wtorek, 6 sierpnia 2024

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 3

 

Tak jak mistrz zapowiedział, służba przyniosła kolację późnym wieczorem. Estalavanes naiwnie liczył, że to Colonell zjawi się u niego w sypialni, z tym swoim krzywym uśmiechem rzuci jakimś zabawnym powiedzonkiem pod adresem rekonwalescenta, szturchnie go czy po prostu będzie, lecz zamiast niego pojawiła się milcząca służąca z tacą, Syntia. Na nocnym stoliku postawiła miskę z potrawką i pieczywo. Zanim wyszła, zgasiła lampki, zostawiając zapalone tylko dwie przy drzwiach.

Rozczarowany Est w łóżku zjadł gotowane mięso królika, a już w drodze do biurka podgryzał maczany w resztce sosu chlebek. Na brak apetytu nigdy nie narzekał, a jego własna mikstura i fenomenalna zdolność regeneracji dość szybko postawiły go na nogi. Na stole dojrzał jeszcze jedną zakorkowaną buteleczkę, którą na wszelki wypadek postanowił wypić rano, zaraz po przebudzeniu.

Siadając przy biurku chwycił opasły tom zielarski, ten sam, za sprawą którego doprowadził do niemałych zniszczeń w bibliotece, i otworzył na stronicy oznaczonej prowizoryczną zakładką z luźnego kawałka pergaminu. Nagle zatęsknił do wiecznie żywej pracowni alchemicznej i do żywiołowego Travisa swoją tyczkowatą osobą szczelnie wypełniającego całe przestronne pomieszczenie. Aż uśmiechnął się na myśl o człowieku, którego pasja była zarazem stylem życia, barwnym i specyficznym jak jego niecodzienny przejaw geniuszu.

Nie tracąc dobrego samopoczucia, Est przyciągnął do siebie cudo w postaci notatnika z powiązanych rzemieniami kartek papieru oprawionych w tłoczoną skórę. Chwycił za pióro, sprawdził ostrość dutki i zajrzał do kałamarza. Pracował, aż ogarnęła go senność i zrezygnowany powlókł się do łóżka. Ostatecznie i tak nie zasnął. Starał się wyciszyć umysł, uspokoić rozdartą duszę, ale w żaden sposób mu to nie szło, bo był niemożliwe pobudzony. Zresztą nie powinien się dziwić, skoro przespał regeneracyjnym snem niespełna dobę.

Wstał, nie mogąc już dłużej znieść leżącej pozycji i podciągając spodnie udał się na balkon, lekko uchylając drzwi. Uwielbiał zapach nocnego powietrza. Kochał naturę w każdym jej aspekcie, od szalejących o zmierzchu wichur po ciche, skąpane w słońcu poranki. Opierając się o balustradę przymknął oczy i wystawił policzki na powiew rozkosznego wiatru...

Ale coś było nie tak. I nie był to znudzony wartownik na murach, hen w górze. Element niepasujący do całości znajomego otoczenia ostrzegał jego wyczuloną percepcję. Est bardziej poczuł niż zauważył czyjąś obecność, dlatego ostrożnie obrócił się w kierunku wejścia.

O kamienną ścianę plecami opierała się skryta w cieniu postać, którą rozpoznałby zawsze i wszędzie. A już na pewno w nocnym widzeniu, nieważne jak osłabionym ciepłą łuną docierającą z blanek i wnętrza kwatery. Broda oparta o pierś, skrzyżowane ramiona, jedna noga podciągnięta w górę i stopa podpierająca ścianę. Na jego widok serce Esta wybijało szalony rytm rozchodzący się z pulsującą krwią, wprawiający w drgania stęsknione ciało. Jakby podświadomie zareagował całym sobą na obecność ulubionego człowieka. Czuł ogromną ulgę, ale też przeszywające ukłucia bólu, jak gdyby czysta radość nie była mu dana. Jak gdyby musiała być okupiona dozą cierpienia.

- Col? - Niedorzeczny szept Esta równie dobrze mógł szmerem wiatru płynącego przez noc.

Zbliżył się po cichu, na palcach, a gdy był dostatecznie blisko, pochylił się i zajrzał w twarz gościa. Spojrzenie odwzajemniły oczy o podobnej, lecz ciemniejszej, jakby przydymionej barwie.

Colonell wyprostował się, mrugnął, odganiając zmęczenie i uśmiechnął pociągającym uniesieniem lewego kącika ust. Wszystko byłoby po staremu, gdyby nie ta ledwie widoczna zmiana w jego oczach: wyraźny smutek kontrastujący z drobnymi zmarszczkami uśmiechu. Dojrzałość, jakiej Est przedtem nie widział na jego niefrasobliwym obliczu.

- Esti - zadźwięczał jego niski baryton - jestem tchórzem. Przepraszam, jestem cholernym tchórzem.

Urzeczony Est wpatrywał się w przyjaciela, za którym tęsknił i którego stratę zdążył już opłakać. Nie wiedział, o czym on mówi, nie rozumiał nic z niejasnego przekazu, ale sam jego widok mu wystarczał: koił duszę i łatał rozerwane serce.

- Esti, byłem tu zeszłej nocy, martwiłem się… - Dłoń Cola powędrowała na śniady kark w geście skrępowania. – Bez przerwy błagałem Handlarza Fortuny, żebym przez własną głupotę cię nie stracił. Nie wiem, co mam teraz robić. Wszystko zepsułem, tam, na wieży. Masz prawo mnie nienawidzić. Masz prawo mi nie ufać, bo takie wykorzystanie przyjaźni jest zwyczajnie podłe.

Est z coraz większą konsternacją patrzył na tłumaczącego się Cola. Każde pojedyncze słowo uderzało w niego z siłą tarana, burząc długo budowany mur chroniący go przed wszelkim cierpieniem. Nie pojmował, o jakiej podłości mówi. Przecież nie zrobił nic wbrew jego woli. Pocałunek na wieży był iskrą, która rozpaliła zimne serce, zmieniając je w żywo płonące jądro wewnętrznego światła. Nadał mu znaczenia zupełnie innego niż jałowe brnięcie przez bagno egzystencji. Ów płomień był na tyle potężny, by osuszyć mokradło i odsłonić krętą ścieżkę prowadzącą do jasnego celu. Wspólnego celu, bo znalazł kogoś, kto wesprze go w tym nieszczęśliwym kluczeniu przez świat, poda mu rękę, gdy znów upadnie i zachęci do dalszej wędrówki, gdy ta jawić się będzie bezsensowną. Teraz widział to szczególnie klarownie, jakby bieg wydarzeń nie był jedną wielką niewiadomą, a czymś oczywistym i przewidywalnym. Bo nie był już sam.

Est miał mu tyle do powiedzenia, że nie wiedział od czego zacząć, ani jak zacząć. Wciąż otumaniony wydusił z siebie tylko jedno:

- Kiedy?

- Kiedy? - powtórzył niepewnie Col. - Co „kiedy”?

- Kiedy nasza przyjaźń zaczęła znaczyć dla ciebie więcej?

Colonell opuścił głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią, a gdy znów ją podniósł, w jego spojrzeniu lśnił dotąd nieznany błysk, cicha pewność i determinacja, które wyraził z mocą potrafiącą uformować niszczycielskie zaklęcie.

- Przyjaźń przyszła później niż to, co na trakcie, w lesie. - Zmrużył powieki, jak gdyby wcale nie stał na chłodnym balkonie, lecz pośród leśnego listowia wspomnianej wiosennej nocy. Est z trudem powstrzymał przemożną chęć dotknięcia jego wytatuowanego policzka. Czarne linie były niezauważalnie wypukłe, na co z onieśmieleniem zwrócił uwagę, ponieważ ostatnim razem wyjątkowo przyjemnie było je gładzić wrażliwymi opuszkami. - Od tamtego momentu chciałem zbliżyć się do ciebie. Stwierdziłem, że jesteś najbardziej niesamowitą istotą, jaką w życiu widziałem. - Kąciki pełnych ust uniosły się delikatnie, podobnie jak leniwie rozchylające się powieki. - I byłem przerażony tym uczuciem. Że pozostanie nieodwzajemnione.

Zamilkł, a głucha cisza otuliła ich w ciemności. Tylko księżyc i towarzyszące mu gwiazdy oświetlały teraz balkon, połyskując pośród złota odsłoniętej bransolety. To wystarczyło, by ich schadzka nabrała intymnej, kameralnej atmosfery. Powyżej na murach zmieniała się właśnie warta i przyćmione pochodnie drżały, zastępowane kolejnymi. Każdy żył własnym życiem. Twierdza trwała niezmieniona pomimo gwałtownego chaosu, jaki zapanował w sercach dwóch najemników.

Est przypomniał sobie o oddychaniu. Nie wiedział co sądzić o tak osobistym wyznaniu. Owładnięty ogromem emocji temu towarzyszących zdołał jedynie odwrócić się, podejść do barierki i wesprzeć się o nią na wyciągniętych rękach.

Nie wzdrygnął się pod dotykiem dłoni na nagich ramionach. Ani drgnął, kiedy przesunęły się na biodra i zatrzymały na odsłoniętym białym brzuchu. Na plecach poczuł łaskoczącą miękkość bluzy. Zamknął oczy, oddając się powoli powracającemu spokojowi, gdy Col objął go delikatnie i przyłożył ciepły policzek do jego chłodnej skroni. To było tak naturalne, że z łatwością przyszło mu przyjęcie bliskości ludzkiego towarzysza. Wtulił się w szeroką pierś i odetchnął głęboko. Długie uszy poruszyły się samoistnie na dźwięk stłumionego szeptu.

- Kocham cię, Estalavanesie.

Uśmiechając się, Est położył ręce na przedramionach Cola, dając mu jasny sygnał, że akceptuje jego uczucia. Chciał powtórzyć wyznanie mężczyzny, lecz głos uwiązł mu w gardle, wyciskając spod powiek słodko-słone łzy, toteż w milczeniu cieszył się towarzystwem, zatracając się w tym nowym poczuciu, chłonąc je i utrwalając w pamięci.

- Wybacz, jeśli zepsuje to nastrój, ale muszę cię o coś poprosić. - Colonell objął go mocniej, jakby bał się, że zniknie, gdy tylko go wypuści. - Pojutrze wyruszam wykonać zlecenie od Starego i chciałbym, żebyś tym razem mi towarzyszył, ale... Chyba jeszcze nie wydobrzałeś. Mogę spróbować odłożyć podróż o dzień, niestety dłuższa zwłoka to ryzyko gniewu Niedźwiedzia.

- Czuję się dobrze właśnie dzięki tobie – potwierdził zrelaksowany, nieco oszołomiony prośbą Est. - I...

Lecz nikczemny człowiek już nie słuchał. Obrócił go twarzą do siebie i bezczelnie przerywając, delikatnie uniósł biały podbródek, składając na wargach łagodny pocałunek. Romantyczna chwila przeciągała się. Zazdrosny nocny wiatr mierzwił im włosy, kiedy trwali pod wpływem wzajemnego zaklęcia.

Col niechętnie przerwał ulotny czar i nie odrywając spojrzenia od kuszących białych ust wyszeptał:

- Będę czekał na odpowiedź do południa. Tylko do niczego się nie zmuszaj, uszanuję każdą twoją decyzję.

Potem podniósł roziskrzony wzrok na uroczo przymrużone kocie oczy, chwycił oburącz policzki chłopaka i skradł pożegnalnego całusa. Puścił go, nim ten zdążył zareagować. Nie tracąc rezonu przeszedł przez balkon, zwinnie wskoczył na balustradę i po prostu zsunął się w dół, łapiąc pełnej szczelin i wyrw pionowej ściany.

Porażony strachem o jego życie Est dobiegł do barierki. Człowiek miękko wylądował na trawie i ruszył przed siebie, nie oglądając się na boki.

Jak rany, przecież to jest czwarte piętro! - pomyślał wstrząśnięty. Ten przeklęty Julian naprawdę ma coś nie tak z głową...

***

Est przez całą noc nie zmrużył oka, mimo że sytuacja rozwiązała się pomyślnie, a organizm wrócił do stanu sprzed osłabienia. Leżał więc w łóżku z rękami pod głową i dumał. Przyłapał się na tym, że w ostatnim czasie rozmyślał więcej niż przez całe doczesne życie, ale musiał też przyznać, że w przeciągu zaledwie paru dni wywróciło się ono do góry nogami. Ponownie. Tak więc leżał. I myślał. O Colu. O propozycji. A zwłaszcza o tym, jak przekonać mistrza, by pozwolił mu jechać z doświadczonym łowcą. I chociaż nie pamiętał momentu zaśnięcia, po przebudzeniu był pewien, że musiał się zdrzemnąć, ponieważ odczuwał znacznie większe zmęczenie, niż gdy kładł się spać.

Chłodne podmuchy wiatru dostawały się przez otwarte na oścież drzwi balkonowe, a namolne ptaki ćwierkały w koronach drzew zwiastując nadchodzący świt. Ich trele były dla Esta istną katorgą. Dopiero poczucie obowiązku otrzeźwiło go na tyle, by w szybkim tempie wygramolił się z rozkopanej pościeli. Wyciągnął bezrękawnik z komody i ubierając się w pośpiechu, przeszedł na przeciwległą stronę kwatery. Przemył twarz wodą z misy ustawionej na toaletce w kącie, zaparł się dłońmi o wąski blat i ze zwieszoną głową wziął głęboki wdech dla powściągnięcia myśli. Nawet nie popatrzył na własne odbicie w zachlapanym wodą zwierciadle. Kiedy był gotowy, chwycił leżącą na stole rękawiczkę bez palców, coraz częściej ściąganą do snu, oraz stojącą obok niej flaszeczkę zostawioną zeszłego wieczora przez mistrza. Ostatnim spojrzeniem obrzucił sypialnię, po czym wyszedł, dłużej się nie namyślając.

Na stromej, spiralnej klatce schodowej wsunął rękawiczkę na właściwą dłoń, odkorkował buteleczkę i w biegu wypił zawartość, krzywiąc się niemiłosiernie. Zbiegał po trzy stopnie na raz, udowadniając sobie powrót do zdrowia.

Deszcz zaczynał kropić, gdy wymykał się z Wieży Czarodziejów, toteż względnie suchy wpadł do pustej jadalni. Wstawanie o brzasku miało swoje zalety. O tej porze spotkać mógł jedynie schodzących z warty strażników, medyków po nocnym czuwaniu czy zagubionych w studiach czarodziejów, którzy raczej nie mieli ochoty na pogaduszki z jedynym w Twierdzy elfem. Szybko zgarnął z kuchni jeszcze ciepłe podpłomyki oraz dwa jajka w skorupce, by zaraz wrócić na pachnący wiosennym deszczem dziedziniec i przeciąć go niczym strzała z kruchym pieczywem w zębach.

Udając się do sali ćwiczeń należącej do Maga, zawsze wpatrywał się w punkt poczerniały od płomienia stosu pogrzebowego, teraz prawie całkiem wyblakły, mieszający się z wsiąkającą w ubitą ziemię deszczówką. Niezmiennie przeszywał go zimny dreszcz na wspomnienie tego, co jeden smok w humanoidalnej postaci uczynił z ósemką ludzi, w tym trójką zaprawionych w bojach oraz posługujących się magią paladynów.

Przekraczając próg sali, kończył właśnie trzeciego podpłomyka. Jajka zachował na głód po treningu, bo tak jak się spodziewał, mentor czekał już na niego i swoim zwyczajem nie próżnował. Wykonywał powolne figury wyglądające na nieszkodliwe naprzemienne unosy rąk i nóg, łokci oraz nadgarstków, balansowanie na palcach stóp czy ugiętych kolanach.

Est odłożył resztę śniadania na długą, niską ławkę przy ścianie i zrzucił z siebie czarny bezrękawnik oraz wysokie buty, zostając w samych spodniach o prostych, luźnych nogawkach. Długo zapierał się w przekonaniu, że odsłanianie ciała sprawi mu większy dyskomfort aniżeli przeszkadzająca, lepiąca się od potu koszulka, lecz pewnego dnia odważył się zdjąć bezrękawnik... i od tamtej pory znacznie rozwinął swoje umiejętności, bo było tak, jak mistrz powiedział: przestał przejmować się otoczeniem oraz niewygodą, a skupił się na mięśniach i odruchach. Działał instynktownie, poddając się wewnętrznemu głosowi płynnie go prowadzącemu.

Nie odrywając wzroku od opanowanych oraz świadomych ruchów nauczyciela, Est zaczął się rozciągać, rozgrzewając i przygotowując do porannego sparingu. Niewielu widziało sprawność bojową mnichów z Północy, a jeszcze mniej przeżyło, by o niej opowiadać, dlatego chłopak z fascynacją śledził każdą kolejną akrobację starca. Co prawda mistrz stopniowo zdradzał mu zawiłości sztuk walki praktykowanych przez klasztor, lecz gorliwemu i pojętnemu uczniowi wciąż było mało. Trudno mu było pogodzić się z myślą, iż mistrzostwo osiągnie dzięki ciężkiej pracy, cierpliwości oraz wytrwałości, ale z determinacją podjął się tego wyzwania.

Z podziwem patrzył jak stary mnich stopniowo przyspiesza, z każdą kolejną figurą doprowadzając pozycje do perfekcji, zmuszając ciało do nadludzkiego wysiłku i podporządkowując je sobie całkowicie. Est był oczarowany tym widowiskiem. Wiedział, że jako długowieczny elf może osiągnąć to, co mentor, a może nawet i więcej, lecz póki co poprzestał na standardowej rozgrzewce.

Mag przerwał w kulminacyjnym momencie, co dla postronnego obserwatora mogło zdawać się przypadkowym zmyleniem kroku. Za nic mając własny przyspieszony oddech, podszedł do stojaka na broń i bez ostrzeżenia rzucił w ucznia długim kijem ćwiczebnym. Chłopak złapał go w locie i nie wytracając jego prędkości zakręcił nim, parę razy przekładając go z ręki do ręki, sprawdzając wagę i chwyt. Wreszcie stanął w rozkroku, przybierając pozycję wyjściową do walki, z kosturem za sobą i dłonią w rękawiczce na wysokości oczu. Nie był czarodziejem i nie potrafił katalizować mocy poprzez broń, co bynajmniej nie umniejszało fizycznym zdolnościom jego gibkiego ciała.

Mistrz stanął naprzeciwko ucznia z identycznym orężem w sękatej garści. Skinęli sobie głowami i nastąpiła pierwsza nieśmiała próba. Est przechwycił kilka razów swoją bronią, odbijając je nieznacznymi ruchami nadgarstków. Kij był ciężki, ale chłopak doskonale znał ten ciężar. Mięśnie same reagowały. Mag go testował, tego był pewien. Tak jak zdążył się już nauczyć, że najgroźniejsze ataki spadały znienacka.

I tym razem także się nie pomylił.

Po ostatnim uderzeniu służącym zmyleniu ucznia, mistrz wyprowadził błyskawiczny atak z półobrotu, który chłopak przyjął z pełną gotowością. Znał techniki walki swego mentora, naśladował je coraz wierniej i mógł tylko zgadywać, z której ten skorzysta. Przez chwilę parował zacięte uderzenia, uskoczył przed ciosem wycelowanym w jego bok i korzystając ze sposobności, wykonał elegancką kontrę. Mnich z łatwością odparował wymierzone w skroń pchnięcie. Est zawzięcie usiłował przebić zasłonę mistrza i jedyne, co w efekcie udało mu się osiągnąć, to odepchnąć go na trzy metry w tył. Wówczas Mag przeszedł do agresywnej ofensywy kojarzącej się z niezwykłym tańcem.

Przeciwnicy okrążali się, a kije z trzaskiem uderzały o siebie i wirowały, odpychając nawzajem. Walczący odskakiwali i doskakiwali do siebie, przetaczali się, uderzali z wyskoku i poziomu podłogi. Każdy pojedynczy mięsień pracował, gdy oczy śledziły się wzajemnie, a kije ścierały się z hukiem i mknęły ze świstem. Est zarobił cios w biodro, talię i łydkę, ale stary nauczyciel również liczył siniaki.

Wydawałoby się, że walka jest wyrównana, kiedy czubek broni mistrza boleśnie trafił w wystawiony na atak nadgarstek ucznia i wytrącił mu kostur. Drewniany kij z łoskotem uderzył o posadzkę i poturlał się poza zasięg rozbrojonego elfa, który upadł tuż po nim, trzymając się za pulsujący bólem przegub. Wyprostował drżące ręce w geście kapitulacji, gdy leciwy mnich dźgnął go w policzek tępym końcem broni.

Pojedynek zakończony.

Przegrany chwycił wyciągniętą, zgrabiałą dłoń mentora i pozwolił się podnieść z desek zarysowanych niezliczonymi starciami. Oddychał ciężko i pocierał piekący nadgarstek, choć uderzenie w biodro bez dwóch zdań było mocniejsze.

Mag z uznaniem kiwnął głową. Pot zrosił jego łysinę oraz pomarszczoną szyję, spływając na gruzłowate mięśnie odsłoniętych ramion i torsu. Poza tym nic nie zdradzało wysiłku, jaki podstarzały mężczyzna włożył w walkę z młodzikiem. I, jak zdążył zauważyć bystry uczeń, mistrz tylko podczas walki przypominał człowieka, którego zapamiętał z ich pierwszego spotkania. Proste plecy, uniesiona głowa i zdecydowane ruchy przeczyły aktualnemu wyglądowi. Niestety, Mag coraz częściej ulegał sile wieku obciążającego jego barki, co niepokoiło wciąż milczącego w tym temacie podopiecznego, lecz nawet ta słabość nie zdławiła uwielbienia, jakim darzył opiekuna.

Sapiący Est  marzył, aby ujrzeć go na polu bitwy. Pełna kontrola, stoicki spokój, czysty umysł oraz wigor zaklęty w starczym ciele urzekły go od samego początku. Gdy usłyszał o możliwości podążania ścieżką mnicha, od razu zapragnął doskonalić się w tej sztuce. Był szczęśliwy, bo okiełznanie kostura nie zaliczało się do najłatwiejszych zadań. Kij bojowy wymagał samodyscypliny, zręczności oraz zrozumienia jego działania. Kosturem można położyć kilku wrogów na raz, dać szybką śmierć, ogłuszyć lub obezwładnić, ale też utrzymać na dystans. Był bronią idealną, aczkolwiek wymagającą.

Siadając na podłodze naprzeciwko opiekuna, skrzyżował nogi w pozycji medytacyjnej. Wyprostował wilgotne od potu plecy, dłonie oparł swobodnie o uda i przymknął oczy. Uspokajając oddech wniknął w głąb siebie, pozwalając by samoświadomość zamilkła na czas konieczny do przestudiowania minionego pojedynku. Pozwolił, aby pamięć odtworzyła przebieg starcia, każde uderzenie i każdy skurcz, rejestrując zdarzenia, jakich nie dojrzały ograniczone zmysły. A jednocześnie odpoczywał.

Po raz pierwszy Est przeszedł z kontemplacji w stan medytacyjny niedługo po odkryciu swoich zdolności. Coraz częściej przychylał się do teorii mistrza zakładającej stopniowy rozwój mocy i umiejętności wraz z coraz łatwiej rozpoznawanymi i kontrolowanymi uczuciami oraz emocjami. Na swoje nieszczęście był wysoce empatyczny i chociaż pogodził się już z nadmierną wrażliwością na bodźce oraz związane z nimi odczucia, to nadal podtrzymywał swoje indywidualne stanowisko w drodze ku niezależności.

Mag wstał, więc i on powoli wrócił do świata zmysłów. Kiedy rozchylił powieki, mistrz wycierał twarz bawełnianą szmatką wiszącą na szczebelkach nad ławką i poczęstował się jednym z leżących na siedzisku jajek. Metodycznie pozbywał się skorupki, odkładając niewielkie łupiny na ręcznik, podczas gdy uczeń zdążył wstać, otrzeć się swoim kawałkiem materiału i rozpracować drugie śniadanie. A raczej to, co z niego zostało.

Sfery zawieszone w czterech rogach sali ćwiczeń z ledwością rozjaśniały przestronne, wyłożone drewnem wnętrze. Panowała cisza z lekka zniekształcająca stłumione odgłosy docierające z zewnątrz. Z dziedzińca dolatywał gwar budzącej się Twierdzy. Stukot kopyt wyjeżdżających najemników, skrzypienie wozów sklepikarzy i dostawców różnorakich dóbr, wykrzykiwane rozkazy, śmiechy, nawoływania. Co by się nie wydarzyło, życie toczyło się dalej. Tak było, jest i będzie, więc nie ma sensu roztrząsać poniektórych spraw bardziej, niż to konieczne. Nigdy nie wiadomo, co się przypadkiem wytrząśnie. Dlatego musiał zaryzykować.

- Mistrzu, jest coś, co muszę z tobą omówić – zaczął całkiem odważnie. - Colonell poprosił mnie o wsparcie w zadaniu zleconym przez przywódcę. Wiem, że powinienem się wstrzymać, ale czuję się gotowy do stawienia światu czoła. Dlatego proszę o zezwolenie na opuszczenie murów Twierdzy.

Obaj siedzieli na ławce i patrząc przed siebie kończyli posiłek. Est w napięciu słuchał jak mentor przeżuwa, a potem połyka każdy kęs. Chrupnęła zmiażdżona skorupka. Odpowiedź nadeszła, lecz dopiero po posiłku i nie taka, jakiej chłopak się spodziewał.

- Twierdzisz, iż gotów jesteś uczestniczyć w zadaniu powierzonemu młodemu Colonellowi, człowiekowi o niemałych zdolnościach i równie silnym charakterze, który doświadczeniem znacznie przewyższa twój młody wiek? - Mistrz z rozmysłem zasiał ziarno niepewności w sercu ucznia i oczekując rezultatów, popatrzył na niego z ukosa. - Dlaczego ktoś taki jak on miałby prosić o pomoc najemnika rozpoczynającego szkolenie?

- J-ja nie wiem, mistrzu. Być może widzi w tym okazję do sprawdzenia mnie w terenie.

- Zatem cóż to za zadanie, mój uczniu?

- On nie powiedział, a ja nie pytałem... – wymamrotał Est.

Chłopak zbeształ się w myślach za to, że nie zapytał Cola o zlecenie. O nic nie zapytał! Ależ był głupi! Dał się zwieść emocjom jak zakochany szczeniak i kompletnie zapomniał o podstawach. A szczegóły są czymś więcej niż podstawami. Wiedza jest filarem, o który powinien opierać się zawsze i wszędzie.

Mag milczał, bacznie obserwując zrozpaczonego podopiecznego.

- Estalavanesie, umyśliłeś sobie wesprzeć przyjaciela nie znając celu ani powodów, jakimi kierują się jego zleceniodawcy. Jesteś lekkomyślny, gdyż nie wiesz, w co zostaniesz wciągnięty, lecz twoja lojalność względem brata najemnego zasługuje na szacunek. - Wstał i zapatrzył się w dal nieobecnym wzrokiem. - Niedźwiedź nęka mnie, abym wysłał cię poza obręb murów. Byś dowiódł swej wartości, mówi. By przekonać się, czy zapracowałeś na wikt i opierunek, jaki ci tutaj zapewniam. Nie sądzę, aby było to samobójcze zadanie, mój uczniu. Wyczerpujące, wymagające pomyślunku i umiejętności, owszem, ale nie samobójcze. Uważam, że powinieneś poznać świat poza murami, dość już siedzenia w bezpiecznej warowni. Pora, byś dowiódł swojej wartości w potyczkach z innymi przeciwnikami niż stary mistrz. Już czas, byś poznał trudy podróży, kaprysy pogody oraz niepewności dnia następnego. Rutyna jest dobra, wszak pomaga odnaleźć się w świecie i daje poczucie bezpieczeństwa, lecz tak naprawdę pomału zabija. Każdy dzień wcale nie jest taki sam, jak poprzedni. Naturą nie rządzi rutyna, chłopcze. Naturą rządzi harmonia. I tej harmonii musisz się jeszcze nauczyć.

Z tymi słowy mnich drugi raz tego dnia podał dłoń swemu uczniowi i pomógł mu wstać. Musiał zadzierać brodę, by zajrzeć w niebywale zielone skaleonie ślepia. Estalavanes w przeciągu roku przerósł go i zapowiadało się na to, że już więcej nie podrośnie. Gdy stali naprzeciw siebie, Mag nakrył trzymaną rękę chłopaka drugą i ścisnął, dając mu do zrozumienia, że popiera jego pomysł. Poluzował chwyt, złapał swoją tunikę, po czym zarzucił ją sobie na ramiona i szybkimi ruchami zawiązał pas. Skierował się do wyjścia.

Est natychmiast pochylił się w ukłonie, niezdolny wydusić choćby słowa. Bezwiednie zwinął palce w pięść, a ciche skrzypienie rękawiczki dodało mu odwagi. Tłumiąc podniecenie odczekał, aż nauczyciel zniknie w przejściu i niemrawo sięgnął po swoje ubranie.

Smok spod Twierdzy już się nie pojawił, ale napływające zewsząd plotki okazały się prawdą. W miasteczku rybackim zwanym Falobór widziano dwa osobniki walczące między sobą, a opisywano je jako „potwory swymi cielskami przysłaniające słońce i niebo”. Czy rzeczywiście cieszył się na podróż, gdy działy się takie rzeczy i to zaledwie siedmiodzień drogi na wschód? Jak ludzie mieli walczyć z monstrami niebotycznych rozmiarów? Chyba nie trzeba się martwić, skoro już raz je przepędzono? Z drugiej strony nic dziwnego, że wróciły, w końcu przegnano je z domów i przejęto ich terytoria. To naturalne, że zechcą je odzyskać...

Zmierzając do wyjścia, Est w zamyśleniu przeciął upstrzony pochodniami krótki korytarz i stanął w drzwiach niskiego budynku. Patrzył z niechęcią na strugi deszczu zalewające dziedziniec, zamieniające ubitą ziemię w kałuże błota i barwiące świat brudnym kolorem chmur. Lubił deszcz, ale teraz był mu kompletnie nie w smak. Pomyślał z przekąsem, że jego pierwsze zadanie zapowiada się po prostu wspaniale. Kaprysy pogody, tak? Pierwszy punkt odznaczony. Teraz pozostało tylko znaleźć Cola i poinformować go, że jutro razem wyjadą poza Twierdzę. Aż miał ciarki z ledwie powstrzymywanej ekscytacji. Choć może była to wina pogody, a nie mieszających mu w głowie uczuć.

***

Colonell spoglądał na zbliżającego się starca z mieszaniną niepewności i ciekawości. Co prawda oczekiwał, że ktoś będzie go szukał, ale nie brał pod uwagę Zrzędy. A należało, bo wystosował bezpośrednią prośbę do jego ucznia, lekceważąc oficjalny protokół obowiązujący w takiej sytuacji.

- Doprawdy uważasz, iż Estalavanes gotów jest na podróż w poszukiwaniu dezerterów? - Mag pominął zbędne powitania, przechodząc prosto do sedna. - Przyznaję, radzi sobie coraz lepiej, lecz mistrzostwem bym tego nie nazwał, Colonellu. Jeszcze nie.

Młody zwiadowca oklapł, jakby uszło z niego całe powietrze. Spodziewał się, że doradca odrzuci jego pomysł, ale nie przypuszczał, że zrobi to bez słowa wyjaśnienia ze strony dawnego wychowanka. Jednakże, o ile dobrze mu się zdawało, sprawa nie była z góry przesądzona.

Chowając dłonie w kieszenie bluzy, Col tak czy inaczej postanowił zawalczyć o swoje.

- Zagrożenie minęło, prawda? Poza tym sam mówiłeś, że pomożesz nam opuścić to miejsce.

- Milczenie to pożądana cecha, lecz w cenie jest dyskrecja, młodzieńcze - wyszeptał starzec, ukradkiem rozglądając się po korytarzu Głównego Budynku. Gdy upewnił się, że w zasięgu słuchu nikogo nie ma, podniósł głos i ruszył do gabinetu. – Niech i tak będzie! Skoro jest to sprawa niecierpiąca zwłoki, pozwól za mną.

Brwi wytatuowanego łowcy uniosły się zaskakująco wysoko, gdy przejrzał zagrywkę leciwego spryciarza. Sam jeszcze raz otaksował otoczenie i nie przerywając ciszy dogonił staruszka, równając z nim krok. Wrócili do tematu, gdy drzwi gabinetu administratora zamknęły się z suchym trzaskiem.

- A więc? - niecierpliwił się Col. - Co to za “sprawa niecierpiąca zwłoki”?

Podchodząc do okna, Mag splótł ręce za plecami i zerkając na śniadego młodzieńca zastanawiał się, jak ugryźć problem, nie tracąc zębów i nie zdradzając przy tym zbyt wielu szczegółów, o których nikt nie powinien wiedzieć. Nawet on sam, mimo że los nie szczędził go w tej materii.

- To nie jest najlepsza pora na zbieranie doświadczeń poza warownią, Colonellu, aczkolwiek nie mogę oczekiwać, iż dogodny moment kiedykolwiek nastąpi. Twierdza także jest zagrożona. - Spochmurniał jak niebo za oknem, rozpamiętując ostatni list otrzymany od sir Aarima Asmodeusza z Adeili. - Złymi są wieści o jednoczących się na południu siłach zwiastujących wojnę na skalę całego Estarionu. Jeszcze gorsze mówią o kolejnych smokach nawiedzających ludzką krainę.

Col nie był zaskoczony tą wieścią, wszak całkiem niedawno dostarczył ją prosto do uszu doradcy Złowieszczego Niedźwiedzia. Bardziej zastanawiało go, co Zrzęda z niej wyciągnął. Albo co podpowiedziały mu wizje.

- Rozumiesz coś z tego?

- Jeśli połączymy informacje otrzymane od Lydriana dotyczące czerwonego smoka na usługach arcypaladyna oraz przyjmiemy, że niegdysiejszy obserwator spod Twierdzy pochodzi z gatunku czarnych, to jedyną niewiadomą w równaniu pozostaje prawdziwa tożsamość czarnego króla. A to, młody przyjacielu, będzie najtrudniejsze do przejrzenia.

Nie wspominając już o roli, jaką odegrać ma Estalavanes - dodał od siebie Mag. Ale o tym przebłyski uparcie milczały, porzucając wieszcza na pastwę niejasnych domniemywań oraz ponurych przeczuć.

- Te dwa smoki… - Col zasępił się, gdy wyobraźnia podsunęła mu najgorsze wizje. - Ludzie zarzekali się, że jeszcze czegoś takiego nie widzieli. Były kolosalne. Ich rozmiary wzburzyły ocean.

- Umysły pod wpływem paniki mają zwyczaj wyolbrzymiać zdarzenia. - Mag wykonał ruch dłonią, jakby odganiał się od takiej właśnie przesady. - Owszem, rozmiary dawnych smoków przytłaczały, jednakże wiek temu ludzkość rozprawiła się z nimi bez zarzutu. Niemniej w tym wypadku może być inaczej, zważywszy, że cierpimy od konfliktu interesów bezmyślnych jednostek.

Colonell prędko otrząsnął się z niewesołych myśli wracając do rzeczowego, chłodnego rozumowania.

- Jakie jest ryzyko niepowodzenia naszego zadania? Te dwa gady mogą być twoimi smokami z wizji, więc jak mają się do naszego, przepraszam, mojego przydziału?

Starzec obrócił twarz w kierunku rozmówcy, a bębniące o szyby ciężkie krople nie ustawały ani na sekundę, wręcz podwajając swe bezowocne wysiłki. W czarnych oczach Maga błyszczała nieprzeciętna inteligencja, a lekko pochylone ramiona wyprostowały się nagle, gdy starszy mężczyzna bez zająknięcia potwierdził najgorsze obawy młodego łowcy.

- Intuicja podpowiada mi, że jest ono niewykonalne. A przynajmniej na tę chwilę. - Podrapał się po białej, wciąż gęstej brodzie wystającej kilka centymetrów poza zarys szczęki. – Niebezpodstawnie przypuszczam, że Brek i Viera nie są już tylko dezerterami, ani tym bardziej wyłącznie naszym problemem. Pojawiają się w zbyt wielu punktach mających związek z działaniami południowców. Domyślam się, iż odgrywają niemałą rolę w buncie przeciwko władzy Estarionu, a skoro tak... - pauza chłodem niepokoju wkradła się za kołnierz bluzy Colonella - świadczy to o ich wysokiej pozycji w hierarchii czarnego króla.

Zwiadowca odetchnął, drapiąc się po karku i krążąc pomiędzy biurkiem a drzwiami.

- To dosyć daleko idące wnioski - wymruczał - ale wyjaśniają, jakim sposobem utrzymali się tak długo przy życiu. Chociaż ta dwójka nigdy do słabych nie należała. Ani litościwych.

- Idealna forpoczta dla osoby pragnącej przewrotem zagarnąć całą krainę. Kiedy wyruszacie? - Nagłe odejście od głównego tematu zburzyło pozorne opanowanie Colonella. - Nie widzę sensu, by przeciągać niewolę Estalavanesa w nieskończoność.

- Niewolę?

- Czy to nie ty nazwałeś mnie bezlitosnym, młodzieńcze? - zagadnął niewinnie staruszek, podchodząc do biurka i poszukując czegoś wzrokiem. - Jak to było? Pupilek Zrzędy? Chowam młodego ucznia pod kloszem, zamykam w klatce, izoluję od świata zewnętrznego, nie pozwalam mu się rozwijać i trzymam go na uwięzi dla własnej satysfakcji? Mam całkiem sprawne uszy, a plotki krążące po Twierdzy docierają nawet do mojego sparciałego mózgu.

- Chyba nie podejrzewasz, że to ja jestem ich źródłem?

Mag nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Wertował zalegające na blacie dokumenty nie zważając na urazę wymalowaną na ciemnej twarzy rozmówcy.

- Nie podejrzewałbym o to ciebie, Colonellu. Nie ciebie - powtórzył z naciskiem. - W każdym razie ustaliłem to już ze swoim uczniem. Wyruszy wraz z tobą. Jest osobą, która najlepiej funkcjonuje, gdy nie ma zbyt wiele czasu do namysłu, a warunki, w jakich się znajduje, są skrajne i nieoczywiste. Jak on sam. Rzucony na głęboką wodę po prostu popłynie, zamiast zastanawiać się nad stylem, jakim ma to zrobić. - Starzec łypnął na młodego towarzysza. - Nie patrz tak na mnie, to mój odpowiednik stosowanej przez ciebie terapii wstrząsowej.

Ostatnie zdanie wstrząsnęło, lecz wybitym z kroku młodzieńcem. Col stanął w miejscu i z głupkowatym uśmiechem niedowierzania gapił się na zajętego poszukiwaniami Maga. Kręcąc głową wznowił spacer wokół gabinetu, równocześnie przeczesując włosy. Przed wyjazdem przydałoby się przyciąć je po bokach.

- Czyli jednak mu pozwoliłeś. Powinienem się cieszyć?

- Nie do końca, jako że na ciebie spada odpowiedzialność za jego życie. Estalavanes to laik, brak mu obycia pośród ludzi. Wprawdzie walczy coraz lepiej, ale jego pozostałe zdolności są... cóż, ograniczone. - Mag ugryzł się w język. Jedno słówko więcej i byłby ujawnił sekret ucznia, a nie byłoby dobrze, gdyby Colonell dowiedział się przypadkiem od starego doradcy, a nie samego Zaklinacza Żywiołów. - Poza tym bezgranicznie ci ufa, stosuje się do twych poleceń oraz ulega twojemu wpływowi bez względu na okoliczności. Jeśli miałbym komukolwiek przekazać funkcję mentora i opiekuna, to bez cienia wątpliwości byłbyś najlepszym kandydatem na to stanowisko.

Teraz już Col zupełnie nie pojmował czy wspólna misja jest powodem do radości, czy raczej karą za lata szczenięcej niesubordynacji.

- Nie wiem już czy płakać, czy śmiać się.

- Śmiech przez łzy to także pewne rozwiązanie.

Jakbym Estiego słyszał - skomentował w myślach Col. Wypisz wymaluj, będzie z niego na starość niezły Zrzęda.

Mag uniósł jeden z dokumentów. Eleganckie drobne pismo pokrywało prawie cały arkusz papieru.

- No proszę, tu cię mam. Jeśli nasza rozmowa dobiegła końca, to zmuszony będę powrócić do swoich obowiązków, młodzieńcze.

Col westchnął teatralnie.

- Jakbyś nie mógł mnie zwyczajnie wyprosić. Zawsze jak coś ukrywasz, zachowujesz się dokładnie w ten sposób, nie zauważyłeś?

- Zatem zwyczajnie cię wypraszam, młody człowieku.

- Przyjąłem, stary kombinatorze.

Colonell, z szerokim uśmiechem plączącym zawijasy tatuażu, skłonił się dwornie i ruszył do drzwi. I chociaż w duchu czuł narastającą obawę, to nie miała ona szans z falą szczęścia, jaka burzyła się w jego sercu.

- Nie na tyle stary, bym nie usłyszał omsknięcia twojego języka, drogie dziecko! - rozbawiony Mag zawołał w ślad za zwiadowcą, który zniknął już za drzwiami. - Tylko nie kombinatorze, proszę.

Sędziwy mężczyzna natychmiast spoważniał. Jeszcze przez krótki czas patrzył na drzwi, po czym opadł na siedzisko krzesła i wsunął się pod blat biurka. Zsunął kciuk, którym zasłaniał charakterystyczną pieczęć przedstawiającą pionowy miecz na tle pawęży, i mocniej ścisnął list, wczytując się w pismo. Nie chciał ryzykować kolejnego sporu z młodym człowiekiem, dla którego wszelkie wzmianki o Zakonie Paladynów były iskrą na chrust. Colonell miał teraz swoje problemy, zwłaszcza jeden, wyjątkowo młody i przepełniony energią oraz entuzjazmem.

Już niedługo rzeczony “problem” przejdzie pod kuratelę organizacji znacznie przewyższającej Twierdzę oraz Niedźwiedzie, będące już niczym więcej jak przeszkodą, a nie godnym rywalem szlachetnego stanu rycerskiego. Niemniej musieli nakłonić białego elfa, by uczynił to dobrowolnie, w innym razie plan rycerza-dowódcy nie zadziała, cokolwiek zakładał. Mag nie dysponował władzą pozwalającą mu stawiać warunki, toteż przyjął ugodową postawę i zaakceptował postulaty wystosowane przez Zakon Paladynów. Pierwszym z nich było wysłanie młodego elfa do Adeili, gdzie zostanie sprawdzony. W jaki sposób, tego mnich już nie wiedział. Musiało mu wystarczyć zapewnienie, iż Estalavanesowi nie stanie się krzywda, a sam zainteresowany o niczym się nie dowie.

Ten osobliwy sojusz pomiędzy nim a rycerzem-dowódcą coraz mniej mu się podobał. Mag tracił przekonanie, że słusznie postąpi oddając podopiecznego w ręce czerwonego króla, ale jak sam skonstatował, nie było innego rozwiązania. Jeśli czarny smok powróci w rejony Twierdzy w poszukiwaniu Estalavanesa, nic nie stanie mu na przeszkodzie, by cel ten osiągnąć. Obróci w ruinę Twierdzę, zabije ludzi, zabierze tego, po którego przybył i odejdzie, nie wiadomo dokąd. Przekazując ucznia pod kuratelę Zakonu mógł wierzyć, iż nie stanie mu się krzywda i nie ucierpią przy tym inni.

To była jedna z najtrudniejszych decyzji, jakie przyszło Magowi podjąć.

Mnich wypuścił list z bezsilnej dłoni i zaparł się łokciami o solidny blat. Splatając palce, przytknął do nich pomarszczone usta, zastanawiając się nad dalszym losem chłopca, którego wbrew staraniom zaczął traktować jak rodzonego syna. Przymykając ciężkie powieki, wsłuchał się w miarowe uderzenia deszczu o szyby i parapety. Był zmęczony. Tak bardzo zmęczony, że gdyby się położył, to nie wstałby przez kolejny dzień. A miał przecież własne zadanie do wykonania. I choćby utracił siły, musiał doprowadzić je do samego końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz