Całonocna podróż była długa i
uciążliwa, a siodła, pomimo zastosowania najlepszych materiałów oraz
doskonałego wykonania, nie czyniły jej bardziej komfortową. Już po kilkunastu kilometrach
Estalavanes wiercił się na szerokim grzbiecie srokatego wierzchowca i chociaż
koń nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia, to jego jeździec marzył już tylko o
stanięciu na własnych nogach.
Drugą
naprzykrzającą się sprawą było przeciągłe, nieznośne milczenie towarzysza.
Niechęć Colonella do rozmowy Est zrzucił na niewygody i wczesną porę, gdyż do
świtu brakowało niespełna dwóch godzin. Doszedł jednak do wniosku, że wolałby
zająć myśli czymś innym niż swoim brakiem doświadczenia w zabijaniu, dlatego
postanowił przerwać tę przedłużającą się ciszę.
-
Jesteś wyjątkowo milczący – jego szept gładko przeciął powietrze, gdy zrównał
się z ludzkim kompanem. - To do ciebie niepodobne.
Colonell
zerknął na niego z ukosa, po czym zwrócił oczy na pustą, rozświetloną
dogasającym blaskiem gwiazd drogę. Uparcie milczał przez kolejne sekundy, jakby
zastanawiając się nad odpowiedzią, a kiedy w końcu jej udzielił, w jego głosie
wyczuwało się znużenie.
-
Zaczynam mieć wątpliwości czy dobrze zrobiłem, zabierając cię ze sobą.
-
Słucham?!
-
Nie masz żadnej praktyki w prawdziwej walce, dzieciaku. Boję się, że stanie ci
się krzywda.
Est
odetchnął, a w dźwięku tym było tyle niechęci, że jadący obok człowiek niemal odczuł
ją na własnej skórze.
-
Wszyscy najlepiej zamknijcie mnie w złotej klatce i pokazujcie przyjezdnym jako
egzotyczny okaz – sarknął. - Blichtr i burżujstwo, ot co!
-
Esti, o co ci właściwie chodzi? - Colonell nie był zirytowany. Przyzwyczajony
do jego wahań emocjonalnych obrócił się w siodle. I już wszystko rozumiał. - Ty
się boisz.
-
Jak rany, Col…
Dopiero
teraz chłopak uzmysłowił sobie, jak jego reakcje wyglądały w rzeczywistości.
Sam nie był pewien dlaczego mu nagadał, skoro Colonell miał rację. I mimo że
nie chciał tego przyznać, to naprawdę się bał. A przecież mężczyźni się nie
boją. Mężczyźni zabijają.
-
Słuchaj, dzieciaku. Masz szesnaście lat. Będąc człowiekiem byłbyś jeszcze
szczawikiem niedorosłym do noszenia miecza swojemu ojcu. To moja wina. W
przypływie emocji bardzo nieodpowiedzialnie zaproponowałem ci współpracę. To
moja wina, jasne? Nic osobistego.
Słysząc
to, Est nieomal spadł z konia.
-
Czyli wszystko, co między nami zaszło, nazywasz przypływem emocji? Niczym
osobistym?
Zacietrzewił
się, choć wiedział, że Col ma słuszność. Est potrafił zachowywać się jak
dojrzały mężczyzna, ale gdy popuścił wodze samodyscypliny, budził się w nim
młody duch żądny przygód. I jak się niedawno okazało - romantyk.
Zwiadowca
westchnął, zwiesił głowę i potarł palcami szczypiące powieki.
-
Przepraszam, Esti. Nie tak miało to zabrzmieć. Nie spałem wiele ostatnimi czasy
i... Po prostu się boję, tak samo jak ty. I właśnie pojąłem swoją głupotę. Mogę
cię stracić.
W
przydymionych szmaragdach Est dojrzał ogrom zmęczenia i niepewności, aż zrobiło
mu się wstyd za wcześniejszy wybuch. Zbagatelizował pielęgnowaną od niedawna
empatię, a jego przyjaciel wymagał teraz szczególnie delikatnego traktowania.
Odsłonięcie tak osobistych i intymnych myśli oraz uczuć nie było łatwe, zwłaszcza
dla człowieka ukrywającego się za fasadą lekkoducha. Powinien to docenić, a nie
dawać upust złości w wymówkach czy głupich, nieprzemyślanych słowach. Im obu
będzie teraz ciężko.
Pokierował
konia bliżej rudej klaczki i wychylając się w siodle, położył dłoń na
opancerzonym barku partnera. Ten drobny gest wiele znaczył, lecz niewiele mógł
zdziałać, jeśli zamierzali podróżować w takim stanie. Wielogodzinna jazda oraz
wyczerpanie powoli przełamywały ich wolę. Musieli zatrzymać się chociaż na
chwilę.
-
Co powiesz na krótki postój? Koniom jest ciężko, a i ty nie wyglądasz za dobrze,
drzemka poprawiłaby ci nastrój. Ja nie jestem śpiący, więc stanąłbym na warcie.
Jego propozycja wywołała delikatny uśmiech na
twarzy Cola i wdzięczność w przymrużonych oczach.
Tak
też zrobili. Nie rozpalali ogniska, bo noc była ciepła, a do świtu zostały raptem
cztery kwadranse. Niebo na wschodzie pomału jaśniało, leniwie rozpoczynając nowy
dzień. Est dosłownie stał na warcie zarzekając się, że jak usiądzie, to
pośladki odpadną mu przy wstawaniu. Dla rozrywki spacerował nieopodal łowcy,
który zasnął, gdy tylko położył głowę na zwiniętej pelerynie.
Gdy
pierwsze promienie przeniknęły zasłonę liści, Est przykucnął obok Cola,
przyglądając mu się wnikliwie. Czarny barwnik tatuażu na połowie śniadej,
pociągłej twarzy tracił głębię, niemniej grube linie oraz zawijasy wokół oczodołu
i kącika ust wciąż przyciągały uwagę. Est odnotował w pamięci, by zapytać go o
pochodzenie tej niecodziennej ozdoby. Zapewne kryła się za tym jakaś
fascynująca historia.
Długie
rzęsy śpiącego leciutko zatrzepotały, wargi drgnęły, a brwi zbiegły się, nieznacznie
marszcząc czoło. Est odruchowo przesunął dłonią po włosach Cola. Pod wpływem
łagodnej pieszczoty mężczyzna uspokoił się jak dziecko czujące kojący dotyk
matki. Oczarowany Est trwał tak przez moment, głaszcząc krótkie włosy przemykające
mu pod opuszkami. Odnalazł w tym pewnego rodzaju przyjemność, kiedy dłuższe
pasma opadające na jeden bok i czoło owijał sobie wokół białych palców. Piękny
ciemnobrązowy kolor lśnił w świetle poranka. Nie wiedział co go podkusiło, ale
pochylił się nad leżącym, by wychwycić intensywny, przyjemny zapach człowieka zmieszany
z ostrą wonią skórzanego pancerza oraz koni.
I
uszedłby radośnie niezauważony, gdyby nie silne palce wpijające mu się w kark. Lodowaty
strach sparaliżował mięśnie, gdy naga stal odbiła promienie wczesnego słońca.
Colonell
nie spał. Wpatrywał się w Esta szeroko otwartymi oczami, rozbudzony jego
obecnością tuż przy swojej szyi. Sztylet bezgłośnie wrócił do pochwy przy
pasie, zabezpieczenie pstryknęło ledwie słyszalnie, a dłoń poluzowała chwyt i
pieszczotliwie pogładziła białą skórę.
Zwiadowca
Niedźwiedzi poczęstował chłopaka łobuzerskim uśmieszkiem.
-
Jesteś cudownym widokiem o brzasku, Esti, ale nie skradaj się do mnie więcej.
Zażenowany
Est cofnął się niezdarnie i ciężko upadł na zadek.
-
Nie skradałem się – jęknął. - Myślałem, że śpisz.
-
Bo tak było. Mam lekki sen.
-
Jak rany, zaprawiony w sztuce przetrwania zwiadowca.
Est
podniósł się niespiesznie i otrzepał tylną część pancerza z resztek trawy,
usiłując wyglądać na mniej skrępowanego, niż był w rzeczywistości.
Tymczasem
Col przeciągnął się, poprawił kirys i rozejrzał za resztą ekwipunku.
-
Owszem, zaprawiony – potaknął, tłumiąc ziewnięcie. - Nierzadko nocuję w dziczy.
Muszę być czujny, choć zachowanie zmysłów i odpoczynek są równie ważne.
-
I zabijasz.
-
Zabijam.
-
Wielu?
-
Dostatecznie wielu, by przestać liczyć. I dostatecznie wielu, by przestać czuć.
Est
nie drążył tematu. Strwożyła go wizja Cola z zimną krwią pozbawiającego życia
ludzi. I nie tylko ludzi. Ale czemu tu się dziwić? Jego codziennością była
walka, przelewanie krwi oraz odbieranie życia innym. Zabijał z konieczności. I z
pewnością nie było to dla niego łatwe. Przynajmniej nie na początku. W każdym
razie Est pragnął w to wierzyć, bo już niebawem sam stawi czoła ludziom, którzy
bez wahania pozbawiliby go życia. Sam będzie musiał rozstrzygać sporne kwestie
i zamierzał dokonać tego zgodnie z doktryną wpojoną mu przez mistrza: dowolny
konflikt można zażegnać bez uciekania się do przemocy. Lecz co zrobi, gdy
pojawi się sprzeczność między nim, a towarzyszem? Zda się na partnera, czy postara
się odwieść go od radykalnych metod perswazji? Kiedy instynkt zastąpi trzeźwość
umysłu, a broń pójdzie w ruch, co zrobi wtedy?
Nie
miał pojęcia.
Przeraziło
go, że w chwilach takich jak ta, kompletnie nie zna siebie samego. Jak i nie
zna człowieka, z którym wyruszył w pełną niebezpieczeństw przygodę. Mimo
mrocznej, ludzkiej natury Est chciał go lepiej poznać. Chciał, aby otworzył się
na niego całym sobą, nawet tą skrupulatnie kamuflowaną stroną. Szczególnie tą
stroną.
Strapiony
poszedł do uwiązanych przy brzozie koni. Obojętne na troski swych jeźdźców wierzchowce
odzyskiwały siły, wyskubując soczystą trawę rosnącą wokół pni. Pozwoliły się
oporządzić i nie protestowały, gdy na grzbiety założył im ciężkie siodła. Z
czułością poklepał gniady kark klaczy, która podczas zabiegów ani razu mu nie
dokuczyła.
-
Masz rękę do zwierząt – zauważył Colonell, z chrupnięciem kończąc podpłomyk. -
Komu innemu Gniada dla zabawy odgryzłaby palce.
-
Konie to szlachetne, piękne zwierzęta - odpowiedział Est. - Zresztą wszystkie
zwierzęta są piękne, nawet te nazywane szkodnikami, jak myszy i szczury. Lubię je.
Nie krzywdzą bez potrzeby. Nie są tak skomplikowane jak ludzie, starają się być
sobą, starają się przeżyć. Smuci mnie, że często traktowane są jak przedmioty.
Col
zarzucił sobie torbę na ramię i zbliżył się do niego.
-
Ty też jesteś piękny. I też byłeś traktowany jak przedmiot. Sądzę, że rozumiesz
je lepiej niż inni. To duża zaleta. Całkiem urocza.
Gdyby
Est rumienił się jak człowiek, płonąłby czerwienią po koniuszki długich uszu.
Znów poczuł się zawstydzony. To nie są męskie uczucia. Mężczyźni niczego się
nie wstydzą.
Desperacko
szukając tematu zastępczego, Est poszedł po swoje rzeczy. Przypomniał sobie, że
nic jeszcze nie jadł. Żołądek nie dopominał się o swoje, więc zdecydował że
zje, gdy zgłodnieje, choćby w siodle. W końcu mistrz kazał mu zaznajomić się z wszelkimi
aspektami życia w drodze.
-
Dlaczego tak uważasz? – spytał wreszcie, nie mogąc znieść rosnącego między nimi
napięcia. - Jak mężczyzna może być piękny? Piękne mogą być kobiety. Albo konie.
Colonell
skończył mocować juki przy siodle i oparł się o wierzchowca, zwracając w stronę
przyjaciela. Zlustrował go od stóp po głowę, po czym uśmiechnął się tajemniczo.
W tym lekkim skrzywieniu warg Est dostrzegł słabo skrywaną tkliwość. I
zadowolenie.
-
Dla jednych piękno tkwi w tym, co dostrzegają ich oczy. Dla drugich
najpiękniejsze jest to, co ukryte przed ich wzrokiem. Powiedziałbym, że jestem rozdarty
pomiędzy oboma poglądami.
Odepchnąwszy
się od boku niewzruszonej Gniadej, dołączył do Esta. Kucając przy zbierającym
bagaże chłopaku, sięgnął ku jego brodzie. Delikatnym ruchem nakłonił go, by
spojrzał mu w twarz, a gdy ich oczy znalazły się na jednej linii, wyszeptał
ostatnie słowa z najbardziej rozczulającym wyrazem, od którego elfowi zaparło
dech:
-
Urzekła mnie twoja osoba, Esti. A im bliżej cię poznaję, tym większy odczuwam
niedosyt. Z każdym dniem odkrywam kolejną cechę, za którą oddałbym wszystko,
byle była moja. I kiedyś będzie. Cały będziesz mój. I nikt mi cię nie odbierze.
Podnieśli
się równocześnie, ale to tropiciel pierwszy się odwrócił, zostawiając
poruszonego chłopaka z torbą w trzęsących się rękach.
Serce
podeszło Estowi do gardła, ściskając je boleśnie. Nurtowało go, dlaczego ludzie
tak łatwo się zakochują, skoro to tak straszliwie boli. A może to z nim jest
coś nie tak?
Z
ociąganiem odepchnął od siebie rozkoszne doznanie kiełkujące głęboko w piersi.
Musiał wracać do rzeczywistości. Musiał przytroczyć bagaże do siodła. To był
jego priorytet na ten moment.
Col
odwiązał wodze od obgryzionego biało-czarnego pnia, sprawdził siodło oraz sakwy
i z wprawą wsunął stopę w strzemię, wspinając się na grzbiet klaczy. Idący za
jego przykładem Est z jękiem bólu opadł na siedzisko. Zrozumiał, co miał na
myśli Mag. Z poczuciem klęski wspomniał wygodne łóżko, fotel przy kominku i
krzesło przy biurku. Zgoda, brakowało mu konnych przejażdżek poza mury
Twierdzy, ale teraz to już sroga przesada! Nigdy więcej nie usiądzie w siodle
na dłużej niż godzinę!
***
Jazda w pełnym słońcu była istnym
koszmarem. Est zatrzymał konia i zdjął część pancerza, ponieważ farbowana skóra
gromadziła ciepło jak piec kuchenny. Czarna odzież pod nim wcale nie chłodziła,
lecz była wystarczająco przewiewna, by poprawić komfort podróży.
Owszem,
mogli jechać nocą, ale obrana przez biegłego zwiadowcę trasa była zwykłą
wydeptaną ścieżką zwierzyny, na której nietrudno o okulawienie konia po omacku,
nawet przy ręcznych latarenkach. Poza tym Col wyśmienicie się bawił prezentując
niedoświadczonemu oblubieńcowi wachlarz niedogodności związanych z wojażami w
siodle. Sam nie narzekał, często przebywał konno dziesiątki kilometrów,
niejednokrotnie bez przerwy na popas i wypoczynek. Potrafił spać w siodle, na
dodatek woził ze sobą specjalne pasy, którymi mógł przymocować się do grzbietu
konia, nie ryzykując upadku.
A
jednak ostatni rok spędził w Twierdzy Niedźwiedzi oraz sąsiednich miastach, szokując
tym wszystkich. Włóczykij i hulaka uziemiony! Od razu rozeszły się różnorakie
plotki, domniemane powody i wydumane teorie dla takiego stanu rzeczy. Wielu zakładało
beznadziejne zakochanie, nikt jednak nie wiedział, kim jest szczęśliwa
wybranka. A raczej wybranek.
Est
śmiał się do łez z niektórych przytoczonych przez Cola pogłosek i chociaż
plotki były lekkim tematem, zręcznie zmienił wątek rozmowy na, jak mu się
zdawało, ciekawszy.
-
Col, jak trafiłeś do Twierdzy?
Pytanie
wyraźnie zaskoczyło zwiadowcę.
-
Naprawdę chcesz tego słuchać?
-
A dlaczego nie? – zdziwił się Est.
Bardzo
chciał usłyszeć tę historię. Chciał usłyszeć każdą historię, plotkę i anegdotę dotyczącą
Cola. Najlepiej od razu, bo droga była nieciekawa i żmudna. Niestety, rozmówca
nie podzielał jego entuzjazmu.
-
Przybyłem pod mury Twierdzy, zawołałem Niedźwiedzia i wygarnąłem mu, że bez tak
świetnego tropiciela jak ja nie ma co myśleć o dowodzeniu kompanią. I oto
jestem. Tyle.
-
I ja mam to kupić? Jak rany...
Takie
wykręcanie się od odpowiedzi było podejrzane, szczególnie że Col nie zaliczał
się do ludzi owijających w bawełnę. Ewidentnie stała za tym historia, którą
mężczyzna nie miał ochoty z nikim się dzielić. Est poczuł się dotknięty tak rażącym
brakiem zaufania, lecz nie dał tego po sobie poznać. Już stoczyli jeden spór, w
którym poniósł straty moralne.
-
Przecież nie wciskam ci znoszonych majtek, dzieciaku.
Colowi
wrócił humor. Lekki uśmiech igrał mu na ustach, a oczy miał przymrużone.
Rozglądał się jakby od niechcenia, ale Est był pewien, że gruntownie
przeczesuje każdy kawałek podszytu gęsto zakrzewionej trasy. Ten człowiek zawsze
miał się na baczności, nawet gdy odpoczywał. Zawsze na warcie.
-
Poza tym – dodał Col niefrasobliwie - zbliżamy się do miasta. Chcesz jeszcze
się zdrzemnąć? Czy przenocujemy w gospodzie? O ile się nie mylę, zeszłej nocy
nie zmrużyłeś oka. Zadziwiające, w ogóle nie widać po tobie zmęczenia…
Chłopak
puścił komentarz przyjaciela mimo uszu, sporządzając w myślach notatkę o jego pochodzeniu.
Będzie musiał nad nim popracować, nad jego zaufaniem i szczerością. Na głos
powiedział tylko, że wytrzyma tyle, ile będzie trzeba. W duchu natomiast
przeklinał samego siebie, że teraz przez całą drogę musi udawać, jak wspaniale
jest siedzieć na końskim grzbiecie...
***
Im bliżej punktu destynacji byli,
tym gorzej Est się czuł, jakby w brzuchu zalęgły mu się robaki. Teraz, wiercąc
się w poszukiwaniu pożywienia, próbowały wydostać się na zewnątrz najprostszą
drogą: zjadając go od środka. Na odsłoniętych ramionach poczuł uderzenia
kropli, choć z nieba lał się ukrop, a nie deszcz. Zerknął w górę, lecz ani
jedna chmurka nie przysłaniała słońca.
Coś
go dotknęło – i to nie raz! - był o tym przekonany. Z ulgą spostrzegł, że
zajęty myślami Colonell nie zwraca uwagi na jego dziwnie zachowanie. Srokaty
koń pod siodłem również niczym się nie przejmował. Więc co to było?
Wstrząsnął
nim dreszcz. Coś było nie w porządku. Nie miał pojęcia czy to z racji rysujących
się w zasięgu wzroku wysokich murów, czy nieznanych emocji biorących go w
posiadanie. Był podekscytowany. I zdenerwowany. Odzywał się w nim zapał poszukiwacza
przygód, a jednak tęsknił za bezpiecznymi murami czarnej warowni. Sam nie
wiedział, czego chce. I nie pozostało mu już wiele czasu do namysłu, podjeżdżali
bowiem pod olbrzymią bramę solidnie ufortyfikowanego miasta. Uniesiona brona i
rozwarte na oścież podwoje bynajmniej nie zachęcały do odwiedzin.
Cierpiącemu
chłopakowi od razu rzuciły się w oczy postacie w polerowanych na oślepiający
połysk pancerzach płytowych spacerujące dwójkami na blankach oraz wśród
spieszących ze sprawunkami mieszkańców, krążących bez celu wagabundów, czy przyjezdnych
i miejscowych kupców. Przez myśl mu przeszło, że zbrojni muszą być kompletnie
szurnięci, by ubierać się w ten sposób, gdy wiosna w pełni przygrzewała. Wieczory
także były parne, nie wspominając o południu, gdy wściekle płonąca kula stała w
zenicie!
Col
wyjaśnił nieobytemu w świecie białemu elfowi, że “kompletnie szurnięci”
paladyni są członkami święcącego triumfy zakonu rycerskiego, do którego te
ziemie należały z nadania samego króla. Zresztą, władca Estarionu pełnił jednocześnie
funkcję zwierzchnika Zakonu Paladynów, arcypaladyna, jakby to cokolwiek
zmieniało. Ci ludzie byli szkoleni w ekstremalnych warunkach, dlatego noszenie
ciężkich pancerzy bez względu na porę roku nie było dla nich niedogodnością.
Ponadto w wypełnianiu obowiązków wspomagali się rodzajem magii praktykowanym
wyłącznie przez członków zakonu. Zwiadowca konspiracyjnie zniżył głos, dodając,
że nie w smak im agresywna, prężnie rozwijająca się forteca najemników w
sąsiedztwie. Chodzą słuchy, że Zakon planuje przejąć Twierdzę Niedźwiedzi i
poszerzyć wpływy w regionie. I chociaż rycerze słynęli ze swego pokojowego
nastawienia, miłosierdzia oraz sprawiedliwości, to po mistrzowsku władali
orężem i magią, przyjmując rolę obrońców uciśnionych i pokrzywdzonych.
Estowi
spodobał się pomysł łączenia umiejętności walki wręcz z magią. I wprost nie
mógł oderwać od rycerzy wzroku. Oni także nie spuszczali go z oka, lecz byli
przy tym dalece bardziej dyskretni. Aczkolwiek z jawną wrogością zawieszali
spojrzenia na najemniku, którego połowę oblicza zdobił niedokończony tatuaż. Zaniepokoiło
go to, jednakże w tej chwili zbyt wiele nowości odciągało jego uwagę,
skutecznie go dekoncentrując.
Pamiętał
Cichobrzeg, rybacką mieścinę nijak mającą się do splendoru wielkiego miasta
garnizonowego. Nim tu dotarli, wyobrażał sobie zakurzone drogi pełne dziur i
wyrw, dzikie tłumy obszarpanych ludzi, ogłuszające krzyki i wrzaski, lepki
fetor fekaliów oraz przetrawionego alkoholu. Nic z tych rzeczy. Nie w tym mieście.
Nie pod bacznym okiem połyskujących srebrzyście patroli pieszych oraz - jak się
prędko okazało – konnych. Po raz pierwszy Est ujrzał prawdziwe miasto i jego
zachwytom nie było końca. Z chłopięcą ciekawością chłonął nowy widok, a
zainteresowanie, jakim obrzucali go wszyscy mijani ludzie, zwyczajnie go nie
obeszło. Chciał się napatrzeć za wszystkie te lata zamknięcia w noclegowni, a
potem w Twierdzy. Patrzył więc, pozwalając srokatemu ogierowi wolno stąpać obok
gniadej towarzyszki.
Tuż
za bramą szeroka brukowana droga prowadziła prosto w głąb ludzkiego miasta, ku
majaczącemu na horyzoncie wyniosłemu gmachowi o strzelistych wieżach, na
których powiewały błękitne jak samo niebo sztandary. Rozchodzące się na boki
uliczki przywodziły skojarzenie odnóg rzek rozpływających się po okolicy,
znikających w gęstwinie niskich, przysadzistych budynków, przykurczonych bazarów
oraz obszernych placów z pojedynczymi fontannami opasanymi kojącą zielenią.
Było tłoczno, ale nie na tyle, by nie dało się przejechać konno pośród
zdążającej ze sprawunkami gawiedzi. Niektórzy przystawali, by pogapić na
siedzących w siodłach uzbrojonych mężczyzn, szczególnie jednego, o białej jak
śnieg skórze i niespotykanie długich uszach.
Wskazywany
palcami Est unikał kontaktu wzrokowego, co nie przeszkadzało mu obserwować
ludzi, gdy tylko się odwracali. Raz napotkał intensywne spojrzenie wyzierające
spomiędzy wizjera hełmu konnego strażnika i aż zdrętwiał w siodle, natychmiast
sięgając ucha, by szarpnąć za nie mocno. Ostrzegawczy grymas paladyna był
równie wymowny, co miecz spoczywający w pochwie u jego biodra, połyskujący w
słońcu jak reszta uzbrojenia. Est niepotrzebnie poczuł się jak awanturnik
złapany na gorącym uczynku. I było to nieprzyjemne doznanie, po którym stracił
wszelką chęć do przyglądania się mieszczanom, rycerzom, wozom czy nawet psom
pętającym się pod nogami koni. Zapragnął czym prędzej dotrzeć na miejsce.
Wtem
Col odbił w lewo, ku ciasnym, nieco obskurnym alejkom. Obaj zsiedli z końskich
grzbietów i resztę drogi przebyli pieszo, ramię przy ramieniu, prowadząc
wierzchowce za sobą. Konie, nawykłe do tłoku i trudnych warunków, nie wykazywały
zdenerwowania ani lęku. Ciesząc się wzajemnym towarzystwem poszturchiwały się
pyskami, zupełnie obojętnie traktując obcych ludzi krzątających się wokoło.
Est
był rad, że mógł wreszcie rozprostować nogi. Zignorował cisnącą się ciżbę oraz
ciekawskie spojrzenia posyłane pod jego adresem. Dla ludzi wciąż był dziwadłem,
ale nawykł już do tego, że wytykano go palcami i obsypywano wyszukanymi epitetami.
Teraz jednak kroczył u boku uzbrojonego najemnika, w czarnym bezrękawniku i -
jak na jego gust - nieco zbyt obcisłych spodniach, z koniem obwieszonym jukami,
elementami pancerza oraz przytroczoną do siodła nadzwyczajną bronią. Ludzie
mogli gadać, mogli się gapić, lecz mało kto odważył się ich zaczepić.
Szczególnie że siodła ozdobione były znanym, budzącym strach i szacunek
symbolem Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Wszyscy złodzieje w mieście wiedzieli,
że ognisty gniew Niedźwiedzi potrafi przez lata urosnąć do rozmiarów pożogi i
biada temu, kto okradł czy zaatakował członka najemnej braci. Nie oznaczało to
jednak, że takich lekkomyślnych śmiałków brakowało. Tak czy inaczej, najemnicy musieli
się pilnować, bo czujny, nieprzychylny wzrok śledził ich nieprzerwanie od chwili
przekroczenia bram miasta.
Umilając
czas, Col streścił Estowi wszystko, czego ten powinien dowiedzieć się o
mieście, w którym rozpoczną poszukiwania. Nie każde miasto w Estarionie prezentuje
się tak imponująco jak garnizonowa Adeila: schludny i czysty klejnot w koronie
Jego Wysokości Króla Aarona Asmodeusza. Zasługa ta przypada w udziale paladynom
pełniącym rolę zarówno strażników miejskich, jak i mediatorów oraz sędziów.
Adeilą co prawda zarządza hrabia z nadania królewskiego, ale jest on zwykłym
figurantem, a jego urząd w dużej mierze zależy od kaprysu rycerza-dowódcy.
Col
opisał ich barwnie, wręcz idyllicznie, czego wyczulony na cynizm Est nie
omieszkał mu wytknąć. Ten skontrował z ponurą miną i nie mniej bogatym
naturalizmem, że prostytutki, złodzieje, szachraje oraz im podobni przyłapani na
łamaniu prawa przypłacali swe niecne czyny głowami. Zawsze. I na miejscu.
Chłopak zastanowił się, czy jest to aż tak drastyczna metoda walki z
przestępczością, jak Colonell przedstawia, choć natychmiastowa dekapitacja
brzmiała dość… barbarzyńsko. Znów jednak wyraził swoje spostrzeżenie na głos,
ściągając na siebie gniewne spojrzenie towarzysza.
-
Naprawdę sądzisz, że ich metody są skuteczne? Czy według ciebie egzekucja bez
uprzedniego procesu i szansy obronienia się jest w porządku?
-
Col, nie twierdzę, że to jest w porządku, tylko że działa.
-
Nie, to nie działa.
-
Jesteś do nich uprzedzony?
Colonell
nie wyglądał na zadowolonego z jego toku rozumowania. Był wściekły, co dla Esta
było zupełną nowością.
Nie
odezwali się do siebie przez kolejne minuty. Nie odezwali się do siebie, gdy
oddawali konie zaaferowanemu widokiem białego cudaka chłopcu stajennemu. Ani
też w momencie, gdy Col opłacał nocleg w gospodzie, którą najwyraźniej często odwiedzał.
Est
odezwał się dopiero gdy zobaczył, że klucz jest jeden. Tak jak pokój.
-
Czy to rozsądne? – spytał słabo.
Col
rzucił torby na środek małego, skąpo umeblowanego pomieszczenia; duże łóżko,
szafka nocna, skrzynia, stolik oraz dwa krzesła koło wygaszonego kominka.
Przynajmniej było tu czysto i nie cuchnęło.
-
Znajdujemy się na terytorium wroga, nierozsądne byłoby rozdzielanie się. Poza
tym zaoszczędzimy fundusze, jeśli będziemy nocować wspólnie w jednym pokoju – uzasadnił
swą decyzję zwiadowca.
-
Ale tu jest tylko jedno łóżko.
-
Bystre spostrzeżenie, przyjacielu. W Twierdzy ci to nie przeszkadzało.
-
Moje łóżko jest trzykrotnie większe! - poskarżył się Est. Zmarkotniał, lecz
posłusznie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zawiasy zgrzytały
przeraźliwie, a hałas, jaki czyniły, zapewne słychać było w gwarnej sali na
dole. - Jak rany, dlaczego jesteś taki zjadliwy? Co w ciebie wstąpiło? Możesz
mi zaufać, w końcu jesteśmy przyjaciółmi.
-
Gdybyś wiedział, już byśmy nimi nie byli – wymamrotał Col i ruszył do drzwi,
wymijając elfa na odległość wyciągniętego ramienia. - Będę z powrotem do
godziny – oznajmił głośniej.
-
Zawsze będziesz moim przyjacielem, Col, czego byś nie zrobił. Zawsze będę cię…
- urwał w pół zdania.
Smagły
mężczyzna przystanął, jakby wypowiedziane z mocą słowa posiadały magiczną
zdolność zatrzymywania czasu. Obrócił głowę i z nieodgadnionym wyrazem wpatrzył
się w Esta. Ten jednak uparcie milczał.
-
Daj mi godzinę – poprosił. I zniknął za drzwiami.
Jeszcze
przez tuzin uderzeń serca Est stał ze spuszczoną żałośnie głową. Chrząstka w jego
uchu przesuwała się pod chłodnymi palcami jakby w poszukiwaniu swojego
pierwotnego miejsca. Tak jak on poszukiwał swojego miejsca w obcym i
nieprzyjaznym otoczeniu. W końcu podszedł do łóżka. Obok próchniejącej ramy
położył torby oraz zdjęty w podróży pancerz. Broń oparł o ścianę między oknami
o brudnych szybach. Pogładził czule hebanowe drzewce. Chciał czym prędzej wypróbować
podarek od mistrza, ale obawiał się, że nastąpi to dopiero w sytuacji, do
której nie zamierzał dopuścić.
Zręcznie
rozwiązał pas z medykamentami i ułożył go delikatnie na tobołkach, pilnując, by
buteleczki nie zderzały się ze sobą. Zostając w irytująco dopasowanym ubraniu,
padł plecami na zdumiewająco miękki siennik. Nogi łóżka skrzypiały
niemiłosiernie, jakby wszystko w tym mieście uwzięło się na niego i jego
wrażliwy słuch. Na szczęście zapach był lepszy, niż się spodziewał. Nie
śmierdziało skisłymi szmatami. Wyłącznie butwiejące drewno oraz bliżej
nieokreślona woń czegoś, w co wolał się nie zagłębiać.
Zasłaniając
oczy przedramieniem, oddał się temu, co robił może nie najlepiej, ale
najczęściej - myśleniu. Miał godzinę dla siebie, a w przypadku ponurych
rozważań była to cała wieczność skazana na najgorsze dywagacje. Mimo młodego
wieku i braku wprawy Est rozumiał, że są w życiu sprawy, o jakich nie chce się
mówić nikomu. Niestety, jeśli chodziło o Cola, on sam nie umiał trzymać języka
za zębami. Nienawidził tajemnic. Były kłamstwem w stosunku do człowieka,
którego kocha. A przecież, jak dotychczas, Colonell również był z nim szczery.
Zatem co takiego się wydarzyło, że ich wspólne rozmowy stały się nagle trudne i
niezgrabne? Obaj bali się tego, co przyniesie im los, lecz chyba nie do końca
był to powód dziwnego zachowania kompana.
Ostatni
raz Colonell przejawiał takie odchylenie tuż po ataku smoka. Jakby trauma
pomieszała mu zmysły. Jakby coś go opętało, poczucie winy lub nieukierunkowany
gniew. Est, nie wiedząc za co, też wtedy dostał po skórze. Ale nie był bez
winy. Co bardziej zastanawiające, dlaczego ani razu nie wyznał Colowi, że go
kocha? Czy gdyby dokończył to urwane w połowie zdanie, Colonell zostałby z nim
i powiedział, co leży mu na sercu? A gdyby został, to co by się zdarzyło? Co by
usłyszał? I co gorsza, jaka byłaby jego reakcja? Jak obaj by postąpili?
Rozdarty
Est odnosił nieodparte wrażenie, że każda kolejna refleksja niczego nie
wyjaśnia, rodzi tylko kolejne i kolejne wątpliwości. Była paskudną hydrą, której
nie dość obciąć łeb, bo pojawią się dwa następne wielkie niedopowiedzenia. Miał
mętlik w głowie i wszystko go bolało, co i tak było niczym w porównaniu z cierpieniem,
jakie przeżywała jego wystrzępiona dusza. Czy to, co czuje, to to samo, przed
czym ucieka? Czy jeśli pozwoli dogonić się temu uczuciu, to zazna w końcu
spokoju? Czy ten szalony młyn w końcu się zatrzyma? I co tak właściwie czuł?
Jak nazwać to rozkoszne i bolesne zarazem doznanie będące tęsknotą za czymś,
czego nie mógł pamiętać…
Col
dobrze znał to miasto, w końcu był łącznikiem jednego z tutejszych agentów. A ta
młoda szynkarka doskonale znała jego... Zalotne mrugnięcia i dwuznaczne sugestie
nie umknęły uwadze Esta, a i na nim skupiło się kilka niestosownych żartów
niezbyt skromnej niewiasty. Reagował wówczas milczeniem. Ignorując
uwodzicielską zaczepkę starał się odwrócić uwagę od swojej niecodziennej osoby,
lecz nie wyszło mu to za dobrze, bo przesłany przez kobietę całus nadal wywoływał
w jego brzuchu nieprzyjemne uczucie niestrawności.
Est
wciąż nie lubił ludzi. Tak jak wciąż nie potrafił się z nimi komunikować bez
uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Colonell był wyjątkiem. Ale i on w tej
chwili zaczął być mu obcy jak rozpustna karczmarka, nie wzbudzający zaufania
klienci siedzący przy stolikach czy antypatyczni rycerze. Skąd w takim razie ta
nagła nerwowość u wytatuowanego łowcy, skoro w Adeili czuł się jak u siebie?
Czy to z winy długouchego kompana, zielonego jak trawa na łące i kompletnie
nierozgarniętego, czy z obawy, że wyjdą na jaw sprawki, jakie nigdy nie powinny
ujrzeć światła dziennego? I o co chodziło z tą nienawiścią do Zakonu Paladynów?
Utrudzony
jazdą i gonitwą myśli Est przymknął powieki. I niezamierzenie zasnął z ręką
osłaniającą oczy przed ostrymi promieniami wpadającymi zza okna. Śniło mu się,
że paskudne larwy przegryzły się przez jego wnętrzności i mięśnie. Pełzając
teraz wzdłuż białej skóry badały ją starannie, a on, bezsilny, leżał nieruchomo,
tępo patrzył w sufit i tylko uszy drgały mu od drażniących je odgłosów. Robaki
klikały, porozumiewając się między sobą.
Est
rzeczywiście wpatrywał się w murszejącą powałę, kompletnie nic nie rozumiejąc.
Zalegające w kątach cienie tańczyły do wtóru lichego płomienia kominka, a ciche
kliknięcia napływającej rzeczywistości wprawiały końcówki jego uszu w mimowolne
drżenie. Musiał zasnąć. Tego był pewien. Śniło mu się dziwne uczucie, które nie
opuszczało go w drodze do Adeili, a którego obecnie nie odczuwał. Jakby czerwie
rzeczywiście opuściły jego ciało.
Nie
czyniąc najmniejszego szmeru, zwrócił się w kierunku źródła dziwnego stukania.
Zasłony w oknach były zaciągnięte, odcinając miękko rozjaśnione wnętrze od
ciemności cichego podwórka. Ktoś tu był. Czyżby tak zmęczył się podróżą, że
skrzypienie otwieranych drzwi nie wyrwało go ze snu? Niespokojny obrócił głowę
i dostrzegł kark Cola. Mężczyzna siedział oparty plecami o bok łóżka i pracował
nad czymś zawzięcie, a każdy jego ostrożny ruch wieńczyło metaliczne
kliknięcie. Zaintrygowany Est pomału przewrócił się na bok i uniósłszy się na
łokciu, dojrzał ponad obleczonym w bluzę barkiem przedmiot, którym z precyzją operował
najemnik. Zdradziło go trzeszczenie starej ramy, ale i tak zdążył dostrzec metalowy
sześcian z otworami do złudzenia przypominającymi przeróżnych rozmiarów dziurki
od kluczy.
Col
pośpiesznie wsunął przedmiot do torby i wyprostował plecy. Po krótkim namyśle
odchylił się do tyłu, opierając głowę o miękki siennik. Popatrzył na zaspanego chłopaka.
-
Niczego nie widziałeś – zastrzegł.
-
Colonell…
Przyłapany
człowiek warknął i oparł brodę o pierś, uciekając przed zrezygnowanym wzrokiem
przyjaciela. Cisza stała się zbyt ciężka, szczególnie dla niego. Powinien się
wytłumaczyć, zagłuszyć dochodzące do głosu sumienie.
-
Byłem zasięgnąć języka u pewnych ludzi.
-
Złodziei - poprawił go Est. Zwiadowca zawahał się, nim kiwnął głową, jak gdyby
nie do końca zgadzał się z oskarżeniem. - Więc w tym rzecz, Col? Twoje
dzisiejsze zachowanie i to, co trzymałeś w dłoniach. Majstrowałeś wytrychami
przy zamkach. Jesteś… byłeś złodziejem, prawda?
Gdyby
nie trzask dopalającego się bierwiona, to milczenie byłoby nie do zniesienia. Est
usiadł na posłaniu.
-
Posłuchaj mnie, Col – poprosił łagodnie. - Nie dbam o to kim byłeś i czego się
dopuszczałeś, o ile to się więcej nie powtórzy. Nie możesz tego zmienić, ale
żywię nadzieję, że kiedyś mi zaufasz, tak jak ja ufam tobie. Bezwarunkowo. I wówczas
opowiesz mi wszystko, uwolnisz się od tego ciężaru. - Z żalem przyjął widok skulonej
sylwetki człowieka wystawionego na atak. Czuł się za to odpowiedzialnym. Czuł
też, że tylko szczerość pomoże mu wyciągnąć Cola z otchłani niewesołej
przeszłości. - Nie dbam o to, lecz dbam o ciebie i w pełni akceptuję, bo
właśnie dzięki temu stałeś się tym, kim jesteś. Przeszłość zdeterminowała twoją
przyszłość.
Zamilkł,
z rozwagą dobierając dalsze słowa. Nie skracali dystansu, siedzieli dostatecznie
blisko, by utrzymać kontakt. Est nie chciał naruszać tej delikatnej granicy, na
którą zaczął lekko napierać, oczekując odpowiedzi. Obrał sobie za cel
rozpracowanie tego jedynego zamka, którego żaden złodziej nie ruszy. Musiał samodzielnie
odnaleźć klucz do otwarcia kolejnych drzwi korytarza życia.
-
Gdyby nie twoja przeszłość, nigdy bym cię spotkał. Nie oddałbym się w twoje
ręce, twoje… - przerwał, wkraczając na niebezpieczny grunt. Nie chciał
manipulować partnerem, wzbraniał się przed tym, ale lękał się, że bez tego
delikatnego impulsu nie wyciągnie go z bolesnego powrotu do przeszłości.
Tropiciel
dźwignął się z miejsca. Torba, którą trzymał na kolanach, głucho uderzyła o
deski podłogi. Serce Esta tłukło o żebra, lecz on sam nie okazywał poruszenia.
Za to uważnie śledził plecy przyjaciela. Zawładnęło nim pragnienie by wstać i
wtulić się w miękką bluzę, poczuć pod sobą jej ciepło, usłyszeć bicie serca
przy swoim. Tej próby sił nie zakładał, już nie mógł się wycofać. Nie miał
pojęcia co zaraz nastąpi i w ogóle go to nie obchodziło. Liczył się Colonell oraz
demony przeszłości, z którymi przestał sobie radzić.
Już
zsuwał się z łóżka, kiedy wstrząsające wyznanie zatrzymało go, mrożąc krew w
żyłach.
-
Miałem zostać ścięty. Pamiętam jeszcze ucisk płytowych rękawic na ramionach,
twardy bruk pod kolanami. Pamiętam, jak odgradzali ode mnie wzburzony motłoch. Stal
ze świstem wznoszącą się nad moim karkiem.
Colonell
podszedł do kominka i oparł się przedramieniem o wyszczerbiony gzyms. Po chwili
położył na nim ciężką głowę. Nie wyjawi wszystkiego, a przynajmniej nie od
razu. Wystarczyło to oszczędne napomknienie, a i ono było już ogromnym krokiem
na drodze ku poprawie ich relacji. Nigdy przedtem nie zdradził nikomu choćby strzępka
informacji o swoim prawdziwym pochodzeniu, nawet Buremu. Ale Esti nie był
Burym. Zasługiwał na prawdę... mogącą zabić ich obu.
Odchrząknął,
ponieważ zwykle melodyjny i pełen emocji baryton zmatowiał, grzęznąc mu w
gardle.
-
Wtedy pojawił się Złowieszczy Niedźwiedź w asyście Maga. Kiedy miecz egzekutora
miał czynić powinność, ten łysy dziad przepchnął się do mnie i stanął w mojej obronie.
Już wolałbym umrzeć - warknął, patrząc w płomienie. - Nie wiem dlaczego
paladyni pozwolili im mnie zabrać. Planowałem uciec, ale... plany się zmieniły.
Estowi
zabrakło słów, którymi mógłby wyrazić współczucie oraz wsparcie. Wiele z nich
przychodziło mu do głowy, lecz żadne nie oddałyby tego, co rzeczywiście chciał
przekazać. Zamiast tego uporczywie wpatrywał się w swoje kolana i bezwiednie
gładził pościel, na której siedział. Wiedział już, dlaczego Col był nerwowy w obecności
paladynów. Rozpoznali go? Głupie pytanie. Ilu ludzi w Estarionie ma śniadą
skórę i tatuaże na twarzy?
Głos
młodego mężczyzny ponownie przykuł jego uwagę.
-
Nie martw się, Esti, wiem, po co tu jesteśmy. Bez względu na okoliczności
wykonamy zadanie i odjedziemy stąd jak najszybciej. - Col odsunął się od
kominka i ruszył ku bagażom w poszukiwaniu tkanej maty do spania. - A teraz
lepiej będzie dla nas obu, jeśli już się położę. Zostawiłem dla ciebie kolację
na stole. Spałeś jak zabity, więc zjadłem wcześniej na dole.
-
Zostałeś najemnikiem wbrew woli - zaczął cicho Est - to trochę jak ja. Pozorna
inicjatywa, pozorna możliwość wyboru przyszłości. Czekała cię śmierć, ale
wybrałeś życie na uwięzi. Mnie również czekała śmierć i również wybrałem życie
na uwięzi. Nie widzę różnicy poza tą, że ty umarłbyś natychmiast, a ja
umierałbym latami. A tak swoją drogą - jego głos nabrał zwyczajowej bezpretensjonalności
- przecież mamy łóżko. Jeśli chcesz, możesz przykryć się tą matą, skoro już ją
wyjąłeś. Wiesz, są też koce. Wygodne, ciepłe i bez kąsających lokatorów. Sprawdzałem.
Próba
rozładowania napięcia była nieudolna, lecz chłopak i tak po cichu liczył, że
trochę podziała ona na człowieka, którego było mu żal. Nie przeliczył się, na
co wskazywały lekko uniesione kąciki ciemnych warg.
-
Esti, nie przestajesz mnie zaskakiwać.
-
Mówiłem szczerze. Zawsze mówię szczerze i będę mówił, ponieważ chcę, żebyś mi
zaufał.
Est
wstał z łóżka. Przeszedł nad tobołkami Cola i zerknął na tacę z jedzeniem.
Gulasz był już zimny, ale pajdy pieczywa i ser nadawały się do zjedzenia bez
względu na temperaturę. Chwycił więc miskę z zimną potrawką i ruszył w kierunku
tlącego się w kominku ognia. Nie zastanawiając się nad tym co robi, wyciągnął
ręce w stronę płomieni. Sięgnęły ku niemu swymi jęzorami i rozrosły się,
łapczywie oblizując naczynie. Prześlizgiwały się ponad zawartością i łasiły do wystających
z rękawiczki palców, by zaraz potem połączyć się w jedno i zniknąć w czarnej od
sadzy paszczy kominka. Usatysfakcjonowany Zaklinacz Żywiołów cofnął się do
stolika z parującą miską w dłoniach, a kiedy usiadł, wziął wysychający chleb, zanurzył
go w ciepłym sosie i odgryzł niewielki kęs.
-
Dziękuję za kolację – wzniósł toast uniesieniem ugryzionej kromki. - Czego by
nie mówić o tym przybytku, jedzenie podają smaczne. Albo jestem po prostu
głodny.
Col
już raz widział manifestację mocy Estiego i słusznie podejrzewał, że aż do
śmierci nie wyjdzie z podziwu dla jego zdolności.
-
Użyłeś magii, by podgrzać jedzenie.
-
Bystre spostrzeżenie, przyjacielu - odparował z pełnymi ustami Est,
zawstydzając rozmówcę jego własną złośliwością - ale nie użyłem ani odrobiny
magii. I tu tkwi największa różnica między mną, a czaromiotami. Oni potrafią
tworzyć ogień, lecz nie kontrolują go w pełni. Ja potrafię ogień opanować, ale nie
umiem go stworzyć.
Est
był zadowolony. Gulasz mu smakował, nie skoczyli sobie z Colem do gardeł, ani
nie rozeszli się każdy w inną stronę. Całkiem rozsądnie nie wracał też do
tematu jego przyjaciół z półświatka. Zapatrzony w jeden punkt skubał skórki
chleba, podczas gdy jego towarzysz zdążył rozebrać się do bielizny i wślizgnąć
pod koc. Noce może i były ciepłe, lecz grube mury trzymały jeszcze chłód
minionej zimy.
Popadając
w zamyślenie, Est nadal miał przeczucie, że jest coś, czego Col mu nie mówi.
Nie wiedział tylko, czy milczał on dla jego dobra, czy też dobra tych tak
zwanych “pewnych ludzi”. Odstawił opróżnioną miskę na krzywy blat i podciągnął
nogi na siedzisko krzesła, opierając brodę na kolanach. Jego życie z dnia na
dzień nabierało zabójczego tempa, a on nie szczędził sił w pogoni za nim. Spojrzał
na Cola, którego równy, głęboki oddech obwieszczał kamienny sen niewiniątka. Więcej
nie da się nabrać na tę sztuczkę. Pamiętał, jak nogi się pod nim ugięły, gdy
zwiadowca znienacka złapał go za kark.
Estowi
nie chciało się spać, jego organizm nie wymagał już wiele snu, a i tak dopiero
co drzemał, więc mógłby przeznaczyć ten czas na aktywną formę medytacji, kilka
powolnych figur. Wstając z krzesła ściągnął bezrękawnik i rzucił go niedbale na
oparcie. Rozpiął klamry, rozsznurował buty i zdjął je, stawiając na podłodze.
Tak przygotowany wyszedł na środek niewielkiego pomieszczenia i rozpoczął systematyczne
rozciąganie kolejnych partii mięśni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz