Za oknem świtało, gdy Estalavanes i
Colonell rozpoczynali naradę. Na koślawym stole rozłożyli resztę zapasów zalegających
im w torbach i usiedli do śniadania wypoczęci, choć z nietęgimi minami. Młody
zwiadowca wyglądał na zmartwionego. Wieści, jakie miał do przekazania, nie były
dobre. Bo co jest dobrego w sytuacji, kiedy to drapieżnik staje się ofiarą?
Col
sporo dowiedział się o celach. Wiedział już, że dwójka poszukiwanych
współpracowała ze sobą tworząc zabójczy, cieszący się złą sławą tandem wolnych mieczy.
W podziemiu byli dobrze znani, lecz mało kto chciał rozmawiać na ich temat. Ponadto
ich nagłe zniknięcie okazało się zbyt fortunne, by nazwać je przypadkowym. Ktoś
przestrzegł dezerterów przed niedźwiedziem buszującym w Adeili. Zarówno Brek,
jak i Viera, są sprytnymi, bezwzględnymi i nieobliczalnymi typami, przy których
nie mogli tracić czujności. A przeczucie podpowiadało mu, że dezerterzy cały
czas przebywali w mieście. Tuż pod nosami przeklętych rycerzy czatowali na
niego oraz jego kompana.
Inaczej
rzecz miała się z trzecim, nie mniej niebezpiecznym niż tamta dwójka. Czaromiot
zadomowił się ponoć w lasach na południe stąd. Mieszkając w starej chatce
eremity pomagał miejscowym i uchodził za regionalną legendę wśród najniższych
warstw społecznych. I jak za barbarzyńską parą nikt by nie zatęsknił, tak
śmierć Leosa negatywnie odbije się na reputacji Niedźwiedzi.
Est
zaproponował przegadanie mu do rozumu, bo skoro wspiera okoliczną ludność, to
nie może być złym człowiekiem. Col nie znał tego typa, toteż nie wypowiadał się
na jego temat. Ostatecznie obaj doszli do wniosku, że w jego przypadku najpierw
będą pytać, a dopiero potem atakować.
-
Więc ruszamy do domu pustelnika - podsumował Est i długimi kłami rozszarpał
pasek twardej wołowiny. Przeżuwając, zerknął na prosto naszkicowaną mapkę
regionu rozciągniętą na blacie. - Z miasta będzie to konno około godziny drogi.
A potem głęboko w las, wypatrywać pustelni.
-
Podczas naszego wypadu moi… znajomi, będą przeszukiwać każdy szynk, burdel i
piwnicę – dodał Col. - Jeśli zajdzie potrzeba, to i szczurze ścieżki pod
miastem. Uciekinierzy musieli zostawić ślady. To wojownicy, do cholery, a nie
skrytobójcy. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ktoś ich osłania. - Upił łyk
wody z kubka i zanim przełknął, przepłukał usta. Oczywiście, że dezerterzy zapewnili
sobie plecy. I te plecy jeszcze niedawno należały do niego. - Nie mogli zapaść
się pod ziemię.
-
Gdyby uciekali w pośpiechu, każdy głupi natrafiłby na ich ślad. Uważam, że
tutejsi złodzieje nie są już tymi samymi, z którymi się przyjaźniłeś. - Est spojrzał
przelotnie na przyjaciela. Niepochlebna opinia nie wywołała u niego żadnej
reakcji. - No cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak ruszyć z zadaniem. Nie
będę ukrywał, że brakuje mi mojej kwatery.
Est
podniósł się z miejsca i stojąc, dopił swoją wodę. Rzeczywiście, brakowało mu
dużego wygodnego łóżka z materacem, miękkich foteli i solidnego biurka.
Brakowało mu kojącej obecności mistrza oraz wyczerpujących ćwiczeń. Brakowało
mu spokoju i rutyny. Nie było go zaledwie dzień, a zachowywał się, jakby
podróżowali od roku. Nie mógł jednak narzekać, bo w końcu spędził z Colem
całkiem miłą noc. Wtulony w jego ciepły bok, z głową wspartą na szerokiej piersi
zasnął w przeciągu jednego uderzenia serca. Po raz pierwszy spali w ten sposób
i Estowi wcale by nie przeszkadzało, gdyby kolejnej nocy to powtórzyli.
Colonell
miał dobry humor. Porządnie wypoczął, nabrał energii i przede wszystkim nie
myślał za wiele o wydarzeniach minionego dnia. Zagrożenie wisiało nad nimi
nieprzerwanie, owszem, był tego świadom. Nie wiedział natomiast, z której
strony i jaką formę przybierze atak. Liczył, że zdobędą przewagę, ale Brek i
Viera już ich namierzyli. Założył więc, że czeka na nich zasadzka.
-
Brakuje ci twojej kwatery? – zaśmiał się. - Skończ tarmosić to biedne ucho i
przyznaj się, że to o plotki chodzi.
-
Daj spokój, niech plotkują. Pozbędę się jednej łatki, przypną mi kolejną -
rzucił Est. Aczkolwiek uniesiona brew człowieka starczyła, by natychmiast
skapitulował. - Dobrze, masz rację, plotki mi nie służą.
-
Chyba że są to plotki o płomiennym romansie z przystojnym zwiadowcą...
-
... gustującym w nieletnich chłopcach. Jak rany, poważnie? Tak też w Twierdzy
mówią?
Colonell
wzniósł ramiona w geście kapitulacji, wybuchając szczerym, przyjemnym dla ucha
śmiechem. Dla Esta był to najmilszy dźwięk, jaki słyszał od długiego czasu. Wczorajsze
spięcia poszły w niepamięć, co cieszyło go ponad wszelką miarę. Nie chciał się
kłócić. W sytuacjach konfliktowych czuł się niepewnie, bo nie wiedział, jaką
postawę względem dyskutanta przyjąć. Col uczył go, że powinien być asertywny.
Wmawianie sobie pewnych cech to jedno, lecz wyuczenie się ich, czy też
posiadanie od dnia narodzin, jest odrębną kwestią.
Przerwawszy
przekomarzanki, Est zabrał się do zakładania elementów skórzanego pancerza,
podobnie jak Col na drugim końcu malutkiego pokoiku. Człowiek migiem wciągał na
siebie kolejne warstwy. Nawykły do zdejmowania i wdziewania ekwipunku w
warunkach polowych robił to z zamkniętymi oczami. Zręczne palce z wieloletnią
wprawą dopasowywały części naramienników i zaciągały paski, bez udziału woli
sprawdziły bandolier z nożami do rzucania oraz zawartość kieszeni u nogawek
spodni. Na zakończenie pstryknęły zabezpieczeniami sztyletów przy biodrach, gdy
niczym echo rozległo się ciche, wręcz nieśmiałe pukanie do drzwi.
Zaskoczeni
najemnicy jak na komendę wstrzymali pracę i wymienili ostrożne spojrzenia.
Odgłos już się nie powtórzył. Col dał znak Estowi, by został na pozycji i sam ruszył
ku drzwiom. Lewą dłoń z przyzwyczajenia oparł na rękojeści odbezpieczonego
sztyletu. Zaniepokojony Est szybko dopiął sprzączki karwaszy i przygotował się
na ewentualny atak. Ogień w kominku dawno wygasł, toteż w razie napaści musiał
polegać wyłącznie na swojej sile oraz zwinności.
Napięcie
rosło, kiedy łowca chwytał za klamkę. Osiągnęło punkt kulminacyjny w momencie,
gdy przekręcił klucz w zamku i gwałtownym pociągnięciem otworzył drzwi do
wewnątrz.
Za
nimi nie było nikogo.
Colonell
rozejrzał się, ale korytarz był pusty. Nadstawił ucha, lecz nie usłyszał nic prócz
krzątaniny posługaczki w dole. Absolutnie nikogo w zasięgu wzroku i słuchu. Wreszcie
popatrzył w dół. Mały, niepozorny pakunek leżał tuż przed progiem. Czoło
zwiadowcy zmarszczyła niepewność. Nie ociągając się, podniósł czarne, chłodne w
dotyku zawiniątko, przymknął drzwi i podszedł do stolika. Odsunąwszy mapę,
położył na krzywym blacie tajemnicze znalezisko. W zamyśleniu roztarł
ciemnoczerwoną ciecz między opuszkami.
Est
miał wyjątkowo złe przeczucia, jakby jego intuicja krzyczała alarmująco na
widok połyskującego w świetle poranka materiału. Podejrzewał, że zawartość nie
będzie miłym widokiem, ale to nie ona zagrażała ich życiu. Życiu nieświadomego
Cola.
Instynkt
asystenta alchemika zadziałał błyskawicznie. Est podbiegł do człowieka i niemal
go przewracając chwycił za nadgarstki, szarpnięciem obracając jego dłonie
wnętrzem ku górze. Były ciemnoczerwone w miejscach, gdzie zetknęły się z płótnem
owijającym przesyłkę. Plamy lśniły na matowej skórze rękawic strzeleckich i
wniknęły między linie papilarne odsłoniętych palców. Z rosnącym przerażeniem Est
przysunął je sobie pod nos i obwąchał jak tropiący pies.
-
Krew - oświadczył, zaciągając się po raz kolejny metalicznym, słodkim aromatem.
– Świeża. I coś jeszcze…
Odór
posoki skutecznie tłumił tę drugą, równie znajomą woń. Jak rany, że też w
nerwach nie umiał skojarzyć, co to za roślina!
-
Kurwa! - Wściekły Colonell przeniósł spojrzenie z twarzy partnera na pakunek i
z powrotem. Nie obchodziła go krew na palcach, bo już wiedział, co znajdzie w
środku. - Ja pierdolę, to nie dzieje się naprawdę…
-
Co to jest?
Est
puścił przyjaciela i odsunął się na bezpieczną odległość. Odruchowo zgarnął
mapę z blatu i zwinął ją w niespokojnych dłoniach. Nieufnie spoglądał na
paczkę, kątem oka śledząc tatuaż na profilu Colonella. Jednocześnie wertował
umysł w poszukiwaniu tej jednej nazwy, która odsłoni przed nim naturę
wewnętrznego lęku.
-
Domyślam się, co to jest - warknął Col - i nie chcę się upewniać, ale inaczej
nie dowiemy się, do czego są zdolni. I komu to zrobili.
Poplamionymi
palcami ostrożnie rozsupłał rzemienie podtrzymujące materiał. Lniana szmatka
nasączona krwią z plaśnięciem opadła na boki, odsłaniając drewniane puzderko i
jego makabryczną zawartość. Est syknął już na sam widok, a nagłe torsje zmusiły
go do osunięcia się na krzesło. Col oparł brudne dłonie o blat i bez wyrazu
wpatrywał się w dzieło oprawców.
Spuchnięty
palec z grawerowanym pierścionkiem wyglądał, jakby po prostu wyrwano go ze
stawu. Za życia ofiary. Gałka oczna o piwnej tęczówce kołysała się wśród gęstej
mazi, ocierając o odcięte ucho z drewnianym, plecionym w niskowyżańskim stylu kolczykiem.
Colonell
rozpoznałby tę biżuterię wszędzie.
Estowi
śniadanie wezbrało w gardle. Dźwigając się z krzesła, poszedł po nocnik
schowany pod łóżkiem. Zdążył w samą porę.
Zwiadowca
wciąż opierał się o stół. Nie ruszał się. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Ten
jasny przekaz nie wymagał użycia słów.
Zwymiotowawszy
wszystko co zjadł, Est otarł wargi szmatką, a następnie zwinął ją w ciasną
kulkę i rzucił w popiół kominka. Sięgnął do pasa, by z sakiewki wyciągnąć
mieszek z zielem. Wsunął do ust kilka ostro pachnących suszonych listków i
rozgryzając je, pozbył się obrzydliwego posmaku żółci, zarazem czyszcząc zęby z
oblepiających je resztek zwróconego pokarmu.
Zdjęty
grozą, opętany zimną furią Colonell uderzył pięściami w blat, aż obrzydliwa
zawartość pudełeczka zmieniła położenie względem siebie. Przez cały czas ci
skurwysyni byli tuż obok, bawiąc się w najlepsze. Pozbawili życia niewinną
kobietę. Skatowali ze świadomością, że odcisną piętno na samym zwiadowcy. I to
im się udało. Lecz nie wzięli pod uwagę, że tylko spotęgują zawziętość
człowieka, który utracił wszystko, co łączyło go z przeszłością: w bestialski
sposób pozbawili Kirię życia, a jego zaufanych ludzi przeciągnęli na swoją stronę,
czyniąc podziemie Adeili obcym i niebezpiecznym. A to dlatego, że odesłał
Burego na południe, wybierając towarzystwo zupełnie obcego białego elfa. Tak
oto zbierał żniwo swojej podyktowanej emocjami decyzji. Wówczas domyślał się,
że jego życie ulegnie diametralnej przemianie, ale nie przewidział, jak bardzo
go ona dotknie i że zginą osoby, które kiedyś miały dla niego ogromne
znaczenie.
Nie.
Przeszłość nie zamknie mu oczu na przyszłość. Rozpacz i bezsilność nie spętają
mu rąk. Przysięgał bronić Estiego za cenę życia i tak też się stanie. Póki żył,
póty miał możliwość pomszczenia tych, których mu odebrano.
-
Zbieramy się, dzieciaku - rozkazał bezbarwnym głosem. Zostawił szczątki na
blacie stołu i wrócił do bagaży, nie przestając instruować młodszego kompana. -
Zabierz moje rzeczy i kieruj się prosto do stajni. Przygotuj konie. Sprawdź
ekwipunek dwa razy, byle starannie. Nie ufam ani stajennemu, ani gospodarzom. Tymczasem
ja przeczeszę budynek i alejki, teraz pewnie obstawione ludźmi Breka i Viery.
Moimi ludźmi - pomyślał z goryczą. Łypnął na
przestępującego z nogi na nogę elfa. Irytacja przecięła wytatuowane oblicze, wybrzmiewając
się w dosadnym rozkazie.
-
Jazda mi stąd! I nie martw się, znam inną drogę prowadzącą do stajni!
Zbesztany
Est głośno połknął przeżute liście. Zebrał swoje rzeczy, nerwowo zacisnął palce
na torbach Cola i wybiegł z pokoju. Nie oglądając się za siebie, przeciął
korytarz prowadzący na schody i pokonał je po dwa stopnie na raz. Wierciło go w
opróżnionym żołądku, jakby czerwie znów wróciły, choć równie dobrze mógł być to
efekt wstrząsu doznanego na widok zakrwawionych szczątków. Jak dalece ci ludzie
byli skrzywieni, by dopuszczać się czegoś tak potwornego? Co zdarzyło się w ich
życiu, że popchnęło ich ku drodze przemocy i bestialstwa? Czy mieli prawo żyć,
skoro lekką ręką odbierali życie innym?
Nieomal
biegiem opuścił główną salę, po której krążyła znudzona szynkarka. Skupiona na
pracy nie spostrzegła cudacznego elfa. A przynajmniej tak się zdawało. Robaki
znów kąsały zawzięcie, rozchodząc się po wnętrznościach. Złowieszcze wrażenie
potęgowała postępująca paranoja, doprowadzając chłopaka na skraj obłędu.
Obładowany
wyszedł zza zakrętu i nie potrafiąc złapać tchu wskoczył do opustoszałej stajni
przekonany, że bacznie śledzące go cienie tylko czekały na okazję do ataku. Niby
wilki w ciemnościach oczekujące łatwej ofiary. Szczury kryjące się po kątach.
O
tak wczesnej porze nigdzie nie było stajennego. Albo fortuna im sprzyjała, albo
był to zwiastun jatki mającej odbyć się w gospodzie o poranku. Est otworzył
wychodzące na ulicę podwójne skrzydła wrót i obejrzał się na jedyne w stajni
wierzchowce. Niepokojące przeczucia nie odstępowały go na krok, lecz na
szczęście to ich konie były w boksach. Srokaty i Gniada wysunęły ku niemu
pyski, które pogładził z czułością. Strzygły nerwowo uszami, toteż zamruczał
kojąco, starając się choć trochę uspokoić wyprowadzane z zamknięcia zwierzęta.
On sam nie umiał się uspokoić - ręce mu się trzęsły, kiedy zarzucał wodze na
paliki. Na jednej ze ścian znalazł zawieszone na kołkach charakterystyczne
siodła i wziął się do roboty, zaczynając od klaczy.
Lodowaty
palec przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa, gdy kończył dopinać torby. Colonell
wparował do stajni, jakby ścigały go paladyńskie zastępy, i rzucił się do
mocowania łuku w zaczepach przy siodle. Mimo gorączkowego działania, z
niebywałą precyzją operował paskami i sprzączkami kołczanu.
-
Są tutaj – wydyszał. - Chyba przeszedłem niezauważony, ale nie mam pewności.
Prawdopodobnie widzieli wyłącznie ciebie.
Kiedy
wszystko było na swoim miejscu, wspiął się na grzbiet tańczącej klaczy. Koniom
udzielił się nastrój jeźdźców. Rżały i wywracały oczami, podrzucając łbami.
-
Kurwa, teraz na pewno nas usłyszą!
Est
nie zadawał pytań. Poprawiając się w siodle, zdał się na zwiadowcę i jego
doświadczenie. Jazda przez zatłoczony rynek nie była najlepszym pomysłem, lecz
jeżeli zagrożenie było realne, nie mieli wyboru.
Col
owinął wodze wokół dłoni i pokierował wierzchowca ku otwartym zawczasu wrotom
stajni. Est był tuż za nim. Wjechali na wąską alejkę i Colonell z łopotem
peleryny pomknął kłusem pomiędzy mieszczanami oraz obwoźnymi handlarzami. Oburzeni,
zaskoczeni taką bezczelnością ludzie z ledwością uskakiwali na boki i przywierając
do brudnych murów, w oszołomieniu odprowadzali wzrokiem bezlitośnie uderzające
o bruk kopyta. Najemnicy wypadli na szeroką ulicę, nie mniej zaludnioną niż
reszta miasta o tej porze. Siedzący Colowi na ogonie Est próbował nie myśleć o
tym, jak bardzo rzucają się w oczy.
A
rzucali się tak bardzo, że wymijany pieszy patrol paladynów kategorycznie
nakazał im się zatrzymać. Na próżno. Ich błyszczące zbroje pokryły się
wylatującym spod końskich nóg kurzem. Zwiadowca nawet na nich nie spojrzał,
ignorując ostrzeżenie. Tak samo zbagatelizował rozbłysk energii magicznej
strzelającej w niebo i, jak się później okazało, wzywającej posiłki. Smagły
mężczyzna nie musiał na to patrzeć, by zrozumieć beznadziejność sytuacji. Mieli
na karku zbirów Breka i Viery, a rycerze mogą im sprawić nie lada kłopot. O ile
jedni nie wykluczą drugich, na co naiwnie liczył.
W
ślimaczym tempie przedzierali się przez tłoczne uliczki, na których kramarze
rozstawili skromne stanowiska, a pierwsi kupcy targowali już najlepsze ceny.
Zdenerwowane konie parskały na otaczających ich ludzi. Est nie dojrzał twarzy
przyjaciela, ale po sposobie siedzenia w siodle i sztywnych plecach poznał, że
nie jest dobrze. Colonell był twardy, nie przejawiał słabości, lecz jego oblicze
w chwili, gdy rozchylił zakrwawioną tkaninę, było nie do opisania. Nigdy
przedtem nie widział tak zniekształconych linii tatuażu... Znów zebrało mu się
na wymioty gdy pomyślał, że materiał pierwotnie wcale nie był czarny od krwi...
To była toksyna.
Podjeżdżali
już pod bramę wjazdową do miasta, gdy od boku zbliżył się do nich dwuosobowy
patrol konny. Jeźdźcy na białych rumakach nie byli wyposażeni w płytowe pancerze,
niemniej ich uzbrojenie nie było przez to lichsze. Pod półpłytowymi
napierśnikami, naramiennikami oraz karwaszami skrywały się tuniki kolcze, a nogi
strażników osłaniały wzmocnione stalą buty, nagolenniki i spodnie z grubej,
obszytej pierścieniami skóry.
Zwalczając
przypływ paniki, Est poczuł do nich coś na podobieństwo niedorzecznego
współczucia w tym ukropie. Przeskakiwał wzrokiem to na jadącego przodem łowcę,
to na zbliżających się z lewej flanki paladynów, a w jego głowie zapanowała
pustka. Kompletnie nie wiedział co robić, dlatego pozwolił wierzchowcowi biec
za gniadą towarzyszką. Niespodziewanie pojawił się tuż obok Cola, który gwałtownie
spiął konia, aż ten stanął dęba i wierzgnął przednimi nogami, by zaraz przejść
w rwący galop. Est był równie osłupiały co strażnicy. Pierwszy odzyskał rezon i
puścił się za najemnikiem, bezlitośnie rozpędzając srokatego ogiera.
Nieszczęśni
ludzie ratowali się, jak mogli. Krzyczeli, przewracali się i wpełzali pod wozy,
byle dalej od śmiercionośnych podkutych kopyt. W czasie kilku uderzeń serca w
pięknym mieście zapanował istny chaos. Kurzawa niosła się wysoko, współmiernie
z wszechogarniającą histerią oraz otumanieniem, które nijak nie wpłynęły na opanowanych
stróżów prawa i porządku. Col jakby się tym nie przejmował. Gnał przed siebie,
co rusz zerkając do tyłu i sprawdzając, gdzie jest jego kompan. Ogon w postaci
dwóch ciężkozbrojnych utrzymywał stały dystans, ale szybka ocena sytuacji
pozwoliła stwierdzić, że ich wierzchowce to konie bojowe, nie biegusy, co
dawało szansę uniknięcia bezpośredniej konfrontacji.
Wartownicy
na blankach krzyczeli coś do swoich konnych braci, nie mogli jednak ani zamknąć
bramy, ani spuścić brony bez szkód wśród cywili i towarów, dzięki czemu
uciekinierzy bez przeszkód wyrwali na gościniec, a z niego odbili na południowy
trakt, ku nieprzejezdnym lasom.
Z
tumanów kurzu wzbijanych kopytami galopujących koni wyłonili się nieustępliwi
paladyni. Patrzący za siebie Est zdążył się zorientować, że to tylko kwestia
czasu, aż tamci odpuszczą i...
Strzała
świsnęła tuż przy jego skroni, mknąc celnie w kierunku pościgu. Trafiony
człowiek wypadł z siodła, z łoskotem uderzając o wysuszoną ziemię. Zielone
pierzysko sterczało zza zasłony stalowego hełmu. Zluzowany koń zwolnił bieg do
leniwego truchtu. Drugi jeździec zatrzymał raptownie wierzchowca i zawrócił w
stronę śmiertelnie rannego towarzysza.
Dramatyczna
scena zginęła wkrótce w obłoku gęstego pyłu, a chłopak wyprostował się w siodle
i ujrzał, jak zwiadowca przypina do siodła długi łuk. Narzędzie zbrodni.
-
Zabiłeś go! - Est zdzierał gardło, by przekrzyczeć tętent kopyt bijących ubity trakt.
- Zabiłeś go, choć to nie było konieczne!
Colonell
nie odpowiedział. Est nie miał pojęcia, czy w ogóle go usłyszał. Ostatnie
wydarzenia zmroziły go w całości, od koszmarnego poranka zaczynając, na
morderstwie zapewne nie kończąc. Wszystko szło źle. Nic się nie układało po ich
myśli. Poczuł się tak, jakby jechał obok i obserwował zdarzenie z perspektywy
trzeciej osoby, co było zupełną nowością, jak widok konającego człowieka,
zabitego na jego oczach. Zagryzł usta zdając sobie sprawę, że dalszymi słowami
niczego nie wskóra.
Trwało
to godzinę, nim przekroczyli granicę lasu. W gęstwinie zatrzymali zmęczone
konie i zsiedli, by poprowadzić je po leśnym runie pełnym niemiłych
niespodzianek mogących uszkodzić nogi wierzchowców. Kilkanaście minut
starczyło, by dotarli do niewielkiej polany i uwiązali zwierzęta o spienionych
pyskach.
Col
zerwał z siebie cętkowaną pelerynę i rzucił ją na ziemię, sam zaś padł na
kolana niewiele dalej. Schował twarz w splamionych krwią dłoniach i zamarł w
bezruchu, łapiąc oddech albo przeklinając na czym świat stoi. Est również
odpiął broszę peleryny podróżnej. Czarny materiał gładko wysunął mu się z ręki i
opadł obok okrycia łowcy. Bezszelestnie zbliżył się do towarzysza. Już prawie dotknął
osłoniętego pancerzem ramienia, kiedy człowiek zerwał się z miejsca.
Atmosfera
zgęstniała. Elektryzujące emocje iskrzyły w ciężkim powietrzu. Pociemniałe od dławionej
furii oczy wytatuowanego mężczyzny ciskały gromy i ostrzegały przed
jakimkolwiek kontaktem. Oddech miał płytki i urywany, a dłonie formowały się w
pięści i rozluźniały naprzemiennie, szukając ujścia dla nawały uczuć
rozrywających ciało.
Esta
zdumiała nagła zmiana w zachowaniu przyjaciela. Z jednej strony chciał podejść
do niego, objąć go, pocieszyć, zrobić cokolwiek, byleby nie tkwić w miejscu. Z
drugiej pragnął wywrzeszczeć wszystko, co ciążyło mu na sercu. Mimo wyraźnych
znaków sprzeciwu, postąpił kilka niepewnych kroków w kierunku partnera.
Mierzyli się wyzywająco, ale łowca nie ruszył się z miejsca.
-
Zabiłeś go - wyszeptał z wyrzutem Est.
Nie
radzący sobie z panowaniem nad gniewem Col odchodził od zmysłów.
-
Zrobiłem to, co należało zrobić – wydusił z siebie rozgorączkowany, naraz unikając
zatroskanego spojrzenia chłopaka. - Wydostałem nas stamtąd.
-
Oni nie zdołaliby nas dogonić, wiesz o tym! Błagam, Col, nie wmawiaj mi, że
zabijanie było konieczne.
-
Zrobiłem to, co musiałem!
-
Przecież nie musiałeś go zabijać! Jak rany, masz jakąś obsesję lękową na
punkcie paladynów! Przeszłości nie da się zmienić, ale można ją naprawić, a tym
morderstwem sobie nie pomogłeś. Nam nie pomogłeś!
-
Nic nie wiesz o mojej przeszłości! - Col mocniej zacisnął pięści i postąpił
krok do przodu, wbijając rozogniony wzrok w elfa. - Nic nie wiesz o ludziach,
których oni zabili!
-
Masz rację, nie wiem. Nie wiem, kim była ta kobieta. Nie wiem, ile dla ciebie
znaczyła i dlaczego spotkał ją taki los. - Est również się zbliżył. Stali już
na wyciągnięcie ręki od siebie. - Lecz wiem na pewno, że to nie paladyni ją
zabili.
Otwartą
urękawicznioną dłonią zatrzymał błyskawiczny cios wymierzony w szczękę. Kolejne
uderzenie nadeszło z prawej, ale chłopak pochylił się, o włos unikając
ogłuszającego ataku. Nie wypuszczając pięści łowcy z uścisku, zmienił chwyt,
zamykając palce na nadgarstku zaskoczonego napastnika. Szarpnięciem pozbawił go
równowagi i ciągnąc ku sobie, znalazł się tuż za jego plecami, gotów
unieszkodliwić mu ramię. Nieugięty Colonell zręcznie się wywinął i używając
całej swojej krzepy, uderzył barkiem w pierś Esta, który zatoczył się, ale nie przewrócił,
jak oczekiwał tego przeciwnik. Chłopak sparował kolejną serię pięści
sięgających jego opancerzonego torsu, odskoczył przed kopniakiem wycelowanym w
kolano, upadł i przetoczył się w bok.
Walka
mająca rozładować napięcie stawała się poważnym starciem.
Zdezorientowany
Est poderwał się z trawy. Nie rozumiał, jak do tego doszło. Ani tym bardziej
nie pojmował, dlaczego okładali się niczym zwierzęta, zamiast opanować nerwy i
porozmawiać. Ach tak, próba mediacji zakończyła się srogim niepowodzeniem. Lecz
to jeszcze nie powód, by skakali sobie do gardeł! To Col rozpoczął tę bezmyślną
wymianę wątpliwych uprzejmości, ale to on musi ją przerwać, bo nie był w stanie
skrzywdzić ukochanej osoby. Aczkolwiek Col nie miał przed tym najmniejszych
oporów.
Okrążali
się przez dłuższą chwilę, podczas której Est myślał nad kolejnymi metodami
odwrócenia uwagi rozjuszonego człowieka. Zwiadowca nie dał mu szansy skorzystania
z nich i runął na niego bez litości. Byłby go zgniótł w uścisku, gdyby elf po
prostu nie padł jak długi na ziemię, podcinając agresorowi nogi. Colonell
zwalił się na poszycie i odtoczył na bok. Mniejszy, dużo zwinniejszy Est zaraz
przypadł do niego, obrócił na łopatki i okrakiem siadł na jego klatce
piersiowej, odcinając jedyną drogę ucieczki. Siłowali się przez krótki czas,
napinając mięśnie do granic wytrzymałości, jednak żaden nie zamierzał odpuścić.
Rozpacz
ustąpiła miejsca lodowatej wściekłości, gdy Est zreflektował się, że najlepszy
przyjaciel chce go zamordować! Mówiły o tym gniewnie zmrużone szmaragdowe oczy
i grymas obnażający białe zęby. W imię czego?! Zabitej kobiety? Konfliktu z
paladynami? Konfliktu z samym sobą?
Toksyna!
Toksyna
powodująca pomieszanie zmysłów oddziaływała na oszalałego najemnika! To przez
długotrwały kontakt z nią Col popadał w powolny obłęd. Rastobrew czarnolistny.
To jego zapach wyczuwał w krwi tej nieszczęsnej kobiety. Jak rany, musi mu pomóc!
Lecz
jego ciało już weszło w tryb ofensywny i bez udziału świadomości reagowało na
niebezpieczne bodźce napływające z otoczenia. Instynkt podpowiadał kolejne
metody pozbawienia życia leżącego przeciwnika. Rozszerzone adrenaliną źrenice rejestrowały
wrażliwe punkty na głowie i w okolicy szyi łowcy. Est sam siebie nie poznawał,
a przemiana, jaka w nim zaszła, otworzyła mu umysł na to, co robił. Rozkojarzony
pozwolił, by ręka wyrywającego się napastnika wyślizgnęła się z jego uścisku.
Na ten jedyny moment stracił nad sobą panowanie i to wystarczyło, by człowiek
wykorzystał okazję, podkurczając nogę i sięgając po nóż ukryty w cholewie buta.
Zrobiło
się naprawdę niebezpiecznie.
Z
kolejną napływającą falą adrenaliny przybyło jeszcze jedno rozwiązanie, na które
Est wcześniej nie wpadł, skoncentrowany na technikach odbierających życie, a
nie pacyfikujących. W mgnieniu oka puścił drugą rękę najemnika i zsunął się z
jego prawego boku, zamykając dłoń na miękkiej ludzkiej szyi. Palcem wskazującym
bezbłędnie trafił w pulsujący punkt.
Col
spróbował się podnieść. Nożyk zawisł groźnie w powietrzu. Est uniósł się na
tyle, by całym ciężarem opaść na klatkę piersiową człowieka i przyszpilić go do
ziemi na kilka potwornie długich sekund, w przeciągu których zdany był na jego łaskę.
Leżący
na plecach mężczyzna podrzucił nóż, zmieniając chwyt na płaskiej rączce.
Opuścił ramię, a ostrze gładko przecięło powietrze dzielące go od potylicy
chłopaka. I byłby wbił je na całą długość, gdyby nie błysk jasnozielonych oczu
na wysokości jego własnych. Przepraszający. Zawsze przepraszający, choć niczym
nie zawinił…
Colonell
stracił przytomność. Jego ręka niegroźnie opadła na bok, wypuszczając nóż
spomiędzy bezwładnych palców. W końcu i głowa przechyliła się jak u śpiącego.
Est
przeturlał się na odległość wystarczającą, by przejść do bezpiecznego
półprzysiadu. Był zmęczony. I to bynajmniej nie z powodu walki, jaką zmuszony
był stoczyć z człowiekiem, którego kocha. Dręczyła go świadomość, że tak z
założenia miało się stać, tego spodziewali się oprawcy kobiety z Adeili. Byli
przekonani, że jeśli najemnicy umkną nagonce, to na skutek toksyny wyrżną się
nawzajem. Ale nie uwzględnili faktu, że Est był pojętnym uczniem alchemika. Co
ciekawsze, skąd wzięli sfermentowany wyciąg z rastobrewu czarnolistnego? Nie jest
to specyfik, który można zdobyć na pierwszym lepszym targu. Ale jego
pochodzenie nie było w tej chwili istotne, bo skoro zidentyfikował toksynę,
mógł wreszcie jej przeciwdziałać.
Przez
kilka uderzeń serca trwał w bezruchu i głęboko oddychając, obserwował nieprzytomnego
partnera. Dostrzegłszy miarowy ruch klatki piersiowej pod warstwą napierśnika,
sięgnął do biodra i wyjął z sakiewki maleńką białą kulkę o chropowatej
fakturze. Podpełzł bliżej. Wsunął ją pod język Cola i przymknął mu usta,
pilnując, by rozpuszczająca się w kontakcie ze śliną antytoksyna nie wypłynęła
kącikami. Ułożył mu ramiona wzdłuż boków, zabrał nóż i rzucił daleko od siebie.
Ponownie usiadł na piersi partnera. Ujmując w drżące dłonie policzki mężczyzny
pochylił się w oczekiwaniu, aż ten odzyska przytomność. Jednocześnie starał się
zapanować nad nierównym oddechem rozpierającym mu żebra. Bezskutecznie usiłował
odzyskać wewnętrzny spokój, z którym już dawno się pożegnał.
Pierwszy
raz widział czyjąś śmierć. Pierwszy raz zmuszony był stanąć do walki z
człowiekiem – i to będącym mu przyjacielem! Nie mógł wyjść z podziwu dla reakcji
wyuczonego ciała, niedoświadczonego, a w ostateczności zabójczo efektywnego.
Emocje były tak silne, że gdy go opuściły, miał ochotę rozpłakać się jak
dziecko. Bał się. Bał się znacznie bardziej, niż na widok potwornej paczuszki.
Bał się nie o siebie, lecz o partnera. Serce mu pękało, gdy patrzył na śniadą
twarz o nabierającym łagodności wyrazie. To nie był Colonell, jakiego znał. To,
co dostało się przez grubą skórę palców do jego organizmu, było chłodno
wykalkulowanym narkotykiem. W dużej dawce stawało się śmiertelną trucizną.
Colonell
poruszył niespokojnie głową i przełknąwszy kilka razy, odkaszlnął białym pyłem.
Otworzył oczy. Natychmiast zrozumiał, dlaczego nie mógł się ruszyć. Est ułożył
się w takiej pozycji, aby zablokować mu tors i ramiona. Nawet jego nogi nie
stanowiły już realnego zagrożenia.
Właśnie
na to Est czekał. Zawisł nisko nad połowicznie wytatuowaną twarzą, a jego
szybki dech zmiótł resztki pyłu ze spękanych warg mężczyzny. Wciąż trzymał jego
policzki w żelaznym uścisku i utrzymywał z nim kontakt wzrokowy.
-
Pamiętasz, co się wydarzyło? - zapytał.
Col
zamrugał półprzytomnie, po czym rozchylił szeroko powieki, jakby to, co zrobił,
wróciło do niego ze zdwojoną mocą. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, nadając tatuażowi
ostrości. Spróbował odpowiedzieć, ale rozkaszlał się na dobre, uwalniając
niewyraźne obłoczki białego proszku. Skrzywił się, bo smak wcale nie był lepszy
niż wciskające się do nosa paskudztwo. Potrzebował chwili, by dojść do siebie.
-
Esti, przepraszam…
Biała
dłoń zakryła mu usta, a mięśnie krępujących go nóg poluzowały się odrobinę.
-
Nie mam pojęcia, dlaczego zabiłeś tego człowieka, Col. Dlaczego zamierzałeś
zabić i mnie. Ale zawsze będę powtarzał, że chcę cię zrozumieć i cokolwiek zrobisz,
będę po twojej stronie, bo... - Est zawahał się, lecz tylko na sekundy konieczne
by zaakceptować swoje prawdziwe uczucia. Już nie bał się ich nazwać. - Bo cię
kocham. Bo kochałem cię od samego początku naszej przyjaźni, dokładnie tak, jak
ty mnie. I tak już pozostanie, aż do śmierci. O ile nie dłużej.
Cofnął
rękę. Pochylił się jeszcze i nie zastanawiając, co robi, musnął rozchylone wargi
Cola własnymi. Skubnął je znowu z drażniącym poczuciem niepewności. Nie był w
tym dobry. I mimo że prawie został przez niego ranny, to nadal mu ufał. Naiwnie
i szczerze, jak dzieciak, którym był. Bo potrzebował kogoś, kto bezwarunkowo
przyjmie wszystko, co miał mu do zaoferowania. Kogoś, kto posłuży mu jako
kotwica na wzburzonym morzu.
Muśnięcia
przeistoczyły się w powolne, wzajemne smakowanie, a kiedy tama pękła, cały
świat wręcz zapłonął. Est nie potrafił się opamiętać. Żar rozpalał jego wnętrze
do białości. Wplątał palce we włosy partnera i przycisnął jego głowę do swojej.
Wspólne oddechy łączyły się w jeden, gdy z ociąganiem odrywali się od siebie. Pocałunki
smakowały gorzkim spoiwem antytoksyny.
Uwolnione
dłonie Cola błądziły po pancerzu chłopaka, zatrzymując się to na tkaninie
koszulki, to na szyi pod skórzaną stójką, to na pokrytych kurzem policzkach. Z
lubością pieściły wrażliwe długie uszy. Wrażliwe na tyle, by samo dotykanie ich
wywoływało raz za razem tęskny jęk. Colonell nie powstrzymał westchnienia
satysfakcji. Nie odrywając ust od szyi partnera, na wyczucie szukał sprzączek i
zapięć jego pancerza.
Chociaż
bardzo tego pragnął, Est nie mógł mu na to pozwolić. Niechętnie wyswobodził się
z czułych objęć, ześlizgnął i położył obok, z jedną ręką na piersi obleczonej w
utwardzoną, żłobioną skórę. Obaj dyszeli jak po wysiłku, łapczywie nabierając w
płuca wielkie ilości wilgotnego, przesyconego żywicą powietrza. Chyba tego im
właśnie teraz było trzeba. Powietrza.
Gdy
już ich funkcje życiowe powoli się unormowały, Est usiadł, podciągnął kolana
pod brodę i zapatrzył się na skraj polany, myślami odpływając w głąb siebie
samego. Tymczasem Col dźwignął się z wygniecionej trawy. Chwiejnie podszedł do
pasących się koni i odpiął przytroczone do siodeł bukłaki z wodą. Wrócił, by
jeden z nich podać przyjacielowi, a drugi odkorkował, sadowiąc się tuż za jego
plecami.
Przez
moment siedzieli tak oparci o siebie i popijając wodę wsłuchiwali się w kojący
szum drzew oraz radosny szczebiot mysikrólików przycupniętych wśród świerków.
-
Dzięki, że w porę mnie powstrzymałeś, Esti. Nie byłem sobą – wyszeptał Col, drapiąc
kark tuż pod linią włosów. - Nie wiem, co mnie napadło. Ani jak mam się z tego
wytłumaczyć.
Est
upił łyk, a po nim następny, kupując sobie czas na rozważenie najlepszej
odpowiedzi. Ostatecznie zdał się na szczerość.
-
Jak rany, chciałeś mnie zabić!
-
Gdybym chciał, miałbyś nóż w potylicy. - Colonell westchnął i oblizując wargi starał
się pozbyć suchego pyłu. Znów uniósł bukłak. - Co to za cholerstwo? Środek
uspokajający?
-
Antytoksyna. Zakrwawione płótno nasączono toksyną o powolnym działaniu -
wyjaśnił nieobecnym tonem Est. Emocje traciły na sile, pozostawiając w nim
wyłącznie lodowatą otchłań. Z pamięci przywołał paskudne wnętrze pudełeczka i
materiał, na którym było zbyt dużo krwi, jak na tak niewielką zawartość. – Zapach
krwi zamaskował woń rastobrewu. Nie wiedziałem, że można je łączyć.
-
Naćpali mnie przez skórę?! - Colonell obejrzał swoje dłonie. W dalszym ciągu
pokrywały je zaschnięte rdzawe plamki. Bez namysłu wylał resztę wody na palce i
począł energicznie wycierać je o trawę. - To w ogóle możliwe?
-
Już się przekonałeś, że tak. Spożywanie rastobrewu ma działanie narkotyzujące i
ze względu na właściwości nazywany jest też zielem nieśmiertelności. Natomiast
sfermentowany wyciąg w kontakcie ze skórą przenika do krwioobiegu i pozbawia
poczytalności, pobudza agresję. Wystarczy go oddestylować i połączyć z
odpowiednimi składnikami, by dawał pozytywne rezultaty. Uśmierza najsilniejszy ból,
dlatego felczerze stosują go przy amputacjach.
-
Właśnie wyrządziłem ci niewyobrażalną krzywdę, a ty z nadludzkim opanowaniem rozprawiasz
na temat trucizn i próbujesz mnie bronić? Cholera, mam więcej szczęścia niż
rozumu.
Chłopak
oparł tył głowy o barki przyjaciela. Nie zapomniał zimnej stali w ręku
Colonella. Nie zapomniał strzały utkwionej w oku paladyna. Nie zapomniał
bezwzględnej, desperackiej ucieczki z miasta mogącej kosztować życie niewinnych
mieszkańców. Rozmyślał o tym, jak dziwnie i agresywnie zachowywał się Col, gdy
specyfik zaczął się wchłaniać...
-
Jak rany, nie bronię cię, tylko staram się ogarnąć, o co tu chodzi - poprawił
go. - Nawet nie możemy wrócić do miasta. Nocą przemknąłbyś niepostrzeżenie,
jesteś w końcu człowiekiem, a tatuaż można zakryć. A ja? Od razu by mnie
złapali. Jedni albo drudzy.
-
Oni na to czekają, Esti. W Adeili nie mam już przyjaciół. Zostałem sprzedany. -
Colonell westchnął przeciągle. - Nie działają sami. Mają posłańców i osiłków od
brudnej roboty. Całą siatkę. Zadomowili się tuż pod nosem tych napuszonych
paladyńców.
-
Więc co teraz? Chyba nie wrócimy do Twierdzy z pustymi rękami? Hej! - zawołał
Est, gdy Col od niechcenia chwycił za końcówkę jego ucha.
-
Szturchasz mnie nimi, kiedy się tak wiercisz. Poza tym, podobają mi się. Bardzo.
– Wstając, ostatni raz przesunął opuszkami po delikatnej białej skórze. - Ale
wróćmy do tematu. We dwóch nie dostaniemy się do miasta. Nie możemy też
negocjować z paladynami. Ale wiem, kto mógłby. I na pewno to zrobi, byle utrzeć
im nosa. Powiemy Niedźwiedziowi, jak się sprawy mają. Niech wyśle „dyplomatów”
z nakazem wydania śmiertelnie niebezpiecznych dezerterów ukrywających się na
terenie ich miasta.
Wydawało
się, że jest to rozsądny plan. Nie zaryzykują dla zlecenia z góry skazanego na
porażkę, które pochłonęło co najmniej dwa niewinne życia. Pechowy rycerz
wykonywał swój obowiązek względem Korony, z tytułu czego poniósł natychmiastową
śmierć. Tego samego nie można było powiedzieć o Kobiecie z Adeili, jak nazwał
ją Est. Niewątpliwie cierpiała wystarczająco długo, by zaspokoić brutalne żądze
oprawców.
Kim
była kobieta, której szczątki spoczywały w pokoju na piętrze gospody? Colonell nigdy
o niej nie wspomniał, choć emocja zniekształcająca jego twarz dobitnie
świadczyła, iż miała dla niego ogromne znaczenie. Przyjaciółka? Krewna? A jeśli
kochanka? Col twierdził, że nie był z kobietą, lecz mógł przecież kłamać.
Szczególnie, że Est obsesyjnie pragnął wierzyć w każde jego słowo.
Z
głową wypełnioną niewesołymi myślami chłopak wstał, otrzepując siedzenie z wyschniętych
igieł i miękkiej gleby. Roztrząsał utraconą przeszłość, podczas gdy powinien
martwić się niepewną przyszłością. Pakowali się pospiesznie i równie prędko
uciekali, przez co nie zdążyli kupić prowiantu na drogę. Zatem nie było
wyjścia, Col zmuszony będzie polować. Poradzą sobie. Muszą.
Przygaszony
beznadzieją Est rozejrzał się dookoła. Odwieczna harmonia tego miejsca
przesączała się do jego zmęczonego umysłu, nakłaniając go do zamknięcia oczu i
obcowania z panującymi tu pierwotnymi żywiołami. Czerwie wygryzające dziurę w
brzuchu odeszły bezpowrotnie, a esencja zaklęta w ciele jakby zawirowała
leniwie, by zaraz osiąść na dnie swego legowiska. Gęsia skórka spięła jego
mięśnie na podobieństwo rześkiego powiewu wczesnoletniego południa. Tutejszy
las był niezwykle spokojny. Stłumione odgłosy ptaków docierały do długich uszu,
gdzieś z lewej wspinająca się wiewiórka cichutko drapała pień drzewa, krystalicznie
szumiał potok płynący kilkanaście metrów dalej, w sam raz, by napełnić bukłaki
i napoić konie. Liście drzew śpiewały swą pieśń, wieczne i niewzruszone biegiem
historii.
Rozchyliwszy
powieki spojrzał w górę, prosto w lekko zachmurzone niebo, gdzie słońce sunęło
z wolna ku najwyższemu punktowi. Wracając do rzeczywistości obrócił się,
słysząc wołającego go Cola. Musieli wyruszyć do ostoi maga-dezertera i rozwiązać
chociaż tę jedną sprawę, jeżeli nie chcieli narazić się na gniew Złowieszczego
Niedźwiedzia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz