czwartek, 28 listopada 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 11 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW

🔞


Korzystający z chwili wytchnienia w podziemnych łaźniach Estalavanes nawiązuje wreszcie kontakt z żywiołem wody. Nie może się jednak nacieszyć samotnością, gdyż... niespodziewanie zjawia się Colonell.


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 28d'11m'24r2t]





    A oto i kolejny z moich ulubionych rozdziałów. Nie kryję, że lubię romanse, ale wyłącznie te o dojrzałych partnerach, a nie rozchwianych emocjonalnie podlotkach. Dlatego naprawdę ciepło mi na serduszku, gdy wracam do tych scen 🤍 To moment, w którym Est zaczyna coraz lepiej rozumieć siebie i swoje potrzeby, a sposób, w jaki Col go tego uczy, obrazuje delikatność i łagodność, z jaką obaj przez to przechodzą... W świecie, który upada, bardzo trudno o czułość, z czego doświadczony przez życie zwiadowca doskonale zdaje sobie sprawę.

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 11 🔞

 

Mimo znacznej liczebności mieszkańców, łaźnie podziemne Twierdzy nie cieszyły się popularnością w godzinach wczesnonocnych, toteż jedynym dźwiękiem niosącym się po rozległej przestrzeni był kojący plusk oraz szum wody nagromadzonej i przepływającej przez cztery wielkie akweny. Budowniczy wykonali kawał świetnej roboty dokopując się do gorących podziemnych źródeł i przystosowując je do potrzeb ludzi stacjonujących w olbrzymiej warowni. Pomijając już sam fakt, że były one użyteczne, stwarzały także doskonałe warunki do wypoczynku oraz kontemplacji.

Lub eksperymentowania.

Estalavanes zdjął ręcznik i niedbale rzucił go na brzeg, po czym palcami stopy sprawdził temperaturę w zbiorniku. Idealna. Z przyjemnością usiadł na wilgotnym, wyłożonym chropowatymi płytkami obrzeżu i zsunął się w objęcia ciepłej wody. Opadł na wykute w kamieniu siedzisko, by z brodą tuż nad powierzchnią oprzeć się plecami o ciosaną ścianę. Wreszcie przymknął oczy, chłonąc całym sobą to wspaniałe doznanie. Niemal natychmiast zapomniał o wszystkim wokół. Leniwe prądy obmywały jego ciało, porywając z nurtem wszelkie zmartwienia i troski. Czuł się czysty jak nigdy przedtem. Błogo odnowiony.

Żywioł otoczył go czule i połasił się do nagiej skóry, dopraszając o atencję. Est z wolna wyciągnął rękę ku górze. Rój kropelek pomknął w dół, wzdłuż ramienia, by połączyć się z rozkołysaną masą wody. Przez jego rozprężony umysł przemknęła śmiała myśl - zuchwałe przypomnienie pozostawiające po sobie niezaspokojone pragnienie odkrycia kolejnych sekretów Zaklinacza Żywiołów. Skoro posłuszeństwo ognia było dziełem przypadku, a powietrza wynikiem nieświadomości, to czy woda usłyszałaby jego życzenie, a co więcej, odpowiedziała na nie? Nie dowie się, jeśli nie spróbuje. Między innymi po to tu przyszedł, choć rozkosze otaczającego go ciepła i relaksującego szmeru odbierały mu chęci do robienia czegokolwiek…

Nie, nie mógł tego tak zostawić. Ciekawość zbyt mocno wzburzyła mu krew w żyłach, odbijając się echem ekscytacji w coraz głośniej bijącym sercu. Podniecony znów uniósł rękę. Mijały sekundy i jedyne, co odczuwał, to powiew na mokrej skórze wystawionej dłoni, jako że świeże powietrze bez ustanku wpadało i uciekało przez niezliczone otwory cyrkulacyjne wywiercone w sklepieniu olbrzymiej pieczary.

Entuzjazm z wolna ustępował poczuciu zawodu, lecz Est nie zamierzał się poddawać. Wyobraził sobie cienkie strużki wody oddzielające się od szemrzącej całości i przecząc wszelkim prawom wspinające się w kierunku rozcapierzonych palców, oplatające ramię, wirujące i krzyżujące się ze sobą w drodze do celu… Przy czym nie była to chłopięca fantazja - to działo się naprawdę!

Fascynacja wymalowana na twarzy Esta była odbiciem jego ekstatycznych przeżyć. Płynnymi ruchami nadgarstka sterował poszerzającym się strumieniem wody, który wskakiwał do zbiornika i wyskakiwał z niego niczym psotny zwierz. Piana układała się na kształt stworzeń morskich kreowanych nieograniczoną wyobraźnią. Małe rybki utworzone z bąbelków powietrza przeistaczały się w niebezpieczne rekiny, jakie oglądał na rycinach w księgach  mistrza. Figlarne delfiny wyskakujące ponad powierzchnię wydłużały się w groźne mureny. Rozgwiazdy obracały się, opadając na dno basenu i ginąc w odmętach.

Kolejna nieoczekiwana myśl nie lada pomysłowością rozpędziła wesołe towarzystwo. Est postanowił przetestować granicę swoich umiejętności i zaryzykował, stając po pierś w wodzie. Ręce wyciągnął przed siebie i stopniowo je podnosił, skupiając się na połączeniu wyczuwanym głęboko wewnątrz siebie.

Potężna fala posłusznie rosła i wznosiła się, odsłaniając zielonkawy zaciek na ścianach akwenu. Spieniony grzywacz piętrzył się wyżej i wyżej, aż w basenie ostało się tylko tyle wody, aby zakryć chłopaka od pasa w dół.

Est oniemiał z zachwytu. Dotychczas kontrolował niewielkie, lekkie ilości żywiołu, jak ogień z kominka czy wiejący w polu wiatr. Teraz zyskał pewność, że jest w stanie osiągnąć o wiele więcej. Czuł w sobie ciężar fali - jej potęgę oraz zmienność spiętrzonej wewnątrz materii - dokładnie tak, jak czuł pracujące mięśnie. Reagowała na najdrobniejszy gest, najbardziej ulotny zamysł, jaki powstał w głowie. Krew szumiała mu w uszach i nie zwrócił uwagi na to, że już nie był w łaźni sam.

Oczarowany niebywałym widowiskiem Colonell poświęcił dobrą chwilę na obserwowanie poczynań przyjaciela i... bez udziału świadomości klasnął w dłonie, gwałtownie burząc koncentrację chłopaka. Zaraz pożałował swojej nierozwagi. Woda z hukiem opadła na spłoszonego elfa i pochłonęła go w całości, bezlitośnie ciągnąc za sobą na dno.

Przeklinający własną głupotę Col czym prędzej pobiegł na skraj zbiornika, przytrzymując zsuwający się z bioder ręcznik. Zajrzał w głąb kipieli, lecz nigdzie nie dostrzegał charakterystycznej bieli. Nie miał pojęcia czy Esti potrafi pływać, co i tak było bez znaczenia. W przypływie paniki nawet najlepsi pływacy tonęli. A ten dzieciak bez dwóch zdań zaliczał się do panikarzy.

Przerażony obiegł cały basen. Na darmo. W spienionej wodzie nie sposób dojrzeć cokolwiek. Ale musiał go ratować. I w tym samym momencie, gdy pochylał się, gotując do skoku, dłoń wystrzeliła z piany, zaciskając palce na jego kostce. Szarpnięcie było dostatecznie mocne, by zachwiać muskularnym człowiekiem.

Usiłujący odzyskać równowagę Colonell wygiął się w tył. Cudem unikając uderzenia o kant zbiornika runął w dół, prosto w burzącą się wodę. W ostatniej chwili nabrał w płuca spory haust powietrza, a kiedy kipiąca tafla zamknęła się nad nim, stopy wciąż nie odnajdywały dna. A była to zaledwie środkowa część basenu.

Pośród tysięcy bąbelków ujrzał rozbawioną białą twarz, tuż przy swojej. Prawie otworzył usta w wyrazie zalewającej go ulgi, lecz kocie oczy już na niego nie patrzyły. Est silnymi kopnięciami wybił się ku migoczącym światełkom. Col był tuż za nim.

Równocześnie wypłynęli na powierzchnię. Łapczywie pochwycili gęste parne powietrze i dopłynęli do brzegu, gdzie wsparli się na wygładzonej przez wodę ścianie. Obaj ciężko oddychali. Est przymknął powieki, zaś urzeczony Col nie przestawał mu się przyglądać.

Wykuty w skale basen był olbrzymi. W jednej trzeciej długości dno opadało na kilkanaście metrów w głąb skalnego podłoża. Nie należał do najbezpieczniejszych i tylko wyśmienici pływacy porywali się na zabawy na głębokościach. Okazało się, że Esti pływał całkiem niezgorzej. Nic dziwnego, przecież dorastał w Cichobrzegu. Choć Col chylił się ku stwierdzeniu, że raczej ma to związek z jego więzią z żywiołami, aniżeli miejscem pochodzenia.

Niespodziewanie Est wybuchnął gromkim śmiechem, prezentując połyskujące w blasku lampek kły. Śmiał się jak dziecko, pozbywając się całego napięcia wywołanego nagłym pojawieniem się ulubionego człowieka.

Colonell splótł ramiona na brzegu i położył na nich głowę, nie odrywając wzroku od roześmianego chłopaka. Uniósł lewy kącik warg, ulegając zaraźliwemu dźwiękowi rozgrzewającemu lepiej niż woda.

- Nie strasz mnie tak, Esti. Prawie umarłem, kiedy zniknąłeś pod wodą.

- A ja prawie umarłem, kiedy mnie wystraszyłeś! - odparował łapiący dech chłopak.

Lekko zmrużone zielone oczy błyszczały rozbawieniem. Colonell widział swoje wyraźne odbicie w rozszerzonych źrenicach, aż zabrakło mu tchu. Był tak blisko, że mógł bez przeszkód go dotknąć.

Ręce rozplotły się. Smagłe palce zbliżyły się do twarzy elfa, poznaczone odciskami opuszki musnęły gładki policzek, wędrując do nasady długiego ucha. Wiedząc, jak wrażliwa jest to część ciała, Col zatrzymał dłoń na kruczych włosach nasiąkniętych wodą.

Est momentalnie stracił powód do śmiechu. Przełknął ślinę i z rozchylonymi ustami wpatrywał się w człowieka, bezwiednie oddając się wyczekiwanej pieszczocie. Pokryta kropelkami skóra o ciemnym zabarwieniu cudownie lśniła w przygaszonym świetle, a spoglądające nań przydymione szmaragdy kryły w sobie pytanie lub niemą prośbę... na którą gotów był przystać.

Umysł odpływał, gdy myśli Esta krążyły wokół rozmowy, którą tego wieczora odbył z mistrzem. Dopiero teraz pojął rzeczywisty sens jego słów i zrozumiał, co chciał mu przekazać nauczyciel. Miłość jest siłą. I wyłącznie od niego zależy, jak ją wykorzysta. Nie mogła być zła, skoro przejawiała się we wszystkim, co ich otaczało. Jeśli miłość dwojga ludzi była dobra, to równie dobra będzie miłość człowieka i elfa. Jeżeli mężczyzna może kochać kobietę, to dlaczego nie może kochać drugiego mężczyzny?

Estalavanes, biały elf, całym sercem pokochał ludzkiego mężczyznę, czego dobitnym potwierdzeniem był znajomy ucisk w piersi oraz delikatne zawroty głowy. Podobne wrażenie wzbudził w nim pierwszy łyk aldaszyrskiego wina. Est nie wyobrażał sobie ich wspólnej przyszłości. Nie miał żadnych perspektyw, w związku z czym całkowicie zdawał się na partnera, na jego doświadczenie oraz znajomość świata. Bo co przyniesie im przyszłość, tego nie wiedział nikt. Ale byli ludzie, którzy umieli ją przewidzieć.

- Estalavanesie? - Colonell zmierzwił mokre włosy chłopaka, starając się przywołać go do świata żywych. - Na pewno wszystko w porządku?

Wywołany pełnym imieniem elf mrugnął szybko, usuwając wilgoć spod powiek. Docierało do niego, że ręcznik zostawił na brzegu, a Col… chyba też zgubił swój. Płatki uszu opadły nisko, gdy zorientował się w swoim położeniu oraz tym, co działo się z nim samym. Tutaj nie znajdzie zimnej wody, by zmyć z siebie palący wstyd oraz nieznośny żar rozpalający mu podbrzusze i odzywający się echem bólu w najmniej odpowiednim miejscu. Wnętrzności zacisnęły się w piekący węzeł, od czego robiło mu się niedobrze. Obawiał się, że z nerwów zwymiotuje.

Nie puszczając ściany basenu, Est wycofał się na bezpieczną odległość, niepokojąc przyjaciela.

- Jeżeli teraz zbliżysz się do mnie, ja… - Chciał jak najlepiej wytłumaczyć swój stan, lecz prawda była taka, że sam go nie rozpoznawał. A ból stawał się nie do zniesienia. Potrzebował pomocy. - Nie wytrzymam tego, Col. Nie wiem, co się dzieje. To boli… Jak rany, to tak bardzo boli… I nie chce przestać… Nie radzę sobie, Col...

- Co boli, Esti? Gdzie?

Mężczyzna omiótł wzrokiem całą sylwetkę chłopaka, choć wzburzona ruchem woda utrudniała mu wychwycenie szczegółów. Spodziewał się po nim wszystkiego, od symptomów nadmiaru mocy począwszy, na odkryciu nowej zdolności kończąc. O ile jego ciało nie przygotowywało się na kolejny skok rozwojowy, o którym mówił Zrzęda, to…

Ciało! Przecież Esti jest nastolatkiem! Mimo że wygląda i stara się zachowywać jak dorosły mężczyzna, to w rzeczywistości przechodzi najtrudniejszy w życiu okres: dojrzewanie. I biedak nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc. Nie ma rówieśnika, a ze starym Zrzędą wstydzi się o tym rozmawiać. Prawdopodobnie w ogóle wstydzi się rozmawiać. Jak teraz.

W przeciwieństwie do dzieciaka Colonell rozumiał, co działo się z gibkim, młodziutkim ciałem. I była to naturalna kolej rzeczy, czego sam zainteresowany chyba nie był świadom. Ale od czego był przyjaciel? Już jego w tym głowa, by subtelnie mu to wyjaśnić. Albo zobrazować. A już najlepiej przedstawić w praktyce.

Nie poddając się zwątpieniu, Col przełknął ślinę i wziął się w garść. Lekko podenerwowany skracał dystans między sobą a cierpiącym, łagodnie marszcząc taflę wody.

- Esti, wszystko jest w porządku - zapewniał ostrożnie, zupełnie nie wiedząc, co mówić i jak mówić. Improwizował. - To, co się z tobą dzieje, jest najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Twoje ciało dojrzewa. I nie przestanie boleć, dopóki… - zawahał się. Musiał być wiarygodny, lecz musiał też najprostszą drogą trafić do dzieciaka. - To jak esencja w twoim ciele. Tak, jak oddajesz jej nadmiar, tak musisz komuś oddać cały ból i napięcie. Czasem tylko z tego powodu ludzie łączą się w pary.

Est patrzył na niego wielkimi oczami, których źrenice prawie całkowicie zakryły tęczówkę. Był to niesamowity widok, ale też trochę nienaturalny, biorąc pod uwagę odbijające się w nich refleksy. Był jak zapędzone w pułapkę zwierzę, bezradne i przerażone. Przywarł do ściany basenu, bacznie obserwując zbliżającego się mężczyznę. Rozumiejąc, że chce mu on pomóc, odezwał się lekko zachrypniętym od emocji głosem:

- Czy dlatego chcesz połączyć się w parę ze mną?

Pytanie zaskoczyło Cola na tyle, że przez moment nie wiedział, co powiedzieć.

- Nie, Esti, nie dlatego.

- Jeśli oddam ci cały ten ból i napięcie, to czy nie będziesz od tego cierpiał?

- Zaufaj mi, to nie działa w ten sposób. - Znów był blisko chłopaka, którego tak pragnął. Który pragnął jego, z czego właśnie zdał sobie sprawę. Pieszczotliwie odgarnął czarne pasemka z białego czoła. - Kocham cię, Estalavanesie, i nie chcę łączyć się z tobą w parę. Chcę, abyśmy stali się kompletną całością. Chcę ci pomóc przejść przez najgorsze, a zarazem najpiękniejsze chwile twojego życia. Chcę być przy tobie już do końca i jeżeli mi pozwolisz, zabiorę od ciebie cały ten ból. I każdy następny.

Ciepła woda rozluźniała spięte mięśnie. Póki co byli sami. Daleko od reszty. I zdani na siebie.

Zacisnąwszy oczy, Est walczył z zamroczeniem, odganiając gęstą mgłę przytępiającą rozum. Był oszołomiony, co mogło być wynikiem szczerego wyznania, płytkiego oddechu lub wściekle ryczącej, ogłuszającej rzeki krwi. Wszystkie te doznania gromadziły się w jednym punkcie, który prężąc się, reagował na obecność człowieka.

Drgnął, czując na obu policzkach szorstkie dłonie. Nie otwierał oczu szykując się na to, co niechybnie nastąpi. Zwilżył końcówką języka wargi, a kiedy je zamknął, poczuł na nich znajomy nacisk. Nieodgadniona tęsknota zmarszczyła mu brwi, gdy rozpoznał wyjątkowy smak, jakiego nie posiadało nic innego na świecie. Gorący język Cola był słodki, nieco mdły i smakował przysięgą.

Ujmujące twarz ręce zsunęły się na szyję, a potem na barki, masując i uciskając mięśnie. Woda pluskała coraz donośniej, szum krwi przycichł. Est nawet nie zauważył, że Col pokierował nim na płyciznę ledwie sięgającą mu żeber. Dłoń mężczyzny błądziła po jego piersi, co rusz zaczepiając nieco ciemniejsze sutki, podczas gdy druga pieściła kark pomiędzy sklejonymi pasemkami włosów. Pocałunek wymusił na nim odchylenie głowy. Odsłonięcie miękkiej szyi.

Jęknął, gdy palce Cola potarły stwardniałe brodawki. Odgłos, jaki ponownie z siebie wydał, speszył go. Zażenowany reakcjami swojego ciała chciał uciec z zasięgu pieszczących go rąk, zniknąć z pola widzenia rozpalającego zmysły kochanka. Dyszał, obnażając zęby. Był bezwolny. Ciało nie słuchało, zwłaszcza że gorące wargi muskały obojczyk, odbierając mu resztkę sił. Nie miał ich już na tyle, by stawiać czynny opór. A opór był bezcelowy w obliczu tego, w czym przyszło mu zasmakować.

Oparł się plecami o brzeg basenu, starając wyrównać oddech. Szaleństwo. Obłęd. Nie mając co zrobić z rękami, wplątał palce w długie pasemka mokrych włosów Cola. Głuche mruknięcie człowieka wznieciło w nim istną burzę emocji, znacznie potężniejszą niż wszystko, co ten robił z jego uległym ciałem. A to, co robił z nim Colonell, przekraczało wszelkie pojmowanie; zębami szczypał szyję, opuszkami gładził kark, a drugą niesforną dłoń dającą tak wiele przyjemności zsuwał niżej, na płaski brzuch grzejący niczym piec.

Est puścił partnera i zasłonił sobie usta dłońmi, byleby nie wydawać tych deprymujących jęków i westchnień. Śniada ręka opadła na nie, a ciemnozielone, namiętne spojrzenie zrównało się z jego szeroko rozwartymi oczami.

- Esti, chcę cię słyszeć - wymruczał Colonell. - Chcę słyszeć każdy dźwięk, jaki wydajesz. Chcę poznać to piękne ciało i zapamiętać każdy szczegół, by dać ci tyle przyjemności, ile tylko ja potrafię.

Gwałtowny pocałunek wyzwolił w chłopaku przeciągłe westchnienie. Col wcale by się nie zdziwił, gdyby zaspokoił go samymi pieszczotami. Musiał jednak przyznać, że jak na swój pierwszy raz Esti trzymał się twardo.

Zobaczymy jak twardo.

Colonell nie kłamał, gdy mówił, że jest groźnym drapieżnikiem. W chwilach namiętności stawał się nieposkromionym zwierzęciem. Robił co chciał i jak chciał, a był przy tym na tyle szczodry, by dawać z siebie wszystko, czego druga strona mogła zapragnąć. Z utęsknieniem czekał dnia, w którym obdarzy tego uroczego dzieciaka rozkoszą, o jakiej tamten nie śnił. Już od pierwszego wejrzenia pokochał długie uszy, które teraz pieścił bez opamiętania, wsłuchując się w głos oblubieńca. Zafascynowały go duże oczy kształtem przypominające skaleonie – okrągłe, lekko skośne i jaskrawozielone. Podniecały go zwierzęce kły, o które haczył językiem. Pod palcami czuł oszałamiająco śliską miękkość skóry oraz twarde węzły mięśni, a wszechobecna woda potęgowała doznania, zwiększając wrażliwość.

Chwytając kształtne pośladki, przyciągnął do siebie drobnego kochanka i nie przerywając pocałunku otarł się o niego biodrami, czując sztywnego członka tuż przy swoim. Uspokoiła go myśl, że pomimo różnic w wyglądzie zbudowani byli tak samo. Skubnął miejsce tuż pod białym uchem, a wygłodniałe smukłe ciało zwinęło się i wygięło, prosząc o więcej. Col natychmiast wykorzystał sytuację. Zacisnął palce na pulsującym penisie chłopaka, czemu towarzyszył kolejny pobudzający zmysły odgłos. Nie widział go, skrytego pod wodą, ale dotyk w zupełności mu wystarczył, by uformować w wyobraźni obraz mniej więcej odpowiadający rzeczywistości.

- Jest dłuższy od mojego - szeptał zmysłowo wprost w czułe ucho. - I nieco cieńszy. Czujesz, Esti? Zamykam na nim dłoń i wyprostowanym kciukiem nie sięgam czubka. Cudowny… To jest właśnie ta część ciebie, w której zbiera się cały ból i napięcie.

Delikatnie przesunął zaciśniętą dłonią wzdłuż członka, w górę i dół, a jego uszu dobiegła najpiękniejsza muzyka, od której chyba sam zaraz dojdzie. Głos szczytującego chłopaka przenikał go, siejąc zamęt i spustoszenie w trzeźwym umyśle. Nieuchronnie doprowadzał go do stanu, w którym musiał poradzić sobie także i z własnym niemałym problemem. Przyspieszył w obawie, że nie powstrzyma się przed wejściem w tracącego świadomość kochanka. Dla Estiego byłoby to zbyt wiele na pierwszy raz.

Est oplótł ramionami kark Cola, wzburzając wodę i rozchlapując ją na około. Zaciskając szczęki starał się nie krzyczeć, kiedy rozkosz rozdzierała go na strzępy. To nowe doświadczenie rosło z sekundy na sekundę, osiągając skraj niemożliwości. Pełne i intensywne, wprawiało go w błogostan, wprowadzało w stan porównywalny z upojeniem alkoholowym, wysysało energię fizyczną i burzyło krew, a on nie umiał mu się oprzeć. Nie chciał. Utracił kontrolę nad ciałem, które całkowicie przestało go słuchać. Liczyła się tylko dłoń pocierająca penisa, zęby drażniące długie uszy, palce mocno podtrzymujące tył jego głowy…

Skulił się, a potem odchylił, drżąc w gorączce. Pod powiekami mieszały się opalizujące powidoki, jakby magia w nim samym obudziła się do życia. Tchnienie przeszło w stłumiony jęk ekstazy, gdy cały skumulowany ból eksplodował ulgą. Był pewien, że umiera. Wyprężył się przy piersi Cola, a bezwzględna ręka dzierżąca w żelaznym uścisku jego najczulszy punkt zwolniła, aż posuwisty ruch w końcu ustał.

Nie był to jednak czas na odpoczynek. Upewniwszy się, że w międzyczasie nikogo do łaźni nie przywiało, Col wpił się w usta dyszącego chłopaka i zajmując tym razem sobą nie pozwalał, by ten wywinął się z jego miłosnego uścisku. Do czasu, gdy jego język przygryzły długie zębiska. Metaliczny posmak rozszedł się w ustach obu drapieżników. Colonell doszedł natychmiast, nie wydając najcichszego dźwięku.

Swawolący Est niby doprowadzony do ostateczności wielki kot gryzł z siłą dogasającego pożądania i nawet kiedy pocałunek został przerwany, bez opamiętania lizał i szczypał wytatuowany policzek. Obolały Col musiał złapać go za kark i przemocą zmusić do wtulenia się w jego ramiona.

Woda uspokoiła się, gdy trwali objęci w pozornym bezruchu. Dyszeli i sapali, jakby mieli się udusić. Est pojękiwał cichutko, na nowo przechodząc przez to cudowne przeżycie, które przemijało już bezpowrotnie. Swędziały go zęby i naszła ochota na gryzienie. Ugryzł więc ucho oblubieńca, aż ten wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.

- Esti, wciąż ci mało? - Zadowolony Col odsunął od siebie spacyfikowanego dzieciaka, pochylając się ku niebezpiecznym kłom. - Zapędzasz się. Swoją drogą wytrzymałeś całkiem długo jak na pierwszy raz. Zaspokajałeś się kiedykolwiek przedtem?

- Jak rany, Col… - Est stęknął, próbując wyswobodzić się z uścisku partnera. Wstyd kazał mu szarpnąć za ucho. Było wrażliwsze niż zazwyczaj. - Nigdy przez myśl mi nie przeszło by... Sam rozumiesz… Dotykać się… Tam. Tego. Jego. Nie wiem, jak to nazwać.

- Zwyczajnie, penis. Dość już tego tarmoszenia uszu, daj im wreszcie spokój.

- Przestań mnie zawstydzać! Cały czas to robisz…

- Esti, to tylko nazwa określająca część ciała - wyjaśnił z rozbawieniem Col, wypuszczając go. - Gdybym chciał cię zawstydzić, powiedziałbym, że całkiem konkretnie nabrudziliśmy w wodzie.

- Idź wyłysiej z tą konkretnością!

- Aż tak się siebie wstydzisz? Ja ci zazdroszczę tej świeżutkiej skórki bez ani jednego włoska. - Dla potwierdzenia pogładził tors chłopaka, celowo unikając sterczących sutków. - Nie wypadam przy tobie dobrze.

- Wypadasz przy mnie wyjątkowo dobrze… - Est musiał powściągnąć emocje, inaczej popadnie ze skrajności w skrajność. Z szaleństwa w obłęd. - Przez cały czas bałem się, że ci się nie spodobam. Że okażę się odpychający. Że zawiodę twoje oczekiwania i… i zostawisz mnie samego. A nie potrafię już bez ciebie żyć. Boję się samotności, Col. Lecz nie samej w sobie. Boję się samotności, bo nie będzie w niej ciebie.

Uczepił się człowieka, wtulając w bezpieczne ramiona. Pod uchem czuł pokrzepiające uderzenia serca i łaskotanie wilgotnych kędziorków. Oraz basowe dudnienie, gdy ukochany człowiek odpowiedział:

- Może i jesteśmy różni pod wieloma względami, Esti, ale dla mnie to bez znaczenia. Jest dobrze. Wszystko w porządku. - Przygarnął go do siebie, mocno przytulając. - To nie powód do strachu. Jesteśmy różni, ale na tyle podobni, by rozumieć się bez słów. Mamy siebie. Dlatego ty też mnie nie opuszczaj…

...bo śmiertelnie boję się samotności.

czwartek, 14 listopada 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 10 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW



Pierwsze zlecenie Estalavanesa zakończyło się kompletną porażką i ściągnęło na głowy Niedźwiedzi Zakon Paladynów, lecz mimo wszystko biały elf okazał się zwycięzcą. Niemniej nowo zyskana pewność siebie może poprowadzić go w zupełnie przeciwnym do przewidzianego kierunku.
    Rozmowa z mistrzem, choć wypatrywana z utęsknieniem, również nie ukoiła jego nerwów i nie rozproszyła wątpliwości. Nieszczęśliwemu nie pozostało nic innego, jak odprężyć się w łaźni. Ale nie tylko on miał w planach relaksującą kąpiel...


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 14d'11m'24r2t]





    Pierwotnie rozdziały 8, 9 i 10 były połączone w jeden, ale postanowiłam "zaeksperymentować" i rozbiłam je na mniejsze, lżejsze w odbiorze i może trzymające w niepewności. Nie wiem. Nie jestem w tym dobra. Cały czas się uczę, więc może w którymś tytule wreszcie zaskoczę :D

    Wspominałam już, jak bardzo cenię sobie sceny z Magiem i Estem? To, jak dobrotliwość, troska i niejednokrotnie stanowczość zbawiennie wpływają na kształtujący się charakter chłopaka, który po raz pierwszy mógł decydować o sobie? Nie widzę w Magu manipulanta, jak ktoś mi kiedyś zarzucił, tylko świadomego i utalentowanego nauczyciela. Przekazuje wiedzę, dzieli się spostrzeżeniami, ale nie wymusza na podopiecznym jednomyślności. Mag jest moim ideałem nauczyciela i opiekuna.

    Ach, ten jeden rycerz o złotych oczach. Kim on może być, hmmm... ;)

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 10

 

Intruzi marszem przemierzali salę, kierując się prosto ku podwyższeniu. Ich białe szaty - długie do kostek, rozcięte po bokach i opasane sznurem na wysokości bioder - uchodzić mogły za skromne, gdyby nie pociągnięte złotą nicią lamówki oraz pyszniące się na szerokich piersiach haftowane symbole przedstawiające uniesiony pionowo miecz na tle prostokątnej pawęży. Estalavanes widział ten sam znak na sztandarach oraz proporcach w Adeili i byłby pomylił ich z kapłanami Tarthosa, gdyby nie obite płytami lśniącej stali buty, nagolenniki oraz karwasze, które także już poznał. I to całkiem niedawno.

Dziwne wrażenie wywracające wnętrzności powróciło, jak gdyby robaki wcale nie odeszły, tylko zasnęły na czas wystarczający, by o nich zapomniał.

Tuż za wysłannikami Zakonu Paladynów biegło dwóch strażników Niedźwiedzia. Nieszczęśliwi najemnicy nie wiedzieli jak powstrzymać biały huragan zmierzający prosto ku ich przywódcy, szczególnie że przybysze nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Wartownicy wołali i gestykulowali żywo, ale na nic ich wysiłki. Zniechęceni w końcu odpuścili, gdy nieproszeni goście dotarli do połowy okazałej sali. Idący na przedzie człowiek, siwiejący i poznaczony wiekiem, zawołał do Złowieszczego Niedźwiedzia, lecz jego mocny, nawykły do wydawania rozkazów głos rozpłynął się w kiepskiej akustyce pomieszczenia, a słowa umknęły niezrozumiałe.

Trzymający się za brzuch Est zostawił swoje rzeczy i kostur tam, gdzie leżały. Dołączając do przyjaciół, oczu nie odrywał od zjeżonego Colonella opartego o masywną kolumnę. Paladyni rozpoznali otwartą paszczę ryczącego niedźwiedzia. Wiedzieli, kto zabił. Ale żeby tak błyskawicznie zareagowali?

Delegaci nieuchronnie zbliżali się, a ich ciężkie buty wybijały jednostajny rytm na miękkim dywanie. Est stanął bliżej partnera i niedostrzegalnym dla innych gestem położył rękę na jego wciąż wilgotnych plecach. To nasz wspólny problem, jestem z tobą - zdawał się w ten sposób mówić.

Col posłał mu szybkie spojrzenie, obejmując wzrokiem białe palce przyciskające do brzucha materiał czarnej koszulki. W milczeniu wrócił do bacznego śledzenia wydarzeń. Później przyjdzie czas na troskę i zmartwienie. Później, gdyż w tej chwili wyrywający naprzód rycerz zakonny wszedł w zasięg słuchu zebranych najemników.

- Doszły mnie wieści, iż twoi podkomendni powrócili, mości Niedźwiedziu.

Mężczyzna o pociętym zmarszczkami obliczu zatrzymał się dwa kroki od przywódcy. Może i musiał zadzierać głowę, by zmierzyć się z rosłym adwersarzem, lecz jako barczysty i otoczony aurą majestatu paladyn o szpakowatych włosach oraz krótko przystrzyżonej brodzie posiadał wszelkie cechy stawiające go na równi z Tyrdem Niedźwiedziogrzywym.

- Zakon Paladynów żąda natychmiastowego wydania ich na stracenie - kontynuował rozkazująco. - Dopuścili się oni barbarzyńskiego czynu przeciwko niewinnym, a podczas zuchwałej ucieczki z miejsca zbrodni pozbawili życia jednego z naszych braci.

Dla potężnego wojownika była to nowość. Niedźwiedź popatrzył na Cola i Esta z ponurą satysfakcją rozkwitającą na brodatej twarzy, a potem zwrócił się do swego doradcy, oczekując, że to on wyjaśni tę sprawę.

- Szlachetni panowie, nie wspomnieliście o tym incydencie, gdy zeszłego wieczoru przybyliście z poselstwem - celnie zauważył Mag, splatając dłonie nad krzyżem i podchodząc do wysłanników Zakonu Paladynów. - Przyjmijcie, proszę, najszczersze kondolencje i wyrazy współczucia rodzinom poszkodowanych, niech Wszechmocni mają ich w swej opiece.

Est zamrugał. Poselstwo? Przyjrzał się uważniej rycerzom, opierając się przykremu doznaniu czerwi zjadających go od środka. Zdyscyplinowani mężczyźni szeregiem stali za swym dowódcą w odległości trzech metrów, w lekkim rozkroku i z rękami za plecami. Jeden był młody, pozostali bez dwóch zdań znacznie starsi. Wyglądali na zwykłych ludzi poza najmłodszym spośród nich, który uporczywie i z ukosa wpatrywał się w niego oczami o złotych tęczówkach.

Przez moment obaj toczyli zaciętą walkę na spojrzenia, ale to Est pierwszy przerwał kontakt. Nadal jednak czuł na sobie ten palący, nieprzyjazny wzrok. Już pomijając fakt niespotykanej barwy oczu, ten jasnowłosy paladyn był wyjątkowo dziwny. I nie należał do ludzkiej rasy, na co wskazywały jego odsłonięte uszy - ludzkiego kształtu i rozmiaru, lecz o szpiczastych końcówkach, jak u imperialnych elfów. Potomstwo dziedziczyło kształt uszu po ojcu: mogły być dłuższe i ostro zakończone po elfim rodzicu, albo całkowicie okrągłe po ludzkim. Ale nie takie!

Nie zaryzykował jednak kolejnego zerknięcia. Speszył się, jak gdyby beznamiętne wejrzenie paladyna obnażało jego najdrobniejsze występki. Zsunął dłoń z pleców Cola, przestąpił z nogi na nogę i zaczął się wiercić, aż wreszcie zorientował się w swoim niedorzecznym zachowaniu. Głodne larwy zamilkły. Albo to on przestał się na nich skupiać. Przywołując się do porządku i starając ignorować bezgłośną zaczepkę młodego rycerza, wsłuchał się w roszczenia dowódcy, który nie dał się zbić z tropu. Był wprawnym dyplomatą, podobnie jak stary doradca.

- Nie wspomnieliśmy, ponieważ zdarzenia wielkiej wagi zaprzątały nasze myśli – odrzekł paladyn. - Dopiero przed odjazdem, rankiem dzisiejszego dnia, mieliśmy prosić o pomoc w ujęciu morderców naszego bliźniego. Lecz skoro już tu jesteśmy, co rychlej przejdźmy do czynów. Powtórzę ostatni raz: oddajcie nam morderców, a odejdziemy w zgodzie.

- Czy jako orędownik sprawiedliwości nie zechciałbyś, sir Cyrylu, poznać biegu wypadków z punktu widzenia rzekomych morderców? – Mag wziął rozmówcę pod włos. - Śmiem twierdzić, iż mają oni wiele interesujących rzeczy do powiedzenia na temat owej “zbrodni”.

Po tych słowach obrócił się w stronę trójki młodych osób zebranych pod masywnym filarem, jednocześnie przenosząc na nich uwagę nieprzejednanego ambasadora oraz Złowieszczego Niedźwiedzia. Zwątpienie błysnęło w ciemnych oczach sir Cyryla, gdy studiował sylwetki najemników, dopasowując ich do rysopisu.

Co ciekawe, emisariusze nie mieli przy sobie broni. A przynajmniej nie na widoku, choć Est nie spodziewał się, by ukrywali miecze w wąskich nogawkach spodni. Przywdziali białe szaty na znak pokoju, zatem nie przystoi, by nosili u swych boków oręż, jednoznaczny symbol wojny.

Szpakowaty paladyn nie wydawał się zachwycony pomysłem doradcy. Mimo to przystał nań, krzyżując ramiona na szerokiej piersi.

- Dobrze więc, mości Magu. Niech mówią, byle prędko. Niebawem wyruszamy, a do świtu ostała się ledwo godzina.

Colonell wystąpił naprzód. Zbladł, ale głos miał głęboki i pewny, gdy streszczał ostatnie wydarzenia. Pominął detale dotyczące informatorów oraz tożsamości ofiary, a także bójki, w jaką wdał się z kompanem, jednak bez cienia skruchy przyznał się do zabicia rycerza zakonnego i nijak nie usprawiedliwiał swojego czynu. Na zakończenie dodał, że w mieście szerzy się zaraza, której nie zdołają powstrzymać. Brek i Viera urządzili się w podziemiu, z trzewi Adeili prowadząc swoje małe, niebezpieczne wojenki. Po grymasie dowódcy paladynów łatwo było wywnioskować, że święci mężowie mieli tego świadomość.

Kiedy ostatnie, potępiające opieszałość Zakonu zdanie wybrzmiało, w sali dało się słyszeć wyłącznie świst wiatru pod stropem oraz gwizdy dobywające się ze szczelin ram okiennych. Niebo za wysokimi oknami pojaśniało na wschodzie. Nikt się nie ruszał. Nikt nie wydał najmniejszego dźwięku. Straż dyplomaty trwała niewzruszenie na swoich pozycjach i tylko ten jeden młokos o lodowatym spojrzeniu oraz przystojnej, szerokiej twarzy wciąż dyskretnie świdrował białego elfa.

Est stracił cierpliwość. Uniesieniem brwi oraz barków przesłał nieme zapytanie, nie spodziewając się odpowiedzi. I prawie się zachłysnął, bo młody rycerz przymknął powieki, niezauważalnie kręcąc głową.

Wtem Złowieszczy Niedźwiedź zagrzmiał, burząc odkładającą się w kątach sali audiencyjnej ciszę.

- Mości paladynie, wszystko wskazuje na to, że ścigacie nie tych złoczyńców. – Wykonał obelżywy gest poparzoną dłonią i lekceważąco obrócił się plecami do swych gości, by rozmyślnie powolnym krokiem ruszyć w stronę tronu. - Moi chłopcy otrzymali zadanie zlokalizowania dezerterów i udało im się to. A odkrycia dokonali właśnie w twoim rejonie, rycerzu, w Adeili. Macie niemały orzech do zgryzienia, piewcy pokoju. - Ostatnie słowa wycedził przez zaciśnięte zęby. Ogromny miecz wsparł o podłokietnik i zwalił się ciężko na siedzisko, przybierając najbardziej impertynencką pozę z możliwych. - I odpowiadając na twoje pytanie: nie oddam ich żadnemu z was. Nawet Miłościwie Nam Panujący nie ma takiej władzy, by rozkazywać mi na moich ziemiach.

Sir Cyryl zagotował się ze złości. Policzki mu poczerwieniały pod schludnie przyciętym zarostem, niemniej jego głos ani drgnął, brzmiąc nieustępliwie.

- Rzucanie obelg pod adresem Jego Wysokości i naszym nie przyniesie ci niczego dobrego, mości Niedźwiedziu. Grubiaństwo godne wyspiarskich barbarzyńców przemawia przez ciebie. Zaślepia cię twoja własna buta. Znajdujecie się na skraju wojny, liczcie się zatem z brakiem poparcia Zakonu Paladynów. Żegnaj, mości Niedźwiedziu. Oby Wszechmocni byli dla ciebie bardziej łaskawi niż los.

Rozgniewany emisariusz obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi, przechodząc między swoimi ludźmi. Trzej rycerze stuknęli obcasami, salutując przywódcy najemników i w karnym szeregu podążyli za zwierzchnikiem.

Est pragnął, by ten dzień jak najszybciej się skończył, a następny nigdy nie nadszedł, gdy złotooki paladyn kiwnął mu niepostrzeżenie głową na pożegnanie, rozbijając tym jego wewnętrzny spokój. Nie było ich raptem kilka dni, a już stoją na progu kataklizmu. Cóż, ważne, że zachowali się przy życiu. Wszyscy troje.

Mag powrócił do przywódcy i czekał w milczeniu, aż delegat ze świtą opuści salę. Złowieszczy Niedźwiedź ucisnął nasadę nosa palcami poparzonej dłoni, której ropiejące bąble znów popękały, po czym od niechcenia obejrzał ją w świetle budzącego się dnia. Wyglądał na znacznie starszego niż w rzeczywistości, skrajnie wyczerpanego obecnością poselstwa z garnizonowej Adeili. Najwyraźniej opowieść Colonella dała mu do myślenia, bo odprawił podwładnych machnięciem ręki, a swego doradcę odesłał razem z Leos, by poszukał dla niej jakiegoś tymczasowego lokum, aż nie zadecyduje, co z nią zrobić.

Est prawie zasypiał na stojąco. Upewniwszy się, że czarodziejka ma zagwarantowane bezpieczeństwo, wyszedł razem z Colem z pachnącej stopionym woskiem sali audiencyjnej i skierował się do wyjścia z gmachu. W nikłym poblasku jutrzenki dostrzegł srebrzysty metal odznaczający się na tle antracytowych kamieni Twierdzy Niedźwiedzi. Rycerze szykowali się do odjazdu, mocując do siodeł broń oraz skromny bagaż. Tym razem młody paladyn o alabastrowej skórze oraz rysach arystokraty nie okazał zainteresowania białemu elfowi, bez reszty pochłonięty obowiązkiem.

Smagły łowca podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela.

- Masz przedziwny urok, dzieciaku. Wszyscy do ciebie lgną jak pszczoły do kwiatów.

Est potrząsnął czupryną w geście bezsilności, poprawiając tobołki na opancerzonym ramieniu i chwyt na hebanowym kosturze.

- Wybacz, Col – powiedział ze znużeniem - ale jestem zbyt zmęczony, by zrozumieć cokolwiek z tego, co do mnie mówisz.

Poczuł ulgę, bo brama wjazdowa znów stała otworem, a krata wisiała wysoko, swoim zwyczajem odstraszając wrogów żelaznymi zębiskami. Spojrzał na kramarzy rozkładających towary w pierwszych promieniach słońca i na ruch przy stajniach. Piękne rumaki rycerzy zakonnych lśniły nieskazitelną bielą wyszczotkowanej sierści.

Wkrótce rozeszli się każdy w swoją stronę i osuszony zaklętym ogniem Est powlókł się do Wieży Czarodziejów, przeklinając w duchu, że mieszka na samym końcu korytarza czwartej kondygnacji...

***

Przewracał się z boku na bok w rozkopanej pościeli. Odespał trudy ostatniej podróży, jednak nadal nie czuł się na tyle dobrze, by wstać z łóżka, dlatego postanowił poleżeć jeszcze chwilę.

Zabłocony pancerz leżał rozrzucony po podłodze. Pas z sakiewkami wisiał przewieszony przez oparcie krzesła, buteleczki stały na blacie biurka, a lekko wilgotne tobołki wyglądały smętnie zza fotela. Kominek był wygaszony, mimo to w komnacie panowało przyjemne ciepło. Letnie słońce wyszło zza chmur i nagrzało kamień ścian. Gwar dobiegający z dziedzińca odprężał go, wiedział bowiem, że jest w domu, a najgorsze minęło.

Wiedziony potrzebą zaspokojenia głodu Est z ociąganiem wygrzebał się z posłania i ruszył na poszukiwanie spodni, kiedy dobiegło go ciche pukanie. Spłoszony doskoczył do komody i wyjął jakiekolwiek, byle tylko zakryć swoją nagość.

- Wejść! - zawołał, nerwowo zawiązując troczki.

Do komnaty wślizgnęła się służąca. Ze spuszczoną skromnie głową przekazała wiadomość od doradcy, który chciał niezwłocznie spotkać się z uczniem w gabinecie administratora. Zakłopotany Est podziękował Syntii za wiadomość i spąsowiała dziewczyna zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

Nieco rozbudzony ziewnął i przeciągnął się tak solidnie, że aż stanął na palcach. Podszedł do toaletki i nie żałując wody z miski, dokładnie opłukał twarz. Zimne krople spłynęły po jego gładkim torsie. Łaskoczące strużki spłukały kurz podróży, wywołując pobudzającą gęsią skórkę. Oglądając się w lustrze doszedł do wniosku, że po rozmowie z mistrzem odwiedzi łaźnie. Nie powinno być tam tłoku w późnowieczornych godzinach.

Est niezmiennie unikał kontaktów z innymi mieszkańcami Twierdzy i prędzej spłonąłby ze wstydu, aniżeli rozebrał przed obcymi, niezależnie od płci. Jednak zdarzyło się już ze dwa razy, że kiedy cieszył się samotnością pośród rozległych basenów łaźni, to w środku nocy zjawiał się nieproszony gość, burząc jego kontemplacyjny spokój. Na szczęście w obu przypadkach zbłąkany najemnik zdawkowo witał się z obecnym elfem i wybierał najdalszy zbiornik, również poszukując wytchnienia od ciągłego towarzystwa hałaśliwych mężczyzn.

W ten sposób wycofany chłopak przyzwyczajał się do obecności ludzi w miejscu, które uważał za swoje bezpieczne terytorium. Bezpieczne, bo samotne. Bezpieczne, bo najczęściej odwiedzane u boku Cola, którego darzył bezgranicznym zaufaniem i równie silnym afektem, z jakim wciąż się oswajał. Nie potrafił zliczyć, ile razy przemoczeni deszczem wpadali do kwatery na czwartym piętrze Wieży Czarodziejów i pospiesznie zrzucali mokre ubrania przed kominkiem. Ile razy w zimie całkowicie zziębnięci od szaleństw na śniegu siadali w samej bieliźnie przy ogniu, śmiejąc się z tylko im znanych żartów oraz sytuacji…

Tak było kiedyś. Śmiały, namiętny pocałunek na wieży zmienił to wszystko, narzucając mu niemożliwe do utrzymania tempo.

Est zapatrzył się na swoje odbicie w zwierciadle. Obejrzał bezwłosy tors i wyraźnie rysujące się pod skórą mięśnie brzucha. W odróżnieniu od niego, ludzie byli porośnięci włosami praktycznie na całym ciele, krótszymi lub dłuższymi, nie miał pojęcia od czego to zależało. Col nie był tak kudłaty jak niektórzy najemnicy. Jego szeroką, śniadą pierś zdobiły eleganckie linie krótkich, czarnych kędziorków układające się w literę T. Jedna z nich ciągnęła się w dół brzucha, przecinała pępek i znikała pod…

Skrajnie zażenowany zganił się za nieprzyzwoite fantazjowanie, a jego policzki nabrały specyficznego, niemal niewidzialnego odcienia szarości. Chwycił się za uszy i pociągnął, chcąc uciec przed wybujałą wyobraźnią oraz zdrożnymi urojeniami. I nieznanym żarem buchającym w podbrzuszu, poruszającym nim w ten osobliwie podniecający sposób.

Serce zabiło mu mocno, gubiąc rytm. Oddech przyspieszył gwałtownie, idąc w konkury z łomotem w piersi. Krew zgęstniała i zawrzała, wypalając go od środka. Przeraziło go to zjawisko. Jedna myśl, jedno nieznane uczucie zachwiało nim jak liściem na wietrze!

Jak rany, Col, co ty ze mną zrobiłeś… - jęknął w duchu.

Nagle zapragnął pozbyć się tego koszmarnego wrażenia wypalania żywym ogniem. Wspomniawszy, co pewnego poranka zrobił nieokrzesany zwiadowca, Est chwycił oburącz misę i wylał na siebie jej zawartość, z pluśnięciem ochlapując wszystko wokół. Wtedy nie przyszedł mu do głowy powód, dla którego Colonell tak idiotycznie postąpił, ale teraz, świadom jego uczuć, musiał przyznać, że metoda ta odniosła oczekiwany skutek także w jego beznadziejnym przypadku.

Est mrugnął kilka razy, pozbywając się wody z krótkich rzęs, złapał leżącą na podłodze wilgotną koszulkę bez rękawów, po czym bezceremonialnie wytarł nią twarz i włosy. Wreszcie zaczerpnął głęboko powietrza. Ochłonąwszy, przeprosił w duchu służące za bałagan i poszedł szukać czystych, suchych ubrań.

***

Nie pierwszy raz czuł się dziwnie idąc korytarzem piętra mieszkalnego, lecz tym razem było inaczej niż dotąd. Adepci otwarcie gapili się na niego, ucinając wszelkie rozmowy, i ustępowali mu miejsca, kiedy mijali go na schodach. Aczkolwiek nie dojrzał w ich oczach strachu ani niechęci. Patrzyli na niego z czymś w rodzaju skrytego podziwu, szacunku. Nie nawykły do takiego traktowania Est przyspieszył, by co rychlej znaleźć się poza murami Wieży Czarodziejów. Na dziedzińcu jednak wcale nie było lepiej. Najemni przystawali, gdy przechodził obok, a nawet przerywali zajęcia, by mu się przyjrzeć. Wszyscy, którzy otwarcie go ignorowali lub traktowali jako ciekawostkę przyrodniczą, teraz zauważali jego obecność.

Respektowali go.

To nowe odczucie delikatnie połechtało jego próżność, ale kiedy spostrzegł, co się z nim dzieje, od razu odciął się od tego zdradliwego doznania. Na próbę skinął jednemu z najemników i z zaskoczeniem odkrył, że powitanie zostało z zapałem odwzajemnione. Zaakceptowano go! Stał się jednym z nich, częścią ich wielkiej rodziny. Pupilek Zrzędy przeszedł chrzest bojowy, a wieść o celu jego misji rozeszła się z prędkością gromu. Każdy z Niedźwiedzi znał Vierę i Breka, którzy nie szczędzili nikogo. Nie dość, że Colonell i Estalavanes wrócili do Twierdzy w jednym kawałku, to jeszcze przywieźli ze sobą czarodziejkę-dezerterkę, nieślubną córkę Złowieszczego Niedźwiedzia! Bez wątpienia nowe plotki i historyjki wyprą te stare, na co posępniejący elf nie miał żadnego wpływu. Ludzie zawsze będą gadać i zawsze będą dodawać swoje trzy tarcze do wszystkiego, co usłyszą, przeinaczając bieg historii oraz tworząc nową, zupełnie niepodobną tej prawdziwej.

Zamyślonego Esta przeszył dreszcz, kiedy stając w progu wejścia do Głównego Budynku, mimowolnie zwrócił się ku bramie. Brona była opuszczona, a olbrzymie podwoje zatrzaśnięte i zablokowane solidnymi antabami. Col napomknął, że to pierwszy taki przypadek, odkąd zaciągnięto go do Twierdzy prawie dekadę temu. Zaniepokojony chłopak w pośpiechu odnalazł gabinet administratora, z grzeczności zapukał w dębowe drzwi i wszedł bez proszenia.

Słysząc zgrzyt klamki, siedzący za biurkiem doradca nawet nie podniósł łysej głowy znad zapisanej do połowy kartki papieru. Gasnące późnowieczorne światło wpadało przez wysokie okno i miękko kładło się na pokrytych starczymi plamami dłoniach. Mag, nie odrywając się od pracy, wskazał na stolik i fotele przy kominku. Słaby ogień migotał na rozstawionych półmiskach z kolacją.

Na widok gotowanego mięsa i świeżego pieczywa żołądek Esta owinął się radośnie wokół kręgosłupa. Chłopak usiadł i zajął się wieczerzą, podczas gdy jego opiekun dokończył pisanie listu. Ostatni zgrabny zawijas wyrósł na aksamitnym papierze i pióro spoczęło w kałamarzu. Mężczyzna wprawnym ruchem posypał arkusz piaskiem, a następnie powstał, by zająć fotel naprzeciwko pochłaniającego wielkie kęsy ucznia. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w niego, lecz zaraz sięgnął po pieczywo i nałożył sobie na talerz sporą porcję zapiekanych warzyw. Jedli w ciszy, popijając posiłek wodą z dzbanków.

Kiedy skończyli, Mag opadł na oparcie fotela i nie odrywając wzroku od niemrawego ognia trzaskającego za okratowaniem, odezwał się życzliwym tonem:

- Nie lada przygodę zgotował wam los, prawda, chłopcze? Zmieniłeś się.

Est pytająco uniósł brew, spoglądając na mentora znad wyczyszczonej do czysta miski. Zreflektowawszy się w swoim zachowaniu, spuścił oczy.

- Nie wiem, kim trzeba być, by przejść obojętnie obok czyjejś śmierci.

- Nie oceniaj czynów swego przyjaciela zbyt pochopnie, Estalavanesie. Serca ludzi targane są różnorakimi konfliktami. Są jak wody oceanu. W jednym momencie spokojne i łagodne, w następnej wzburzone i niszczycielskie. - Mag oparł łokcie o podłokietniki i złączył czubki palców w piramidkę, pochylając się przy tym lekko. - Powiedz, mój uczniu, czy twoje serce także jest oceanem? Rozumiesz, co to za uczucie?

Est uwielbiał te rzadkie chwile poświęcone na filozofię oraz kontemplowanie otaczającego go świata. Rozluźnił się. Znów był u boku mistrza. Mógł do woli pławić się w jego ojcowskiej trosce i nauczycielskiej surowości, za którymi tęsknił.

- Rozumiem, mistrzu. Sam mam wiele wątpliwości, gdyż emocje niejednokrotnie targają mną niby chorągwią na wietrze. Nie opanowałem ich, choć przypuszczam, że jestem na dobrej drodze do ich zrozumienia.

- Nie pytam, czy rozumiesz umysłem. Pytam, czy rozumiesz sobą. Czy potrafisz to zrozumienie przełożyć na siebie, na otoczenie. Czy potrafisz poczuć to, co rozumiesz.

Uczeń milczał, a mistrz czekał cierpliwie. Est szukał odpowiedzi, zapuszczając się w najodleglejsze zakamarki swojego jestestwa. I gdy już wydawało mu się, że ją znalazł, ta wymykała mu się z rąk.

- Nie, mistrzu. Nie potrafię.

- Powiedz w takim razie, co czujesz.

- Ja… - zawahał się. Pierwszy raz w niezobowiązującej rozmowie z mistrzem usiłował zataić to, co czuł naprawdę. Prawie chwycił się karcąco za opadające ucho. - Czuję wstyd, mistrzu. Ogień pożerający mnie od środka. - Położył dłoń w rękawiczce na piersi. - Czuję chęć działania i jednocześnie boję się tego, co nastąpi potem. Pragnę biec, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Czuję strach i bezradność.

Gdy przerwał, mentor kiwnął z uznaniem głową, zachęcając do wznowienia wątku. Chłopak skoncentrował się na sobie. Sondował wnętrze, wyciągając skryte refleksje i emocje. Jego oblicze rozpogodziło się, gdy zrozumiał i nazwał to, co opisał. Przeniósł spojrzenie na starego doradcę i z nową energią podjął temat.

- Czuję, że kocham, lecz strach i wstyd nie pozwalają mi tego okazać. Czuję, że mogę wszystko, ale brak pewności siebie zabija we mnie wolę walki. Czuję, że jestem kimś wielkim, stworzonym do wyższych celów, tylko pokora i lęk trzymają mnie w ryzach.

Mistrz z zadowoleniem przymrużył oczy, a kąciki jego spękanych ust wygięły się nieznacznie, nadając mu wyraz poczciwego staruszka. Wstał z fotela i powędrował do okna, ręce splatając za plecami. Zapatrzony w dal rzekł nieobecnym głosem:

- Estalavanesie, nie lękaj się swoich uczuć, ani tym bardziej nie walcz z nimi. Stoisz na progu dorosłości, tak jak świat stoi na progu ogromnego konfliktu. Z biegiem lat zrozumiesz znacznie więcej. Z napływem kolejnych doświadczeń ukształtujesz i zahartujesz ducha. Jeszcze wielokrotnie upadniesz, lecz za każdym razem wstaniesz silniejszy. Wiele razy otrzymasz śmiertelną ranę i powstaniesz z martwych, niczym feniks z popiołów. Nie zamykaj nigdy swego serca na innych. Nie zabij i nie pozwól zabić w sobie tego uczucia, które tak starannie pielęgnujesz. Jeżeli do tego dopuścisz, zabijesz samego siebie.

Est dźwignął się z fotela i przyłączył do mistrza, stając z nim ramię w ramię. W takich momentach, mimo dzielących ich różnic, byli równi. Mistrz i uczeń. Człowiek i biały elf. Starzec i chłopiec. Nic nie miało znaczenia, a zarazem wszystko je miało.

- Miłość ma wielką moc - kontynuował sentencjonalnie Mag. - Wielu nie rozumie tego uczucia i umniejsza jego znaczenie, wręcz wyśmiewa, lecz nawet to nie zmieni jego potęgi. Estalavanesie, miłość w każdym swoim aspekcie jest siłą świata. Kiedy jej zaczyna brakować, wtedy nic nie pomoże. - Obrócił głowę w stronę ucznia i nieco zadzierając brodę, zmierzył go przenikliwymi czarnymi oczyma. - Z miłości zostaliśmy stworzeni i z miłości tworzymy. Z miłości rodzi się nasze potomstwo. Z miłości pielęgnujemy ziemię i zwierzęta. Z miłości walczymy i zabijamy. Z miłości żyjemy. I z miłości umieramy. Ale miłość sama w sobie nie wystarczy. Potrzebuje czegoś, co by ją napędzało. Miłość potrzebuje pozostałych uczuć, by zaistnieć. I nie tylko tych uznawanych za pozytywne, jak troska czy miłosierdzie. Dla równowagi potrzebuje także tych o negatywnym wydźwięku; zazdrości, gniewu czy nienawiści. Z miłości do życia ocaliłeś dziewczynę przed śmiercią. Z miłości do przyjaciela ocaliłeś człowieka przed mściwością. Nie ukrywaj tej świadomości pod maską fałszywej skromności, wręcz przeciwnie, czerp z niej siłę do dalszej walki. A zapewniam cię, iż jest to dopiero początek twoich zmagań.

Mag wyminął podopiecznego i przemierzając gabinet, zatrzymał się przy biurku. Wysunął jedną z szuflad. Skinął pomarszczoną dłonią na elfa, a gdy ten się zbliżył, podał mu kwiat o niezwykłych błękitnych płatkach. Wyglądał na świeżo ucięty, wyłącznie odrobinę przesuszone na koniuszkach liście wskazywały, że w istocie zerwano go znacznie wcześniej.

- Panienka Leos poprosiła, bym ci to przekazał. Piękny kwiat, jakiego jeszcze nie widziałem.

Est obracał w palcach smukłą łodygę, listkami pieszcząc skórę dłoni. Do jego wrażliwego nosa napłynęła subtelna, odurzająca woń. Gdy uniósł wzrok i podziękował, opiekun ponownie stanął przy oknie. Na blankach zapalano właśnie pochodnie, by rozproszyć ciemności nadciągającej nocy.

Sędziwy doradca mruknął przeciągle, zanim znów się odezwał.

- Zdecydowałem się przyjąć nasza nową rekrutkę na nauki. Powiedz mi, mój uczniu, czy masz coś przeciwko temu, by sporadycznie spędzała z nami czas przy kolacji?

- Mistrzu, będzie to dla mnie miłe wyróżnienie. Ale czy Złowieszczy Niedźwiedź zgodzi się… - Nie dokończył. Obawiał się, że dziewczyna nie uniknie kary śmierci. - Czy ostateczna decyzja już zapadła?

- Estalavanesie, Złowieszczy Niedźwiedź nie może rozkazywać mi w kwestii wyboru utalentowanych magicznie rekrutów. Wraz z rozpoczęciem działalności wspólnie uchwaliliśmy moją autonomię. Panienka Leos, jako czarodziejka, podlega pod słowo doradcy, nie przywódcy. Więzy krwi nie mają tu żadnej racji.

- Będę zatem zaszczycony, mistrzu.

- Pozostaje więc sprawa, która od wielu dni nie daje mi spokoju, chłopcze. - Ton mentora zmienił się ledwie słyszalnie, co natychmiast nakazało Estowi nadstawić uszu. - Jak sądzisz, czy potrafiłbyś nauczyć elementalistów swojej specjalności? Podejrzewam, iż jest ona ściśle powiązana z pierwotną mocą twojego ciała, niemniej chciałbym utwierdzić nas choć w jednym przeświadczeniu.

Zaciskający palce na łodyżce Est domyślał się, do czego ta rozmowa zmierza, i nie był przekonany, czy to aby na pewno dobry pomysł. Zastanowił się, czy ta niepewność przypadkiem nie wynika z jego egoistycznego poczucia wyjątkowości.

- Mistrzu, jeśli takie jest twoje życzenie, mogę spróbować. Obawiam się jednak, że upłynie wiele czasu zanim zrozumiem siebie i to, co we mnie tkwi.

- Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, lecz nie mogę od ciebie wymagać niewykonalnego. Nasiono nie urośnie do pełnego rozkwitu w ciągu jednego dnia. - Mężczyzna zawrócił do biurka, wziął zapisaną kartkę papieru i strzepnął zabarwiony atramentem piasek do pojemniczka w drugiej szufladzie. - Tymczasem mam do napisania i wysłania kilka wiadomości niecierpiących zwłoki, a ty, drogi chłopcze, odpocznij przed jutrzejszym dniem. Wracamy do naszego rutynowego rozkładu zajęć.

Mag zręcznie zwinął kartkę w rulon i przewiązał czerwoną tasiemką. Chwycił pałeczkę czarnego laku, stopił nad nieodzowną świecą płonącą na biurku i pozwolił kilku kroplom skapnąć w miejscu wiązania. Odstawił lak i zanim ten na wstędze stwardniał, odcisnął pieczęć spoczywającym na blacie sygnetem. Ryczący niedźwiedź spoglądał na nich lśniącymi ślepiami.

Est wiedział, że powinien zostawić teraz mistrza samego, więc podszedł do drzwi. Nie otworzył ich jednak, tylko zaczekał, aż wzrok leciwego mnicha skupi się na nim.

- O co chodzi, mój uczniu?

- Paladyni wspominali o wojnie, a ty o konflikcie. Czy wyjawisz mi, co przygotowała dla nas przyszłość?

Wieszcz zwiesił głowę i westchnął ciężko, a gdy popatrzył na podopiecznego, wyglądał niczym zmęczony życiem starzec.

- Ostatnie przebłyski przyniosły zbyt wiele krwi, zbyt wiele ciał i zbyt wiele bólu, Estalavanesie. - Pokręcił głową z rezygnacją. – Cierpię po wielokroć, gdyż wiem, że mój udział w tych wydarzeniach jest nieunikniony. Jeżeli Niedźwiedź nie powściągnie swej arogancji, to wszyscy jesteśmy zgubieni.

Chłopak już miał coś powiedzieć, lecz przygnębienie malujące się na brodatej, pobrużdżonej twarzy zdusiło wszelkie chęci. Pożegnał się ostatnim ukłonem i wyszedł, zostawiając doradcę z jego obowiązkami. Nie poszedł jednak dalej. Podparł plecami ścianę korytarza i cicho odetchnął. Chociaż wizje były niejasne i wyrwane z kontekstu, to jak dotąd zawsze się sprawdzały.

Ostatecznie postanowił zabrać z sypialni rzeczy na przebranie i udać się do łaźni, by w kojąco ciepłej wodzie przemyśleć wszystko, co do tej pory się zdarzyło. Niestety, widmo złotych oczu o nieodgadnionym wyrazie nie odstępowało go na krok, zastępując wrażenie obrzydliwych larw wiercących mu dziurę w brzuchu. Dziwne… To uciążliwe doznanie męczyło go wyłącznie w Adeili i jej okolicy. Przypomniało o sobie, gdy paladyni zjawili się w sali audiencyjnej, nasiliło w kontakcie ze złotowłosym młodzieńcem, a potem zniknęło w zapomnieniu. I na tym się skończyło. Że też musieli ściągnąć na siebie Zakon z tą ich cudaczną magią…

Nastawała noc. Na korytarzach nie było żywego ducha, toteż Est swobodnie przebył drogę powrotną do swojej kwatery, gdzie służba pod jego nieobecność zajęła się bałaganem. Z łatwością znalazł czystą odzież na zmianę, chwycił suchy ręcznik wiszący na lustrze toaletki i wyszedł, rozmyślając co porabia Col.

Przecinając oddychający ciszą dziedziniec, przyjrzał się wartownikom na blankach. Mężczyźni bez słowa skargi przemierzali mury, wypatrując wrogów i intruzów mogących zagrozić mieszkańcom warowni. Brama nadal pozostawała nienaturalnie zamknięta. Zupełnie jakby ich wyjazd wywrócił cały świat do góry nogami. Wczesnoletni zmierzch odznaczał się wyjątkowym ciepłem, a mimo to Est zadrżał.

Uspokoił się dopiero, gdy jego nagą skórę ramion oblepiła ciepła wilgoć łaźni. Zszedł stromymi schodami w dół, na poziom służący za przebieralnię. Przez kilka uderzeń serca nasłuchiwał, ale nie dotarł do niego żaden dźwięk wskazujący na obecność ludzi na niższych kondygnacjach. Wnęki w ścianach również były puste. Zachęcony brakiem towarzystwa zrzucił ubranie, okrył biodra ręcznikiem i poprawił zapięcie czarnej rękawiczki. Zszedł jeszcze niżej, gdzie w drodze do parnych podziemi przepłukał ciało w kaskadzie rozkosznie ciepłej wody.

Latarnie zawieszone na żelaznych korodujących kołkach oświetlały mu drogę, choć wcale ich nie potrzebował. Przyglądał się za to własnemu cieniowi, który tańczył wokół niego chwiejnie.

Jak rany, jakbym widział własną duszę - westchnął. Niespokojny i niezdecydowany szamoczę się z jednej strony na drugą.

Przystanął w wejściu do olbrzymiej groty bajecznie rozpromienionej setką lampek i rozejrzał się ostrożnie. Nie dojrzawszy nikogo, ruszył przed siebie, prosto do ulubionego basenu upatrzonego już przy pierwszej wizycie.