Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Mimo znacznej liczebności
mieszkańców, łaźnie podziemne Twierdzy nie cieszyły się popularnością w
godzinach wczesnonocnych, toteż jedynym dźwiękiem niosącym się po rozległej
przestrzeni był kojący plusk oraz szum wody nagromadzonej i przepływającej
przez cztery wielkie akweny. Budowniczy wykonali kawał świetnej roboty
dokopując się do gorących podziemnych źródeł i przystosowując je do potrzeb
ludzi stacjonujących w olbrzymiej warowni. Pomijając już sam fakt, że były one
użyteczne, stwarzały także doskonałe warunki do wypoczynku oraz kontemplacji.
Lub
eksperymentowania.
Estalavanes
zdjął ręcznik i niedbale rzucił go na brzeg, po czym palcami stopy sprawdził
temperaturę w zbiorniku. Idealna. Z przyjemnością usiadł na wilgotnym, wyłożonym
chropowatymi płytkami obrzeżu i zsunął się w objęcia ciepłej wody. Opadł na
wykute w kamieniu siedzisko, by z brodą tuż nad powierzchnią oprzeć się plecami
o ciosaną ścianę. Wreszcie przymknął oczy, chłonąc całym sobą to wspaniałe
doznanie. Niemal natychmiast zapomniał o wszystkim wokół. Leniwe prądy obmywały
jego ciało, porywając z nurtem wszelkie zmartwienia i troski. Czuł się czysty
jak nigdy przedtem. Błogo odnowiony.
Żywioł
otoczył go czule i połasił się do nagiej skóry, dopraszając o atencję. Est z
wolna wyciągnął rękę ku górze. Rój kropelek pomknął w dół, wzdłuż ramienia, by
połączyć się z rozkołysaną masą wody. Przez jego rozprężony umysł przemknęła
śmiała myśl - zuchwałe przypomnienie pozostawiające po sobie niezaspokojone
pragnienie odkrycia kolejnych sekretów Zaklinacza Żywiołów. Skoro posłuszeństwo
ognia było dziełem przypadku, a powietrza wynikiem nieświadomości, to czy woda usłyszałaby
jego życzenie, a co więcej, odpowiedziała na nie? Nie dowie się, jeśli nie
spróbuje. Między innymi po to tu przyszedł, choć rozkosze otaczającego go
ciepła i relaksującego szmeru odbierały mu chęci do robienia czegokolwiek…
Nie,
nie mógł tego tak zostawić. Ciekawość zbyt mocno wzburzyła mu krew w żyłach,
odbijając się echem ekscytacji w coraz głośniej bijącym sercu. Podniecony znów uniósł
rękę. Mijały sekundy i jedyne, co odczuwał, to powiew na mokrej skórze
wystawionej dłoni, jako że świeże powietrze bez ustanku wpadało i uciekało
przez niezliczone otwory cyrkulacyjne wywiercone w sklepieniu olbrzymiej
pieczary.
Entuzjazm
z wolna ustępował poczuciu zawodu, lecz Est nie zamierzał się poddawać.
Wyobraził sobie cienkie strużki wody oddzielające się od szemrzącej całości i
przecząc wszelkim prawom wspinające się w kierunku rozcapierzonych palców,
oplatające ramię, wirujące i krzyżujące się ze sobą w drodze do celu… Przy czym
nie była to chłopięca fantazja - to działo się naprawdę!
Fascynacja
wymalowana na twarzy Esta była odbiciem jego ekstatycznych przeżyć. Płynnymi
ruchami nadgarstka sterował poszerzającym się strumieniem wody, który wskakiwał
do zbiornika i wyskakiwał z niego niczym psotny zwierz. Piana układała się na
kształt stworzeń morskich kreowanych nieograniczoną wyobraźnią. Małe rybki
utworzone z bąbelków powietrza przeistaczały się w niebezpieczne rekiny, jakie oglądał
na rycinach w księgach mistrza. Figlarne
delfiny wyskakujące ponad powierzchnię wydłużały się w groźne mureny.
Rozgwiazdy obracały się, opadając na dno basenu i ginąc w odmętach.
Kolejna
nieoczekiwana myśl nie lada pomysłowością rozpędziła wesołe towarzystwo. Est
postanowił przetestować granicę swoich umiejętności i zaryzykował, stając po pierś
w wodzie. Ręce wyciągnął przed siebie i stopniowo je podnosił, skupiając się na
połączeniu wyczuwanym głęboko wewnątrz siebie.
Potężna
fala posłusznie rosła i wznosiła się, odsłaniając zielonkawy zaciek na ścianach
akwenu. Spieniony grzywacz piętrzył się wyżej i wyżej, aż w basenie ostało się
tylko tyle wody, aby zakryć chłopaka od pasa w dół.
Est
oniemiał z zachwytu. Dotychczas kontrolował niewielkie, lekkie ilości żywiołu,
jak ogień z kominka czy wiejący w polu wiatr. Teraz zyskał pewność, że jest w
stanie osiągnąć o wiele więcej. Czuł w sobie ciężar fali - jej potęgę oraz
zmienność spiętrzonej wewnątrz materii - dokładnie tak, jak czuł pracujące mięśnie.
Reagowała na najdrobniejszy gest, najbardziej ulotny zamysł, jaki powstał w
głowie. Krew szumiała mu w uszach i nie zwrócił uwagi na to, że już nie był w
łaźni sam.
Oczarowany
niebywałym widowiskiem Colonell poświęcił dobrą chwilę na obserwowanie poczynań
przyjaciela i... bez udziału świadomości klasnął w dłonie, gwałtownie burząc
koncentrację chłopaka. Zaraz pożałował swojej nierozwagi. Woda z hukiem opadła
na spłoszonego elfa i pochłonęła go w całości, bezlitośnie ciągnąc za sobą na
dno.
Przeklinający
własną głupotę Col czym prędzej pobiegł na skraj zbiornika, przytrzymując
zsuwający się z bioder ręcznik. Zajrzał w głąb kipieli, lecz nigdzie nie
dostrzegał charakterystycznej bieli. Nie miał pojęcia czy Esti potrafi pływać,
co i tak było bez znaczenia. W przypływie paniki nawet najlepsi pływacy tonęli.
A ten dzieciak bez dwóch zdań zaliczał się do panikarzy.
Przerażony
obiegł cały basen. Na darmo. W spienionej wodzie nie sposób dojrzeć cokolwiek.
Ale musiał go ratować. I w tym samym momencie, gdy pochylał się, gotując do
skoku, dłoń wystrzeliła z piany, zaciskając palce na jego kostce. Szarpnięcie
było dostatecznie mocne, by zachwiać muskularnym człowiekiem.
Usiłujący
odzyskać równowagę Colonell wygiął się w tył. Cudem unikając uderzenia o kant
zbiornika runął w dół, prosto w burzącą się wodę. W ostatniej chwili nabrał w
płuca spory haust powietrza, a kiedy kipiąca tafla zamknęła się nad nim, stopy
wciąż nie odnajdywały dna. A była to zaledwie środkowa część basenu.
Pośród
tysięcy bąbelków ujrzał rozbawioną białą twarz, tuż przy swojej. Prawie
otworzył usta w wyrazie zalewającej go ulgi, lecz kocie oczy już na niego nie
patrzyły. Est silnymi kopnięciami wybił się ku migoczącym światełkom. Col był
tuż za nim.
Równocześnie
wypłynęli na powierzchnię. Łapczywie pochwycili gęste parne powietrze i
dopłynęli do brzegu, gdzie wsparli się na wygładzonej przez wodę ścianie. Obaj
ciężko oddychali. Est przymknął powieki, zaś urzeczony Col nie przestawał mu
się przyglądać.
Wykuty
w skale basen był olbrzymi. W jednej trzeciej długości dno opadało na kilkanaście
metrów w głąb skalnego podłoża. Nie należał do najbezpieczniejszych i tylko wyśmienici
pływacy porywali się na zabawy na głębokościach. Okazało się, że Esti pływał
całkiem niezgorzej. Nic dziwnego, przecież dorastał w Cichobrzegu. Choć Col
chylił się ku stwierdzeniu, że raczej ma to związek z jego więzią z żywiołami,
aniżeli miejscem pochodzenia.
Niespodziewanie
Est wybuchnął gromkim śmiechem, prezentując połyskujące w blasku lampek kły.
Śmiał się jak dziecko, pozbywając się całego napięcia wywołanego nagłym
pojawieniem się ulubionego człowieka.
Colonell
splótł ramiona na brzegu i położył na nich głowę, nie odrywając wzroku od
roześmianego chłopaka. Uniósł lewy kącik warg, ulegając zaraźliwemu dźwiękowi rozgrzewającemu
lepiej niż woda.
-
Nie strasz mnie tak, Esti. Prawie umarłem, kiedy zniknąłeś pod wodą.
-
A ja prawie umarłem, kiedy mnie wystraszyłeś! - odparował łapiący dech chłopak.
Lekko
zmrużone zielone oczy błyszczały rozbawieniem. Colonell widział swoje wyraźne
odbicie w rozszerzonych źrenicach, aż zabrakło mu tchu. Był tak blisko, że mógł
bez przeszkód go dotknąć.
Ręce
rozplotły się. Smagłe palce zbliżyły się do twarzy elfa, poznaczone odciskami
opuszki musnęły gładki policzek, wędrując do nasady długiego ucha. Wiedząc, jak
wrażliwa jest to część ciała, Col zatrzymał dłoń na kruczych włosach
nasiąkniętych wodą.
Est
momentalnie stracił powód do śmiechu. Przełknął ślinę i z rozchylonymi ustami
wpatrywał się w człowieka, bezwiednie oddając się wyczekiwanej pieszczocie.
Pokryta kropelkami skóra o ciemnym zabarwieniu cudownie lśniła w przygaszonym
świetle, a spoglądające nań przydymione szmaragdy kryły w sobie pytanie lub
niemą prośbę... na którą gotów był przystać.
Umysł
odpływał, gdy myśli Esta krążyły wokół rozmowy, którą tego wieczora odbył z
mistrzem. Dopiero teraz pojął rzeczywisty sens jego słów i zrozumiał, co chciał
mu przekazać nauczyciel. Miłość jest siłą. I wyłącznie od niego zależy, jak ją
wykorzysta. Nie mogła być zła, skoro przejawiała się we wszystkim, co ich
otaczało. Jeśli miłość dwojga ludzi była dobra, to równie dobra będzie miłość
człowieka i elfa. Jeżeli mężczyzna może kochać kobietę, to dlaczego nie może
kochać drugiego mężczyzny?
Estalavanes,
biały elf, całym sercem pokochał ludzkiego mężczyznę, czego dobitnym
potwierdzeniem był znajomy ucisk w piersi oraz delikatne zawroty głowy. Podobne
wrażenie wzbudził w nim pierwszy łyk aldaszyrskiego wina. Est nie wyobrażał
sobie ich wspólnej przyszłości. Nie miał żadnych perspektyw, w związku z czym
całkowicie zdawał się na partnera, na jego doświadczenie oraz znajomość świata.
Bo co przyniesie im przyszłość, tego nie wiedział nikt. Ale byli ludzie, którzy
umieli ją przewidzieć.
-
Estalavanesie? - Colonell zmierzwił mokre włosy chłopaka, starając się
przywołać go do świata żywych. - Na pewno wszystko w porządku?
Wywołany
pełnym imieniem elf mrugnął szybko, usuwając wilgoć spod powiek. Docierało do
niego, że ręcznik zostawił na brzegu, a Col… chyba też zgubił swój. Płatki uszu
opadły nisko, gdy zorientował się w swoim położeniu oraz tym, co działo się z
nim samym. Tutaj nie znajdzie zimnej wody, by zmyć z siebie palący wstyd oraz nieznośny
żar rozpalający mu podbrzusze i odzywający się echem bólu w najmniej odpowiednim
miejscu. Wnętrzności zacisnęły się w piekący węzeł, od czego robiło mu się
niedobrze. Obawiał się, że z nerwów zwymiotuje.
Nie
puszczając ściany basenu, Est wycofał się na bezpieczną odległość, niepokojąc
przyjaciela.
-
Jeżeli teraz zbliżysz się do mnie, ja… - Chciał jak najlepiej wytłumaczyć swój
stan, lecz prawda była taka, że sam go nie rozpoznawał. A ból stawał się nie do
zniesienia. Potrzebował pomocy. - Nie wytrzymam tego, Col. Nie wiem, co się
dzieje. To boli… Jak rany, to tak bardzo boli… I nie chce przestać… Nie radzę
sobie, Col...
-
Co boli, Esti? Gdzie?
Mężczyzna
omiótł wzrokiem całą sylwetkę chłopaka, choć wzburzona ruchem woda utrudniała
mu wychwycenie szczegółów. Spodziewał się po nim wszystkiego, od symptomów
nadmiaru mocy począwszy, na odkryciu nowej zdolności kończąc. O ile jego ciało nie
przygotowywało się na kolejny skok rozwojowy, o którym mówił Zrzęda, to…
Ciało!
Przecież Esti jest nastolatkiem! Mimo że wygląda i stara się zachowywać jak
dorosły mężczyzna, to w rzeczywistości przechodzi najtrudniejszy w życiu okres:
dojrzewanie. I biedak nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc. Nie ma rówieśnika, a
ze starym Zrzędą wstydzi się o tym rozmawiać. Prawdopodobnie w ogóle wstydzi
się rozmawiać. Jak teraz.
W
przeciwieństwie do dzieciaka Colonell rozumiał, co działo się z gibkim,
młodziutkim ciałem. I była to naturalna kolej rzeczy, czego sam zainteresowany
chyba nie był świadom. Ale od czego był przyjaciel? Już jego w tym głowa, by subtelnie
mu to wyjaśnić. Albo zobrazować. A już najlepiej przedstawić w praktyce.
Nie
poddając się zwątpieniu, Col przełknął ślinę i wziął się w garść. Lekko podenerwowany
skracał dystans między sobą a cierpiącym, łagodnie marszcząc taflę wody.
-
Esti, wszystko jest w porządku - zapewniał ostrożnie, zupełnie nie wiedząc, co
mówić i jak mówić. Improwizował. - To, co się z tobą dzieje, jest
najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Twoje ciało dojrzewa. I nie przestanie
boleć, dopóki… - zawahał się. Musiał być wiarygodny, lecz musiał też
najprostszą drogą trafić do dzieciaka. - To jak esencja w twoim ciele. Tak, jak
oddajesz jej nadmiar, tak musisz komuś oddać cały ból i napięcie. Czasem tylko
z tego powodu ludzie łączą się w pary.
Est
patrzył na niego wielkimi oczami, których źrenice prawie całkowicie zakryły
tęczówkę. Był to niesamowity widok, ale też trochę nienaturalny, biorąc pod
uwagę odbijające się w nich refleksy. Był jak zapędzone w pułapkę zwierzę,
bezradne i przerażone. Przywarł do ściany basenu, bacznie obserwując
zbliżającego się mężczyznę. Rozumiejąc, że chce mu on pomóc, odezwał się lekko
zachrypniętym od emocji głosem:
-
Czy dlatego chcesz połączyć się w parę ze mną?
Pytanie
zaskoczyło Cola na tyle, że przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
-
Nie, Esti, nie dlatego.
-
Jeśli oddam ci cały ten ból i napięcie, to czy nie będziesz od tego cierpiał?
-
Zaufaj mi, to nie działa w ten sposób. - Znów był blisko chłopaka, którego tak
pragnął. Który pragnął jego, z czego właśnie zdał sobie sprawę. Pieszczotliwie odgarnął
czarne pasemka z białego czoła. - Kocham cię, Estalavanesie, i nie chcę łączyć
się z tobą w parę. Chcę, abyśmy stali się kompletną całością. Chcę ci pomóc
przejść przez najgorsze, a zarazem najpiękniejsze chwile twojego życia. Chcę
być przy tobie już do końca i jeżeli mi pozwolisz, zabiorę od ciebie cały ten
ból. I każdy następny.
Ciepła
woda rozluźniała spięte mięśnie. Póki co byli sami. Daleko od reszty. I zdani
na siebie.
Zacisnąwszy
oczy, Est walczył z zamroczeniem, odganiając gęstą mgłę przytępiającą rozum.
Był oszołomiony, co mogło być wynikiem szczerego wyznania, płytkiego oddechu
lub wściekle ryczącej, ogłuszającej rzeki krwi. Wszystkie te doznania gromadziły
się w jednym punkcie, który prężąc się, reagował na obecność człowieka.
Drgnął,
czując na obu policzkach szorstkie dłonie. Nie otwierał oczu szykując się na
to, co niechybnie nastąpi. Zwilżył końcówką języka wargi, a kiedy je zamknął,
poczuł na nich znajomy nacisk. Nieodgadniona tęsknota zmarszczyła mu brwi, gdy rozpoznał
wyjątkowy smak, jakiego nie posiadało nic innego na świecie. Gorący język Cola
był słodki, nieco mdły i smakował przysięgą.
Ujmujące
twarz ręce zsunęły się na szyję, a potem na barki, masując i uciskając mięśnie.
Woda pluskała coraz donośniej, szum krwi przycichł. Est nawet nie zauważył, że
Col pokierował nim na płyciznę ledwie sięgającą mu żeber. Dłoń mężczyzny
błądziła po jego piersi, co rusz zaczepiając nieco ciemniejsze sutki, podczas
gdy druga pieściła kark pomiędzy sklejonymi pasemkami włosów. Pocałunek wymusił
na nim odchylenie głowy. Odsłonięcie miękkiej szyi.
Jęknął,
gdy palce Cola potarły stwardniałe brodawki. Odgłos, jaki ponownie z siebie
wydał, speszył go. Zażenowany reakcjami swojego ciała chciał uciec z zasięgu
pieszczących go rąk, zniknąć z pola widzenia rozpalającego zmysły kochanka. Dyszał,
obnażając zęby. Był bezwolny. Ciało nie słuchało, zwłaszcza że gorące wargi
muskały obojczyk, odbierając mu resztkę sił. Nie miał ich już na tyle, by stawiać
czynny opór. A opór był bezcelowy w obliczu tego, w czym przyszło mu
zasmakować.
Oparł
się plecami o brzeg basenu, starając wyrównać oddech. Szaleństwo. Obłęd. Nie mając
co zrobić z rękami, wplątał palce w długie pasemka mokrych włosów Cola. Głuche
mruknięcie człowieka wznieciło w nim istną burzę emocji, znacznie potężniejszą
niż wszystko, co ten robił z jego uległym ciałem. A to, co robił z nim
Colonell, przekraczało wszelkie pojmowanie; zębami szczypał szyję, opuszkami
gładził kark, a drugą niesforną dłoń dającą tak wiele przyjemności zsuwał
niżej, na płaski brzuch grzejący niczym piec.
Est
puścił partnera i zasłonił sobie usta dłońmi, byleby nie wydawać tych
deprymujących jęków i westchnień. Śniada ręka opadła na nie, a ciemnozielone,
namiętne spojrzenie zrównało się z jego szeroko rozwartymi oczami.
-
Esti, chcę cię słyszeć - wymruczał Colonell. - Chcę słyszeć każdy dźwięk, jaki
wydajesz. Chcę poznać to piękne ciało i zapamiętać każdy szczegół, by dać ci
tyle przyjemności, ile tylko ja potrafię.
Gwałtowny
pocałunek wyzwolił w chłopaku przeciągłe westchnienie. Col wcale by się nie
zdziwił, gdyby zaspokoił go samymi pieszczotami. Musiał jednak przyznać, że jak
na swój pierwszy raz Esti trzymał się twardo.
Zobaczymy jak twardo.
Colonell
nie kłamał, gdy mówił, że jest groźnym drapieżnikiem. W chwilach namiętności
stawał się nieposkromionym zwierzęciem. Robił co chciał i jak chciał, a był
przy tym na tyle szczodry, by dawać z siebie wszystko, czego druga strona mogła
zapragnąć. Z utęsknieniem czekał dnia, w którym obdarzy tego uroczego dzieciaka
rozkoszą, o jakiej tamten nie śnił. Już od pierwszego wejrzenia pokochał długie
uszy, które teraz pieścił bez opamiętania, wsłuchując się w głos oblubieńca. Zafascynowały
go duże oczy kształtem przypominające skaleonie – okrągłe, lekko skośne i
jaskrawozielone. Podniecały go zwierzęce kły, o które haczył językiem. Pod
palcami czuł oszałamiająco śliską miękkość skóry oraz twarde węzły mięśni, a
wszechobecna woda potęgowała doznania, zwiększając wrażliwość.
Chwytając
kształtne pośladki, przyciągnął do siebie drobnego kochanka i nie przerywając
pocałunku otarł się o niego biodrami, czując sztywnego członka tuż przy swoim.
Uspokoiła go myśl, że pomimo różnic w wyglądzie zbudowani byli tak samo. Skubnął
miejsce tuż pod białym uchem, a wygłodniałe smukłe ciało zwinęło się i wygięło,
prosząc o więcej. Col natychmiast wykorzystał sytuację. Zacisnął palce na
pulsującym penisie chłopaka, czemu towarzyszył kolejny pobudzający zmysły
odgłos. Nie widział go, skrytego pod wodą, ale dotyk w zupełności mu
wystarczył, by uformować w wyobraźni obraz mniej więcej odpowiadający
rzeczywistości.
-
Jest dłuższy od mojego - szeptał zmysłowo wprost w czułe ucho. - I nieco cieńszy.
Czujesz, Esti? Zamykam na nim dłoń i wyprostowanym kciukiem nie sięgam czubka. Cudowny…
To jest właśnie ta część ciebie, w której zbiera się cały ból i napięcie.
Delikatnie
przesunął zaciśniętą dłonią wzdłuż członka, w górę i dół, a jego uszu dobiegła
najpiękniejsza muzyka, od której chyba sam zaraz dojdzie. Głos szczytującego
chłopaka przenikał go, siejąc zamęt i spustoszenie w trzeźwym umyśle.
Nieuchronnie doprowadzał go do stanu, w którym musiał poradzić sobie także i z
własnym niemałym problemem. Przyspieszył w obawie, że nie powstrzyma się przed
wejściem w tracącego świadomość kochanka. Dla Estiego byłoby to zbyt wiele na
pierwszy raz.
Est
oplótł ramionami kark Cola, wzburzając wodę i rozchlapując ją na około.
Zaciskając szczęki starał się nie krzyczeć, kiedy rozkosz rozdzierała go na
strzępy. To nowe doświadczenie rosło z sekundy na sekundę, osiągając skraj
niemożliwości. Pełne i intensywne, wprawiało go w błogostan, wprowadzało w stan
porównywalny z upojeniem alkoholowym, wysysało energię fizyczną i burzyło krew,
a on nie umiał mu się oprzeć. Nie chciał. Utracił kontrolę nad ciałem, które
całkowicie przestało go słuchać. Liczyła się tylko dłoń pocierająca penisa,
zęby drażniące długie uszy, palce mocno podtrzymujące tył jego głowy…
Skulił
się, a potem odchylił, drżąc w gorączce. Pod powiekami mieszały się opalizujące
powidoki, jakby magia w nim samym obudziła się do życia. Tchnienie przeszło w stłumiony
jęk ekstazy, gdy cały skumulowany ból eksplodował ulgą. Był pewien, że umiera.
Wyprężył się przy piersi Cola, a bezwzględna ręka dzierżąca w żelaznym uścisku
jego najczulszy punkt zwolniła, aż posuwisty ruch w końcu ustał.
Nie
był to jednak czas na odpoczynek. Upewniwszy się, że w międzyczasie nikogo do
łaźni nie przywiało, Col wpił się w usta dyszącego chłopaka i zajmując tym
razem sobą nie pozwalał, by ten wywinął się z jego miłosnego uścisku. Do czasu,
gdy jego język przygryzły długie zębiska. Metaliczny posmak rozszedł się w
ustach obu drapieżników. Colonell doszedł natychmiast, nie wydając najcichszego
dźwięku.
Swawolący
Est niby doprowadzony do ostateczności wielki kot gryzł z siłą dogasającego
pożądania i nawet kiedy pocałunek został przerwany, bez opamiętania lizał i
szczypał wytatuowany policzek. Obolały Col musiał złapać go za kark i przemocą zmusić
do wtulenia się w jego ramiona.
Woda
uspokoiła się, gdy trwali objęci w pozornym bezruchu. Dyszeli i sapali, jakby
mieli się udusić. Est pojękiwał cichutko, na nowo przechodząc przez to cudowne
przeżycie, które przemijało już bezpowrotnie. Swędziały go zęby i naszła ochota
na gryzienie. Ugryzł więc ucho oblubieńca, aż ten wciągnął powietrze przez
zaciśnięte zęby.
-
Esti, wciąż ci mało? - Zadowolony Col odsunął od siebie spacyfikowanego dzieciaka,
pochylając się ku niebezpiecznym kłom. - Zapędzasz się. Swoją drogą wytrzymałeś
całkiem długo jak na pierwszy raz. Zaspokajałeś się kiedykolwiek przedtem?
-
Jak rany, Col… - Est stęknął, próbując wyswobodzić się z uścisku partnera.
Wstyd kazał mu szarpnąć za ucho. Było wrażliwsze niż zazwyczaj. - Nigdy przez
myśl mi nie przeszło by... Sam rozumiesz… Dotykać się… Tam. Tego. Jego. Nie wiem, jak to nazwać.
-
Zwyczajnie, penis. Dość już tego tarmoszenia uszu, daj im wreszcie spokój.
-
Przestań mnie zawstydzać! Cały czas to robisz…
-
Esti, to tylko nazwa określająca część ciała - wyjaśnił z rozbawieniem Col, wypuszczając
go. - Gdybym chciał cię zawstydzić, powiedziałbym, że całkiem konkretnie
nabrudziliśmy w wodzie.
-
Idź wyłysiej z tą konkretnością!
-
Aż tak się siebie wstydzisz? Ja ci zazdroszczę tej świeżutkiej skórki bez ani
jednego włoska. - Dla potwierdzenia pogładził tors chłopaka, celowo unikając
sterczących sutków. - Nie wypadam przy tobie dobrze.
-
Wypadasz przy mnie wyjątkowo dobrze… - Est musiał powściągnąć emocje, inaczej
popadnie ze skrajności w skrajność. Z szaleństwa w obłęd. - Przez cały czas
bałem się, że ci się nie spodobam. Że okażę się odpychający. Że zawiodę twoje
oczekiwania i… i zostawisz mnie samego. A nie potrafię już bez ciebie żyć. Boję
się samotności, Col. Lecz nie samej w sobie. Boję się samotności, bo nie będzie
w niej ciebie.
Uczepił
się człowieka, wtulając w bezpieczne ramiona. Pod uchem czuł pokrzepiające
uderzenia serca i łaskotanie wilgotnych kędziorków. Oraz basowe dudnienie, gdy
ukochany człowiek odpowiedział:
-
Może i jesteśmy różni pod wieloma względami, Esti, ale dla mnie to bez
znaczenia. Jest dobrze. Wszystko w porządku. - Przygarnął go do siebie, mocno
przytulając. - To nie powód do strachu. Jesteśmy różni, ale na tyle podobni, by
rozumieć się bez słów. Mamy siebie. Dlatego ty też mnie nie opuszczaj…
...bo śmiertelnie boję się
samotności.
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Intruzi marszem przemierzali salę,
kierując się prosto ku podwyższeniu. Ich białe szaty - długie do kostek, rozcięte
po bokach i opasane sznurem na wysokości bioder - uchodzić mogły za skromne,
gdyby nie pociągnięte złotą nicią lamówki oraz pyszniące się na szerokich
piersiach haftowane symbole przedstawiające uniesiony pionowo miecz na tle
prostokątnej pawęży. Estalavanes widział ten sam znak na sztandarach oraz
proporcach w Adeili i byłby pomylił ich z kapłanami Tarthosa, gdyby nie obite
płytami lśniącej stali buty, nagolenniki oraz karwasze, które także już poznał.
I to całkiem niedawno.
Dziwne
wrażenie wywracające wnętrzności powróciło, jak gdyby robaki wcale nie odeszły,
tylko zasnęły na czas wystarczający, by o nich zapomniał.
Tuż
za wysłannikami Zakonu Paladynów biegło dwóch strażników Niedźwiedzia. Nieszczęśliwi
najemnicy nie wiedzieli jak powstrzymać biały huragan zmierzający prosto ku ich
przywódcy, szczególnie że przybysze nie zwracali na nich najmniejszej uwagi.
Wartownicy wołali i gestykulowali żywo, ale na nic ich wysiłki. Zniechęceni w
końcu odpuścili, gdy nieproszeni goście dotarli do połowy okazałej sali. Idący
na przedzie człowiek, siwiejący i poznaczony wiekiem, zawołał do Złowieszczego
Niedźwiedzia, lecz jego mocny, nawykły do wydawania rozkazów głos rozpłynął się
w kiepskiej akustyce pomieszczenia, a słowa umknęły niezrozumiałe.
Trzymający
się za brzuch Est zostawił swoje rzeczy i kostur tam, gdzie leżały. Dołączając
do przyjaciół, oczu nie odrywał od zjeżonego Colonella opartego o masywną
kolumnę. Paladyni rozpoznali otwartą paszczę ryczącego niedźwiedzia. Wiedzieli,
kto zabił. Ale żeby tak błyskawicznie zareagowali?
Delegaci
nieuchronnie zbliżali się, a ich ciężkie buty wybijały jednostajny rytm na
miękkim dywanie. Est stanął bliżej partnera i niedostrzegalnym dla innych
gestem położył rękę na jego wciąż wilgotnych plecach. To nasz wspólny problem, jestem z tobą - zdawał się w ten sposób
mówić.
Col
posłał mu szybkie spojrzenie, obejmując wzrokiem białe palce przyciskające do
brzucha materiał czarnej koszulki. W milczeniu wrócił do bacznego śledzenia
wydarzeń. Później przyjdzie czas na troskę i zmartwienie. Później, gdyż w tej
chwili wyrywający naprzód rycerz zakonny wszedł w zasięg słuchu zebranych
najemników.
-
Doszły mnie wieści, iż twoi podkomendni powrócili, mości Niedźwiedziu.
Mężczyzna
o pociętym zmarszczkami obliczu zatrzymał się dwa kroki od przywódcy. Może i
musiał zadzierać głowę, by zmierzyć się z rosłym adwersarzem, lecz jako
barczysty i otoczony aurą majestatu paladyn o szpakowatych włosach oraz krótko
przystrzyżonej brodzie posiadał wszelkie cechy stawiające go na równi z Tyrdem
Niedźwiedziogrzywym.
-
Zakon Paladynów żąda natychmiastowego wydania ich na stracenie - kontynuował
rozkazująco. - Dopuścili się oni barbarzyńskiego czynu przeciwko niewinnym, a
podczas zuchwałej ucieczki z miejsca zbrodni pozbawili życia jednego z naszych
braci.
Dla
potężnego wojownika była to nowość. Niedźwiedź popatrzył na Cola i Esta z ponurą
satysfakcją rozkwitającą na brodatej twarzy, a potem zwrócił się do swego
doradcy, oczekując, że to on wyjaśni tę sprawę.
-
Szlachetni panowie, nie wspomnieliście o tym incydencie, gdy zeszłego wieczoru przybyliście
z poselstwem - celnie zauważył Mag, splatając dłonie nad krzyżem i podchodząc
do wysłanników Zakonu Paladynów. - Przyjmijcie, proszę, najszczersze
kondolencje i wyrazy współczucia rodzinom poszkodowanych, niech Wszechmocni
mają ich w swej opiece.
Est
zamrugał. Poselstwo? Przyjrzał się uważniej rycerzom, opierając się przykremu
doznaniu czerwi zjadających go od środka. Zdyscyplinowani mężczyźni szeregiem
stali za swym dowódcą w odległości trzech metrów, w lekkim rozkroku i z rękami
za plecami. Jeden był młody, pozostali bez dwóch zdań znacznie starsi.
Wyglądali na zwykłych ludzi poza najmłodszym spośród nich, który uporczywie i z
ukosa wpatrywał się w niego oczami o złotych tęczówkach.
Przez
moment obaj toczyli zaciętą walkę na spojrzenia, ale to Est pierwszy przerwał
kontakt. Nadal jednak czuł na sobie ten palący, nieprzyjazny wzrok. Już
pomijając fakt niespotykanej barwy oczu, ten jasnowłosy paladyn był wyjątkowo
dziwny. I nie należał do ludzkiej rasy, na co wskazywały jego odsłonięte uszy -
ludzkiego kształtu i rozmiaru, lecz o szpiczastych końcówkach, jak u
imperialnych elfów. Potomstwo dziedziczyło kształt uszu po ojcu: mogły być
dłuższe i ostro zakończone po elfim rodzicu, albo całkowicie okrągłe po ludzkim.
Ale nie takie!
Nie
zaryzykował jednak kolejnego zerknięcia. Speszył się, jak gdyby beznamiętne wejrzenie
paladyna obnażało jego najdrobniejsze występki. Zsunął dłoń z pleców Cola,
przestąpił z nogi na nogę i zaczął się wiercić, aż wreszcie zorientował się w
swoim niedorzecznym zachowaniu. Głodne larwy zamilkły. Albo to on przestał się na
nich skupiać. Przywołując się do porządku i starając ignorować bezgłośną
zaczepkę młodego rycerza, wsłuchał się w roszczenia dowódcy, który nie dał się
zbić z tropu. Był wprawnym dyplomatą, podobnie jak stary doradca.
-
Nie wspomnieliśmy, ponieważ zdarzenia wielkiej wagi zaprzątały nasze myśli –
odrzekł paladyn. - Dopiero przed odjazdem, rankiem dzisiejszego dnia, mieliśmy
prosić o pomoc w ujęciu morderców naszego bliźniego. Lecz skoro już tu
jesteśmy, co rychlej przejdźmy do czynów. Powtórzę ostatni raz: oddajcie nam morderców,
a odejdziemy w zgodzie.
-
Czy jako orędownik sprawiedliwości nie zechciałbyś, sir Cyrylu, poznać biegu wypadków
z punktu widzenia rzekomych morderców? – Mag wziął rozmówcę pod włos. - Śmiem
twierdzić, iż mają oni wiele interesujących rzeczy do powiedzenia na temat owej
“zbrodni”.
Po
tych słowach obrócił się w stronę trójki młodych osób zebranych pod masywnym
filarem, jednocześnie przenosząc na nich uwagę nieprzejednanego ambasadora oraz
Złowieszczego Niedźwiedzia. Zwątpienie błysnęło w ciemnych oczach sir Cyryla,
gdy studiował sylwetki najemników, dopasowując ich do rysopisu.
Co
ciekawe, emisariusze nie mieli przy sobie broni. A przynajmniej nie na widoku,
choć Est nie spodziewał się, by ukrywali miecze w wąskich nogawkach spodni. Przywdziali
białe szaty na znak pokoju, zatem nie przystoi, by nosili u swych boków oręż,
jednoznaczny symbol wojny.
Szpakowaty
paladyn nie wydawał się zachwycony pomysłem doradcy. Mimo to przystał nań, krzyżując
ramiona na szerokiej piersi.
-
Dobrze więc, mości Magu. Niech mówią, byle prędko. Niebawem wyruszamy, a do
świtu ostała się ledwo godzina.
Colonell
wystąpił naprzód. Zbladł, ale głos miał głęboki i pewny, gdy streszczał
ostatnie wydarzenia. Pominął detale dotyczące informatorów oraz tożsamości
ofiary, a także bójki, w jaką wdał się z kompanem, jednak bez cienia skruchy
przyznał się do zabicia rycerza zakonnego i nijak nie usprawiedliwiał swojego
czynu. Na zakończenie dodał, że w mieście szerzy się zaraza, której nie zdołają
powstrzymać. Brek i Viera urządzili się w podziemiu, z trzewi Adeili prowadząc
swoje małe, niebezpieczne wojenki. Po grymasie dowódcy paladynów łatwo było wywnioskować,
że święci mężowie mieli tego świadomość.
Kiedy
ostatnie, potępiające opieszałość Zakonu zdanie wybrzmiało, w sali dało się
słyszeć wyłącznie świst wiatru pod stropem oraz gwizdy dobywające się ze
szczelin ram okiennych. Niebo za wysokimi oknami pojaśniało na wschodzie. Nikt
się nie ruszał. Nikt nie wydał najmniejszego dźwięku. Straż dyplomaty trwała
niewzruszenie na swoich pozycjach i tylko ten jeden młokos o lodowatym
spojrzeniu oraz przystojnej, szerokiej twarzy wciąż dyskretnie świdrował białego
elfa.
Est
stracił cierpliwość. Uniesieniem brwi oraz barków przesłał nieme zapytanie, nie
spodziewając się odpowiedzi. I prawie się zachłysnął, bo młody rycerz przymknął
powieki, niezauważalnie kręcąc głową.
Wtem
Złowieszczy Niedźwiedź zagrzmiał, burząc odkładającą się w kątach sali
audiencyjnej ciszę.
-
Mości paladynie, wszystko wskazuje na to, że ścigacie nie tych złoczyńców. – Wykonał
obelżywy gest poparzoną dłonią i lekceważąco obrócił się plecami do swych
gości, by rozmyślnie powolnym krokiem ruszyć w stronę tronu. - Moi chłopcy otrzymali
zadanie zlokalizowania dezerterów i udało im się to. A odkrycia dokonali
właśnie w twoim rejonie, rycerzu, w Adeili. Macie niemały orzech do zgryzienia,
piewcy pokoju. - Ostatnie słowa wycedził przez zaciśnięte zęby. Ogromny
miecz wsparł o podłokietnik i zwalił się ciężko na siedzisko, przybierając
najbardziej impertynencką pozę z możliwych. - I odpowiadając na twoje pytanie:
nie oddam ich żadnemu z was. Nawet Miłościwie Nam Panujący nie ma takiej władzy,
by rozkazywać mi na moich ziemiach.
Sir
Cyryl zagotował się ze złości. Policzki mu poczerwieniały pod schludnie
przyciętym zarostem, niemniej jego głos ani drgnął, brzmiąc nieustępliwie.
-
Rzucanie obelg pod adresem Jego Wysokości i naszym nie przyniesie ci niczego
dobrego, mości Niedźwiedziu. Grubiaństwo godne wyspiarskich barbarzyńców
przemawia przez ciebie. Zaślepia cię twoja własna buta. Znajdujecie się na
skraju wojny, liczcie się zatem z brakiem poparcia Zakonu Paladynów. Żegnaj,
mości Niedźwiedziu. Oby Wszechmocni byli dla ciebie bardziej łaskawi niż los.
Rozgniewany
emisariusz obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi, przechodząc między swoimi
ludźmi. Trzej rycerze stuknęli obcasami, salutując przywódcy najemników i w
karnym szeregu podążyli za zwierzchnikiem.
Est
pragnął, by ten dzień jak najszybciej się skończył, a następny nigdy nie
nadszedł, gdy złotooki paladyn kiwnął mu niepostrzeżenie głową na pożegnanie,
rozbijając tym jego wewnętrzny spokój. Nie było ich raptem kilka dni, a już
stoją na progu kataklizmu. Cóż, ważne, że zachowali się przy życiu. Wszyscy
troje.
Mag
powrócił do przywódcy i czekał w milczeniu, aż delegat ze świtą opuści salę. Złowieszczy
Niedźwiedź ucisnął nasadę nosa palcami poparzonej dłoni, której ropiejące bąble
znów popękały, po czym od niechcenia obejrzał ją w świetle budzącego się dnia.
Wyglądał na znacznie starszego niż w rzeczywistości, skrajnie wyczerpanego
obecnością poselstwa z garnizonowej Adeili. Najwyraźniej opowieść Colonella
dała mu do myślenia, bo odprawił podwładnych machnięciem ręki, a swego doradcę
odesłał razem z Leos, by poszukał dla niej jakiegoś tymczasowego lokum, aż nie
zadecyduje, co z nią zrobić.
Est
prawie zasypiał na stojąco. Upewniwszy się, że czarodziejka ma zagwarantowane
bezpieczeństwo, wyszedł razem z Colem z pachnącej stopionym woskiem sali
audiencyjnej i skierował się do wyjścia z gmachu. W nikłym poblasku jutrzenki
dostrzegł srebrzysty metal odznaczający się na tle antracytowych kamieni
Twierdzy Niedźwiedzi. Rycerze szykowali się do odjazdu, mocując do siodeł broń
oraz skromny bagaż. Tym razem młody paladyn o alabastrowej skórze oraz rysach
arystokraty nie okazał zainteresowania białemu elfowi, bez reszty pochłonięty
obowiązkiem.
Smagły
łowca podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela.
-
Masz przedziwny urok, dzieciaku. Wszyscy do ciebie lgną jak pszczoły do
kwiatów.
Est
potrząsnął czupryną w geście bezsilności, poprawiając tobołki na opancerzonym ramieniu
i chwyt na hebanowym kosturze.
-
Wybacz, Col – powiedział ze znużeniem - ale jestem zbyt zmęczony, by zrozumieć
cokolwiek z tego, co do mnie mówisz.
Poczuł
ulgę, bo brama wjazdowa znów stała otworem, a krata wisiała wysoko, swoim
zwyczajem odstraszając wrogów żelaznymi zębiskami. Spojrzał na kramarzy
rozkładających towary w pierwszych promieniach słońca i na ruch przy stajniach.
Piękne rumaki rycerzy zakonnych lśniły nieskazitelną bielą wyszczotkowanej
sierści.
Wkrótce
rozeszli się każdy w swoją stronę i osuszony zaklętym ogniem Est powlókł się do
Wieży Czarodziejów, przeklinając w duchu, że mieszka na samym końcu korytarza
czwartej kondygnacji...
***
Przewracał się z boku na bok w
rozkopanej pościeli. Odespał trudy ostatniej podróży, jednak nadal nie czuł się
na tyle dobrze, by wstać z łóżka, dlatego postanowił poleżeć jeszcze chwilę.
Zabłocony
pancerz leżał rozrzucony po podłodze. Pas z sakiewkami wisiał przewieszony
przez oparcie krzesła, buteleczki stały na blacie biurka, a lekko wilgotne
tobołki wyglądały smętnie zza fotela. Kominek był wygaszony, mimo to w komnacie
panowało przyjemne ciepło. Letnie słońce wyszło zza chmur i nagrzało kamień
ścian. Gwar dobiegający z dziedzińca odprężał go, wiedział bowiem, że jest w
domu, a najgorsze minęło.
Wiedziony
potrzebą zaspokojenia głodu Est z ociąganiem wygrzebał się z posłania i ruszył
na poszukiwanie spodni, kiedy dobiegło go ciche pukanie. Spłoszony doskoczył do
komody i wyjął jakiekolwiek, byle tylko zakryć swoją nagość.
-
Wejść! - zawołał, nerwowo zawiązując troczki.
Do
komnaty wślizgnęła się służąca. Ze spuszczoną skromnie głową przekazała wiadomość
od doradcy, który chciał niezwłocznie spotkać się z uczniem w gabinecie
administratora. Zakłopotany Est podziękował Syntii za wiadomość i spąsowiała
dziewczyna zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
Nieco
rozbudzony ziewnął i przeciągnął się tak solidnie, że aż stanął na palcach.
Podszedł do toaletki i nie żałując wody z miski, dokładnie opłukał twarz. Zimne
krople spłynęły po jego gładkim torsie. Łaskoczące strużki spłukały kurz
podróży, wywołując pobudzającą gęsią skórkę. Oglądając się w lustrze doszedł do
wniosku, że po rozmowie z mistrzem odwiedzi łaźnie. Nie powinno być tam tłoku w
późnowieczornych godzinach.
Est
niezmiennie unikał kontaktów z innymi mieszkańcami Twierdzy i prędzej spłonąłby
ze wstydu, aniżeli rozebrał przed obcymi, niezależnie od płci. Jednak zdarzyło
się już ze dwa razy, że kiedy cieszył się samotnością pośród rozległych basenów
łaźni, to w środku nocy zjawiał się nieproszony gość, burząc jego kontemplacyjny
spokój. Na szczęście w obu przypadkach zbłąkany najemnik zdawkowo witał się z
obecnym elfem i wybierał najdalszy zbiornik, również poszukując wytchnienia od
ciągłego towarzystwa hałaśliwych mężczyzn.
W
ten sposób wycofany chłopak przyzwyczajał się do obecności ludzi w miejscu,
które uważał za swoje bezpieczne terytorium. Bezpieczne, bo samotne.
Bezpieczne, bo najczęściej odwiedzane u boku Cola, którego darzył bezgranicznym
zaufaniem i równie silnym afektem, z jakim wciąż się oswajał. Nie potrafił
zliczyć, ile razy przemoczeni deszczem wpadali do kwatery na czwartym piętrze
Wieży Czarodziejów i pospiesznie zrzucali mokre ubrania przed kominkiem. Ile razy
w zimie całkowicie zziębnięci od szaleństw na śniegu siadali w samej bieliźnie
przy ogniu, śmiejąc się z tylko im znanych żartów oraz sytuacji…
Tak
było kiedyś. Śmiały, namiętny pocałunek na wieży zmienił to wszystko,
narzucając mu niemożliwe do utrzymania tempo.
Est
zapatrzył się na swoje odbicie w zwierciadle. Obejrzał bezwłosy tors i wyraźnie
rysujące się pod skórą mięśnie brzucha. W odróżnieniu od niego, ludzie byli
porośnięci włosami praktycznie na całym ciele, krótszymi lub dłuższymi, nie
miał pojęcia od czego to zależało. Col nie był tak kudłaty jak niektórzy
najemnicy. Jego szeroką, śniadą pierś zdobiły eleganckie linie krótkich, czarnych
kędziorków układające się w literę T. Jedna z nich ciągnęła się w dół brzucha,
przecinała pępek i znikała pod…
Skrajnie
zażenowany zganił się za nieprzyzwoite fantazjowanie, a jego policzki nabrały specyficznego,
niemal niewidzialnego odcienia szarości. Chwycił się za uszy i pociągnął, chcąc
uciec przed wybujałą wyobraźnią oraz zdrożnymi urojeniami. I nieznanym żarem buchającym
w podbrzuszu, poruszającym nim w ten osobliwie podniecający sposób.
Serce
zabiło mu mocno, gubiąc rytm. Oddech przyspieszył gwałtownie, idąc w konkury z
łomotem w piersi. Krew zgęstniała i zawrzała, wypalając go od środka. Przeraziło
go to zjawisko. Jedna myśl, jedno nieznane uczucie zachwiało nim jak liściem na
wietrze!
Jak rany, Col, co ty ze mną
zrobiłeś… - jęknął w
duchu.
Nagle
zapragnął pozbyć się tego koszmarnego wrażenia wypalania żywym ogniem. Wspomniawszy,
co pewnego poranka zrobił nieokrzesany zwiadowca, Est chwycił oburącz misę i
wylał na siebie jej zawartość, z pluśnięciem ochlapując wszystko wokół. Wtedy
nie przyszedł mu do głowy powód, dla którego Colonell tak idiotycznie postąpił,
ale teraz, świadom jego uczuć, musiał przyznać, że metoda ta odniosła
oczekiwany skutek także w jego beznadziejnym przypadku.
Est
mrugnął kilka razy, pozbywając się wody z krótkich rzęs, złapał leżącą na
podłodze wilgotną koszulkę bez rękawów, po czym bezceremonialnie wytarł nią
twarz i włosy. Wreszcie zaczerpnął głęboko powietrza. Ochłonąwszy, przeprosił w
duchu służące za bałagan i poszedł szukać czystych, suchych ubrań.
***
Nie pierwszy raz czuł się dziwnie
idąc korytarzem piętra mieszkalnego, lecz tym razem było inaczej niż dotąd. Adepci
otwarcie gapili się na niego, ucinając wszelkie rozmowy, i ustępowali mu
miejsca, kiedy mijali go na schodach. Aczkolwiek nie dojrzał w ich oczach
strachu ani niechęci. Patrzyli na niego z czymś w rodzaju skrytego podziwu,
szacunku. Nie nawykły do takiego traktowania Est przyspieszył, by co rychlej
znaleźć się poza murami Wieży Czarodziejów. Na dziedzińcu jednak wcale nie było
lepiej. Najemni przystawali, gdy przechodził obok, a nawet przerywali zajęcia,
by mu się przyjrzeć. Wszyscy, którzy otwarcie go ignorowali lub traktowali jako
ciekawostkę przyrodniczą, teraz zauważali jego obecność.
Respektowali
go.
To
nowe odczucie delikatnie połechtało jego próżność, ale kiedy spostrzegł, co się
z nim dzieje, od razu odciął się od tego zdradliwego doznania. Na próbę skinął
jednemu z najemników i z zaskoczeniem odkrył, że powitanie zostało z zapałem odwzajemnione.
Zaakceptowano go! Stał się jednym z nich, częścią ich wielkiej rodziny. Pupilek
Zrzędy przeszedł chrzest bojowy, a wieść o celu jego misji rozeszła się z
prędkością gromu. Każdy z Niedźwiedzi znał Vierę i Breka, którzy nie szczędzili
nikogo. Nie dość, że Colonell i Estalavanes wrócili do Twierdzy w jednym
kawałku, to jeszcze przywieźli ze sobą czarodziejkę-dezerterkę, nieślubną córkę
Złowieszczego Niedźwiedzia! Bez wątpienia nowe plotki i historyjki wyprą te
stare, na co posępniejący elf nie miał żadnego wpływu. Ludzie zawsze będą gadać
i zawsze będą dodawać swoje trzy tarcze do wszystkiego, co usłyszą,
przeinaczając bieg historii oraz tworząc nową, zupełnie niepodobną tej
prawdziwej.
Zamyślonego
Esta przeszył dreszcz, kiedy stając w progu wejścia do Głównego Budynku,
mimowolnie zwrócił się ku bramie. Brona była opuszczona, a olbrzymie podwoje zatrzaśnięte
i zablokowane solidnymi antabami. Col napomknął, że to pierwszy taki przypadek,
odkąd zaciągnięto go do Twierdzy prawie dekadę temu. Zaniepokojony chłopak w
pośpiechu odnalazł gabinet administratora, z grzeczności zapukał w dębowe drzwi
i wszedł bez proszenia.
Słysząc
zgrzyt klamki, siedzący za biurkiem doradca nawet nie podniósł łysej głowy znad
zapisanej do połowy kartki papieru. Gasnące późnowieczorne światło wpadało
przez wysokie okno i miękko kładło się na pokrytych starczymi plamami dłoniach.
Mag, nie odrywając się od pracy, wskazał na stolik i fotele przy kominku. Słaby
ogień migotał na rozstawionych półmiskach z kolacją.
Na
widok gotowanego mięsa i świeżego pieczywa żołądek Esta owinął się radośnie wokół
kręgosłupa. Chłopak usiadł i zajął się wieczerzą, podczas gdy jego opiekun dokończył
pisanie listu. Ostatni zgrabny zawijas wyrósł na aksamitnym papierze i pióro
spoczęło w kałamarzu. Mężczyzna wprawnym ruchem posypał arkusz piaskiem, a
następnie powstał, by zająć fotel naprzeciwko pochłaniającego wielkie kęsy
ucznia. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w niego, lecz zaraz sięgnął po
pieczywo i nałożył sobie na talerz sporą porcję zapiekanych warzyw. Jedli w
ciszy, popijając posiłek wodą z dzbanków.
Kiedy
skończyli, Mag opadł na oparcie fotela i nie odrywając wzroku od niemrawego
ognia trzaskającego za okratowaniem, odezwał się życzliwym tonem:
-
Nie lada przygodę zgotował wam los, prawda, chłopcze? Zmieniłeś się.
Est
pytająco uniósł brew, spoglądając na mentora znad wyczyszczonej do czysta
miski. Zreflektowawszy się w swoim zachowaniu, spuścił oczy.
-
Nie wiem, kim trzeba być, by przejść obojętnie obok czyjejś śmierci.
-
Nie oceniaj czynów swego przyjaciela zbyt pochopnie, Estalavanesie. Serca ludzi
targane są różnorakimi konfliktami. Są jak wody oceanu. W jednym momencie spokojne
i łagodne, w następnej wzburzone i niszczycielskie. - Mag oparł łokcie o
podłokietniki i złączył czubki palców w piramidkę, pochylając się przy tym
lekko. - Powiedz, mój uczniu, czy twoje serce także jest oceanem? Rozumiesz, co
to za uczucie?
Est
uwielbiał te rzadkie chwile poświęcone na filozofię oraz kontemplowanie otaczającego
go świata. Rozluźnił się. Znów był u boku mistrza. Mógł do woli pławić się w
jego ojcowskiej trosce i nauczycielskiej surowości, za którymi tęsknił.
-
Rozumiem, mistrzu. Sam mam wiele wątpliwości, gdyż emocje niejednokrotnie
targają mną niby chorągwią na wietrze. Nie opanowałem ich, choć przypuszczam,
że jestem na dobrej drodze do ich zrozumienia.
-
Nie pytam, czy rozumiesz umysłem. Pytam, czy rozumiesz sobą. Czy potrafisz to
zrozumienie przełożyć na siebie, na otoczenie. Czy potrafisz poczuć to, co
rozumiesz.
Uczeń
milczał, a mistrz czekał cierpliwie. Est szukał odpowiedzi, zapuszczając się w najodleglejsze
zakamarki swojego jestestwa. I gdy już wydawało mu się, że ją znalazł, ta
wymykała mu się z rąk.
-
Nie, mistrzu. Nie potrafię.
-
Powiedz w takim razie, co czujesz.
-
Ja… - zawahał się. Pierwszy raz w niezobowiązującej rozmowie z mistrzem usiłował
zataić to, co czuł naprawdę. Prawie chwycił się karcąco za opadające ucho. -
Czuję wstyd, mistrzu. Ogień pożerający mnie od środka. - Położył dłoń w
rękawiczce na piersi. - Czuję chęć działania i jednocześnie boję się tego, co
nastąpi potem. Pragnę biec, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Czuję strach i
bezradność.
Gdy
przerwał, mentor kiwnął z uznaniem głową, zachęcając do wznowienia wątku.
Chłopak skoncentrował się na sobie. Sondował wnętrze, wyciągając skryte
refleksje i emocje. Jego oblicze rozpogodziło się, gdy zrozumiał i nazwał to,
co opisał. Przeniósł spojrzenie na starego doradcę i z nową energią podjął
temat.
-
Czuję, że kocham, lecz strach i wstyd nie pozwalają mi tego okazać. Czuję, że
mogę wszystko, ale brak pewności siebie zabija we mnie wolę walki. Czuję, że
jestem kimś wielkim, stworzonym do wyższych celów, tylko pokora i lęk trzymają
mnie w ryzach.
Mistrz
z zadowoleniem przymrużył oczy, a kąciki jego spękanych ust wygięły się
nieznacznie, nadając mu wyraz poczciwego staruszka. Wstał z fotela i powędrował
do okna, ręce splatając za plecami. Zapatrzony w dal rzekł nieobecnym głosem:
-
Estalavanesie, nie lękaj się swoich uczuć, ani tym bardziej nie walcz z nimi.
Stoisz na progu dorosłości, tak jak świat stoi na progu ogromnego konfliktu. Z
biegiem lat zrozumiesz znacznie więcej. Z napływem kolejnych doświadczeń
ukształtujesz i zahartujesz ducha. Jeszcze wielokrotnie upadniesz, lecz za
każdym razem wstaniesz silniejszy. Wiele razy otrzymasz śmiertelną ranę i powstaniesz
z martwych, niczym feniks z popiołów. Nie zamykaj nigdy swego serca na innych.
Nie zabij i nie pozwól zabić w sobie tego uczucia, które tak starannie
pielęgnujesz. Jeżeli do tego dopuścisz, zabijesz samego siebie.
Est
dźwignął się z fotela i przyłączył do mistrza, stając z nim ramię w ramię. W
takich momentach, mimo dzielących ich różnic, byli równi. Mistrz i uczeń.
Człowiek i biały elf. Starzec i chłopiec. Nic nie miało znaczenia, a zarazem
wszystko je miało.
-
Miłość ma wielką moc - kontynuował sentencjonalnie Mag. - Wielu nie rozumie
tego uczucia i umniejsza jego znaczenie, wręcz wyśmiewa, lecz nawet to nie
zmieni jego potęgi. Estalavanesie, miłość w każdym swoim aspekcie jest siłą
świata. Kiedy jej zaczyna brakować, wtedy nic nie pomoże. - Obrócił głowę w
stronę ucznia i nieco zadzierając brodę, zmierzył go przenikliwymi czarnymi
oczyma. - Z miłości zostaliśmy stworzeni i z miłości tworzymy. Z miłości rodzi
się nasze potomstwo. Z miłości pielęgnujemy ziemię i zwierzęta. Z miłości
walczymy i zabijamy. Z miłości żyjemy. I z miłości umieramy. Ale miłość sama w
sobie nie wystarczy. Potrzebuje czegoś, co by ją napędzało. Miłość potrzebuje
pozostałych uczuć, by zaistnieć. I nie tylko tych uznawanych za pozytywne, jak
troska czy miłosierdzie. Dla równowagi potrzebuje także tych o negatywnym
wydźwięku; zazdrości, gniewu czy nienawiści. Z miłości do życia ocaliłeś
dziewczynę przed śmiercią. Z miłości do przyjaciela ocaliłeś człowieka przed mściwością.
Nie ukrywaj tej świadomości pod maską fałszywej skromności, wręcz przeciwnie, czerp
z niej siłę do dalszej walki. A zapewniam cię, iż jest to dopiero początek
twoich zmagań.
Mag
wyminął podopiecznego i przemierzając gabinet, zatrzymał się przy biurku.
Wysunął jedną z szuflad. Skinął pomarszczoną dłonią na elfa, a gdy ten się
zbliżył, podał mu kwiat o niezwykłych błękitnych płatkach. Wyglądał na świeżo
ucięty, wyłącznie odrobinę przesuszone na koniuszkach liście wskazywały, że w
istocie zerwano go znacznie wcześniej.
-
Panienka Leos poprosiła, bym ci to przekazał. Piękny kwiat, jakiego jeszcze nie
widziałem.
Est
obracał w palcach smukłą łodygę, listkami pieszcząc skórę dłoni. Do jego wrażliwego
nosa napłynęła subtelna, odurzająca woń. Gdy uniósł wzrok i podziękował, opiekun
ponownie stanął przy oknie. Na blankach zapalano właśnie pochodnie, by
rozproszyć ciemności nadciągającej nocy.
Sędziwy
doradca mruknął przeciągle, zanim znów się odezwał.
-
Zdecydowałem się przyjąć nasza nową rekrutkę na nauki. Powiedz mi, mój uczniu,
czy masz coś przeciwko temu, by sporadycznie spędzała z nami czas przy kolacji?
-
Mistrzu, będzie to dla mnie miłe wyróżnienie. Ale czy Złowieszczy Niedźwiedź
zgodzi się… - Nie dokończył. Obawiał się, że dziewczyna nie uniknie kary
śmierci. - Czy ostateczna decyzja już zapadła?
-
Estalavanesie, Złowieszczy Niedźwiedź nie może rozkazywać mi w kwestii wyboru
utalentowanych magicznie rekrutów. Wraz z rozpoczęciem działalności wspólnie uchwaliliśmy
moją autonomię. Panienka Leos, jako czarodziejka, podlega pod słowo doradcy,
nie przywódcy. Więzy krwi nie mają tu żadnej racji.
-
Będę zatem zaszczycony, mistrzu.
-
Pozostaje więc sprawa, która od wielu dni nie daje mi spokoju, chłopcze. - Ton
mentora zmienił się ledwie słyszalnie, co natychmiast nakazało Estowi nadstawić
uszu. - Jak sądzisz, czy potrafiłbyś nauczyć elementalistów swojej
specjalności? Podejrzewam, iż jest ona ściśle powiązana z pierwotną mocą twojego
ciała, niemniej chciałbym utwierdzić nas choć w jednym przeświadczeniu.
Zaciskający
palce na łodyżce Est domyślał się, do czego ta rozmowa zmierza, i nie był przekonany,
czy to aby na pewno dobry pomysł. Zastanowił się, czy ta niepewność przypadkiem
nie wynika z jego egoistycznego poczucia wyjątkowości.
-
Mistrzu, jeśli takie jest twoje życzenie, mogę spróbować. Obawiam się jednak, że
upłynie wiele czasu zanim zrozumiem siebie i to, co we mnie tkwi.
-
Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, lecz nie mogę od ciebie wymagać niewykonalnego.
Nasiono nie urośnie do pełnego rozkwitu w ciągu jednego dnia. - Mężczyzna zawrócił
do biurka, wziął zapisaną kartkę papieru i strzepnął zabarwiony atramentem
piasek do pojemniczka w drugiej szufladzie. - Tymczasem mam do napisania i
wysłania kilka wiadomości niecierpiących zwłoki, a ty, drogi chłopcze, odpocznij
przed jutrzejszym dniem. Wracamy do naszego rutynowego rozkładu zajęć.
Mag
zręcznie zwinął kartkę w rulon i przewiązał czerwoną tasiemką. Chwycił pałeczkę
czarnego laku, stopił nad nieodzowną świecą płonącą na biurku i pozwolił kilku
kroplom skapnąć w miejscu wiązania. Odstawił lak i zanim ten na wstędze stwardniał,
odcisnął pieczęć spoczywającym na blacie sygnetem. Ryczący niedźwiedź spoglądał
na nich lśniącymi ślepiami.
Est
wiedział, że powinien zostawić teraz mistrza samego, więc podszedł do drzwi.
Nie otworzył ich jednak, tylko zaczekał, aż wzrok leciwego mnicha skupi się na
nim.
-
O co chodzi, mój uczniu?
-
Paladyni wspominali o wojnie, a ty o konflikcie. Czy wyjawisz mi, co
przygotowała dla nas przyszłość?
Wieszcz
zwiesił głowę i westchnął ciężko, a gdy popatrzył na podopiecznego, wyglądał niczym
zmęczony życiem starzec.
-
Ostatnie przebłyski przyniosły zbyt wiele krwi, zbyt wiele ciał i zbyt wiele
bólu, Estalavanesie. - Pokręcił głową z rezygnacją. – Cierpię po wielokroć,
gdyż wiem, że mój udział w tych wydarzeniach jest nieunikniony. Jeżeli
Niedźwiedź nie powściągnie swej arogancji, to wszyscy jesteśmy zgubieni.
Chłopak
już miał coś powiedzieć, lecz przygnębienie malujące się na brodatej, pobrużdżonej
twarzy zdusiło wszelkie chęci. Pożegnał się ostatnim ukłonem i wyszedł,
zostawiając doradcę z jego obowiązkami. Nie poszedł jednak dalej. Podparł
plecami ścianę korytarza i cicho odetchnął. Chociaż wizje były niejasne i
wyrwane z kontekstu, to jak dotąd zawsze się sprawdzały.
Ostatecznie
postanowił zabrać z sypialni rzeczy na przebranie i udać się do łaźni, by w kojąco
ciepłej wodzie przemyśleć wszystko, co do tej pory się zdarzyło. Niestety, widmo
złotych oczu o nieodgadnionym wyrazie nie odstępowało go na krok, zastępując
wrażenie obrzydliwych larw wiercących mu dziurę w brzuchu. Dziwne… To uciążliwe
doznanie męczyło go wyłącznie w Adeili i jej okolicy. Przypomniało o sobie, gdy
paladyni zjawili się w sali audiencyjnej, nasiliło w kontakcie ze złotowłosym młodzieńcem,
a potem zniknęło w zapomnieniu. I na tym się skończyło. Że też musieli ściągnąć
na siebie Zakon z tą ich cudaczną magią…
Nastawała
noc. Na korytarzach nie było żywego ducha, toteż Est swobodnie przebył drogę
powrotną do swojej kwatery, gdzie służba pod jego nieobecność zajęła się
bałaganem. Z łatwością znalazł czystą odzież na zmianę, chwycił suchy ręcznik
wiszący na lustrze toaletki i wyszedł, rozmyślając co porabia Col.
Przecinając
oddychający ciszą dziedziniec, przyjrzał się wartownikom na blankach. Mężczyźni
bez słowa skargi przemierzali mury, wypatrując wrogów i intruzów mogących
zagrozić mieszkańcom warowni. Brama nadal pozostawała nienaturalnie zamknięta.
Zupełnie jakby ich wyjazd wywrócił cały świat do góry nogami. Wczesnoletni
zmierzch odznaczał się wyjątkowym ciepłem, a mimo to Est zadrżał.
Uspokoił
się dopiero, gdy jego nagą skórę ramion oblepiła ciepła wilgoć łaźni. Zszedł
stromymi schodami w dół, na poziom służący za przebieralnię. Przez kilka
uderzeń serca nasłuchiwał, ale nie dotarł do niego żaden dźwięk wskazujący na
obecność ludzi na niższych kondygnacjach. Wnęki w ścianach również były puste.
Zachęcony brakiem towarzystwa zrzucił ubranie, okrył biodra ręcznikiem i
poprawił zapięcie czarnej rękawiczki. Zszedł jeszcze niżej, gdzie w drodze do
parnych podziemi przepłukał ciało w kaskadzie rozkosznie ciepłej wody.
Latarnie
zawieszone na żelaznych korodujących kołkach oświetlały mu drogę, choć wcale ich
nie potrzebował. Przyglądał się za to własnemu cieniowi, który tańczył wokół
niego chwiejnie.
Jak rany, jakbym widział własną
duszę -
westchnął. Niespokojny i niezdecydowany
szamoczę się z jednej strony na drugą.
Przystanął
w wejściu do olbrzymiej groty bajecznie rozpromienionej setką lampek i
rozejrzał się ostrożnie. Nie dojrzawszy nikogo, ruszył przed siebie, prosto do
ulubionego basenu upatrzonego już przy pierwszej wizycie.