piątek, 6 września 2024

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 5

 

Całonocna podróż była długa i uciążliwa, a siodła, pomimo zastosowania najlepszych materiałów oraz doskonałego wykonania, nie czyniły jej bardziej komfortową. Już po kilkunastu kilometrach Estalavanes wiercił się na szerokim grzbiecie srokatego wierzchowca i chociaż koń nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia, to jego jeździec marzył już tylko o stanięciu na własnych nogach.

Drugą naprzykrzającą się sprawą było przeciągłe, nieznośne milczenie towarzysza. Niechęć Colonella do rozmowy Est zrzucił na niewygody i wczesną porę, gdyż do świtu brakowało niespełna dwóch godzin. Doszedł jednak do wniosku, że wolałby zająć myśli czymś innym niż swoim brakiem doświadczenia w zabijaniu, dlatego postanowił przerwać tę przedłużającą się ciszę.

- Jesteś wyjątkowo milczący – jego szept gładko przeciął powietrze, gdy zrównał się z ludzkim kompanem. - To do ciebie niepodobne.

Colonell zerknął na niego z ukosa, po czym zwrócił oczy na pustą, rozświetloną dogasającym blaskiem gwiazd drogę. Uparcie milczał przez kolejne sekundy, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią, a kiedy w końcu jej udzielił, w jego głosie wyczuwało się znużenie.

- Zaczynam mieć wątpliwości czy dobrze zrobiłem, zabierając cię ze sobą.

- Słucham?!

- Nie masz żadnej praktyki w prawdziwej walce, dzieciaku. Boję się, że stanie ci się krzywda.

Est odetchnął, a w dźwięku tym było tyle niechęci, że jadący obok człowiek niemal odczuł ją na własnej skórze.

- Wszyscy najlepiej zamknijcie mnie w złotej klatce i pokazujcie przyjezdnym jako egzotyczny okaz – sarknął. - Blichtr i burżujstwo, ot co!

- Esti, o co ci właściwie chodzi? - Colonell nie był zirytowany. Przyzwyczajony do jego wahań emocjonalnych obrócił się w siodle. I już wszystko rozumiał. - Ty się boisz.

- Jak rany, Col…

Dopiero teraz chłopak uzmysłowił sobie, jak jego reakcje wyglądały w rzeczywistości. Sam nie był pewien dlaczego mu nagadał, skoro Colonell miał rację. I mimo że nie chciał tego przyznać, to naprawdę się bał. A przecież mężczyźni się nie boją. Mężczyźni zabijają.

- Słuchaj, dzieciaku. Masz szesnaście lat. Będąc człowiekiem byłbyś jeszcze szczawikiem niedorosłym do noszenia miecza swojemu ojcu. To moja wina. W przypływie emocji bardzo nieodpowiedzialnie zaproponowałem ci współpracę. To moja wina, jasne? Nic osobistego.

Słysząc to, Est nieomal spadł z konia.

- Czyli wszystko, co między nami zaszło, nazywasz przypływem emocji? Niczym osobistym?

Zacietrzewił się, choć wiedział, że Col ma słuszność. Est potrafił zachowywać się jak dojrzały mężczyzna, ale gdy popuścił wodze samodyscypliny, budził się w nim młody duch żądny przygód. I jak się niedawno okazało - romantyk.

Zwiadowca westchnął, zwiesił głowę i potarł palcami szczypiące powieki.

- Przepraszam, Esti. Nie tak miało to zabrzmieć. Nie spałem wiele ostatnimi czasy i... Po prostu się boję, tak samo jak ty. I właśnie pojąłem swoją głupotę. Mogę cię stracić.

W przydymionych szmaragdach Est dojrzał ogrom zmęczenia i niepewności, aż zrobiło mu się wstyd za wcześniejszy wybuch. Zbagatelizował pielęgnowaną od niedawna empatię, a jego przyjaciel wymagał teraz szczególnie delikatnego traktowania. Odsłonięcie tak osobistych i intymnych myśli oraz uczuć nie było łatwe, zwłaszcza dla człowieka ukrywającego się za fasadą lekkoducha. Powinien to docenić, a nie dawać upust złości w wymówkach czy głupich, nieprzemyślanych słowach. Im obu będzie teraz ciężko.

Pokierował konia bliżej rudej klaczki i wychylając się w siodle, położył dłoń na opancerzonym barku partnera. Ten drobny gest wiele znaczył, lecz niewiele mógł zdziałać, jeśli zamierzali podróżować w takim stanie. Wielogodzinna jazda oraz wyczerpanie powoli przełamywały ich wolę. Musieli zatrzymać się chociaż na chwilę.

- Co powiesz na krótki postój? Koniom jest ciężko, a i ty nie wyglądasz za dobrze, drzemka poprawiłaby ci nastrój. Ja nie jestem śpiący, więc stanąłbym na warcie.

 Jego propozycja wywołała delikatny uśmiech na twarzy Cola i wdzięczność w przymrużonych oczach.

Tak też zrobili. Nie rozpalali ogniska, bo noc była ciepła, a do świtu zostały raptem cztery kwadranse. Niebo na wschodzie pomału jaśniało, leniwie rozpoczynając nowy dzień. Est dosłownie stał na warcie zarzekając się, że jak usiądzie, to pośladki odpadną mu przy wstawaniu. Dla rozrywki spacerował nieopodal łowcy, który zasnął, gdy tylko położył głowę na zwiniętej pelerynie.

Gdy pierwsze promienie przeniknęły zasłonę liści, Est przykucnął obok Cola, przyglądając mu się wnikliwie. Czarny barwnik tatuażu na połowie śniadej, pociągłej twarzy tracił głębię, niemniej grube linie oraz zawijasy wokół oczodołu i kącika ust wciąż przyciągały uwagę. Est odnotował w pamięci, by zapytać go o pochodzenie tej niecodziennej ozdoby. Zapewne kryła się za tym jakaś fascynująca historia.

Długie rzęsy śpiącego leciutko zatrzepotały, wargi drgnęły, a brwi zbiegły się, nieznacznie marszcząc czoło. Est odruchowo przesunął dłonią po włosach Cola. Pod wpływem łagodnej pieszczoty mężczyzna uspokoił się jak dziecko czujące kojący dotyk matki. Oczarowany Est trwał tak przez moment, głaszcząc krótkie włosy przemykające mu pod opuszkami. Odnalazł w tym pewnego rodzaju przyjemność, kiedy dłuższe pasma opadające na jeden bok i czoło owijał sobie wokół białych palców. Piękny ciemnobrązowy kolor lśnił w świetle poranka. Nie wiedział co go podkusiło, ale pochylił się nad leżącym, by wychwycić intensywny, przyjemny zapach człowieka zmieszany z ostrą wonią skórzanego pancerza oraz koni.

I uszedłby radośnie niezauważony, gdyby nie silne palce wpijające mu się w kark. Lodowaty strach sparaliżował mięśnie, gdy naga stal odbiła promienie wczesnego słońca.

Colonell nie spał. Wpatrywał się w Esta szeroko otwartymi oczami, rozbudzony jego obecnością tuż przy swojej szyi. Sztylet bezgłośnie wrócił do pochwy przy pasie, zabezpieczenie pstryknęło ledwie słyszalnie, a dłoń poluzowała chwyt i pieszczotliwie pogładziła białą skórę.

Zwiadowca Niedźwiedzi poczęstował chłopaka łobuzerskim uśmieszkiem.

- Jesteś cudownym widokiem o brzasku, Esti, ale nie skradaj się do mnie więcej.

Zażenowany Est cofnął się niezdarnie i ciężko upadł na zadek.

- Nie skradałem się – jęknął. - Myślałem, że śpisz.

- Bo tak było. Mam lekki sen.

- Jak rany, zaprawiony w sztuce przetrwania zwiadowca.

Est podniósł się niespiesznie i otrzepał tylną część pancerza z resztek trawy, usiłując wyglądać na mniej skrępowanego, niż był w rzeczywistości.

Tymczasem Col przeciągnął się, poprawił kirys i rozejrzał za resztą ekwipunku.

- Owszem, zaprawiony – potaknął, tłumiąc ziewnięcie. - Nierzadko nocuję w dziczy. Muszę być czujny, choć zachowanie zmysłów i odpoczynek są równie ważne.

- I zabijasz.

- Zabijam.

- Wielu?

- Dostatecznie wielu, by przestać liczyć. I dostatecznie wielu, by przestać czuć.

Est nie drążył tematu. Strwożyła go wizja Cola z zimną krwią pozbawiającego życia ludzi. I nie tylko ludzi. Ale czemu tu się dziwić? Jego codziennością była walka, przelewanie krwi oraz odbieranie życia innym. Zabijał z konieczności. I z pewnością nie było to dla niego łatwe. Przynajmniej nie na początku. W każdym razie Est pragnął w to wierzyć, bo już niebawem sam stawi czoła ludziom, którzy bez wahania pozbawiliby go życia. Sam będzie musiał rozstrzygać sporne kwestie i zamierzał dokonać tego zgodnie z doktryną wpojoną mu przez mistrza: dowolny konflikt można zażegnać bez uciekania się do przemocy. Lecz co zrobi, gdy pojawi się sprzeczność między nim, a towarzyszem? Zda się na partnera, czy postara się odwieść go od radykalnych metod perswazji? Kiedy instynkt zastąpi trzeźwość umysłu, a broń pójdzie w ruch, co zrobi wtedy?

Nie miał pojęcia.

Przeraziło go, że w chwilach takich jak ta, kompletnie nie zna siebie samego. Jak i nie zna człowieka, z którym wyruszył w pełną niebezpieczeństw przygodę. Mimo mrocznej, ludzkiej natury Est chciał go lepiej poznać. Chciał, aby otworzył się na niego całym sobą, nawet tą skrupulatnie kamuflowaną stroną. Szczególnie tą stroną.

Strapiony poszedł do uwiązanych przy brzozie koni. Obojętne na troski swych jeźdźców wierzchowce odzyskiwały siły, wyskubując soczystą trawę rosnącą wokół pni. Pozwoliły się oporządzić i nie protestowały, gdy na grzbiety założył im ciężkie siodła. Z czułością poklepał gniady kark klaczy, która podczas zabiegów ani razu mu nie dokuczyła.

- Masz rękę do zwierząt – zauważył Colonell, z chrupnięciem kończąc podpłomyk. - Komu innemu Gniada dla zabawy odgryzłaby palce.

- Konie to szlachetne, piękne zwierzęta - odpowiedział Est. - Zresztą wszystkie zwierzęta są piękne, nawet te nazywane szkodnikami, jak myszy i szczury. Lubię je. Nie krzywdzą bez potrzeby. Nie są tak skomplikowane jak ludzie, starają się być sobą, starają się przeżyć. Smuci mnie, że często traktowane są jak przedmioty.

Col zarzucił sobie torbę na ramię i zbliżył się do niego.

- Ty też jesteś piękny. I też byłeś traktowany jak przedmiot. Sądzę, że rozumiesz je lepiej niż inni. To duża zaleta. Całkiem urocza.

Gdyby Est rumienił się jak człowiek, płonąłby czerwienią po koniuszki długich uszu. Znów poczuł się zawstydzony. To nie są męskie uczucia. Mężczyźni niczego się nie wstydzą.

Desperacko szukając tematu zastępczego, Est poszedł po swoje rzeczy. Przypomniał sobie, że nic jeszcze nie jadł. Żołądek nie dopominał się o swoje, więc zdecydował że zje, gdy zgłodnieje, choćby w siodle. W końcu mistrz kazał mu zaznajomić się z wszelkimi aspektami życia w drodze.

- Dlaczego tak uważasz? – spytał wreszcie, nie mogąc znieść rosnącego między nimi napięcia. - Jak mężczyzna może być piękny? Piękne mogą być kobiety. Albo konie.

Colonell skończył mocować juki przy siodle i oparł się o wierzchowca, zwracając w stronę przyjaciela. Zlustrował go od stóp po głowę, po czym uśmiechnął się tajemniczo. W tym lekkim skrzywieniu warg Est dostrzegł słabo skrywaną tkliwość. I zadowolenie.

- Dla jednych piękno tkwi w tym, co dostrzegają ich oczy. Dla drugich najpiękniejsze jest to, co ukryte przed ich wzrokiem. Powiedziałbym, że jestem rozdarty pomiędzy oboma poglądami.

Odepchnąwszy się od boku niewzruszonej Gniadej, dołączył do Esta. Kucając przy zbierającym bagaże chłopaku, sięgnął ku jego brodzie. Delikatnym ruchem nakłonił go, by spojrzał mu w twarz, a gdy ich oczy znalazły się na jednej linii, wyszeptał ostatnie słowa z najbardziej rozczulającym wyrazem, od którego elfowi zaparło dech:

- Urzekła mnie twoja osoba, Esti. A im bliżej cię poznaję, tym większy odczuwam niedosyt. Z każdym dniem odkrywam kolejną cechę, za którą oddałbym wszystko, byle była moja. I kiedyś będzie. Cały będziesz mój. I nikt mi cię nie odbierze.

Podnieśli się równocześnie, ale to tropiciel pierwszy się odwrócił, zostawiając poruszonego chłopaka z torbą w trzęsących się rękach.

Serce podeszło Estowi do gardła, ściskając je boleśnie. Nurtowało go, dlaczego ludzie tak łatwo się zakochują, skoro to tak straszliwie boli. A może to z nim jest coś nie tak?

Z ociąganiem odepchnął od siebie rozkoszne doznanie kiełkujące głęboko w piersi. Musiał wracać do rzeczywistości. Musiał przytroczyć bagaże do siodła. To był jego priorytet na ten moment.

Col odwiązał wodze od obgryzionego biało-czarnego pnia, sprawdził siodło oraz sakwy i z wprawą wsunął stopę w strzemię, wspinając się na grzbiet klaczy. Idący za jego przykładem Est z jękiem bólu opadł na siedzisko. Zrozumiał, co miał na myśli Mag. Z poczuciem klęski wspomniał wygodne łóżko, fotel przy kominku i krzesło przy biurku. Zgoda, brakowało mu konnych przejażdżek poza mury Twierdzy, ale teraz to już sroga przesada! Nigdy więcej nie usiądzie w siodle na dłużej niż godzinę!

***

Jazda w pełnym słońcu była istnym koszmarem. Est zatrzymał konia i zdjął część pancerza, ponieważ farbowana skóra gromadziła ciepło jak piec kuchenny. Czarna odzież pod nim wcale nie chłodziła, lecz była wystarczająco przewiewna, by poprawić komfort podróży.

Owszem, mogli jechać nocą, ale obrana przez biegłego zwiadowcę trasa była zwykłą wydeptaną ścieżką zwierzyny, na której nietrudno o okulawienie konia po omacku, nawet przy ręcznych latarenkach. Poza tym Col wyśmienicie się bawił prezentując niedoświadczonemu oblubieńcowi wachlarz niedogodności związanych z wojażami w siodle. Sam nie narzekał, często przebywał konno dziesiątki kilometrów, niejednokrotnie bez przerwy na popas i wypoczynek. Potrafił spać w siodle, na dodatek woził ze sobą specjalne pasy, którymi mógł przymocować się do grzbietu konia, nie ryzykując upadku.

A jednak ostatni rok spędził w Twierdzy Niedźwiedzi oraz sąsiednich miastach, szokując tym wszystkich. Włóczykij i hulaka uziemiony! Od razu rozeszły się różnorakie plotki, domniemane powody i wydumane teorie dla takiego stanu rzeczy. Wielu zakładało beznadziejne zakochanie, nikt jednak nie wiedział, kim jest szczęśliwa wybranka. A raczej wybranek.

Est śmiał się do łez z niektórych przytoczonych przez Cola pogłosek i chociaż plotki były lekkim tematem, zręcznie zmienił wątek rozmowy na, jak mu się zdawało, ciekawszy.

- Col, jak trafiłeś do Twierdzy?

Pytanie wyraźnie zaskoczyło zwiadowcę.

- Naprawdę chcesz tego słuchać?

- A dlaczego nie? – zdziwił się Est.

Bardzo chciał usłyszeć tę historię. Chciał usłyszeć każdą historię, plotkę i anegdotę dotyczącą Cola. Najlepiej od razu, bo droga była nieciekawa i żmudna. Niestety, rozmówca nie podzielał jego entuzjazmu.

- Przybyłem pod mury Twierdzy, zawołałem Niedźwiedzia i wygarnąłem mu, że bez tak świetnego tropiciela jak ja nie ma co myśleć o dowodzeniu kompanią. I oto jestem. Tyle.

- I ja mam to kupić? Jak rany...

Takie wykręcanie się od odpowiedzi było podejrzane, szczególnie że Col nie zaliczał się do ludzi owijających w bawełnę. Ewidentnie stała za tym historia, którą mężczyzna nie miał ochoty z nikim się dzielić. Est poczuł się dotknięty tak rażącym brakiem zaufania, lecz nie dał tego po sobie poznać. Już stoczyli jeden spór, w którym poniósł straty moralne.

- Przecież nie wciskam ci znoszonych majtek, dzieciaku.

Colowi wrócił humor. Lekki uśmiech igrał mu na ustach, a oczy miał przymrużone. Rozglądał się jakby od niechcenia, ale Est był pewien, że gruntownie przeczesuje każdy kawałek podszytu gęsto zakrzewionej trasy. Ten człowiek zawsze miał się na baczności, nawet gdy odpoczywał. Zawsze na warcie.

- Poza tym – dodał Col niefrasobliwie - zbliżamy się do miasta. Chcesz jeszcze się zdrzemnąć? Czy przenocujemy w gospodzie? O ile się nie mylę, zeszłej nocy nie zmrużyłeś oka. Zadziwiające, w ogóle nie widać po tobie zmęczenia…

Chłopak puścił komentarz przyjaciela mimo uszu, sporządzając w myślach notatkę o jego pochodzeniu. Będzie musiał nad nim popracować, nad jego zaufaniem i szczerością. Na głos powiedział tylko, że wytrzyma tyle, ile będzie trzeba. W duchu natomiast przeklinał samego siebie, że teraz przez całą drogę musi udawać, jak wspaniale jest siedzieć na końskim grzbiecie...

***

Im bliżej punktu destynacji byli, tym gorzej Est się czuł, jakby w brzuchu zalęgły mu się robaki. Teraz, wiercąc się w poszukiwaniu pożywienia, próbowały wydostać się na zewnątrz najprostszą drogą: zjadając go od środka. Na odsłoniętych ramionach poczuł uderzenia kropli, choć z nieba lał się ukrop, a nie deszcz. Zerknął w górę, lecz ani jedna chmurka nie przysłaniała słońca.

Coś go dotknęło – i to nie raz! - był o tym przekonany. Z ulgą spostrzegł, że zajęty myślami Colonell nie zwraca uwagi na jego dziwnie zachowanie. Srokaty koń pod siodłem również niczym się nie przejmował. Więc co to było?

Wstrząsnął nim dreszcz. Coś było nie w porządku. Nie miał pojęcia czy to z racji rysujących się w zasięgu wzroku wysokich murów, czy nieznanych emocji biorących go w posiadanie. Był podekscytowany. I zdenerwowany. Odzywał się w nim zapał poszukiwacza przygód, a jednak tęsknił za bezpiecznymi murami czarnej warowni. Sam nie wiedział, czego chce. I nie pozostało mu już wiele czasu do namysłu, podjeżdżali bowiem pod olbrzymią bramę solidnie ufortyfikowanego miasta. Uniesiona brona i rozwarte na oścież podwoje bynajmniej nie zachęcały do odwiedzin.

Cierpiącemu chłopakowi od razu rzuciły się w oczy postacie w polerowanych na oślepiający połysk pancerzach płytowych spacerujące dwójkami na blankach oraz wśród spieszących ze sprawunkami mieszkańców, krążących bez celu wagabundów, czy przyjezdnych i miejscowych kupców. Przez myśl mu przeszło, że zbrojni muszą być kompletnie szurnięci, by ubierać się w ten sposób, gdy wiosna w pełni przygrzewała. Wieczory także były parne, nie wspominając o południu, gdy wściekle płonąca kula stała w zenicie!

Col wyjaśnił nieobytemu w świecie białemu elfowi, że “kompletnie szurnięci” paladyni są członkami święcącego triumfy zakonu rycerskiego, do którego te ziemie należały z nadania samego króla. Zresztą, władca Estarionu pełnił jednocześnie funkcję zwierzchnika Zakonu Paladynów, arcypaladyna, jakby to cokolwiek zmieniało. Ci ludzie byli szkoleni w ekstremalnych warunkach, dlatego noszenie ciężkich pancerzy bez względu na porę roku nie było dla nich niedogodnością. Ponadto w wypełnianiu obowiązków wspomagali się rodzajem magii praktykowanym wyłącznie przez członków zakonu. Zwiadowca konspiracyjnie zniżył głos, dodając, że nie w smak im agresywna, prężnie rozwijająca się forteca najemników w sąsiedztwie. Chodzą słuchy, że Zakon planuje przejąć Twierdzę Niedźwiedzi i poszerzyć wpływy w regionie. I chociaż rycerze słynęli ze swego pokojowego nastawienia, miłosierdzia oraz sprawiedliwości, to po mistrzowsku władali orężem i magią, przyjmując rolę obrońców uciśnionych i pokrzywdzonych.

Estowi spodobał się pomysł łączenia umiejętności walki wręcz z magią. I wprost nie mógł oderwać od rycerzy wzroku. Oni także nie spuszczali go z oka, lecz byli przy tym dalece bardziej dyskretni. Aczkolwiek z jawną wrogością zawieszali spojrzenia na najemniku, którego połowę oblicza zdobił niedokończony tatuaż. Zaniepokoiło go to, jednakże w tej chwili zbyt wiele nowości odciągało jego uwagę, skutecznie go dekoncentrując.

Pamiętał Cichobrzeg, rybacką mieścinę nijak mającą się do splendoru wielkiego miasta garnizonowego. Nim tu dotarli, wyobrażał sobie zakurzone drogi pełne dziur i wyrw, dzikie tłumy obszarpanych ludzi, ogłuszające krzyki i wrzaski, lepki fetor fekaliów oraz przetrawionego alkoholu. Nic z tych rzeczy. Nie w tym mieście. Nie pod bacznym okiem połyskujących srebrzyście patroli pieszych oraz - jak się prędko okazało – konnych. Po raz pierwszy Est ujrzał prawdziwe miasto i jego zachwytom nie było końca. Z chłopięcą ciekawością chłonął nowy widok, a zainteresowanie, jakim obrzucali go wszyscy mijani ludzie, zwyczajnie go nie obeszło. Chciał się napatrzeć za wszystkie te lata zamknięcia w noclegowni, a potem w Twierdzy. Patrzył więc, pozwalając srokatemu ogierowi wolno stąpać obok gniadej towarzyszki.

Tuż za bramą szeroka brukowana droga prowadziła prosto w głąb ludzkiego miasta, ku majaczącemu na horyzoncie wyniosłemu gmachowi o strzelistych wieżach, na których powiewały błękitne jak samo niebo sztandary. Rozchodzące się na boki uliczki przywodziły skojarzenie odnóg rzek rozpływających się po okolicy, znikających w gęstwinie niskich, przysadzistych budynków, przykurczonych bazarów oraz obszernych placów z pojedynczymi fontannami opasanymi kojącą zielenią. Było tłoczno, ale nie na tyle, by nie dało się przejechać konno pośród zdążającej ze sprawunkami gawiedzi. Niektórzy przystawali, by pogapić na siedzących w siodłach uzbrojonych mężczyzn, szczególnie jednego, o białej jak śnieg skórze i niespotykanie długich uszach.

Wskazywany palcami Est unikał kontaktu wzrokowego, co nie przeszkadzało mu obserwować ludzi, gdy tylko się odwracali. Raz napotkał intensywne spojrzenie wyzierające spomiędzy wizjera hełmu konnego strażnika i aż zdrętwiał w siodle, natychmiast sięgając ucha, by szarpnąć za nie mocno. Ostrzegawczy grymas paladyna był równie wymowny, co miecz spoczywający w pochwie u jego biodra, połyskujący w słońcu jak reszta uzbrojenia. Est niepotrzebnie poczuł się jak awanturnik złapany na gorącym uczynku. I było to nieprzyjemne doznanie, po którym stracił wszelką chęć do przyglądania się mieszczanom, rycerzom, wozom czy nawet psom pętającym się pod nogami koni. Zapragnął czym prędzej dotrzeć na miejsce.

Wtem Col odbił w lewo, ku ciasnym, nieco obskurnym alejkom. Obaj zsiedli z końskich grzbietów i resztę drogi przebyli pieszo, ramię przy ramieniu, prowadząc wierzchowce za sobą. Konie, nawykłe do tłoku i trudnych warunków, nie wykazywały zdenerwowania ani lęku. Ciesząc się wzajemnym towarzystwem poszturchiwały się pyskami, zupełnie obojętnie traktując obcych ludzi krzątających się wokoło.

Est był rad, że mógł wreszcie rozprostować nogi. Zignorował cisnącą się ciżbę oraz ciekawskie spojrzenia posyłane pod jego adresem. Dla ludzi wciąż był dziwadłem, ale nawykł już do tego, że wytykano go palcami i obsypywano wyszukanymi epitetami. Teraz jednak kroczył u boku uzbrojonego najemnika, w czarnym bezrękawniku i - jak na jego gust - nieco zbyt obcisłych spodniach, z koniem obwieszonym jukami, elementami pancerza oraz przytroczoną do siodła nadzwyczajną bronią. Ludzie mogli gadać, mogli się gapić, lecz mało kto odważył się ich zaczepić. Szczególnie że siodła ozdobione były znanym, budzącym strach i szacunek symbolem Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Wszyscy złodzieje w mieście wiedzieli, że ognisty gniew Niedźwiedzi potrafi przez lata urosnąć do rozmiarów pożogi i biada temu, kto okradł czy zaatakował członka najemnej braci. Nie oznaczało to jednak, że takich lekkomyślnych śmiałków brakowało. Tak czy inaczej, najemnicy musieli się pilnować, bo czujny, nieprzychylny wzrok śledził ich nieprzerwanie od chwili przekroczenia bram miasta.

Umilając czas, Col streścił Estowi wszystko, czego ten powinien dowiedzieć się o mieście, w którym rozpoczną poszukiwania. Nie każde miasto w Estarionie prezentuje się tak imponująco jak garnizonowa Adeila: schludny i czysty klejnot w koronie Jego Wysokości Króla Aarona Asmodeusza. Zasługa ta przypada w udziale paladynom pełniącym rolę zarówno strażników miejskich, jak i mediatorów oraz sędziów. Adeilą co prawda zarządza hrabia z nadania królewskiego, ale jest on zwykłym figurantem, a jego urząd w dużej mierze zależy od kaprysu rycerza-dowódcy.

Col opisał ich barwnie, wręcz idyllicznie, czego wyczulony na cynizm Est nie omieszkał mu wytknąć. Ten skontrował z ponurą miną i nie mniej bogatym naturalizmem, że prostytutki, złodzieje, szachraje oraz im podobni przyłapani na łamaniu prawa przypłacali swe niecne czyny głowami. Zawsze. I na miejscu. Chłopak zastanowił się, czy jest to aż tak drastyczna metoda walki z przestępczością, jak Colonell przedstawia, choć natychmiastowa dekapitacja brzmiała dość… barbarzyńsko. Znów jednak wyraził swoje spostrzeżenie na głos, ściągając na siebie gniewne spojrzenie towarzysza.

- Naprawdę sądzisz, że ich metody są skuteczne? Czy według ciebie egzekucja bez uprzedniego procesu i szansy obronienia się jest w porządku?

- Col, nie twierdzę, że to jest w porządku, tylko że działa.

- Nie, to nie działa.

- Jesteś do nich uprzedzony?

Colonell nie wyglądał na zadowolonego z jego toku rozumowania. Był wściekły, co dla Esta było zupełną nowością.

Nie odezwali się do siebie przez kolejne minuty. Nie odezwali się do siebie, gdy oddawali konie zaaferowanemu widokiem białego cudaka chłopcu stajennemu. Ani też w momencie, gdy Col opłacał nocleg w gospodzie, którą najwyraźniej często odwiedzał.

Est odezwał się dopiero gdy zobaczył, że klucz jest jeden. Tak jak pokój.

- Czy to rozsądne? – spytał słabo.

Col rzucił torby na środek małego, skąpo umeblowanego pomieszczenia; duże łóżko, szafka nocna, skrzynia, stolik oraz dwa krzesła koło wygaszonego kominka. Przynajmniej było tu czysto i nie cuchnęło.

- Znajdujemy się na terytorium wroga, nierozsądne byłoby rozdzielanie się. Poza tym zaoszczędzimy fundusze, jeśli będziemy nocować wspólnie w jednym pokoju – uzasadnił swą decyzję zwiadowca.

- Ale tu jest tylko jedno łóżko.

- Bystre spostrzeżenie, przyjacielu. W Twierdzy ci to nie przeszkadzało.

- Moje łóżko jest trzykrotnie większe! - poskarżył się Est. Zmarkotniał, lecz posłusznie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zawiasy zgrzytały przeraźliwie, a hałas, jaki czyniły, zapewne słychać było w gwarnej sali na dole. - Jak rany, dlaczego jesteś taki zjadliwy? Co w ciebie wstąpiło? Możesz mi zaufać, w końcu jesteśmy przyjaciółmi.

- Gdybyś wiedział, już byśmy nimi nie byli – wymamrotał Col i ruszył do drzwi, wymijając elfa na odległość wyciągniętego ramienia. - Będę z powrotem do godziny – oznajmił głośniej.

- Zawsze będziesz moim przyjacielem, Col, czego byś nie zrobił. Zawsze będę cię… - urwał w pół zdania.

Smagły mężczyzna przystanął, jakby wypowiedziane z mocą słowa posiadały magiczną zdolność zatrzymywania czasu. Obrócił głowę i z nieodgadnionym wyrazem wpatrzył się w Esta. Ten jednak uparcie milczał.

- Daj mi godzinę – poprosił. I zniknął za drzwiami.

Jeszcze przez tuzin uderzeń serca Est stał ze spuszczoną żałośnie głową. Chrząstka w jego uchu przesuwała się pod chłodnymi palcami jakby w poszukiwaniu swojego pierwotnego miejsca. Tak jak on poszukiwał swojego miejsca w obcym i nieprzyjaznym otoczeniu. W końcu podszedł do łóżka. Obok próchniejącej ramy położył torby oraz zdjęty w podróży pancerz. Broń oparł o ścianę między oknami o brudnych szybach. Pogładził czule hebanowe drzewce. Chciał czym prędzej wypróbować podarek od mistrza, ale obawiał się, że nastąpi to dopiero w sytuacji, do której nie zamierzał dopuścić.

Zręcznie rozwiązał pas z medykamentami i ułożył go delikatnie na tobołkach, pilnując, by buteleczki nie zderzały się ze sobą. Zostając w irytująco dopasowanym ubraniu, padł plecami na zdumiewająco miękki siennik. Nogi łóżka skrzypiały niemiłosiernie, jakby wszystko w tym mieście uwzięło się na niego i jego wrażliwy słuch. Na szczęście zapach był lepszy, niż się spodziewał. Nie śmierdziało skisłymi szmatami. Wyłącznie butwiejące drewno oraz bliżej nieokreślona woń czegoś, w co wolał się nie zagłębiać.

Zasłaniając oczy przedramieniem, oddał się temu, co robił może nie najlepiej, ale najczęściej - myśleniu. Miał godzinę dla siebie, a w przypadku ponurych rozważań była to cała wieczność skazana na najgorsze dywagacje. Mimo młodego wieku i braku wprawy Est rozumiał, że są w życiu sprawy, o jakich nie chce się mówić nikomu. Niestety, jeśli chodziło o Cola, on sam nie umiał trzymać języka za zębami. Nienawidził tajemnic. Były kłamstwem w stosunku do człowieka, którego kocha. A przecież, jak dotychczas, Colonell również był z nim szczery. Zatem co takiego się wydarzyło, że ich wspólne rozmowy stały się nagle trudne i niezgrabne? Obaj bali się tego, co przyniesie im los, lecz chyba nie do końca był to powód dziwnego zachowania kompana.

Ostatni raz Colonell przejawiał takie odchylenie tuż po ataku smoka. Jakby trauma pomieszała mu zmysły. Jakby coś go opętało, poczucie winy lub nieukierunkowany gniew. Est, nie wiedząc za co, też wtedy dostał po skórze. Ale nie był bez winy. Co bardziej zastanawiające, dlaczego ani razu nie wyznał Colowi, że go kocha? Czy gdyby dokończył to urwane w połowie zdanie, Colonell zostałby z nim i powiedział, co leży mu na sercu? A gdyby został, to co by się zdarzyło? Co by usłyszał? I co gorsza, jaka byłaby jego reakcja? Jak obaj by postąpili?

Rozdarty Est odnosił nieodparte wrażenie, że każda kolejna refleksja niczego nie wyjaśnia, rodzi tylko kolejne i kolejne wątpliwości. Była paskudną hydrą, której nie dość obciąć łeb, bo pojawią się dwa następne wielkie niedopowiedzenia. Miał mętlik w głowie i wszystko go bolało, co i tak było niczym w porównaniu z cierpieniem, jakie przeżywała jego wystrzępiona dusza. Czy to, co czuje, to to samo, przed czym ucieka? Czy jeśli pozwoli dogonić się temu uczuciu, to zazna w końcu spokoju? Czy ten szalony młyn w końcu się zatrzyma? I co tak właściwie czuł? Jak nazwać to rozkoszne i bolesne zarazem doznanie będące tęsknotą za czymś, czego nie mógł pamiętać…

Col dobrze znał to miasto, w końcu był łącznikiem jednego z tutejszych agentów. A ta młoda szynkarka doskonale znała jego... Zalotne mrugnięcia i dwuznaczne sugestie nie umknęły uwadze Esta, a i na nim skupiło się kilka niestosownych żartów niezbyt skromnej niewiasty. Reagował wówczas milczeniem. Ignorując uwodzicielską zaczepkę starał się odwrócić uwagę od swojej niecodziennej osoby, lecz nie wyszło mu to za dobrze, bo przesłany przez kobietę całus nadal wywoływał w jego brzuchu nieprzyjemne uczucie niestrawności.

Est wciąż nie lubił ludzi. Tak jak wciąż nie potrafił się z nimi komunikować bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Colonell był wyjątkiem. Ale i on w tej chwili zaczął być mu obcy jak rozpustna karczmarka, nie wzbudzający zaufania klienci siedzący przy stolikach czy antypatyczni rycerze. Skąd w takim razie ta nagła nerwowość u wytatuowanego łowcy, skoro w Adeili czuł się jak u siebie? Czy to z winy długouchego kompana, zielonego jak trawa na łące i kompletnie nierozgarniętego, czy z obawy, że wyjdą na jaw sprawki, jakie nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego? I o co chodziło z tą nienawiścią do Zakonu Paladynów?

Utrudzony jazdą i gonitwą myśli Est przymknął powieki. I niezamierzenie zasnął z ręką osłaniającą oczy przed ostrymi promieniami wpadającymi zza okna. Śniło mu się, że paskudne larwy przegryzły się przez jego wnętrzności i mięśnie. Pełzając teraz wzdłuż białej skóry badały ją starannie, a on, bezsilny, leżał nieruchomo, tępo patrzył w sufit i tylko uszy drgały mu od drażniących je odgłosów. Robaki klikały, porozumiewając się między sobą.

Est rzeczywiście wpatrywał się w murszejącą powałę, kompletnie nic nie rozumiejąc. Zalegające w kątach cienie tańczyły do wtóru lichego płomienia kominka, a ciche kliknięcia napływającej rzeczywistości wprawiały końcówki jego uszu w mimowolne drżenie. Musiał zasnąć. Tego był pewien. Śniło mu się dziwne uczucie, które nie opuszczało go w drodze do Adeili, a którego obecnie nie odczuwał. Jakby czerwie rzeczywiście opuściły jego ciało.

Nie czyniąc najmniejszego szmeru, zwrócił się w kierunku źródła dziwnego stukania. Zasłony w oknach były zaciągnięte, odcinając miękko rozjaśnione wnętrze od ciemności cichego podwórka. Ktoś tu był. Czyżby tak zmęczył się podróżą, że skrzypienie otwieranych drzwi nie wyrwało go ze snu? Niespokojny obrócił głowę i dostrzegł kark Cola. Mężczyzna siedział oparty plecami o bok łóżka i pracował nad czymś zawzięcie, a każdy jego ostrożny ruch wieńczyło metaliczne kliknięcie. Zaintrygowany Est pomału przewrócił się na bok i uniósłszy się na łokciu, dojrzał ponad obleczonym w bluzę barkiem przedmiot, którym z precyzją operował najemnik. Zdradziło go trzeszczenie starej ramy, ale i tak zdążył dostrzec metalowy sześcian z otworami do złudzenia przypominającymi przeróżnych rozmiarów dziurki od kluczy.

Col pośpiesznie wsunął przedmiot do torby i wyprostował plecy. Po krótkim namyśle odchylił się do tyłu, opierając głowę o miękki siennik. Popatrzył na zaspanego chłopaka.

- Niczego nie widziałeś – zastrzegł.

- Colonell…

Przyłapany człowiek warknął i oparł brodę o pierś, uciekając przed zrezygnowanym wzrokiem przyjaciela. Cisza stała się zbyt ciężka, szczególnie dla niego. Powinien się wytłumaczyć, zagłuszyć dochodzące do głosu sumienie.

- Byłem zasięgnąć języka u pewnych ludzi.

- Złodziei - poprawił go Est. Zwiadowca zawahał się, nim kiwnął głową, jak gdyby nie do końca zgadzał się z oskarżeniem. - Więc w tym rzecz, Col? Twoje dzisiejsze zachowanie i to, co trzymałeś w dłoniach. Majstrowałeś wytrychami przy zamkach. Jesteś… byłeś złodziejem, prawda?

Gdyby nie trzask dopalającego się bierwiona, to milczenie byłoby nie do zniesienia. Est usiadł na posłaniu.

- Posłuchaj mnie, Col – poprosił łagodnie. - Nie dbam o to kim byłeś i czego się dopuszczałeś, o ile to się więcej nie powtórzy. Nie możesz tego zmienić, ale żywię nadzieję, że kiedyś mi zaufasz, tak jak ja ufam tobie. Bezwarunkowo. I wówczas opowiesz mi wszystko, uwolnisz się od tego ciężaru. - Z żalem przyjął widok skulonej sylwetki człowieka wystawionego na atak. Czuł się za to odpowiedzialnym. Czuł też, że tylko szczerość pomoże mu wyciągnąć Cola z otchłani niewesołej przeszłości. - Nie dbam o to, lecz dbam o ciebie i w pełni akceptuję, bo właśnie dzięki temu stałeś się tym, kim jesteś. Przeszłość zdeterminowała twoją przyszłość.

Zamilkł, z rozwagą dobierając dalsze słowa. Nie skracali dystansu, siedzieli dostatecznie blisko, by utrzymać kontakt. Est nie chciał naruszać tej delikatnej granicy, na którą zaczął lekko napierać, oczekując odpowiedzi. Obrał sobie za cel rozpracowanie tego jedynego zamka, którego żaden złodziej nie ruszy. Musiał samodzielnie odnaleźć klucz do otwarcia kolejnych drzwi korytarza życia.

- Gdyby nie twoja przeszłość, nigdy bym cię spotkał. Nie oddałbym się w twoje ręce, twoje… - przerwał, wkraczając na niebezpieczny grunt. Nie chciał manipulować partnerem, wzbraniał się przed tym, ale lękał się, że bez tego delikatnego impulsu nie wyciągnie go z bolesnego powrotu do przeszłości.

Tropiciel dźwignął się z miejsca. Torba, którą trzymał na kolanach, głucho uderzyła o deski podłogi. Serce Esta tłukło o żebra, lecz on sam nie okazywał poruszenia. Za to uważnie śledził plecy przyjaciela. Zawładnęło nim pragnienie by wstać i wtulić się w miękką bluzę, poczuć pod sobą jej ciepło, usłyszeć bicie serca przy swoim. Tej próby sił nie zakładał, już nie mógł się wycofać. Nie miał pojęcia co zaraz nastąpi i w ogóle go to nie obchodziło. Liczył się Colonell oraz demony przeszłości, z którymi przestał sobie radzić.

Już zsuwał się z łóżka, kiedy wstrząsające wyznanie zatrzymało go, mrożąc krew w żyłach.

- Miałem zostać ścięty. Pamiętam jeszcze ucisk płytowych rękawic na ramionach, twardy bruk pod kolanami. Pamiętam, jak odgradzali ode mnie wzburzony motłoch. Stal ze świstem wznoszącą się nad moim karkiem.

Colonell podszedł do kominka i oparł się przedramieniem o wyszczerbiony gzyms. Po chwili położył na nim ciężką głowę. Nie wyjawi wszystkiego, a przynajmniej nie od razu. Wystarczyło to oszczędne napomknienie, a i ono było już ogromnym krokiem na drodze ku poprawie ich relacji. Nigdy przedtem nie zdradził nikomu choćby strzępka informacji o swoim prawdziwym pochodzeniu, nawet Buremu. Ale Esti nie był Burym. Zasługiwał na prawdę... mogącą zabić ich obu.

Odchrząknął, ponieważ zwykle melodyjny i pełen emocji baryton zmatowiał, grzęznąc mu w gardle.

- Wtedy pojawił się Złowieszczy Niedźwiedź w asyście Maga. Kiedy miecz egzekutora miał czynić powinność, ten łysy dziad przepchnął się do mnie i stanął w mojej obronie. Już wolałbym umrzeć - warknął, patrząc w płomienie. - Nie wiem dlaczego paladyni pozwolili im mnie zabrać. Planowałem uciec, ale... plany się zmieniły.

Estowi zabrakło słów, którymi mógłby wyrazić współczucie oraz wsparcie. Wiele z nich przychodziło mu do głowy, lecz żadne nie oddałyby tego, co rzeczywiście chciał przekazać. Zamiast tego uporczywie wpatrywał się w swoje kolana i bezwiednie gładził pościel, na której siedział. Wiedział już, dlaczego Col był nerwowy w obecności paladynów. Rozpoznali go? Głupie pytanie. Ilu ludzi w Estarionie ma śniadą skórę i tatuaże na twarzy?

Głos młodego mężczyzny ponownie przykuł jego uwagę.

- Nie martw się, Esti, wiem, po co tu jesteśmy. Bez względu na okoliczności wykonamy zadanie i odjedziemy stąd jak najszybciej. - Col odsunął się od kominka i ruszył ku bagażom w poszukiwaniu tkanej maty do spania. - A teraz lepiej będzie dla nas obu, jeśli już się położę. Zostawiłem dla ciebie kolację na stole. Spałeś jak zabity, więc zjadłem wcześniej na dole.

- Zostałeś najemnikiem wbrew woli - zaczął cicho Est - to trochę jak ja. Pozorna inicjatywa, pozorna możliwość wyboru przyszłości. Czekała cię śmierć, ale wybrałeś życie na uwięzi. Mnie również czekała śmierć i również wybrałem życie na uwięzi. Nie widzę różnicy poza tą, że ty umarłbyś natychmiast, a ja umierałbym latami. A tak swoją drogą - jego głos nabrał zwyczajowej bezpretensjonalności - przecież mamy łóżko. Jeśli chcesz, możesz przykryć się tą matą, skoro już ją wyjąłeś. Wiesz, są też koce. Wygodne, ciepłe i bez kąsających lokatorów. Sprawdzałem.

Próba rozładowania napięcia była nieudolna, lecz chłopak i tak po cichu liczył, że trochę podziała ona na człowieka, którego było mu żal. Nie przeliczył się, na co wskazywały lekko uniesione kąciki ciemnych warg.

- Esti, nie przestajesz mnie zaskakiwać.

- Mówiłem szczerze. Zawsze mówię szczerze i będę mówił, ponieważ chcę, żebyś mi zaufał.

Est wstał z łóżka. Przeszedł nad tobołkami Cola i zerknął na tacę z jedzeniem. Gulasz był już zimny, ale pajdy pieczywa i ser nadawały się do zjedzenia bez względu na temperaturę. Chwycił więc miskę z zimną potrawką i ruszył w kierunku tlącego się w kominku ognia. Nie zastanawiając się nad tym co robi, wyciągnął ręce w stronę płomieni. Sięgnęły ku niemu swymi jęzorami i rozrosły się, łapczywie oblizując naczynie. Prześlizgiwały się ponad zawartością i łasiły do wystających z rękawiczki palców, by zaraz potem połączyć się w jedno i zniknąć w czarnej od sadzy paszczy kominka. Usatysfakcjonowany Zaklinacz Żywiołów cofnął się do stolika z parującą miską w dłoniach, a kiedy usiadł, wziął wysychający chleb, zanurzył go w ciepłym sosie i odgryzł niewielki kęs.

- Dziękuję za kolację – wzniósł toast uniesieniem ugryzionej kromki. - Czego by nie mówić o tym przybytku, jedzenie podają smaczne. Albo jestem po prostu głodny.

Col już raz widział manifestację mocy Estiego i słusznie podejrzewał, że aż do śmierci nie wyjdzie z podziwu dla jego zdolności.

- Użyłeś magii, by podgrzać jedzenie.

- Bystre spostrzeżenie, przyjacielu - odparował z pełnymi ustami Est, zawstydzając rozmówcę jego własną złośliwością - ale nie użyłem ani odrobiny magii. I tu tkwi największa różnica między mną, a czaromiotami. Oni potrafią tworzyć ogień, lecz nie kontrolują go w pełni. Ja potrafię ogień opanować, ale nie umiem go stworzyć.

Est był zadowolony. Gulasz mu smakował, nie skoczyli sobie z Colem do gardeł, ani nie rozeszli się każdy w inną stronę. Całkiem rozsądnie nie wracał też do tematu jego przyjaciół z półświatka. Zapatrzony w jeden punkt skubał skórki chleba, podczas gdy jego towarzysz zdążył rozebrać się do bielizny i wślizgnąć pod koc. Noce może i były ciepłe, lecz grube mury trzymały jeszcze chłód minionej zimy.

Popadając w zamyślenie, Est nadal miał przeczucie, że jest coś, czego Col mu nie mówi. Nie wiedział tylko, czy milczał on dla jego dobra, czy też dobra tych tak zwanych “pewnych ludzi”. Odstawił opróżnioną miskę na krzywy blat i podciągnął nogi na siedzisko krzesła, opierając brodę na kolanach. Jego życie z dnia na dzień nabierało zabójczego tempa, a on nie szczędził sił w pogoni za nim. Spojrzał na Cola, którego równy, głęboki oddech obwieszczał kamienny sen niewiniątka. Więcej nie da się nabrać na tę sztuczkę. Pamiętał, jak nogi się pod nim ugięły, gdy zwiadowca znienacka złapał go za kark.

Estowi nie chciało się spać, jego organizm nie wymagał już wiele snu, a i tak dopiero co drzemał, więc mógłby przeznaczyć ten czas na aktywną formę medytacji, kilka powolnych figur. Wstając z krzesła ściągnął bezrękawnik i rzucił go niedbale na oparcie. Rozpiął klamry, rozsznurował buty i zdjął je, stawiając na podłodze. Tak przygotowany wyszedł na środek niewielkiego pomieszczenia i rozpoczął systematyczne rozciąganie kolejnych partii mięśni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz