Tak jak mistrz zapowiedział, służba
przyniosła kolację późnym wieczorem. Estalavanes naiwnie liczył, że to Colonell
zjawi się u niego w sypialni, z tym swoim krzywym uśmiechem rzuci jakimś
zabawnym powiedzonkiem pod adresem rekonwalescenta, szturchnie go czy po prostu
będzie, lecz zamiast niego pojawiła się milcząca służąca z tacą, Syntia. Na
nocnym stoliku postawiła miskę z potrawką i pieczywo. Zanim wyszła, zgasiła
lampki, zostawiając zapalone tylko dwie przy drzwiach.
Rozczarowany
Est w łóżku zjadł gotowane mięso królika, a już w drodze do biurka podgryzał
maczany w resztce sosu chlebek. Na brak apetytu nigdy nie narzekał, a jego
własna mikstura i fenomenalna zdolność regeneracji dość szybko postawiły go na
nogi. Na stole dojrzał jeszcze jedną zakorkowaną buteleczkę, którą na wszelki
wypadek postanowił wypić rano, zaraz po przebudzeniu.
Siadając
przy biurku chwycił opasły tom zielarski, ten sam, za sprawą którego
doprowadził do niemałych zniszczeń w bibliotece, i otworzył na stronicy
oznaczonej prowizoryczną zakładką z luźnego kawałka pergaminu. Nagle zatęsknił
do wiecznie żywej pracowni alchemicznej i do żywiołowego Travisa swoją
tyczkowatą osobą szczelnie wypełniającego całe przestronne pomieszczenie. Aż
uśmiechnął się na myśl o człowieku, którego pasja była zarazem stylem życia,
barwnym i specyficznym jak jego niecodzienny przejaw geniuszu.
Nie
tracąc dobrego samopoczucia, Est przyciągnął do siebie cudo w postaci notatnika
z powiązanych rzemieniami kartek papieru oprawionych w tłoczoną skórę. Chwycił
za pióro, sprawdził ostrość dutki i zajrzał do kałamarza. Pracował, aż ogarnęła
go senność i zrezygnowany powlókł się do łóżka. Ostatecznie i tak nie zasnął.
Starał się wyciszyć umysł, uspokoić rozdartą duszę, ale w żaden sposób mu to
nie szło, bo był niemożliwe pobudzony. Zresztą nie powinien się dziwić, skoro
przespał regeneracyjnym snem niespełna dobę.
Wstał,
nie mogąc już dłużej znieść leżącej pozycji i podciągając spodnie udał się na
balkon, lekko uchylając drzwi. Uwielbiał zapach nocnego powietrza. Kochał
naturę w każdym jej aspekcie, od szalejących o zmierzchu wichur po ciche,
skąpane w słońcu poranki. Opierając się o balustradę przymknął oczy i wystawił
policzki na powiew rozkosznego wiatru...
Ale
coś było nie tak. I nie był to znudzony wartownik na murach, hen w górze.
Element niepasujący do całości znajomego otoczenia ostrzegał jego wyczuloną
percepcję. Est bardziej poczuł niż zauważył czyjąś obecność, dlatego ostrożnie
obrócił się w kierunku wejścia.
O
kamienną ścianę plecami opierała się skryta w cieniu postać, którą rozpoznałby
zawsze i wszędzie. A już na pewno w nocnym widzeniu, nieważne jak osłabionym
ciepłą łuną docierającą z blanek i wnętrza kwatery. Broda oparta o pierś,
skrzyżowane ramiona, jedna noga podciągnięta w górę i stopa podpierająca
ścianę. Na jego widok serce Esta wybijało szalony rytm rozchodzący się z pulsującą
krwią, wprawiający w drgania stęsknione ciało. Jakby podświadomie zareagował
całym sobą na obecność ulubionego człowieka. Czuł ogromną ulgę, ale też
przeszywające ukłucia bólu, jak gdyby czysta radość nie była mu dana. Jak gdyby
musiała być okupiona dozą cierpienia.
-
Col? - Niedorzeczny szept Esta równie dobrze mógł szmerem wiatru płynącego
przez noc.
Zbliżył
się po cichu, na palcach, a gdy był dostatecznie blisko, pochylił się i zajrzał
w twarz gościa. Spojrzenie odwzajemniły oczy o podobnej, lecz ciemniejszej,
jakby przydymionej barwie.
Colonell
wyprostował się, mrugnął, odganiając zmęczenie i uśmiechnął pociągającym
uniesieniem lewego kącika ust. Wszystko byłoby po staremu, gdyby nie ta ledwie
widoczna zmiana w jego oczach: wyraźny smutek kontrastujący z drobnymi
zmarszczkami uśmiechu. Dojrzałość, jakiej Est przedtem nie widział na jego
niefrasobliwym obliczu.
-
Esti - zadźwięczał jego niski baryton - jestem tchórzem. Przepraszam, jestem
cholernym tchórzem.
Urzeczony
Est wpatrywał się w przyjaciela, za którym tęsknił i którego stratę zdążył już
opłakać. Nie wiedział, o czym on mówi, nie rozumiał nic z niejasnego przekazu,
ale sam jego widok mu wystarczał: koił duszę i łatał rozerwane serce.
-
Esti, byłem tu zeszłej nocy, martwiłem się… - Dłoń Cola powędrowała na śniady
kark w geście skrępowania. – Bez przerwy błagałem Handlarza Fortuny, żebym
przez własną głupotę cię nie stracił. Nie wiem, co mam teraz robić. Wszystko
zepsułem, tam, na wieży. Masz prawo mnie nienawidzić. Masz prawo mi nie ufać,
bo takie wykorzystanie przyjaźni jest zwyczajnie podłe.
Est
z coraz większą konsternacją patrzył na tłumaczącego się Cola. Każde pojedyncze
słowo uderzało w niego z siłą tarana, burząc długo budowany mur chroniący go
przed wszelkim cierpieniem. Nie pojmował, o jakiej podłości mówi. Przecież nie
zrobił nic wbrew jego woli. Pocałunek na wieży był iskrą, która rozpaliła zimne
serce, zmieniając je w żywo płonące jądro wewnętrznego światła. Nadał mu
znaczenia zupełnie innego niż jałowe brnięcie przez bagno egzystencji. Ów
płomień był na tyle potężny, by osuszyć mokradło i odsłonić krętą ścieżkę
prowadzącą do jasnego celu. Wspólnego celu, bo znalazł kogoś, kto wesprze go w
tym nieszczęśliwym kluczeniu przez świat, poda mu rękę, gdy znów upadnie i
zachęci do dalszej wędrówki, gdy ta jawić się będzie bezsensowną. Teraz widział
to szczególnie klarownie, jakby bieg wydarzeń nie był jedną wielką niewiadomą,
a czymś oczywistym i przewidywalnym. Bo nie był już sam.
Est
miał mu tyle do powiedzenia, że nie wiedział od czego zacząć, ani jak zacząć.
Wciąż otumaniony wydusił z siebie tylko jedno:
-
Kiedy?
-
Kiedy? - powtórzył niepewnie Col. - Co „kiedy”?
-
Kiedy nasza przyjaźń zaczęła znaczyć dla ciebie więcej?
Colonell
opuścił głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią, a gdy znów ją podniósł, w
jego spojrzeniu lśnił dotąd nieznany błysk, cicha pewność i determinacja, które
wyraził z mocą potrafiącą uformować niszczycielskie zaklęcie.
-
Przyjaźń przyszła później niż to, co na trakcie, w lesie. - Zmrużył powieki,
jak gdyby wcale nie stał na chłodnym balkonie, lecz pośród leśnego listowia
wspomnianej wiosennej nocy. Est z trudem powstrzymał przemożną chęć dotknięcia
jego wytatuowanego policzka. Czarne linie były niezauważalnie wypukłe, na co z
onieśmieleniem zwrócił uwagę, ponieważ ostatnim razem wyjątkowo przyjemnie było
je gładzić wrażliwymi opuszkami. - Od tamtego momentu chciałem zbliżyć się do
ciebie. Stwierdziłem, że jesteś najbardziej niesamowitą istotą, jaką w życiu
widziałem. - Kąciki pełnych ust uniosły się delikatnie, podobnie jak leniwie
rozchylające się powieki. - I byłem przerażony tym uczuciem. Że pozostanie
nieodwzajemnione.
Zamilkł,
a głucha cisza otuliła ich w ciemności. Tylko księżyc i towarzyszące mu gwiazdy
oświetlały teraz balkon, połyskując pośród złota odsłoniętej bransolety. To
wystarczyło, by ich schadzka nabrała intymnej, kameralnej atmosfery. Powyżej na
murach zmieniała się właśnie warta i przyćmione pochodnie drżały, zastępowane
kolejnymi. Każdy żył własnym życiem. Twierdza trwała niezmieniona pomimo
gwałtownego chaosu, jaki zapanował w sercach dwóch najemników.
Est
przypomniał sobie o oddychaniu. Nie wiedział co sądzić o tak osobistym
wyznaniu. Owładnięty ogromem emocji temu towarzyszących zdołał jedynie odwrócić
się, podejść do barierki i wesprzeć się o nią na wyciągniętych rękach.
Nie
wzdrygnął się pod dotykiem dłoni na nagich ramionach. Ani drgnął, kiedy
przesunęły się na biodra i zatrzymały na odsłoniętym białym brzuchu. Na plecach
poczuł łaskoczącą miękkość bluzy. Zamknął oczy, oddając się powoli
powracającemu spokojowi, gdy Col objął go delikatnie i przyłożył ciepły
policzek do jego chłodnej skroni. To było tak naturalne, że z łatwością
przyszło mu przyjęcie bliskości ludzkiego towarzysza. Wtulił się w szeroką
pierś i odetchnął głęboko. Długie uszy poruszyły się samoistnie na dźwięk
stłumionego szeptu.
-
Kocham cię, Estalavanesie.
Uśmiechając
się, Est położył ręce na przedramionach Cola, dając mu jasny sygnał, że
akceptuje jego uczucia. Chciał powtórzyć wyznanie mężczyzny, lecz głos uwiązł
mu w gardle, wyciskając spod powiek słodko-słone łzy, toteż w milczeniu cieszył
się towarzystwem, zatracając się w tym nowym poczuciu, chłonąc je i utrwalając
w pamięci.
-
Wybacz, jeśli zepsuje to nastrój, ale muszę cię o coś poprosić. - Colonell
objął go mocniej, jakby bał się, że zniknie, gdy tylko go wypuści. - Pojutrze
wyruszam wykonać zlecenie od Starego i chciałbym, żebyś tym razem mi
towarzyszył, ale... Chyba jeszcze nie wydobrzałeś. Mogę spróbować odłożyć
podróż o dzień, niestety dłuższa zwłoka to ryzyko gniewu Niedźwiedzia.
-
Czuję się dobrze właśnie dzięki tobie – potwierdził zrelaksowany, nieco
oszołomiony prośbą Est. - I...
Lecz
nikczemny człowiek już nie słuchał. Obrócił go twarzą do siebie i bezczelnie
przerywając, delikatnie uniósł biały podbródek, składając na wargach łagodny
pocałunek. Romantyczna chwila przeciągała się. Zazdrosny nocny wiatr mierzwił
im włosy, kiedy trwali pod wpływem wzajemnego zaklęcia.
Col
niechętnie przerwał ulotny czar i nie odrywając spojrzenia od kuszących białych
ust wyszeptał:
-
Będę czekał na odpowiedź do południa. Tylko do niczego się nie zmuszaj,
uszanuję każdą twoją decyzję.
Potem
podniósł roziskrzony wzrok na uroczo przymrużone kocie oczy, chwycił oburącz
policzki chłopaka i skradł pożegnalnego całusa. Puścił go, nim ten zdążył
zareagować. Nie tracąc rezonu przeszedł przez balkon, zwinnie wskoczył na
balustradę i po prostu zsunął się w dół, łapiąc pełnej szczelin i wyrw pionowej
ściany.
Porażony
strachem o jego życie Est dobiegł do barierki. Człowiek miękko wylądował na
trawie i ruszył przed siebie, nie oglądając się na boki.
Jak rany, przecież to jest czwarte
piętro! - pomyślał
wstrząśnięty. Ten przeklęty Julian
naprawdę ma coś nie tak z głową...
***
Est przez całą noc nie zmrużył oka,
mimo że sytuacja rozwiązała się pomyślnie, a organizm wrócił do stanu sprzed
osłabienia. Leżał więc w łóżku z rękami pod głową i dumał. Przyłapał się na
tym, że w ostatnim czasie rozmyślał więcej niż przez całe doczesne życie, ale
musiał też przyznać, że w przeciągu zaledwie paru dni wywróciło się ono do góry
nogami. Ponownie. Tak więc leżał. I myślał. O Colu. O propozycji. A zwłaszcza o
tym, jak przekonać mistrza, by pozwolił mu jechać z doświadczonym łowcą. I
chociaż nie pamiętał momentu zaśnięcia, po przebudzeniu był pewien, że musiał
się zdrzemnąć, ponieważ odczuwał znacznie większe zmęczenie, niż gdy kładł się
spać.
Chłodne
podmuchy wiatru dostawały się przez otwarte na oścież drzwi balkonowe, a
namolne ptaki ćwierkały w koronach drzew zwiastując nadchodzący świt. Ich trele
były dla Esta istną katorgą. Dopiero poczucie obowiązku otrzeźwiło go na tyle,
by w szybkim tempie wygramolił się z rozkopanej pościeli. Wyciągnął bezrękawnik z komody i ubierając się w pośpiechu,
przeszedł na przeciwległą stronę kwatery. Przemył twarz wodą z misy ustawionej
na toaletce w kącie, zaparł się dłońmi o wąski blat i ze zwieszoną głową wziął
głęboki wdech dla powściągnięcia myśli. Nawet nie popatrzył na własne odbicie w
zachlapanym wodą zwierciadle. Kiedy był gotowy, chwycił leżącą na stole
rękawiczkę bez palców, coraz częściej ściąganą do snu, oraz stojącą obok niej
flaszeczkę zostawioną zeszłego wieczora przez mistrza. Ostatnim spojrzeniem
obrzucił sypialnię, po czym wyszedł, dłużej się nie namyślając.
Na
stromej, spiralnej klatce schodowej wsunął rękawiczkę na właściwą dłoń,
odkorkował buteleczkę i w biegu wypił zawartość, krzywiąc się niemiłosiernie.
Zbiegał po trzy stopnie na raz, udowadniając sobie powrót do zdrowia.
Deszcz
zaczynał kropić, gdy wymykał się z Wieży Czarodziejów, toteż względnie suchy
wpadł do pustej jadalni. Wstawanie o brzasku miało swoje zalety. O tej porze
spotkać mógł jedynie schodzących z warty strażników, medyków po nocnym czuwaniu
czy zagubionych w studiach czarodziejów, którzy raczej nie mieli ochoty na
pogaduszki z jedynym w Twierdzy elfem. Szybko zgarnął z kuchni jeszcze ciepłe
podpłomyki oraz dwa jajka w skorupce, by zaraz wrócić na pachnący wiosennym
deszczem dziedziniec i przeciąć go niczym strzała z kruchym pieczywem w zębach.
Udając
się do sali ćwiczeń należącej do Maga, zawsze wpatrywał się w punkt poczerniały
od płomienia stosu pogrzebowego, teraz prawie całkiem wyblakły, mieszający się
z wsiąkającą w ubitą ziemię deszczówką. Niezmiennie przeszywał go zimny dreszcz
na wspomnienie tego, co jeden smok w humanoidalnej postaci uczynił z ósemką
ludzi, w tym trójką zaprawionych w bojach oraz posługujących się magią
paladynów.
Przekraczając
próg sali, kończył właśnie trzeciego podpłomyka. Jajka zachował na głód po
treningu, bo tak jak się spodziewał, mentor czekał już na niego i swoim
zwyczajem nie próżnował. Wykonywał powolne figury wyglądające na nieszkodliwe
naprzemienne unosy rąk i nóg, łokci oraz nadgarstków, balansowanie na palcach
stóp czy ugiętych kolanach.
Est
odłożył resztę śniadania na długą, niską ławkę przy ścianie i zrzucił z siebie
czarny bezrękawnik oraz wysokie buty, zostając w samych spodniach o prostych,
luźnych nogawkach. Długo zapierał się w przekonaniu, że odsłanianie ciała
sprawi mu większy dyskomfort aniżeli przeszkadzająca, lepiąca się od potu
koszulka, lecz pewnego dnia odważył się zdjąć bezrękawnik... i od tamtej pory
znacznie rozwinął swoje umiejętności, bo było tak, jak mistrz powiedział:
przestał przejmować się otoczeniem oraz niewygodą, a skupił się na mięśniach i
odruchach. Działał instynktownie, poddając się wewnętrznemu głosowi płynnie go
prowadzącemu.
Nie
odrywając wzroku od opanowanych oraz świadomych ruchów nauczyciela, Est zaczął
się rozciągać, rozgrzewając i przygotowując do porannego sparingu. Niewielu
widziało sprawność bojową mnichów z Północy, a jeszcze mniej przeżyło, by o
niej opowiadać, dlatego chłopak z fascynacją śledził każdą kolejną akrobację
starca. Co prawda mistrz stopniowo zdradzał mu zawiłości sztuk walki
praktykowanych przez klasztor, lecz gorliwemu i pojętnemu uczniowi wciąż było
mało. Trudno mu było pogodzić się z myślą, iż mistrzostwo osiągnie dzięki
ciężkiej pracy, cierpliwości oraz wytrwałości, ale z determinacją podjął się
tego wyzwania.
Z
podziwem patrzył jak stary mnich stopniowo przyspiesza, z każdą kolejną figurą
doprowadzając pozycje do perfekcji, zmuszając ciało do nadludzkiego wysiłku i
podporządkowując je sobie całkowicie. Est był oczarowany tym widowiskiem.
Wiedział, że jako długowieczny elf może osiągnąć to, co mentor, a może nawet i
więcej, lecz póki co poprzestał na standardowej rozgrzewce.
Mag
przerwał w kulminacyjnym momencie, co dla postronnego obserwatora mogło zdawać
się przypadkowym zmyleniem kroku. Za nic mając własny przyspieszony oddech,
podszedł do stojaka na broń i bez ostrzeżenia rzucił w ucznia długim kijem
ćwiczebnym. Chłopak złapał go w locie i nie wytracając jego prędkości zakręcił
nim, parę razy przekładając go z ręki do ręki, sprawdzając wagę i chwyt.
Wreszcie stanął w rozkroku, przybierając pozycję wyjściową do walki, z kosturem
za sobą i dłonią w rękawiczce na wysokości oczu. Nie był czarodziejem i nie
potrafił katalizować mocy poprzez broń, co bynajmniej nie umniejszało fizycznym
zdolnościom jego gibkiego ciała.
Mistrz
stanął naprzeciwko ucznia z identycznym orężem w sękatej garści. Skinęli sobie
głowami i nastąpiła pierwsza nieśmiała próba. Est przechwycił kilka razów swoją
bronią, odbijając je nieznacznymi ruchami nadgarstków. Kij był ciężki, ale
chłopak doskonale znał ten ciężar. Mięśnie same reagowały. Mag go testował,
tego był pewien. Tak jak zdążył się już nauczyć, że najgroźniejsze ataki
spadały znienacka.
I
tym razem także się nie pomylił.
Po
ostatnim uderzeniu służącym zmyleniu ucznia, mistrz wyprowadził błyskawiczny
atak z półobrotu, który chłopak przyjął z pełną gotowością. Znał techniki walki
swego mentora, naśladował je coraz wierniej i mógł tylko zgadywać, z której ten
skorzysta. Przez chwilę parował zacięte uderzenia, uskoczył przed ciosem
wycelowanym w jego bok i korzystając ze sposobności, wykonał elegancką kontrę.
Mnich z łatwością odparował wymierzone w skroń pchnięcie. Est zawzięcie
usiłował przebić zasłonę mistrza i jedyne, co w efekcie udało mu się osiągnąć,
to odepchnąć go na trzy metry w tył. Wówczas Mag przeszedł do agresywnej
ofensywy kojarzącej się z niezwykłym tańcem.
Przeciwnicy
okrążali się, a kije z trzaskiem uderzały o siebie i wirowały, odpychając
nawzajem. Walczący odskakiwali i doskakiwali do siebie, przetaczali się,
uderzali z wyskoku i poziomu podłogi. Każdy pojedynczy mięsień pracował, gdy
oczy śledziły się wzajemnie, a kije ścierały się z hukiem i mknęły ze świstem.
Est zarobił cios w biodro, talię i łydkę, ale stary nauczyciel również liczył
siniaki.
Wydawałoby
się, że walka jest wyrównana, kiedy czubek broni mistrza boleśnie trafił w
wystawiony na atak nadgarstek ucznia i wytrącił mu kostur. Drewniany kij z
łoskotem uderzył o posadzkę i poturlał się poza zasięg rozbrojonego elfa, który
upadł tuż po nim, trzymając się za pulsujący bólem przegub. Wyprostował drżące
ręce w geście kapitulacji, gdy leciwy mnich dźgnął go w policzek tępym końcem
broni.
Pojedynek
zakończony.
Przegrany
chwycił wyciągniętą, zgrabiałą dłoń mentora i pozwolił się podnieść z desek
zarysowanych niezliczonymi starciami. Oddychał ciężko i pocierał piekący
nadgarstek, choć uderzenie w biodro bez dwóch zdań było mocniejsze.
Mag
z uznaniem kiwnął głową. Pot zrosił jego łysinę oraz pomarszczoną szyję,
spływając na gruzłowate mięśnie odsłoniętych ramion i torsu. Poza tym nic nie
zdradzało wysiłku, jaki podstarzały mężczyzna włożył w walkę z młodzikiem. I,
jak zdążył zauważyć bystry uczeń, mistrz tylko podczas walki przypominał
człowieka, którego zapamiętał z ich pierwszego spotkania. Proste plecy,
uniesiona głowa i zdecydowane ruchy przeczyły aktualnemu wyglądowi. Niestety,
Mag coraz częściej ulegał sile wieku obciążającego jego barki, co niepokoiło
wciąż milczącego w tym temacie podopiecznego, lecz nawet ta słabość nie
zdławiła uwielbienia, jakim darzył opiekuna.
Sapiący
Est marzył, aby ujrzeć go na polu bitwy.
Pełna kontrola, stoicki spokój, czysty umysł oraz wigor zaklęty w starczym
ciele urzekły go od samego początku. Gdy usłyszał o możliwości podążania
ścieżką mnicha, od razu zapragnął doskonalić się w tej sztuce. Był szczęśliwy,
bo okiełznanie kostura nie zaliczało się do najłatwiejszych zadań. Kij bojowy
wymagał samodyscypliny, zręczności oraz zrozumienia jego działania. Kosturem
można położyć kilku wrogów na raz, dać szybką śmierć, ogłuszyć lub obezwładnić,
ale też utrzymać na dystans. Był bronią idealną, aczkolwiek wymagającą.
Siadając
na podłodze naprzeciwko opiekuna, skrzyżował nogi w pozycji medytacyjnej.
Wyprostował wilgotne od potu plecy, dłonie oparł swobodnie o uda i przymknął
oczy. Uspokajając oddech wniknął w głąb siebie, pozwalając by samoświadomość
zamilkła na czas konieczny do przestudiowania minionego pojedynku. Pozwolił,
aby pamięć odtworzyła przebieg starcia, każde uderzenie i każdy skurcz,
rejestrując zdarzenia, jakich nie dojrzały ograniczone zmysły. A jednocześnie
odpoczywał.
Po
raz pierwszy Est przeszedł z kontemplacji w stan medytacyjny niedługo po
odkryciu swoich zdolności. Coraz częściej przychylał się do teorii mistrza
zakładającej stopniowy rozwój mocy i umiejętności wraz z coraz łatwiej
rozpoznawanymi i kontrolowanymi uczuciami oraz emocjami. Na swoje nieszczęście
był wysoce empatyczny i chociaż pogodził się już z nadmierną wrażliwością na
bodźce oraz związane z nimi odczucia, to nadal podtrzymywał swoje indywidualne
stanowisko w drodze ku niezależności.
Mag
wstał, więc i on powoli wrócił do świata zmysłów. Kiedy rozchylił powieki,
mistrz wycierał twarz bawełnianą szmatką wiszącą na szczebelkach nad ławką i
poczęstował się jednym z leżących na siedzisku jajek. Metodycznie pozbywał się
skorupki, odkładając niewielkie łupiny na ręcznik, podczas gdy uczeń zdążył
wstać, otrzeć się swoim kawałkiem materiału i rozpracować drugie śniadanie. A
raczej to, co z niego zostało.
Sfery
zawieszone w czterech rogach sali ćwiczeń z ledwością rozjaśniały przestronne,
wyłożone drewnem wnętrze. Panowała cisza z lekka zniekształcająca stłumione
odgłosy docierające z zewnątrz. Z dziedzińca dolatywał gwar budzącej się
Twierdzy. Stukot kopyt wyjeżdżających najemników, skrzypienie wozów sklepikarzy
i dostawców różnorakich dóbr, wykrzykiwane rozkazy, śmiechy, nawoływania. Co by
się nie wydarzyło, życie toczyło się dalej. Tak było, jest i będzie, więc nie
ma sensu roztrząsać poniektórych spraw bardziej, niż to konieczne. Nigdy nie
wiadomo, co się przypadkiem wytrząśnie. Dlatego musiał zaryzykować.
-
Mistrzu, jest coś, co muszę z tobą omówić – zaczął całkiem odważnie. - Colonell
poprosił mnie o wsparcie w zadaniu zleconym przez przywódcę. Wiem, że
powinienem się wstrzymać, ale czuję się gotowy do stawienia światu czoła.
Dlatego proszę o zezwolenie na opuszczenie murów Twierdzy.
Obaj
siedzieli na ławce i patrząc przed siebie kończyli posiłek. Est w napięciu
słuchał jak mentor przeżuwa, a potem połyka każdy kęs. Chrupnęła zmiażdżona
skorupka. Odpowiedź nadeszła, lecz dopiero po posiłku i nie taka, jakiej
chłopak się spodziewał.
-
Twierdzisz, iż gotów jesteś uczestniczyć w zadaniu powierzonemu młodemu
Colonellowi, człowiekowi o niemałych zdolnościach i równie silnym charakterze,
który doświadczeniem znacznie przewyższa twój młody wiek? - Mistrz z rozmysłem
zasiał ziarno niepewności w sercu ucznia i oczekując rezultatów, popatrzył na
niego z ukosa. - Dlaczego ktoś taki jak on miałby prosić o pomoc najemnika
rozpoczynającego szkolenie?
-
J-ja nie wiem, mistrzu. Być może widzi w tym okazję do sprawdzenia mnie w
terenie.
-
Zatem cóż to za zadanie, mój uczniu?
-
On nie powiedział, a ja nie pytałem... – wymamrotał Est.
Chłopak
zbeształ się w myślach za to, że nie zapytał Cola o zlecenie. O nic nie
zapytał! Ależ był głupi! Dał się zwieść emocjom jak zakochany szczeniak i
kompletnie zapomniał o podstawach. A szczegóły są czymś więcej niż podstawami.
Wiedza jest filarem, o który powinien opierać się zawsze i wszędzie.
Mag
milczał, bacznie obserwując zrozpaczonego podopiecznego.
-
Estalavanesie, umyśliłeś sobie wesprzeć przyjaciela nie znając celu ani
powodów, jakimi kierują się jego zleceniodawcy. Jesteś lekkomyślny, gdyż nie
wiesz, w co zostaniesz wciągnięty, lecz twoja lojalność względem brata
najemnego zasługuje na szacunek. - Wstał i zapatrzył się w dal nieobecnym
wzrokiem. - Niedźwiedź nęka mnie, abym wysłał cię poza obręb murów. Byś dowiódł
swej wartości, mówi. By przekonać się, czy zapracowałeś na wikt i opierunek,
jaki ci tutaj zapewniam. Nie sądzę, aby było to samobójcze zadanie, mój uczniu.
Wyczerpujące, wymagające pomyślunku i umiejętności, owszem, ale nie samobójcze.
Uważam, że powinieneś poznać świat poza murami, dość już siedzenia w
bezpiecznej warowni. Pora, byś dowiódł swojej wartości w potyczkach z innymi
przeciwnikami niż stary mistrz. Już czas, byś poznał trudy podróży, kaprysy
pogody oraz niepewności dnia następnego. Rutyna jest dobra, wszak pomaga
odnaleźć się w świecie i daje poczucie bezpieczeństwa, lecz tak naprawdę pomału
zabija. Każdy dzień wcale nie jest taki sam, jak poprzedni. Naturą nie rządzi
rutyna, chłopcze. Naturą rządzi harmonia. I tej harmonii musisz się jeszcze
nauczyć.
Z
tymi słowy mnich drugi raz tego dnia podał dłoń swemu uczniowi i pomógł mu
wstać. Musiał zadzierać brodę, by zajrzeć w niebywale zielone skaleonie ślepia.
Estalavanes w przeciągu roku przerósł go i zapowiadało się na to, że już więcej
nie podrośnie. Gdy stali naprzeciw siebie, Mag nakrył trzymaną rękę chłopaka
drugą i ścisnął, dając mu do zrozumienia, że popiera jego pomysł. Poluzował
chwyt, złapał swoją tunikę, po czym zarzucił ją sobie na ramiona i szybkimi
ruchami zawiązał pas. Skierował się do wyjścia.
Est
natychmiast pochylił się w ukłonie, niezdolny wydusić choćby słowa. Bezwiednie
zwinął palce w pięść, a ciche skrzypienie rękawiczki dodało mu odwagi. Tłumiąc
podniecenie odczekał, aż nauczyciel zniknie w przejściu i niemrawo sięgnął po
swoje ubranie.
Smok
spod Twierdzy już się nie pojawił, ale napływające zewsząd plotki okazały się
prawdą. W miasteczku rybackim zwanym Falobór widziano dwa osobniki walczące
między sobą, a opisywano je jako „potwory swymi cielskami przysłaniające słońce
i niebo”. Czy rzeczywiście cieszył się na podróż, gdy działy się takie rzeczy i
to zaledwie siedmiodzień drogi na wschód? Jak ludzie mieli walczyć z monstrami
niebotycznych rozmiarów? Chyba nie trzeba się martwić, skoro już raz je
przepędzono? Z drugiej strony nic dziwnego, że wróciły, w końcu przegnano je z
domów i przejęto ich terytoria. To naturalne, że zechcą je odzyskać...
Zmierzając
do wyjścia, Est w zamyśleniu przeciął upstrzony pochodniami krótki korytarz i
stanął w drzwiach niskiego budynku. Patrzył z niechęcią na strugi deszczu
zalewające dziedziniec, zamieniające ubitą ziemię w kałuże błota i barwiące
świat brudnym kolorem chmur. Lubił deszcz, ale teraz był mu kompletnie nie w
smak. Pomyślał z przekąsem, że jego pierwsze zadanie zapowiada się po prostu
wspaniale. Kaprysy pogody, tak? Pierwszy punkt odznaczony. Teraz pozostało
tylko znaleźć Cola i poinformować go, że jutro razem wyjadą poza Twierdzę. Aż
miał ciarki z ledwie powstrzymywanej ekscytacji. Choć może była to wina pogody,
a nie mieszających mu w głowie uczuć.
***
Colonell spoglądał na zbliżającego
się starca z mieszaniną niepewności i ciekawości. Co prawda oczekiwał, że ktoś
będzie go szukał, ale nie brał pod uwagę Zrzędy. A należało, bo wystosował
bezpośrednią prośbę do jego ucznia, lekceważąc oficjalny protokół obowiązujący
w takiej sytuacji.
-
Doprawdy uważasz, iż Estalavanes gotów jest na podróż w poszukiwaniu
dezerterów? - Mag pominął zbędne powitania, przechodząc prosto do sedna. -
Przyznaję, radzi sobie coraz lepiej, lecz mistrzostwem bym tego nie nazwał,
Colonellu. Jeszcze nie.
Młody
zwiadowca oklapł, jakby uszło z niego całe powietrze. Spodziewał się, że
doradca odrzuci jego pomysł, ale nie przypuszczał, że zrobi to bez słowa
wyjaśnienia ze strony dawnego wychowanka. Jednakże, o ile dobrze mu się
zdawało, sprawa nie była z góry przesądzona.
Chowając
dłonie w kieszenie bluzy, Col tak czy inaczej postanowił zawalczyć o swoje.
-
Zagrożenie minęło, prawda? Poza tym sam mówiłeś, że pomożesz nam opuścić to
miejsce.
-
Milczenie to pożądana cecha, lecz w cenie jest dyskrecja, młodzieńcze -
wyszeptał starzec, ukradkiem rozglądając się po korytarzu Głównego Budynku. Gdy
upewnił się, że w zasięgu słuchu nikogo nie ma, podniósł głos i ruszył do
gabinetu. – Niech i tak będzie! Skoro jest to sprawa niecierpiąca zwłoki,
pozwól za mną.
Brwi
wytatuowanego łowcy uniosły się zaskakująco wysoko, gdy przejrzał zagrywkę
leciwego spryciarza. Sam jeszcze raz otaksował otoczenie i nie przerywając
ciszy dogonił staruszka, równając z nim krok. Wrócili do tematu, gdy drzwi
gabinetu administratora zamknęły się z suchym trzaskiem.
-
A więc? - niecierpliwił się Col. - Co to za “sprawa niecierpiąca zwłoki”?
Podchodząc
do okna, Mag splótł ręce za plecami i zerkając na śniadego młodzieńca
zastanawiał się, jak ugryźć problem, nie tracąc zębów i nie zdradzając przy tym
zbyt wielu szczegółów, o których nikt nie powinien wiedzieć. Nawet on sam, mimo
że los nie szczędził go w tej materii.
-
To nie jest najlepsza pora na zbieranie doświadczeń poza warownią, Colonellu,
aczkolwiek nie mogę oczekiwać, iż dogodny moment kiedykolwiek nastąpi. Twierdza
także jest zagrożona. - Spochmurniał jak niebo za oknem, rozpamiętując ostatni
list otrzymany od sir Aarima Asmodeusza z Adeili. - Złymi są wieści o
jednoczących się na południu siłach zwiastujących wojnę na skalę całego
Estarionu. Jeszcze gorsze mówią o kolejnych smokach nawiedzających ludzką
krainę.
Col
nie był zaskoczony tą wieścią, wszak całkiem niedawno dostarczył ją prosto do
uszu doradcy Złowieszczego Niedźwiedzia. Bardziej zastanawiało go, co Zrzęda z
niej wyciągnął. Albo co podpowiedziały mu wizje.
-
Rozumiesz coś z tego?
-
Jeśli połączymy informacje otrzymane od Lydriana dotyczące czerwonego smoka na
usługach arcypaladyna oraz przyjmiemy, że niegdysiejszy obserwator spod
Twierdzy pochodzi z gatunku czarnych, to jedyną niewiadomą w równaniu pozostaje
prawdziwa tożsamość czarnego króla. A to, młody przyjacielu, będzie
najtrudniejsze do przejrzenia.
Nie wspominając już o roli, jaką
odegrać ma Estalavanes
- dodał od siebie Mag. Ale o tym
przebłyski uparcie milczały, porzucając wieszcza na pastwę niejasnych
domniemywań oraz ponurych przeczuć.
-
Te dwa smoki… - Col zasępił się, gdy wyobraźnia podsunęła mu najgorsze wizje. -
Ludzie zarzekali się, że jeszcze czegoś takiego nie widzieli. Były kolosalne.
Ich rozmiary wzburzyły ocean.
-
Umysły pod wpływem paniki mają zwyczaj wyolbrzymiać zdarzenia. - Mag wykonał
ruch dłonią, jakby odganiał się od takiej właśnie przesady. - Owszem, rozmiary
dawnych smoków przytłaczały, jednakże wiek temu ludzkość rozprawiła się z nimi
bez zarzutu. Niemniej w tym wypadku może być inaczej, zważywszy, że cierpimy od
konfliktu interesów bezmyślnych jednostek.
Colonell
prędko otrząsnął się z niewesołych myśli wracając do rzeczowego, chłodnego
rozumowania.
-
Jakie jest ryzyko niepowodzenia naszego zadania? Te dwa gady mogą być twoimi
smokami z wizji, więc jak mają się do naszego, przepraszam, mojego przydziału?
Starzec
obrócił twarz w kierunku rozmówcy, a bębniące o szyby ciężkie krople nie
ustawały ani na sekundę, wręcz podwajając swe bezowocne wysiłki. W czarnych
oczach Maga błyszczała nieprzeciętna inteligencja, a lekko pochylone ramiona
wyprostowały się nagle, gdy starszy mężczyzna bez zająknięcia potwierdził
najgorsze obawy młodego łowcy.
-
Intuicja podpowiada mi, że jest ono niewykonalne. A przynajmniej na tę chwilę.
- Podrapał się po białej, wciąż gęstej brodzie wystającej kilka centymetrów
poza zarys szczęki. – Niebezpodstawnie przypuszczam, że Brek i Viera nie są już
tylko dezerterami, ani tym bardziej wyłącznie naszym problemem. Pojawiają się w
zbyt wielu punktach mających związek z działaniami południowców. Domyślam się,
iż odgrywają niemałą rolę w buncie przeciwko władzy Estarionu, a skoro tak... -
pauza chłodem niepokoju wkradła się za kołnierz bluzy Colonella - świadczy to o
ich wysokiej pozycji w hierarchii czarnego króla.
Zwiadowca
odetchnął, drapiąc się po karku i krążąc pomiędzy biurkiem a drzwiami.
-
To dosyć daleko idące wnioski - wymruczał - ale wyjaśniają, jakim sposobem
utrzymali się tak długo przy życiu. Chociaż ta dwójka nigdy do słabych nie
należała. Ani litościwych.
-
Idealna forpoczta dla osoby pragnącej przewrotem zagarnąć całą krainę. Kiedy
wyruszacie? - Nagłe odejście od głównego tematu zburzyło pozorne opanowanie
Colonella. - Nie widzę sensu, by przeciągać niewolę Estalavanesa w
nieskończoność.
-
Niewolę?
-
Czy to nie ty nazwałeś mnie bezlitosnym, młodzieńcze? - zagadnął niewinnie
staruszek, podchodząc do biurka i poszukując czegoś wzrokiem. - Jak to było?
Pupilek Zrzędy? Chowam młodego ucznia pod kloszem, zamykam w klatce, izoluję od
świata zewnętrznego, nie pozwalam mu się rozwijać i trzymam go na uwięzi dla
własnej satysfakcji? Mam całkiem sprawne uszy, a plotki krążące po Twierdzy
docierają nawet do mojego sparciałego mózgu.
-
Chyba nie podejrzewasz, że to ja jestem ich źródłem?
Mag
nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Wertował zalegające na blacie dokumenty
nie zważając na urazę wymalowaną na ciemnej twarzy rozmówcy.
-
Nie podejrzewałbym o to ciebie, Colonellu. Nie ciebie - powtórzył z naciskiem.
- W każdym razie ustaliłem to już ze swoim uczniem. Wyruszy wraz z tobą. Jest
osobą, która najlepiej funkcjonuje, gdy nie ma zbyt wiele czasu do namysłu, a
warunki, w jakich się znajduje, są skrajne i nieoczywiste. Jak on sam. Rzucony
na głęboką wodę po prostu popłynie, zamiast zastanawiać się nad stylem, jakim
ma to zrobić. - Starzec łypnął na młodego towarzysza. - Nie patrz tak na mnie,
to mój odpowiednik stosowanej przez ciebie terapii wstrząsowej.
Ostatnie
zdanie wstrząsnęło, lecz wybitym z kroku młodzieńcem. Col stanął w miejscu i z
głupkowatym uśmiechem niedowierzania gapił się na zajętego poszukiwaniami Maga.
Kręcąc głową wznowił spacer wokół gabinetu, równocześnie przeczesując włosy.
Przed wyjazdem przydałoby się przyciąć je po bokach.
-
Czyli jednak mu pozwoliłeś. Powinienem się cieszyć?
-
Nie do końca, jako że na ciebie spada odpowiedzialność za jego życie.
Estalavanes to laik, brak mu obycia pośród ludzi. Wprawdzie walczy coraz
lepiej, ale jego pozostałe zdolności są... cóż, ograniczone. - Mag ugryzł się w
język. Jedno słówko więcej i byłby ujawnił sekret ucznia, a nie byłoby dobrze,
gdyby Colonell dowiedział się przypadkiem od starego doradcy, a nie samego
Zaklinacza Żywiołów. - Poza tym bezgranicznie ci ufa, stosuje się do twych
poleceń oraz ulega twojemu wpływowi bez względu na okoliczności. Jeśli miałbym
komukolwiek przekazać funkcję mentora i opiekuna, to bez cienia wątpliwości
byłbyś najlepszym kandydatem na to stanowisko.
Teraz
już Col zupełnie nie pojmował czy wspólna misja jest powodem do radości, czy
raczej karą za lata szczenięcej niesubordynacji.
-
Nie wiem już czy płakać, czy śmiać się.
-
Śmiech przez łzy to także pewne rozwiązanie.
Jakbym Estiego słyszał - skomentował w myślach Col. Wypisz wymaluj, będzie z niego na starość
niezły Zrzęda.
Mag
uniósł jeden z dokumentów. Eleganckie drobne pismo pokrywało prawie cały arkusz
papieru.
-
No proszę, tu cię mam. Jeśli nasza rozmowa dobiegła końca, to zmuszony będę
powrócić do swoich obowiązków, młodzieńcze.
Col
westchnął teatralnie.
-
Jakbyś nie mógł mnie zwyczajnie wyprosić. Zawsze jak coś ukrywasz, zachowujesz
się dokładnie w ten sposób, nie zauważyłeś?
-
Zatem zwyczajnie cię wypraszam, młody człowieku.
-
Przyjąłem, stary kombinatorze.
Colonell,
z szerokim uśmiechem plączącym zawijasy tatuażu, skłonił się dwornie i ruszył
do drzwi. I chociaż w duchu czuł narastającą obawę, to nie miała ona szans z
falą szczęścia, jaka burzyła się w jego sercu.
-
Nie na tyle stary, bym nie usłyszał omsknięcia twojego języka, drogie dziecko!
- rozbawiony Mag zawołał w ślad za zwiadowcą, który zniknął już za drzwiami. -
Tylko nie kombinatorze, proszę.
Sędziwy
mężczyzna natychmiast spoważniał. Jeszcze przez krótki czas patrzył na drzwi,
po czym opadł na siedzisko krzesła i wsunął się pod blat biurka. Zsunął kciuk,
którym zasłaniał charakterystyczną pieczęć przedstawiającą pionowy miecz na tle
pawęży, i mocniej ścisnął list, wczytując się w pismo. Nie chciał ryzykować
kolejnego sporu z młodym człowiekiem, dla którego wszelkie wzmianki o Zakonie
Paladynów były iskrą na chrust. Colonell miał teraz swoje problemy, zwłaszcza
jeden, wyjątkowo młody i przepełniony energią oraz entuzjazmem.
Już
niedługo rzeczony “problem” przejdzie pod kuratelę organizacji znacznie
przewyższającej Twierdzę oraz Niedźwiedzie, będące już niczym więcej jak
przeszkodą, a nie godnym rywalem szlachetnego stanu rycerskiego. Niemniej
musieli nakłonić białego elfa, by uczynił to dobrowolnie, w innym razie plan
rycerza-dowódcy nie zadziała, cokolwiek zakładał. Mag nie dysponował władzą
pozwalającą mu stawiać warunki, toteż przyjął ugodową postawę i zaakceptował
postulaty wystosowane przez Zakon Paladynów. Pierwszym z nich było wysłanie
młodego elfa do Adeili, gdzie zostanie sprawdzony. W jaki sposób, tego mnich
już nie wiedział. Musiało mu wystarczyć zapewnienie, iż Estalavanesowi nie
stanie się krzywda, a sam zainteresowany o niczym się nie dowie.
Ten
osobliwy sojusz pomiędzy nim a rycerzem-dowódcą coraz mniej mu się podobał. Mag
tracił przekonanie, że słusznie postąpi oddając podopiecznego w ręce czerwonego
króla, ale jak sam skonstatował, nie było innego rozwiązania. Jeśli czarny smok
powróci w rejony Twierdzy w poszukiwaniu Estalavanesa, nic nie stanie mu na
przeszkodzie, by cel ten osiągnąć. Obróci w ruinę Twierdzę, zabije ludzi,
zabierze tego, po którego przybył i odejdzie, nie wiadomo dokąd. Przekazując
ucznia pod kuratelę Zakonu mógł wierzyć, iż nie stanie mu się krzywda i nie
ucierpią przy tym inni.
To
była jedna z najtrudniejszych decyzji, jakie przyszło Magowi podjąć.
Mnich
wypuścił list z bezsilnej dłoni i zaparł się łokciami o solidny blat. Splatając
palce, przytknął do nich pomarszczone usta, zastanawiając się nad dalszym losem
chłopca, którego wbrew staraniom zaczął traktować jak rodzonego syna.
Przymykając ciężkie powieki, wsłuchał się w miarowe uderzenia deszczu o szyby i
parapety. Był zmęczony. Tak bardzo zmęczony, że gdyby się położył, to nie
wstałby przez kolejny dzień. A miał przecież własne zadanie do wykonania. I
choćby utracił siły, musiał doprowadzić je do samego końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz