sobota, 21 września 2024

Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 6

 

Za oknem świtało, gdy Estalavanes i Colonell rozpoczynali naradę. Na koślawym stole rozłożyli resztę zapasów zalegających im w torbach i usiedli do śniadania wypoczęci, choć z nietęgimi minami. Młody zwiadowca wyglądał na zmartwionego. Wieści, jakie miał do przekazania, nie były dobre. Bo co jest dobrego w sytuacji, kiedy to drapieżnik staje się ofiarą?

Col sporo dowiedział się o celach. Wiedział już, że dwójka poszukiwanych współpracowała ze sobą tworząc zabójczy, cieszący się złą sławą tandem wolnych mieczy. W podziemiu byli dobrze znani, lecz mało kto chciał rozmawiać na ich temat. Ponadto ich nagłe zniknięcie okazało się zbyt fortunne, by nazwać je przypadkowym. Ktoś przestrzegł dezerterów przed niedźwiedziem buszującym w Adeili. Zarówno Brek, jak i Viera, są sprytnymi, bezwzględnymi i nieobliczalnymi typami, przy których nie mogli tracić czujności. A przeczucie podpowiadało mu, że dezerterzy cały czas przebywali w mieście. Tuż pod nosami przeklętych rycerzy czatowali na niego oraz jego kompana.

Inaczej rzecz miała się z trzecim, nie mniej niebezpiecznym niż tamta dwójka. Czaromiot zadomowił się ponoć w lasach na południe stąd. Mieszkając w starej chatce eremity pomagał miejscowym i uchodził za regionalną legendę wśród najniższych warstw społecznych. I jak za barbarzyńską parą nikt by nie zatęsknił, tak śmierć Leosa negatywnie odbije się na reputacji Niedźwiedzi.

Est zaproponował przegadanie mu do rozumu, bo skoro wspiera okoliczną ludność, to nie może być złym człowiekiem. Col nie znał tego typa, toteż nie wypowiadał się na jego temat. Ostatecznie obaj doszli do wniosku, że w jego przypadku najpierw będą pytać, a dopiero potem atakować.

- Więc ruszamy do domu pustelnika - podsumował Est i długimi kłami rozszarpał pasek twardej wołowiny. Przeżuwając, zerknął na prosto naszkicowaną mapkę regionu rozciągniętą na blacie. - Z miasta będzie to konno około godziny drogi. A potem głęboko w las, wypatrywać pustelni.

- Podczas naszego wypadu moi… znajomi, będą przeszukiwać każdy szynk, burdel i piwnicę – dodał Col. - Jeśli zajdzie potrzeba, to i szczurze ścieżki pod miastem. Uciekinierzy musieli zostawić ślady. To wojownicy, do cholery, a nie skrytobójcy. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ktoś ich osłania. - Upił łyk wody z kubka i zanim przełknął, przepłukał usta. Oczywiście, że dezerterzy zapewnili sobie plecy. I te plecy jeszcze niedawno należały do niego. - Nie mogli zapaść się pod ziemię.

- Gdyby uciekali w pośpiechu, każdy głupi natrafiłby na ich ślad. Uważam, że tutejsi złodzieje nie są już tymi samymi, z którymi się przyjaźniłeś. - Est spojrzał przelotnie na przyjaciela. Niepochlebna opinia nie wywołała u niego żadnej reakcji. - No cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak ruszyć z zadaniem. Nie będę ukrywał, że brakuje mi mojej kwatery.

Est podniósł się z miejsca i stojąc, dopił swoją wodę. Rzeczywiście, brakowało mu dużego wygodnego łóżka z materacem, miękkich foteli i solidnego biurka. Brakowało mu kojącej obecności mistrza oraz wyczerpujących ćwiczeń. Brakowało mu spokoju i rutyny. Nie było go zaledwie dzień, a zachowywał się, jakby podróżowali od roku. Nie mógł jednak narzekać, bo w końcu spędził z Colem całkiem miłą noc. Wtulony w jego ciepły bok, z głową wspartą na szerokiej piersi zasnął w przeciągu jednego uderzenia serca. Po raz pierwszy spali w ten sposób i Estowi wcale by nie przeszkadzało, gdyby kolejnej nocy to powtórzyli.

Colonell miał dobry humor. Porządnie wypoczął, nabrał energii i przede wszystkim nie myślał za wiele o wydarzeniach minionego dnia. Zagrożenie wisiało nad nimi nieprzerwanie, owszem, był tego świadom. Nie wiedział natomiast, z której strony i jaką formę przybierze atak. Liczył, że zdobędą przewagę, ale Brek i Viera już ich namierzyli. Założył więc, że czeka na nich zasadzka.

- Brakuje ci twojej kwatery? – zaśmiał się. - Skończ tarmosić to biedne ucho i przyznaj się, że to o plotki chodzi.

- Daj spokój, niech plotkują. Pozbędę się jednej łatki, przypną mi kolejną - rzucił Est. Aczkolwiek uniesiona brew człowieka starczyła, by natychmiast skapitulował. - Dobrze, masz rację, plotki mi nie służą.

- Chyba że są to plotki o płomiennym romansie z przystojnym zwiadowcą...

- ... gustującym w nieletnich chłopcach. Jak rany, poważnie? Tak też w Twierdzy mówią?

Colonell wzniósł ramiona w geście kapitulacji, wybuchając szczerym, przyjemnym dla ucha śmiechem. Dla Esta był to najmilszy dźwięk, jaki słyszał od długiego czasu. Wczorajsze spięcia poszły w niepamięć, co cieszyło go ponad wszelką miarę. Nie chciał się kłócić. W sytuacjach konfliktowych czuł się niepewnie, bo nie wiedział, jaką postawę względem dyskutanta przyjąć. Col uczył go, że powinien być asertywny. Wmawianie sobie pewnych cech to jedno, lecz wyuczenie się ich, czy też posiadanie od dnia narodzin, jest odrębną kwestią.

Przerwawszy przekomarzanki, Est zabrał się do zakładania elementów skórzanego pancerza, podobnie jak Col na drugim końcu malutkiego pokoiku. Człowiek migiem wciągał na siebie kolejne warstwy. Nawykły do zdejmowania i wdziewania ekwipunku w warunkach polowych robił to z zamkniętymi oczami. Zręczne palce z wieloletnią wprawą dopasowywały części naramienników i zaciągały paski, bez udziału woli sprawdziły bandolier z nożami do rzucania oraz zawartość kieszeni u nogawek spodni. Na zakończenie pstryknęły zabezpieczeniami sztyletów przy biodrach, gdy niczym echo rozległo się ciche, wręcz nieśmiałe pukanie do drzwi.

Zaskoczeni najemnicy jak na komendę wstrzymali pracę i wymienili ostrożne spojrzenia. Odgłos już się nie powtórzył. Col dał znak Estowi, by został na pozycji i sam ruszył ku drzwiom. Lewą dłoń z przyzwyczajenia oparł na rękojeści odbezpieczonego sztyletu. Zaniepokojony Est szybko dopiął sprzączki karwaszy i przygotował się na ewentualny atak. Ogień w kominku dawno wygasł, toteż w razie napaści musiał polegać wyłącznie na swojej sile oraz zwinności.

Napięcie rosło, kiedy łowca chwytał za klamkę. Osiągnęło punkt kulminacyjny w momencie, gdy przekręcił klucz w zamku i gwałtownym pociągnięciem otworzył drzwi do wewnątrz.

Za nimi nie było nikogo.

Colonell rozejrzał się, ale korytarz był pusty. Nadstawił ucha, lecz nie usłyszał nic prócz krzątaniny posługaczki w dole. Absolutnie nikogo w zasięgu wzroku i słuchu. Wreszcie popatrzył w dół. Mały, niepozorny pakunek leżał tuż przed progiem. Czoło zwiadowcy zmarszczyła niepewność. Nie ociągając się, podniósł czarne, chłodne w dotyku zawiniątko, przymknął drzwi i podszedł do stolika. Odsunąwszy mapę, położył na krzywym blacie tajemnicze znalezisko. W zamyśleniu roztarł ciemnoczerwoną ciecz między opuszkami.

Est miał wyjątkowo złe przeczucia, jakby jego intuicja krzyczała alarmująco na widok połyskującego w świetle poranka materiału. Podejrzewał, że zawartość nie będzie miłym widokiem, ale to nie ona zagrażała ich życiu. Życiu nieświadomego Cola.

Instynkt asystenta alchemika zadziałał błyskawicznie. Est podbiegł do człowieka i niemal go przewracając chwycił za nadgarstki, szarpnięciem obracając jego dłonie wnętrzem ku górze. Były ciemnoczerwone w miejscach, gdzie zetknęły się z płótnem owijającym przesyłkę. Plamy lśniły na matowej skórze rękawic strzeleckich i wniknęły między linie papilarne odsłoniętych palców. Z rosnącym przerażeniem Est przysunął je sobie pod nos i obwąchał jak tropiący pies.

- Krew - oświadczył, zaciągając się po raz kolejny metalicznym, słodkim aromatem. – Świeża. I coś jeszcze…

Odór posoki skutecznie tłumił tę drugą, równie znajomą woń. Jak rany, że też w nerwach nie umiał skojarzyć, co to za roślina!

- Kurwa! - Wściekły Colonell przeniósł spojrzenie z twarzy partnera na pakunek i z powrotem. Nie obchodziła go krew na palcach, bo już wiedział, co znajdzie w środku. - Ja pierdolę, to nie dzieje się naprawdę…

- Co to jest?

Est puścił przyjaciela i odsunął się na bezpieczną odległość. Odruchowo zgarnął mapę z blatu i zwinął ją w niespokojnych dłoniach. Nieufnie spoglądał na paczkę, kątem oka śledząc tatuaż na profilu Colonella. Jednocześnie wertował umysł w poszukiwaniu tej jednej nazwy, która odsłoni przed nim naturę wewnętrznego lęku.

- Domyślam się, co to jest - warknął Col - i nie chcę się upewniać, ale inaczej nie dowiemy się, do czego są zdolni. I komu to zrobili.

Poplamionymi palcami ostrożnie rozsupłał rzemienie podtrzymujące materiał. Lniana szmatka nasączona krwią z plaśnięciem opadła na boki, odsłaniając drewniane puzderko i jego makabryczną zawartość. Est syknął już na sam widok, a nagłe torsje zmusiły go do osunięcia się na krzesło. Col oparł brudne dłonie o blat i bez wyrazu wpatrywał się w dzieło oprawców.

Spuchnięty palec z grawerowanym pierścionkiem wyglądał, jakby po prostu wyrwano go ze stawu. Za życia ofiary. Gałka oczna o piwnej tęczówce kołysała się wśród gęstej mazi, ocierając o odcięte ucho z drewnianym, plecionym w niskowyżańskim stylu kolczykiem.

Colonell rozpoznałby tę biżuterię wszędzie.

Estowi śniadanie wezbrało w gardle. Dźwigając się z krzesła, poszedł po nocnik schowany pod łóżkiem. Zdążył w samą porę.

Zwiadowca wciąż opierał się o stół. Nie ruszał się. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Ten jasny przekaz nie wymagał użycia słów.

Zwymiotowawszy wszystko co zjadł, Est otarł wargi szmatką, a następnie zwinął ją w ciasną kulkę i rzucił w popiół kominka. Sięgnął do pasa, by z sakiewki wyciągnąć mieszek z zielem. Wsunął do ust kilka ostro pachnących suszonych listków i rozgryzając je, pozbył się obrzydliwego posmaku żółci, zarazem czyszcząc zęby z oblepiających je resztek zwróconego pokarmu.

Zdjęty grozą, opętany zimną furią Colonell uderzył pięściami w blat, aż obrzydliwa zawartość pudełeczka zmieniła położenie względem siebie. Przez cały czas ci skurwysyni byli tuż obok, bawiąc się w najlepsze. Pozbawili życia niewinną kobietę. Skatowali ze świadomością, że odcisną piętno na samym zwiadowcy. I to im się udało. Lecz nie wzięli pod uwagę, że tylko spotęgują zawziętość człowieka, który utracił wszystko, co łączyło go z przeszłością: w bestialski sposób pozbawili Kirię życia, a jego zaufanych ludzi przeciągnęli na swoją stronę, czyniąc podziemie Adeili obcym i niebezpiecznym. A to dlatego, że odesłał Burego na południe, wybierając towarzystwo zupełnie obcego białego elfa. Tak oto zbierał żniwo swojej podyktowanej emocjami decyzji. Wówczas domyślał się, że jego życie ulegnie diametralnej przemianie, ale nie przewidział, jak bardzo go ona dotknie i że zginą osoby, które kiedyś miały dla niego ogromne znaczenie.

Nie. Przeszłość nie zamknie mu oczu na przyszłość. Rozpacz i bezsilność nie spętają mu rąk. Przysięgał bronić Estiego za cenę życia i tak też się stanie. Póki żył, póty miał możliwość pomszczenia tych, których mu odebrano.

- Zbieramy się, dzieciaku - rozkazał bezbarwnym głosem. Zostawił szczątki na blacie stołu i wrócił do bagaży, nie przestając instruować młodszego kompana. - Zabierz moje rzeczy i kieruj się prosto do stajni. Przygotuj konie. Sprawdź ekwipunek dwa razy, byle starannie. Nie ufam ani stajennemu, ani gospodarzom. Tymczasem ja przeczeszę budynek i alejki, teraz pewnie obstawione ludźmi Breka i Viery.

Moimi ludźmi - pomyślał z goryczą. Łypnął na przestępującego z nogi na nogę elfa. Irytacja przecięła wytatuowane oblicze, wybrzmiewając się w dosadnym rozkazie.

- Jazda mi stąd! I nie martw się, znam inną drogę prowadzącą do stajni!

Zbesztany Est głośno połknął przeżute liście. Zebrał swoje rzeczy, nerwowo zacisnął palce na torbach Cola i wybiegł z pokoju. Nie oglądając się za siebie, przeciął korytarz prowadzący na schody i pokonał je po dwa stopnie na raz. Wierciło go w opróżnionym żołądku, jakby czerwie znów wróciły, choć równie dobrze mógł być to efekt wstrząsu doznanego na widok zakrwawionych szczątków. Jak dalece ci ludzie byli skrzywieni, by dopuszczać się czegoś tak potwornego? Co zdarzyło się w ich życiu, że popchnęło ich ku drodze przemocy i bestialstwa? Czy mieli prawo żyć, skoro lekką ręką odbierali życie innym?

Nieomal biegiem opuścił główną salę, po której krążyła znudzona szynkarka. Skupiona na pracy nie spostrzegła cudacznego elfa. A przynajmniej tak się zdawało. Robaki znów kąsały zawzięcie, rozchodząc się po wnętrznościach. Złowieszcze wrażenie potęgowała postępująca paranoja, doprowadzając chłopaka na skraj obłędu.

Obładowany wyszedł zza zakrętu i nie potrafiąc złapać tchu wskoczył do opustoszałej stajni przekonany, że bacznie śledzące go cienie tylko czekały na okazję do ataku. Niby wilki w ciemnościach oczekujące łatwej ofiary. Szczury kryjące się po kątach.

O tak wczesnej porze nigdzie nie było stajennego. Albo fortuna im sprzyjała, albo był to zwiastun jatki mającej odbyć się w gospodzie o poranku. Est otworzył wychodzące na ulicę podwójne skrzydła wrót i obejrzał się na jedyne w stajni wierzchowce. Niepokojące przeczucia nie odstępowały go na krok, lecz na szczęście to ich konie były w boksach. Srokaty i Gniada wysunęły ku niemu pyski, które pogładził z czułością. Strzygły nerwowo uszami, toteż zamruczał kojąco, starając się choć trochę uspokoić wyprowadzane z zamknięcia zwierzęta. On sam nie umiał się uspokoić - ręce mu się trzęsły, kiedy zarzucał wodze na paliki. Na jednej ze ścian znalazł zawieszone na kołkach charakterystyczne siodła i wziął się do roboty, zaczynając od klaczy.

Lodowaty palec przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa, gdy kończył dopinać torby. Colonell wparował do stajni, jakby ścigały go paladyńskie zastępy, i rzucił się do mocowania łuku w zaczepach przy siodle. Mimo gorączkowego działania, z niebywałą precyzją operował paskami i sprzączkami kołczanu.

- Są tutaj – wydyszał. - Chyba przeszedłem niezauważony, ale nie mam pewności. Prawdopodobnie widzieli wyłącznie ciebie.

Kiedy wszystko było na swoim miejscu, wspiął się na grzbiet tańczącej klaczy. Koniom udzielił się nastrój jeźdźców. Rżały i wywracały oczami, podrzucając łbami.

- Kurwa, teraz na pewno nas usłyszą!

Est nie zadawał pytań. Poprawiając się w siodle, zdał się na zwiadowcę i jego doświadczenie. Jazda przez zatłoczony rynek nie była najlepszym pomysłem, lecz jeżeli zagrożenie było realne, nie mieli wyboru.

Col owinął wodze wokół dłoni i pokierował wierzchowca ku otwartym zawczasu wrotom stajni. Est był tuż za nim. Wjechali na wąską alejkę i Colonell z łopotem peleryny pomknął kłusem pomiędzy mieszczanami oraz obwoźnymi handlarzami. Oburzeni, zaskoczeni taką bezczelnością ludzie z ledwością uskakiwali na boki i przywierając do brudnych murów, w oszołomieniu odprowadzali wzrokiem bezlitośnie uderzające o bruk kopyta. Najemnicy wypadli na szeroką ulicę, nie mniej zaludnioną niż reszta miasta o tej porze. Siedzący Colowi na ogonie Est próbował nie myśleć o tym, jak bardzo rzucają się w oczy.

A rzucali się tak bardzo, że wymijany pieszy patrol paladynów kategorycznie nakazał im się zatrzymać. Na próżno. Ich błyszczące zbroje pokryły się wylatującym spod końskich nóg kurzem. Zwiadowca nawet na nich nie spojrzał, ignorując ostrzeżenie. Tak samo zbagatelizował rozbłysk energii magicznej strzelającej w niebo i, jak się później okazało, wzywającej posiłki. Smagły mężczyzna nie musiał na to patrzeć, by zrozumieć beznadziejność sytuacji. Mieli na karku zbirów Breka i Viery, a rycerze mogą im sprawić nie lada kłopot. O ile jedni nie wykluczą drugich, na co naiwnie liczył.

W ślimaczym tempie przedzierali się przez tłoczne uliczki, na których kramarze rozstawili skromne stanowiska, a pierwsi kupcy targowali już najlepsze ceny. Zdenerwowane konie parskały na otaczających ich ludzi. Est nie dojrzał twarzy przyjaciela, ale po sposobie siedzenia w siodle i sztywnych plecach poznał, że nie jest dobrze. Colonell był twardy, nie przejawiał słabości, lecz jego oblicze w chwili, gdy rozchylił zakrwawioną tkaninę, było nie do opisania. Nigdy przedtem nie widział tak zniekształconych linii tatuażu... Znów zebrało mu się na wymioty gdy pomyślał, że materiał pierwotnie wcale nie był czarny od krwi... To była toksyna.

Podjeżdżali już pod bramę wjazdową do miasta, gdy od boku zbliżył się do nich dwuosobowy patrol konny. Jeźdźcy na białych rumakach nie byli wyposażeni w płytowe pancerze, niemniej ich uzbrojenie nie było przez to lichsze. Pod półpłytowymi napierśnikami, naramiennikami oraz karwaszami skrywały się tuniki kolcze, a nogi strażników osłaniały wzmocnione stalą buty, nagolenniki i spodnie z grubej, obszytej pierścieniami skóry.

Zwalczając przypływ paniki, Est poczuł do nich coś na podobieństwo niedorzecznego współczucia w tym ukropie. Przeskakiwał wzrokiem to na jadącego przodem łowcę, to na zbliżających się z lewej flanki paladynów, a w jego głowie zapanowała pustka. Kompletnie nie wiedział co robić, dlatego pozwolił wierzchowcowi biec za gniadą towarzyszką. Niespodziewanie pojawił się tuż obok Cola, który gwałtownie spiął konia, aż ten stanął dęba i wierzgnął przednimi nogami, by zaraz przejść w rwący galop. Est był równie osłupiały co strażnicy. Pierwszy odzyskał rezon i puścił się za najemnikiem, bezlitośnie rozpędzając srokatego ogiera.

Nieszczęśni ludzie ratowali się, jak mogli. Krzyczeli, przewracali się i wpełzali pod wozy, byle dalej od śmiercionośnych podkutych kopyt. W czasie kilku uderzeń serca w pięknym mieście zapanował istny chaos. Kurzawa niosła się wysoko, współmiernie z wszechogarniającą histerią oraz otumanieniem, które nijak nie wpłynęły na opanowanych stróżów prawa i porządku. Col jakby się tym nie przejmował. Gnał przed siebie, co rusz zerkając do tyłu i sprawdzając, gdzie jest jego kompan. Ogon w postaci dwóch ciężkozbrojnych utrzymywał stały dystans, ale szybka ocena sytuacji pozwoliła stwierdzić, że ich wierzchowce to konie bojowe, nie biegusy, co dawało szansę uniknięcia bezpośredniej konfrontacji.

Wartownicy na blankach krzyczeli coś do swoich konnych braci, nie mogli jednak ani zamknąć bramy, ani spuścić brony bez szkód wśród cywili i towarów, dzięki czemu uciekinierzy bez przeszkód wyrwali na gościniec, a z niego odbili na południowy trakt, ku nieprzejezdnym lasom.

Z tumanów kurzu wzbijanych kopytami galopujących koni wyłonili się nieustępliwi paladyni. Patrzący za siebie Est zdążył się zorientować, że to tylko kwestia czasu, aż tamci odpuszczą i...

Strzała świsnęła tuż przy jego skroni, mknąc celnie w kierunku pościgu. Trafiony człowiek wypadł z siodła, z łoskotem uderzając o wysuszoną ziemię. Zielone pierzysko sterczało zza zasłony stalowego hełmu. Zluzowany koń zwolnił bieg do leniwego truchtu. Drugi jeździec zatrzymał raptownie wierzchowca i zawrócił w stronę śmiertelnie rannego towarzysza.

Dramatyczna scena zginęła wkrótce w obłoku gęstego pyłu, a chłopak wyprostował się w siodle i ujrzał, jak zwiadowca przypina do siodła długi łuk. Narzędzie zbrodni.

- Zabiłeś go! - Est zdzierał gardło, by przekrzyczeć tętent kopyt bijących ubity trakt. - Zabiłeś go, choć to nie było konieczne!

Colonell nie odpowiedział. Est nie miał pojęcia, czy w ogóle go usłyszał. Ostatnie wydarzenia zmroziły go w całości, od koszmarnego poranka zaczynając, na morderstwie zapewne nie kończąc. Wszystko szło źle. Nic się nie układało po ich myśli. Poczuł się tak, jakby jechał obok i obserwował zdarzenie z perspektywy trzeciej osoby, co było zupełną nowością, jak widok konającego człowieka, zabitego na jego oczach. Zagryzł usta zdając sobie sprawę, że dalszymi słowami niczego nie wskóra.

Trwało to godzinę, nim przekroczyli granicę lasu. W gęstwinie zatrzymali zmęczone konie i zsiedli, by poprowadzić je po leśnym runie pełnym niemiłych niespodzianek mogących uszkodzić nogi wierzchowców. Kilkanaście minut starczyło, by dotarli do niewielkiej polany i uwiązali zwierzęta o spienionych pyskach.

Col zerwał z siebie cętkowaną pelerynę i rzucił ją na ziemię, sam zaś padł na kolana niewiele dalej. Schował twarz w splamionych krwią dłoniach i zamarł w bezruchu, łapiąc oddech albo przeklinając na czym świat stoi. Est również odpiął broszę peleryny podróżnej. Czarny materiał gładko wysunął mu się z ręki i opadł obok okrycia łowcy. Bezszelestnie zbliżył się do towarzysza. Już prawie dotknął osłoniętego pancerzem ramienia, kiedy człowiek zerwał się z miejsca.

Atmosfera zgęstniała. Elektryzujące emocje iskrzyły w ciężkim powietrzu. Pociemniałe od dławionej furii oczy wytatuowanego mężczyzny ciskały gromy i ostrzegały przed jakimkolwiek kontaktem. Oddech miał płytki i urywany, a dłonie formowały się w pięści i rozluźniały naprzemiennie, szukając ujścia dla nawały uczuć rozrywających ciało.

Esta zdumiała nagła zmiana w zachowaniu przyjaciela. Z jednej strony chciał podejść do niego, objąć go, pocieszyć, zrobić cokolwiek, byleby nie tkwić w miejscu. Z drugiej pragnął wywrzeszczeć wszystko, co ciążyło mu na sercu. Mimo wyraźnych znaków sprzeciwu, postąpił kilka niepewnych kroków w kierunku partnera. Mierzyli się wyzywająco, ale łowca nie ruszył się z miejsca.

- Zabiłeś go - wyszeptał z wyrzutem Est.

Nie radzący sobie z panowaniem nad gniewem Col odchodził od zmysłów.

- Zrobiłem to, co należało zrobić – wydusił z siebie rozgorączkowany, naraz unikając zatroskanego spojrzenia chłopaka. - Wydostałem nas stamtąd.

- Oni nie zdołaliby nas dogonić, wiesz o tym! Błagam, Col, nie wmawiaj mi, że zabijanie było konieczne.

- Zrobiłem to, co musiałem!

- Przecież nie musiałeś go zabijać! Jak rany, masz jakąś obsesję lękową na punkcie paladynów! Przeszłości nie da się zmienić, ale można ją naprawić, a tym morderstwem sobie nie pomogłeś. Nam nie pomogłeś!

- Nic nie wiesz o mojej przeszłości! - Col mocniej zacisnął pięści i postąpił krok do przodu, wbijając rozogniony wzrok w elfa. - Nic nie wiesz o ludziach, których oni zabili!

- Masz rację, nie wiem. Nie wiem, kim była ta kobieta. Nie wiem, ile dla ciebie znaczyła i dlaczego spotkał ją taki los. - Est również się zbliżył. Stali już na wyciągnięcie ręki od siebie. - Lecz wiem na pewno, że to nie paladyni ją zabili.

Otwartą urękawicznioną dłonią zatrzymał błyskawiczny cios wymierzony w szczękę. Kolejne uderzenie nadeszło z prawej, ale chłopak pochylił się, o włos unikając ogłuszającego ataku. Nie wypuszczając pięści łowcy z uścisku, zmienił chwyt, zamykając palce na nadgarstku zaskoczonego napastnika. Szarpnięciem pozbawił go równowagi i ciągnąc ku sobie, znalazł się tuż za jego plecami, gotów unieszkodliwić mu ramię. Nieugięty Colonell zręcznie się wywinął i używając całej swojej krzepy, uderzył barkiem w pierś Esta, który zatoczył się, ale nie przewrócił, jak oczekiwał tego przeciwnik. Chłopak sparował kolejną serię pięści sięgających jego opancerzonego torsu, odskoczył przed kopniakiem wycelowanym w kolano, upadł i przetoczył się w bok.

Walka mająca rozładować napięcie stawała się poważnym starciem.

Zdezorientowany Est poderwał się z trawy. Nie rozumiał, jak do tego doszło. Ani tym bardziej nie pojmował, dlaczego okładali się niczym zwierzęta, zamiast opanować nerwy i porozmawiać. Ach tak, próba mediacji zakończyła się srogim niepowodzeniem. Lecz to jeszcze nie powód, by skakali sobie do gardeł! To Col rozpoczął tę bezmyślną wymianę wątpliwych uprzejmości, ale to on musi ją przerwać, bo nie był w stanie skrzywdzić ukochanej osoby. Aczkolwiek Col nie miał przed tym najmniejszych oporów.

Okrążali się przez dłuższą chwilę, podczas której Est myślał nad kolejnymi metodami odwrócenia uwagi rozjuszonego człowieka. Zwiadowca nie dał mu szansy skorzystania z nich i runął na niego bez litości. Byłby go zgniótł w uścisku, gdyby elf po prostu nie padł jak długi na ziemię, podcinając agresorowi nogi. Colonell zwalił się na poszycie i odtoczył na bok. Mniejszy, dużo zwinniejszy Est zaraz przypadł do niego, obrócił na łopatki i okrakiem siadł na jego klatce piersiowej, odcinając jedyną drogę ucieczki. Siłowali się przez krótki czas, napinając mięśnie do granic wytrzymałości, jednak żaden nie zamierzał odpuścić.

Rozpacz ustąpiła miejsca lodowatej wściekłości, gdy Est zreflektował się, że najlepszy przyjaciel chce go zamordować! Mówiły o tym gniewnie zmrużone szmaragdowe oczy i grymas obnażający białe zęby. W imię czego?! Zabitej kobiety? Konfliktu z paladynami? Konfliktu z samym sobą?

Toksyna!

Toksyna powodująca pomieszanie zmysłów oddziaływała na oszalałego najemnika! To przez długotrwały kontakt z nią Col popadał w powolny obłęd. Rastobrew czarnolistny. To jego zapach wyczuwał w krwi tej nieszczęsnej kobiety. Jak rany, musi mu pomóc!

Lecz jego ciało już weszło w tryb ofensywny i bez udziału świadomości reagowało na niebezpieczne bodźce napływające z otoczenia. Instynkt podpowiadał kolejne metody pozbawienia życia leżącego przeciwnika. Rozszerzone adrenaliną źrenice rejestrowały wrażliwe punkty na głowie i w okolicy szyi łowcy. Est sam siebie nie poznawał, a przemiana, jaka w nim zaszła, otworzyła mu umysł na to, co robił. Rozkojarzony pozwolił, by ręka wyrywającego się napastnika wyślizgnęła się z jego uścisku. Na ten jedyny moment stracił nad sobą panowanie i to wystarczyło, by człowiek wykorzystał okazję, podkurczając nogę i sięgając po nóż ukryty w cholewie buta.

Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.

Z kolejną napływającą falą adrenaliny przybyło jeszcze jedno rozwiązanie, na które Est wcześniej nie wpadł, skoncentrowany na technikach odbierających życie, a nie pacyfikujących. W mgnieniu oka puścił drugą rękę najemnika i zsunął się z jego prawego boku, zamykając dłoń na miękkiej ludzkiej szyi. Palcem wskazującym bezbłędnie trafił w pulsujący punkt.

Col spróbował się podnieść. Nożyk zawisł groźnie w powietrzu. Est uniósł się na tyle, by całym ciężarem opaść na klatkę piersiową człowieka i przyszpilić go do ziemi na kilka potwornie długich sekund, w przeciągu których zdany był na jego łaskę.

Leżący na plecach mężczyzna podrzucił nóż, zmieniając chwyt na płaskiej rączce. Opuścił ramię, a ostrze gładko przecięło powietrze dzielące go od potylicy chłopaka. I byłby wbił je na całą długość, gdyby nie błysk jasnozielonych oczu na wysokości jego własnych. Przepraszający. Zawsze przepraszający, choć niczym nie zawinił…

Colonell stracił przytomność. Jego ręka niegroźnie opadła na bok, wypuszczając nóż spomiędzy bezwładnych palców. W końcu i głowa przechyliła się jak u śpiącego.

Est przeturlał się na odległość wystarczającą, by przejść do bezpiecznego półprzysiadu. Był zmęczony. I to bynajmniej nie z powodu walki, jaką zmuszony był stoczyć z człowiekiem, którego kocha. Dręczyła go świadomość, że tak z założenia miało się stać, tego spodziewali się oprawcy kobiety z Adeili. Byli przekonani, że jeśli najemnicy umkną nagonce, to na skutek toksyny wyrżną się nawzajem. Ale nie uwzględnili faktu, że Est był pojętnym uczniem alchemika. Co ciekawsze, skąd wzięli sfermentowany wyciąg z rastobrewu czarnolistnego? Nie jest to specyfik, który można zdobyć na pierwszym lepszym targu. Ale jego pochodzenie nie było w tej chwili istotne, bo skoro zidentyfikował toksynę, mógł wreszcie jej przeciwdziałać.

Przez kilka uderzeń serca trwał w bezruchu i głęboko oddychając, obserwował nieprzytomnego partnera. Dostrzegłszy miarowy ruch klatki piersiowej pod warstwą napierśnika, sięgnął do biodra i wyjął z sakiewki maleńką białą kulkę o chropowatej fakturze. Podpełzł bliżej. Wsunął ją pod język Cola i przymknął mu usta, pilnując, by rozpuszczająca się w kontakcie ze śliną antytoksyna nie wypłynęła kącikami. Ułożył mu ramiona wzdłuż boków, zabrał nóż i rzucił daleko od siebie. Ponownie usiadł na piersi partnera. Ujmując w drżące dłonie policzki mężczyzny pochylił się w oczekiwaniu, aż ten odzyska przytomność. Jednocześnie starał się zapanować nad nierównym oddechem rozpierającym mu żebra. Bezskutecznie usiłował odzyskać wewnętrzny spokój, z którym już dawno się pożegnał.

Pierwszy raz widział czyjąś śmierć. Pierwszy raz zmuszony był stanąć do walki z człowiekiem – i to będącym mu przyjacielem! Nie mógł wyjść z podziwu dla reakcji wyuczonego ciała, niedoświadczonego, a w ostateczności zabójczo efektywnego. Emocje były tak silne, że gdy go opuściły, miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. Bał się. Bał się znacznie bardziej, niż na widok potwornej paczuszki. Bał się nie o siebie, lecz o partnera. Serce mu pękało, gdy patrzył na śniadą twarz o nabierającym łagodności wyrazie. To nie był Colonell, jakiego znał. To, co dostało się przez grubą skórę palców do jego organizmu, było chłodno wykalkulowanym narkotykiem. W dużej dawce stawało się śmiertelną trucizną.

Colonell poruszył niespokojnie głową i przełknąwszy kilka razy, odkaszlnął białym pyłem. Otworzył oczy. Natychmiast zrozumiał, dlaczego nie mógł się ruszyć. Est ułożył się w takiej pozycji, aby zablokować mu tors i ramiona. Nawet jego nogi nie stanowiły już realnego zagrożenia.

Właśnie na to Est czekał. Zawisł nisko nad połowicznie wytatuowaną twarzą, a jego szybki dech zmiótł resztki pyłu ze spękanych warg mężczyzny. Wciąż trzymał jego policzki w żelaznym uścisku i utrzymywał z nim kontakt wzrokowy.

- Pamiętasz, co się wydarzyło? - zapytał.

Col zamrugał półprzytomnie, po czym rozchylił szeroko powieki, jakby to, co zrobił, wróciło do niego ze zdwojoną mocą. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, nadając tatuażowi ostrości. Spróbował odpowiedzieć, ale rozkaszlał się na dobre, uwalniając niewyraźne obłoczki białego proszku. Skrzywił się, bo smak wcale nie był lepszy niż wciskające się do nosa paskudztwo. Potrzebował chwili, by dojść do siebie.

- Esti, przepraszam…

Biała dłoń zakryła mu usta, a mięśnie krępujących go nóg poluzowały się odrobinę.

- Nie mam pojęcia, dlaczego zabiłeś tego człowieka, Col. Dlaczego zamierzałeś zabić i mnie. Ale zawsze będę powtarzał, że chcę cię zrozumieć i cokolwiek zrobisz, będę po twojej stronie, bo... - Est zawahał się, lecz tylko na sekundy konieczne by zaakceptować swoje prawdziwe uczucia. Już nie bał się ich nazwać. - Bo cię kocham. Bo kochałem cię od samego początku naszej przyjaźni, dokładnie tak, jak ty mnie. I tak już pozostanie, aż do śmierci. O ile nie dłużej.

Cofnął rękę. Pochylił się jeszcze i nie zastanawiając, co robi, musnął rozchylone wargi Cola własnymi. Skubnął je znowu z drażniącym poczuciem niepewności. Nie był w tym dobry. I mimo że prawie został przez niego ranny, to nadal mu ufał. Naiwnie i szczerze, jak dzieciak, którym był. Bo potrzebował kogoś, kto bezwarunkowo przyjmie wszystko, co miał mu do zaoferowania. Kogoś, kto posłuży mu jako kotwica na wzburzonym morzu.

Muśnięcia przeistoczyły się w powolne, wzajemne smakowanie, a kiedy tama pękła, cały świat wręcz zapłonął. Est nie potrafił się opamiętać. Żar rozpalał jego wnętrze do białości. Wplątał palce we włosy partnera i przycisnął jego głowę do swojej. Wspólne oddechy łączyły się w jeden, gdy z ociąganiem odrywali się od siebie. Pocałunki smakowały gorzkim spoiwem antytoksyny.

Uwolnione dłonie Cola błądziły po pancerzu chłopaka, zatrzymując się to na tkaninie koszulki, to na szyi pod skórzaną stójką, to na pokrytych kurzem policzkach. Z lubością pieściły wrażliwe długie uszy. Wrażliwe na tyle, by samo dotykanie ich wywoływało raz za razem tęskny jęk. Colonell nie powstrzymał westchnienia satysfakcji. Nie odrywając ust od szyi partnera, na wyczucie szukał sprzączek i zapięć jego pancerza.

Chociaż bardzo tego pragnął, Est nie mógł mu na to pozwolić. Niechętnie wyswobodził się z czułych objęć, ześlizgnął i położył obok, z jedną ręką na piersi obleczonej w utwardzoną, żłobioną skórę. Obaj dyszeli jak po wysiłku, łapczywie nabierając w płuca wielkie ilości wilgotnego, przesyconego żywicą powietrza. Chyba tego im właśnie teraz było trzeba. Powietrza.

Gdy już ich funkcje życiowe powoli się unormowały, Est usiadł, podciągnął kolana pod brodę i zapatrzył się na skraj polany, myślami odpływając w głąb siebie samego. Tymczasem Col dźwignął się z wygniecionej trawy. Chwiejnie podszedł do pasących się koni i odpiął przytroczone do siodeł bukłaki z wodą. Wrócił, by jeden z nich podać przyjacielowi, a drugi odkorkował, sadowiąc się tuż za jego plecami.

Przez moment siedzieli tak oparci o siebie i popijając wodę wsłuchiwali się w kojący szum drzew oraz radosny szczebiot mysikrólików przycupniętych wśród świerków.

- Dzięki, że w porę mnie powstrzymałeś, Esti. Nie byłem sobą – wyszeptał Col, drapiąc kark tuż pod linią włosów. - Nie wiem, co mnie napadło. Ani jak mam się z tego wytłumaczyć.

Est upił łyk, a po nim następny, kupując sobie czas na rozważenie najlepszej odpowiedzi. Ostatecznie zdał się na szczerość.

- Jak rany, chciałeś mnie zabić!

- Gdybym chciał, miałbyś nóż w potylicy. - Colonell westchnął i oblizując wargi starał się pozbyć suchego pyłu. Znów uniósł bukłak. - Co to za cholerstwo? Środek uspokajający?

- Antytoksyna. Zakrwawione płótno nasączono toksyną o powolnym działaniu - wyjaśnił nieobecnym tonem Est. Emocje traciły na sile, pozostawiając w nim wyłącznie lodowatą otchłań. Z pamięci przywołał paskudne wnętrze pudełeczka i materiał, na którym było zbyt dużo krwi, jak na tak niewielką zawartość. – Zapach krwi zamaskował woń rastobrewu. Nie wiedziałem, że można je łączyć.

- Naćpali mnie przez skórę?! - Colonell obejrzał swoje dłonie. W dalszym ciągu pokrywały je zaschnięte rdzawe plamki. Bez namysłu wylał resztę wody na palce i począł energicznie wycierać je o trawę. - To w ogóle możliwe?

- Już się przekonałeś, że tak. Spożywanie rastobrewu ma działanie narkotyzujące i ze względu na właściwości nazywany jest też zielem nieśmiertelności. Natomiast sfermentowany wyciąg w kontakcie ze skórą przenika do krwioobiegu i pozbawia poczytalności, pobudza agresję. Wystarczy go oddestylować i połączyć z odpowiednimi składnikami, by dawał pozytywne rezultaty. Uśmierza najsilniejszy ból, dlatego felczerze stosują go przy amputacjach.

- Właśnie wyrządziłem ci niewyobrażalną krzywdę, a ty z nadludzkim opanowaniem rozprawiasz na temat trucizn i próbujesz mnie bronić? Cholera, mam więcej szczęścia niż rozumu.

Chłopak oparł tył głowy o barki przyjaciela. Nie zapomniał zimnej stali w ręku Colonella. Nie zapomniał strzały utkwionej w oku paladyna. Nie zapomniał bezwzględnej, desperackiej ucieczki z miasta mogącej kosztować życie niewinnych mieszkańców. Rozmyślał o tym, jak dziwnie i agresywnie zachowywał się Col, gdy specyfik zaczął się wchłaniać...

- Jak rany, nie bronię cię, tylko staram się ogarnąć, o co tu chodzi - poprawił go. - Nawet nie możemy wrócić do miasta. Nocą przemknąłbyś niepostrzeżenie, jesteś w końcu człowiekiem, a tatuaż można zakryć. A ja? Od razu by mnie złapali. Jedni albo drudzy.

- Oni na to czekają, Esti. W Adeili nie mam już przyjaciół. Zostałem sprzedany. - Colonell westchnął przeciągle. - Nie działają sami. Mają posłańców i osiłków od brudnej roboty. Całą siatkę. Zadomowili się tuż pod nosem tych napuszonych paladyńców.

- Więc co teraz? Chyba nie wrócimy do Twierdzy z pustymi rękami? Hej! - zawołał Est, gdy Col od niechcenia chwycił za końcówkę jego ucha.

- Szturchasz mnie nimi, kiedy się tak wiercisz. Poza tym, podobają mi się. Bardzo. – Wstając, ostatni raz przesunął opuszkami po delikatnej białej skórze. - Ale wróćmy do tematu. We dwóch nie dostaniemy się do miasta. Nie możemy też negocjować z paladynami. Ale wiem, kto mógłby. I na pewno to zrobi, byle utrzeć im nosa. Powiemy Niedźwiedziowi, jak się sprawy mają. Niech wyśle „dyplomatów” z nakazem wydania śmiertelnie niebezpiecznych dezerterów ukrywających się na terenie ich miasta.

Wydawało się, że jest to rozsądny plan. Nie zaryzykują dla zlecenia z góry skazanego na porażkę, które pochłonęło co najmniej dwa niewinne życia. Pechowy rycerz wykonywał swój obowiązek względem Korony, z tytułu czego poniósł natychmiastową śmierć. Tego samego nie można było powiedzieć o Kobiecie z Adeili, jak nazwał ją Est. Niewątpliwie cierpiała wystarczająco długo, by zaspokoić brutalne żądze oprawców.

Kim była kobieta, której szczątki spoczywały w pokoju na piętrze gospody? Colonell nigdy o niej nie wspomniał, choć emocja zniekształcająca jego twarz dobitnie świadczyła, iż miała dla niego ogromne znaczenie. Przyjaciółka? Krewna? A jeśli kochanka? Col twierdził, że nie był z kobietą, lecz mógł przecież kłamać. Szczególnie, że Est obsesyjnie pragnął wierzyć w każde jego słowo.

Z głową wypełnioną niewesołymi myślami chłopak wstał, otrzepując siedzenie z wyschniętych igieł i miękkiej gleby. Roztrząsał utraconą przeszłość, podczas gdy powinien martwić się niepewną przyszłością. Pakowali się pospiesznie i równie prędko uciekali, przez co nie zdążyli kupić prowiantu na drogę. Zatem nie było wyjścia, Col zmuszony będzie polować. Poradzą sobie. Muszą.

Przygaszony beznadzieją Est rozejrzał się dookoła. Odwieczna harmonia tego miejsca przesączała się do jego zmęczonego umysłu, nakłaniając go do zamknięcia oczu i obcowania z panującymi tu pierwotnymi żywiołami. Czerwie wygryzające dziurę w brzuchu odeszły bezpowrotnie, a esencja zaklęta w ciele jakby zawirowała leniwie, by zaraz osiąść na dnie swego legowiska. Gęsia skórka spięła jego mięśnie na podobieństwo rześkiego powiewu wczesnoletniego południa. Tutejszy las był niezwykle spokojny. Stłumione odgłosy ptaków docierały do długich uszu, gdzieś z lewej wspinająca się wiewiórka cichutko drapała pień drzewa, krystalicznie szumiał potok płynący kilkanaście metrów dalej, w sam raz, by napełnić bukłaki i napoić konie. Liście drzew śpiewały swą pieśń, wieczne i niewzruszone biegiem historii.

Rozchyliwszy powieki spojrzał w górę, prosto w lekko zachmurzone niebo, gdzie słońce sunęło z wolna ku najwyższemu punktowi. Wracając do rzeczywistości obrócił się, słysząc wołającego go Cola. Musieli wyruszyć do ostoi maga-dezertera i rozwiązać chociaż tę jedną sprawę, jeżeli nie chcieli narazić się na gniew Złowieszczego Niedźwiedzia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz