnione osoby. Proszę, byś usłuchał głosu rozsądku i czym prędzej opuścił ten budynek.

- Bynajmniej nie miałem zamiaru urągać twej pamięci, mości Magu. - Imperialny elf skrzywił się przepraszająco i ignorując ostrzeżenie, lekkim krokiem wszedł do zacienionego pomieszczenia. Zatrzymał się w nogach łóżka i z powagą spojrzał na Esta skośnymi oczami o pomarańczowych tęczówkach. - Proszę cię o rozmowę. Niebawem wracam do Sal Aldahad i jest to ostatnia chwila, w której mógłbym zamienić z tobą kilka słów.

Stary mnich powoli przeszedł wzdłuż łóżka, zwodniczo obojętnego wzroku nie odrywając od impertynenckiego agenta. Budził skojarzenie czającego się w cieniu drzew skaleona oceniającego zamiary przeciwnika. Miał na uwadze, że stojący przed nim elf targnął się na życie jego ucznia co najmniej dwukrotnie, ale nie mógł w nieskończoność trzymać chłopaka z dala od niebezpieczeństw. Szczególnie, że niebawem Estalavanes miał podjąć się kolejnej próby. Ostatecznie Velren poniósł porażkę w każdym polu i musiałby być skończonym głupcem, by próbować sztuczek w nieprzyjaznym mu miejscu.

- Zatem zostawię was samych. Wierzę, iż wystarczająco zmądrzałeś poza granicami Estarionu, Velrenie. - Z tymi słowy wyminął rudowłosego elfa w drodze do stołu. - A ty, mój uczniu, masz dziś odpoczywać. Przyślę służbę z kolacją i jutro o świcie widzimy się na ćwiczeniach.

Mistrz opuścił pokój zabierając ze sobą tacę z naczyniami. Tym razem zamknął drzwi szczególnie uważnie i w pełni przekonania, że uprzednio także tego dopilnował. Arogancja niektórych najemników była zatrważająca.

Est przełknął ślinę i łypnął groźnie na intruza. Miał się na baczności, pamiętając do czego ten psychopata był zdolny. Jak mantrę powtarzał sobie, że jest Zaklinaczem Żywiołów i już nie musi obawiać się takich jak on. Co z tego, że odkrył tę moc stosunkowo niedawno, skoro podbudowała go już sama świadomość posiadania szczególnych umiejętności.

Velren uśmiechał się z wyższością strzelca, który upolowawszy najrzadszy okaz teraz bezczelnie szczycił się nim wszem i wobec. Est nienawidził tego uśmiechu równie mocno, jak reszty szczerzącego się imperiała, lecz ku własnemu zdumieniu nie znalazł w sobie chęci, by się z nim wadzić. I nie miało to związku z jego osłabieniem. Wybaczył mu nieudaną próbę zabójstwa. Co nie znaczyło, że puścił ją w niepamięć.

- Czego ode mnie chcesz? - fuknął Est. Zaskoczony przyglądał się, jak uzbrojony elf lokuje się na skraju łóżka w miejscu, w którym jeszcze przed momentem siedział Mag. - Zamierzasz dobić leżącego w jego własnym łóżku? Tak nisko upadłeś?

- Ogarnij się. I nie uciekaj, nic ci nie zrobię.

- Jak rany, mówi to ktoś, kto przepłoszył mojego konia i podciął mi żyły - żachnął się Est i odsunął na bezpieczną odległość.

Wyraźnie skonsternowany Velren rozejrzał się po kwaterze, byle nie patrzeć rozmówcy w twarz. Pospiesznie zmienił temat.

- Zauważyłem wasze nieobyczajne umizgi i przy okazji postanowiłem z tobą porozmawiać, to wszystko. A potem usłyszałem od Cola, że źle z tobą.

- I przyszedłeś sprawdzić, czy przypadkiem nie trzeba mi pomóc w przejściu do Pozaświata? Dziękuję, mam się dobrze, możesz wyjść.

Imperialny elf skarcił leżącego spojrzeniem.

- Niepotrzebnie dramatyzujesz, białasie. Zrobiłeś się wyszczekany. Albo przestałeś się kryć, co i tak nie ma już znaczenia. Bardziej ciekawi mnie, co naprawdę zaszło na wieży.

- Zapytałbym, jak mogłeś widzieć, skoro byłem troszeczkę za wysoko. Nawet dla ciebie.

Velren roześmiał się miękko i podparł wygodnie, urękawicznioną dłonią wygładzając prześcieradło.

- Z pewnej perspektywy widok na murach był co najmniej ciekawy... - Postukał się w skroń, figlarnie unosząc wzrok prosto na kocie oczy Esta.

Est westchnął zrezygnowany.

- To nie twoja sprawa, co dzieje się między mną a nim. - Przeciągnął spojrzenie i oparłszy się o poduszki wbił wzrok w pasma słonecznego blasku na suficie. - Poza tym jesteśmy mężczyznami i możemy być wyłącznie przyjaciółmi. Niczym więcej.

Smutek zdusił jego słowa, gdy zrozumiał, co powiedział. A powiedział zbyt wiele.

Velren spoglądał nań badawczo.

- Jak dla mnie, to jesteś zakochany po czubki uszu, białasie. Sam przyznaj, te czubki są daleko od całości...

Kiedy Est uparcie milczał, jego gość zdecydował się coś mu wyjaśnić.

- Słuchaj, nie wiem jak to jest żyć kochając mężczyznę, ale wiem, jak to jest być zakochanym...

- Wybacz, mało interesuje mnie twój pogląd.

- Nie obchodzi cię moja opinia, ale innych już tak? Więc nadal jesteś ofiarą losu niepotrafiącą przeciwstawić się ogółowi. - Rudowłosy elf wywrócił oczami, oburącz zapierając się o siedzisko. - Za bardzo bierzesz do siebie zdanie innych, zamiast robić po swojemu. Tak łatwo tobą kierować, że aż żal patrzeć. Niebywałe, że Col jeszcze cię nie zbałamucił. Choć domyślam się, że to raczej ty uwiodłeś jego.

- Jeżeli ta rozmowa ma tak wyglądać, to zmuszony będę cię poprosić, żebyś stąd wyszedł.

Zmęczony Est zaczynał tracić cierpliwość. Z obecną kondycją niewiele mógł wymusić na intruzie, ale nie miał ochoty tego słuchać, a już na pewno nie mógł pozwolić, by w wygadywał brednie o Colu.

Velren pokręcił niedowierzająco głową. Dziwny uśmieszek błąkał się na jego ustach, dzieląc twarz na dwie skrajnie różne części.

- A co niby mógłbyś mi zrobić w tym stanie? - Wskazał ręką na słabujące ciało spoczywające pod kocem. - W każdym razie nie po to tu jestem. A mianowicie… Coś nie daje mi spokoju. – Przystojne oblicze elfa spoważniało, a wyraz ten uwydatnił jego ostre rysy. - Dlaczego zamiast kary wybrałeś dla mnie nagrodę? Prawie cię zabiłem.

Czy  miły dla ucha melodyjny głos zniekształcała podszyta niepewnością wdzięczność? Est zerknął przelotnie na Velrena, by zaraz skupić się na wystającej z koca nitce. Zaczął ją skubać, zajmując dłonie.

- Na twojej krzywdzie niczego bym nie zyskał, a wiele bym stracił - zaczął z rozmysłem. - Za to awansując cię, dostrzegałem wyłącznie pozytywne aspekty swojej decyzji, wliczając w to uniknięcie rozlewu krwi.

- Cóż, dobrze słyszeć, że nawet taka ofiara jak ty jest interesowna. - Velren odetchnął z ulgą. - Spodziewałem się, że poczęstujesz mnie jakąś nudną tyradą o wartości życia i tak dalej. Teraz przynajmniej wiem, że pod tą biała skórką i śliczną buźką ukrywa się prawdziwa bestia.

Zaniepokojony Est spojrzał z ukosa na bawiącego się w najlepsze elfa.

- Nie przesadzasz aby?

- Daj spokój, białasie. Owinąłeś sobie wokół palca dwójkę najlepszych ludzi w Twierdzy i zgrywasz tak wielkiego krzewiciela pokoju, że aż przyćmiewasz Zakon z arcypaladynem na czele - ironizował rozbawiony Velren. - I wiesz co? Cofam to, co powiedziałem. Nie jesteś ofiarą losu ani ciotą. Może właśnie w tym tkwi twoja siła przebicia, w zgrywaniu sieroty. Chciałbym widzieć moment, w którym odsłonisz swoją prawdziwą naturę.

Est ze zgrozą wpatrywał się w szalonego towarzysza.

- Jak rany, masz niebywały talent do obrażania innych i wyciągania pochopnych wniosków... Zaspokoiłem twoją ciekawość, więc idź już sobie.

- Tak, masz całkowitą rację, zaspokoiłeś. - Velren wzruszył ramionami i bez ociągania wstał z łóżka, zostawiając przestrzeń osobistą białego elfa we względnym spokoju. - Ale… jest coś jeszcze.

- To już jest napastliwość względem niedomagającego!

- Ostatnie, naprawdę. I odejdę stąd.

Imperialny elf na potwierdzenie prawdziwości swych słów tyłem wycofał się pod drzwi, będąc przy tym podejrzanie pokornym. Zatrzymał się. Jego pomarańczowe oczy patrzyły prosto w zieleń oczu Esta, który aż zadrżał pod ich intensywnością.

- Nieźle namieszałeś mi w głowie. Czułem się nieswojo, kiedy usłyszałem, że nie tyle przyspieszasz mój awans, co wręcz nagradzasz mnie nowym życiem. To było tak, jakby otaczająca mnie stęchlizna nienawiści i zazdrości rozwiała się w podmuchu rześkiego wiatru. Pojęcia nie mam, dlaczego zachowywałem się w ten sposób, skąd wzięły się tak odrażające myśli popychające mnie ku najgorszemu - przerwał, by zwilżyć językiem wargi. - Wiesz, nigdy nie byłem miłym i dobrodusznym facetem, ale przecież nie podniósłbym ręki na brata, nieważne, kim by on nie był. Dlatego… przepraszam. I… i dziękuję. Ostatnie miesiące otworzyły mi oczy na pewne sprawy. I wiedz, że jeśli kiedykolwiek jeszcze na siebie trafimy, to możesz na mnie liczyć.

Wymuszony uśmiech wykwitł na jego wąskich ustach, gdy chwytał za klamkę i skinieniem głowy żegnał Esta, życząc mu powrotu do zdrowia.

Wstrząśnięty wyznaniem Velrena chłopak został sam w głuchej, pogrążającej go ciszy. Leżąc na miękkich poduszkach rozmyślał nad słowami zajadłego wroga. Spodziewał się, że ich kolejne spotkanie skończy się nieuniknioną konfrontacją lub śmiercią jednego z nich, lecz… zachowanie imperialnego elfa skołowało go. Jakby ten podły lis nie do końca umiał poradzić sobie z emocjami, przez co wyjątkowo szybko przechodził z jednego oblicza w drugie, skutecznie ogłupiając rozmówcę. Zupełnie jak on sam. Czy tak właśnie czuli się ludzie rozmawiając z białym elfem? I jak miał interpretować wzmiankę o manipulowaniu i interesowności?

Potarł twarz, jakby mogło mu to pomóc zrozumieć wszystko, co działo się wokół niego. Co zaczęło się dziać od wczoraj. Od roku wstecz. A wszystko przez Cola i jego obsesję. Nie, to nie jego wina, to niczyja wina. Po prostu tak już się stało, to była przeszłość, a Col… Póki co, jeszcze się nie zjawił. Przyniósł go wycieńczonego do mistrza i od tamtej pory już się nie widzieli. Z drugiej strony to tylko jeden dzień, do tego spędzony w błogiej nieświadomości, więc nie powinien oczekiwać niemożliwego.

Dotknął swoich ust, jak gdyby nie należały już do niego. Jak gdyby poznawał je na nowo. Nie służyły mu już tylko do mówienia, jedzenia, picia, chwytania powietrza czy zagryzania przy morderczym wysiłku. Drżącą dłonią w rękawiczce odtworzył trasę palców Colonella: z ramienia na bark, szyję, delikatne muśnięcie policzka, wplątanie się we włosy na karku, śmignięcie przez ucho. Serce zaczęło mu kołatać na samo wspomnienie mężczyzny, którego nie poznawał. Nic już nie będzie takie samo. Już nie spojrzy na Cola jak na serdecznego przyjaciela. Jego dotyk, częsty i przypadkowy - czy aby na pewno przypadkowy? - nie będzie już nic nie znaczącym dotykiem, a uśmiechy i spojrzenia będą miały ukryte znaczenie. Jego towarzystwo będzie nieznośnie bolesne, ale jego brak stanie się istną agonią.

Est skrył twarz w dłoniach, z sykiem zmęczenia wypuszczając oddech z płuc. Poczuł między palcami coś ciepłego, kapiącego na okrywający go koc. Opuścił ręce i ujrzał na nich bezbarwny, stygnący w popołudniowym powietrzu płyn. Ze zdumieniem odkrył, że to łzy. Płakał.

Płakał nad utratą najlepszego przyjaciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz