czwartek, 14 listopada 2024

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 10

 

Intruzi marszem przemierzali salę, kierując się prosto ku podwyższeniu. Ich białe szaty - długie do kostek, rozcięte po bokach i opasane sznurem na wysokości bioder - uchodzić mogły za skromne, gdyby nie pociągnięte złotą nicią lamówki oraz pyszniące się na szerokich piersiach haftowane symbole przedstawiające uniesiony pionowo miecz na tle prostokątnej pawęży. Estalavanes widział ten sam znak na sztandarach oraz proporcach w Adeili i byłby pomylił ich z kapłanami Tarthosa, gdyby nie obite płytami lśniącej stali buty, nagolenniki oraz karwasze, które także już poznał. I to całkiem niedawno.

Dziwne wrażenie wywracające wnętrzności powróciło, jak gdyby robaki wcale nie odeszły, tylko zasnęły na czas wystarczający, by o nich zapomniał.

Tuż za wysłannikami Zakonu Paladynów biegło dwóch strażników Niedźwiedzia. Nieszczęśliwi najemnicy nie wiedzieli jak powstrzymać biały huragan zmierzający prosto ku ich przywódcy, szczególnie że przybysze nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Wartownicy wołali i gestykulowali żywo, ale na nic ich wysiłki. Zniechęceni w końcu odpuścili, gdy nieproszeni goście dotarli do połowy okazałej sali. Idący na przedzie człowiek, siwiejący i poznaczony wiekiem, zawołał do Złowieszczego Niedźwiedzia, lecz jego mocny, nawykły do wydawania rozkazów głos rozpłynął się w kiepskiej akustyce pomieszczenia, a słowa umknęły niezrozumiałe.

Trzymający się za brzuch Est zostawił swoje rzeczy i kostur tam, gdzie leżały. Dołączając do przyjaciół, oczu nie odrywał od zjeżonego Colonella opartego o masywną kolumnę. Paladyni rozpoznali otwartą paszczę ryczącego niedźwiedzia. Wiedzieli, kto zabił. Ale żeby tak błyskawicznie zareagowali?

Delegaci nieuchronnie zbliżali się, a ich ciężkie buty wybijały jednostajny rytm na miękkim dywanie. Est stanął bliżej partnera i niedostrzegalnym dla innych gestem położył rękę na jego wciąż wilgotnych plecach. To nasz wspólny problem, jestem z tobą - zdawał się w ten sposób mówić.

Col posłał mu szybkie spojrzenie, obejmując wzrokiem białe palce przyciskające do brzucha materiał czarnej koszulki. W milczeniu wrócił do bacznego śledzenia wydarzeń. Później przyjdzie czas na troskę i zmartwienie. Później, gdyż w tej chwili wyrywający naprzód rycerz zakonny wszedł w zasięg słuchu zebranych najemników.

- Doszły mnie wieści, iż twoi podkomendni powrócili, mości Niedźwiedziu.

Mężczyzna o pociętym zmarszczkami obliczu zatrzymał się dwa kroki od przywódcy. Może i musiał zadzierać głowę, by zmierzyć się z rosłym adwersarzem, lecz jako barczysty i otoczony aurą majestatu paladyn o szpakowatych włosach oraz krótko przystrzyżonej brodzie posiadał wszelkie cechy stawiające go na równi z Tyrdem Niedźwiedziogrzywym.

- Zakon Paladynów żąda natychmiastowego wydania ich na stracenie - kontynuował rozkazująco. - Dopuścili się oni barbarzyńskiego czynu przeciwko niewinnym, a podczas zuchwałej ucieczki z miejsca zbrodni pozbawili życia jednego z naszych braci.

Dla potężnego wojownika była to nowość. Niedźwiedź popatrzył na Cola i Esta z ponurą satysfakcją rozkwitającą na brodatej twarzy, a potem zwrócił się do swego doradcy, oczekując, że to on wyjaśni tę sprawę.

- Szlachetni panowie, nie wspomnieliście o tym incydencie, gdy zeszłego wieczoru przybyliście z poselstwem - celnie zauważył Mag, splatając dłonie nad krzyżem i podchodząc do wysłanników Zakonu Paladynów. - Przyjmijcie, proszę, najszczersze kondolencje i wyrazy współczucia rodzinom poszkodowanych, niech Wszechmocni mają ich w swej opiece.

Est zamrugał. Poselstwo? Przyjrzał się uważniej rycerzom, opierając się przykremu doznaniu czerwi zjadających go od środka. Zdyscyplinowani mężczyźni szeregiem stali za swym dowódcą w odległości trzech metrów, w lekkim rozkroku i z rękami za plecami. Jeden był młody, pozostali bez dwóch zdań znacznie starsi. Wyglądali na zwykłych ludzi poza najmłodszym spośród nich, który uporczywie i z ukosa wpatrywał się w niego oczami o złotych tęczówkach.

Przez moment obaj toczyli zaciętą walkę na spojrzenia, ale to Est pierwszy przerwał kontakt. Nadal jednak czuł na sobie ten palący, nieprzyjazny wzrok. Już pomijając fakt niespotykanej barwy oczu, ten jasnowłosy paladyn był wyjątkowo dziwny. I nie należał do ludzkiej rasy, na co wskazywały jego odsłonięte uszy - ludzkiego kształtu i rozmiaru, lecz o szpiczastych końcówkach, jak u imperialnych elfów. Potomstwo dziedziczyło kształt uszu po ojcu: mogły być dłuższe i ostro zakończone po elfim rodzicu, albo całkowicie okrągłe po ludzkim. Ale nie takie!

Nie zaryzykował jednak kolejnego zerknięcia. Speszył się, jak gdyby beznamiętne wejrzenie paladyna obnażało jego najdrobniejsze występki. Zsunął dłoń z pleców Cola, przestąpił z nogi na nogę i zaczął się wiercić, aż wreszcie zorientował się w swoim niedorzecznym zachowaniu. Głodne larwy zamilkły. Albo to on przestał się na nich skupiać. Przywołując się do porządku i starając ignorować bezgłośną zaczepkę młodego rycerza, wsłuchał się w roszczenia dowódcy, który nie dał się zbić z tropu. Był wprawnym dyplomatą, podobnie jak stary doradca.

- Nie wspomnieliśmy, ponieważ zdarzenia wielkiej wagi zaprzątały nasze myśli – odrzekł paladyn. - Dopiero przed odjazdem, rankiem dzisiejszego dnia, mieliśmy prosić o pomoc w ujęciu morderców naszego bliźniego. Lecz skoro już tu jesteśmy, co rychlej przejdźmy do czynów. Powtórzę ostatni raz: oddajcie nam morderców, a odejdziemy w zgodzie.

- Czy jako orędownik sprawiedliwości nie zechciałbyś, sir Cyrylu, poznać biegu wypadków z punktu widzenia rzekomych morderców? – Mag wziął rozmówcę pod włos. - Śmiem twierdzić, iż mają oni wiele interesujących rzeczy do powiedzenia na temat owej “zbrodni”.

Po tych słowach obrócił się w stronę trójki młodych osób zebranych pod masywnym filarem, jednocześnie przenosząc na nich uwagę nieprzejednanego ambasadora oraz Złowieszczego Niedźwiedzia. Zwątpienie błysnęło w ciemnych oczach sir Cyryla, gdy studiował sylwetki najemników, dopasowując ich do rysopisu.

Co ciekawe, emisariusze nie mieli przy sobie broni. A przynajmniej nie na widoku, choć Est nie spodziewał się, by ukrywali miecze w wąskich nogawkach spodni. Przywdziali białe szaty na znak pokoju, zatem nie przystoi, by nosili u swych boków oręż, jednoznaczny symbol wojny.

Szpakowaty paladyn nie wydawał się zachwycony pomysłem doradcy. Mimo to przystał nań, krzyżując ramiona na szerokiej piersi.

- Dobrze więc, mości Magu. Niech mówią, byle prędko. Niebawem wyruszamy, a do świtu ostała się ledwo godzina.

Colonell wystąpił naprzód. Zbladł, ale głos miał głęboki i pewny, gdy streszczał ostatnie wydarzenia. Pominął detale dotyczące informatorów oraz tożsamości ofiary, a także bójki, w jaką wdał się z kompanem, jednak bez cienia skruchy przyznał się do zabicia rycerza zakonnego i nijak nie usprawiedliwiał swojego czynu. Na zakończenie dodał, że w mieście szerzy się zaraza, której nie zdołają powstrzymać. Brek i Viera urządzili się w podziemiu, z trzewi Adeili prowadząc swoje małe, niebezpieczne wojenki. Po grymasie dowódcy paladynów łatwo było wywnioskować, że święci mężowie mieli tego świadomość.

Kiedy ostatnie, potępiające opieszałość Zakonu zdanie wybrzmiało, w sali dało się słyszeć wyłącznie świst wiatru pod stropem oraz gwizdy dobywające się ze szczelin ram okiennych. Niebo za wysokimi oknami pojaśniało na wschodzie. Nikt się nie ruszał. Nikt nie wydał najmniejszego dźwięku. Straż dyplomaty trwała niewzruszenie na swoich pozycjach i tylko ten jeden młokos o lodowatym spojrzeniu oraz przystojnej, szerokiej twarzy wciąż dyskretnie świdrował białego elfa.

Est stracił cierpliwość. Uniesieniem brwi oraz barków przesłał nieme zapytanie, nie spodziewając się odpowiedzi. I prawie się zachłysnął, bo młody rycerz przymknął powieki, niezauważalnie kręcąc głową.

Wtem Złowieszczy Niedźwiedź zagrzmiał, burząc odkładającą się w kątach sali audiencyjnej ciszę.

- Mości paladynie, wszystko wskazuje na to, że ścigacie nie tych złoczyńców. – Wykonał obelżywy gest poparzoną dłonią i lekceważąco obrócił się plecami do swych gości, by rozmyślnie powolnym krokiem ruszyć w stronę tronu. - Moi chłopcy otrzymali zadanie zlokalizowania dezerterów i udało im się to. A odkrycia dokonali właśnie w twoim rejonie, rycerzu, w Adeili. Macie niemały orzech do zgryzienia, piewcy pokoju. - Ostatnie słowa wycedził przez zaciśnięte zęby. Ogromny miecz wsparł o podłokietnik i zwalił się ciężko na siedzisko, przybierając najbardziej impertynencką pozę z możliwych. - I odpowiadając na twoje pytanie: nie oddam ich żadnemu z was. Nawet Miłościwie Nam Panujący nie ma takiej władzy, by rozkazywać mi na moich ziemiach.

Sir Cyryl zagotował się ze złości. Policzki mu poczerwieniały pod schludnie przyciętym zarostem, niemniej jego głos ani drgnął, brzmiąc nieustępliwie.

- Rzucanie obelg pod adresem Jego Wysokości i naszym nie przyniesie ci niczego dobrego, mości Niedźwiedziu. Grubiaństwo godne wyspiarskich barbarzyńców przemawia przez ciebie. Zaślepia cię twoja własna buta. Znajdujecie się na skraju wojny, liczcie się zatem z brakiem poparcia Zakonu Paladynów. Żegnaj, mości Niedźwiedziu. Oby Wszechmocni byli dla ciebie bardziej łaskawi niż los.

Rozgniewany emisariusz obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi, przechodząc między swoimi ludźmi. Trzej rycerze stuknęli obcasami, salutując przywódcy najemników i w karnym szeregu podążyli za zwierzchnikiem.

Est pragnął, by ten dzień jak najszybciej się skończył, a następny nigdy nie nadszedł, gdy złotooki paladyn kiwnął mu niepostrzeżenie głową na pożegnanie, rozbijając tym jego wewnętrzny spokój. Nie było ich raptem kilka dni, a już stoją na progu kataklizmu. Cóż, ważne, że zachowali się przy życiu. Wszyscy troje.

Mag powrócił do przywódcy i czekał w milczeniu, aż delegat ze świtą opuści salę. Złowieszczy Niedźwiedź ucisnął nasadę nosa palcami poparzonej dłoni, której ropiejące bąble znów popękały, po czym od niechcenia obejrzał ją w świetle budzącego się dnia. Wyglądał na znacznie starszego niż w rzeczywistości, skrajnie wyczerpanego obecnością poselstwa z garnizonowej Adeili. Najwyraźniej opowieść Colonella dała mu do myślenia, bo odprawił podwładnych machnięciem ręki, a swego doradcę odesłał razem z Leos, by poszukał dla niej jakiegoś tymczasowego lokum, aż nie zadecyduje, co z nią zrobić.

Est prawie zasypiał na stojąco. Upewniwszy się, że czarodziejka ma zagwarantowane bezpieczeństwo, wyszedł razem z Colem z pachnącej stopionym woskiem sali audiencyjnej i skierował się do wyjścia z gmachu. W nikłym poblasku jutrzenki dostrzegł srebrzysty metal odznaczający się na tle antracytowych kamieni Twierdzy Niedźwiedzi. Rycerze szykowali się do odjazdu, mocując do siodeł broń oraz skromny bagaż. Tym razem młody paladyn o alabastrowej skórze oraz rysach arystokraty nie okazał zainteresowania białemu elfowi, bez reszty pochłonięty obowiązkiem.

Smagły łowca podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela.

- Masz przedziwny urok, dzieciaku. Wszyscy do ciebie lgną jak pszczoły do kwiatów.

Est potrząsnął czupryną w geście bezsilności, poprawiając tobołki na opancerzonym ramieniu i chwyt na hebanowym kosturze.

- Wybacz, Col – powiedział ze znużeniem - ale jestem zbyt zmęczony, by zrozumieć cokolwiek z tego, co do mnie mówisz.

Poczuł ulgę, bo brama wjazdowa znów stała otworem, a krata wisiała wysoko, swoim zwyczajem odstraszając wrogów żelaznymi zębiskami. Spojrzał na kramarzy rozkładających towary w pierwszych promieniach słońca i na ruch przy stajniach. Piękne rumaki rycerzy zakonnych lśniły nieskazitelną bielą wyszczotkowanej sierści.

Wkrótce rozeszli się każdy w swoją stronę i osuszony zaklętym ogniem Est powlókł się do Wieży Czarodziejów, przeklinając w duchu, że mieszka na samym końcu korytarza czwartej kondygnacji...

***

Przewracał się z boku na bok w rozkopanej pościeli. Odespał trudy ostatniej podróży, jednak nadal nie czuł się na tyle dobrze, by wstać z łóżka, dlatego postanowił poleżeć jeszcze chwilę.

Zabłocony pancerz leżał rozrzucony po podłodze. Pas z sakiewkami wisiał przewieszony przez oparcie krzesła, buteleczki stały na blacie biurka, a lekko wilgotne tobołki wyglądały smętnie zza fotela. Kominek był wygaszony, mimo to w komnacie panowało przyjemne ciepło. Letnie słońce wyszło zza chmur i nagrzało kamień ścian. Gwar dobiegający z dziedzińca odprężał go, wiedział bowiem, że jest w domu, a najgorsze minęło.

Wiedziony potrzebą zaspokojenia głodu Est z ociąganiem wygrzebał się z posłania i ruszył na poszukiwanie spodni, kiedy dobiegło go ciche pukanie. Spłoszony doskoczył do komody i wyjął jakiekolwiek, byle tylko zakryć swoją nagość.

- Wejść! - zawołał, nerwowo zawiązując troczki.

Do komnaty wślizgnęła się służąca. Ze spuszczoną skromnie głową przekazała wiadomość od doradcy, który chciał niezwłocznie spotkać się z uczniem w gabinecie administratora. Zakłopotany Est podziękował Syntii za wiadomość i spąsowiała dziewczyna zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

Nieco rozbudzony ziewnął i przeciągnął się tak solidnie, że aż stanął na palcach. Podszedł do toaletki i nie żałując wody z miski, dokładnie opłukał twarz. Zimne krople spłynęły po jego gładkim torsie. Łaskoczące strużki spłukały kurz podróży, wywołując pobudzającą gęsią skórkę. Oglądając się w lustrze doszedł do wniosku, że po rozmowie z mistrzem odwiedzi łaźnie. Nie powinno być tam tłoku w późnowieczornych godzinach.

Est niezmiennie unikał kontaktów z innymi mieszkańcami Twierdzy i prędzej spłonąłby ze wstydu, aniżeli rozebrał przed obcymi, niezależnie od płci. Jednak zdarzyło się już ze dwa razy, że kiedy cieszył się samotnością pośród rozległych basenów łaźni, to w środku nocy zjawiał się nieproszony gość, burząc jego kontemplacyjny spokój. Na szczęście w obu przypadkach zbłąkany najemnik zdawkowo witał się z obecnym elfem i wybierał najdalszy zbiornik, również poszukując wytchnienia od ciągłego towarzystwa hałaśliwych mężczyzn.

W ten sposób wycofany chłopak przyzwyczajał się do obecności ludzi w miejscu, które uważał za swoje bezpieczne terytorium. Bezpieczne, bo samotne. Bezpieczne, bo najczęściej odwiedzane u boku Cola, którego darzył bezgranicznym zaufaniem i równie silnym afektem, z jakim wciąż się oswajał. Nie potrafił zliczyć, ile razy przemoczeni deszczem wpadali do kwatery na czwartym piętrze Wieży Czarodziejów i pospiesznie zrzucali mokre ubrania przed kominkiem. Ile razy w zimie całkowicie zziębnięci od szaleństw na śniegu siadali w samej bieliźnie przy ogniu, śmiejąc się z tylko im znanych żartów oraz sytuacji…

Tak było kiedyś. Śmiały, namiętny pocałunek na wieży zmienił to wszystko, narzucając mu niemożliwe do utrzymania tempo.

Est zapatrzył się na swoje odbicie w zwierciadle. Obejrzał bezwłosy tors i wyraźnie rysujące się pod skórą mięśnie brzucha. W odróżnieniu od niego, ludzie byli porośnięci włosami praktycznie na całym ciele, krótszymi lub dłuższymi, nie miał pojęcia od czego to zależało. Col nie był tak kudłaty jak niektórzy najemnicy. Jego szeroką, śniadą pierś zdobiły eleganckie linie krótkich, czarnych kędziorków układające się w literę T. Jedna z nich ciągnęła się w dół brzucha, przecinała pępek i znikała pod…

Skrajnie zażenowany zganił się za nieprzyzwoite fantazjowanie, a jego policzki nabrały specyficznego, niemal niewidzialnego odcienia szarości. Chwycił się za uszy i pociągnął, chcąc uciec przed wybujałą wyobraźnią oraz zdrożnymi urojeniami. I nieznanym żarem buchającym w podbrzuszu, poruszającym nim w ten osobliwie podniecający sposób.

Serce zabiło mu mocno, gubiąc rytm. Oddech przyspieszył gwałtownie, idąc w konkury z łomotem w piersi. Krew zgęstniała i zawrzała, wypalając go od środka. Przeraziło go to zjawisko. Jedna myśl, jedno nieznane uczucie zachwiało nim jak liściem na wietrze!

Jak rany, Col, co ty ze mną zrobiłeś… - jęknął w duchu.

Nagle zapragnął pozbyć się tego koszmarnego wrażenia wypalania żywym ogniem. Wspomniawszy, co pewnego poranka zrobił nieokrzesany zwiadowca, Est chwycił oburącz misę i wylał na siebie jej zawartość, z pluśnięciem ochlapując wszystko wokół. Wtedy nie przyszedł mu do głowy powód, dla którego Colonell tak idiotycznie postąpił, ale teraz, świadom jego uczuć, musiał przyznać, że metoda ta odniosła oczekiwany skutek także w jego beznadziejnym przypadku.

Est mrugnął kilka razy, pozbywając się wody z krótkich rzęs, złapał leżącą na podłodze wilgotną koszulkę bez rękawów, po czym bezceremonialnie wytarł nią twarz i włosy. Wreszcie zaczerpnął głęboko powietrza. Ochłonąwszy, przeprosił w duchu służące za bałagan i poszedł szukać czystych, suchych ubrań.

***

Nie pierwszy raz czuł się dziwnie idąc korytarzem piętra mieszkalnego, lecz tym razem było inaczej niż dotąd. Adepci otwarcie gapili się na niego, ucinając wszelkie rozmowy, i ustępowali mu miejsca, kiedy mijali go na schodach. Aczkolwiek nie dojrzał w ich oczach strachu ani niechęci. Patrzyli na niego z czymś w rodzaju skrytego podziwu, szacunku. Nie nawykły do takiego traktowania Est przyspieszył, by co rychlej znaleźć się poza murami Wieży Czarodziejów. Na dziedzińcu jednak wcale nie było lepiej. Najemni przystawali, gdy przechodził obok, a nawet przerywali zajęcia, by mu się przyjrzeć. Wszyscy, którzy otwarcie go ignorowali lub traktowali jako ciekawostkę przyrodniczą, teraz zauważali jego obecność.

Respektowali go.

To nowe odczucie delikatnie połechtało jego próżność, ale kiedy spostrzegł, co się z nim dzieje, od razu odciął się od tego zdradliwego doznania. Na próbę skinął jednemu z najemników i z zaskoczeniem odkrył, że powitanie zostało z zapałem odwzajemnione. Zaakceptowano go! Stał się jednym z nich, częścią ich wielkiej rodziny. Pupilek Zrzędy przeszedł chrzest bojowy, a wieść o celu jego misji rozeszła się z prędkością gromu. Każdy z Niedźwiedzi znał Vierę i Breka, którzy nie szczędzili nikogo. Nie dość, że Colonell i Estalavanes wrócili do Twierdzy w jednym kawałku, to jeszcze przywieźli ze sobą czarodziejkę-dezerterkę, nieślubną córkę Złowieszczego Niedźwiedzia! Bez wątpienia nowe plotki i historyjki wyprą te stare, na co posępniejący elf nie miał żadnego wpływu. Ludzie zawsze będą gadać i zawsze będą dodawać swoje trzy tarcze do wszystkiego, co usłyszą, przeinaczając bieg historii oraz tworząc nową, zupełnie niepodobną tej prawdziwej.

Zamyślonego Esta przeszył dreszcz, kiedy stając w progu wejścia do Głównego Budynku, mimowolnie zwrócił się ku bramie. Brona była opuszczona, a olbrzymie podwoje zatrzaśnięte i zablokowane solidnymi antabami. Col napomknął, że to pierwszy taki przypadek, odkąd zaciągnięto go do Twierdzy prawie dekadę temu. Zaniepokojony chłopak w pośpiechu odnalazł gabinet administratora, z grzeczności zapukał w dębowe drzwi i wszedł bez proszenia.

Słysząc zgrzyt klamki, siedzący za biurkiem doradca nawet nie podniósł łysej głowy znad zapisanej do połowy kartki papieru. Gasnące późnowieczorne światło wpadało przez wysokie okno i miękko kładło się na pokrytych starczymi plamami dłoniach. Mag, nie odrywając się od pracy, wskazał na stolik i fotele przy kominku. Słaby ogień migotał na rozstawionych półmiskach z kolacją.

Na widok gotowanego mięsa i świeżego pieczywa żołądek Esta owinął się radośnie wokół kręgosłupa. Chłopak usiadł i zajął się wieczerzą, podczas gdy jego opiekun dokończył pisanie listu. Ostatni zgrabny zawijas wyrósł na aksamitnym papierze i pióro spoczęło w kałamarzu. Mężczyzna wprawnym ruchem posypał arkusz piaskiem, a następnie powstał, by zająć fotel naprzeciwko pochłaniającego wielkie kęsy ucznia. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w niego, lecz zaraz sięgnął po pieczywo i nałożył sobie na talerz sporą porcję zapiekanych warzyw. Jedli w ciszy, popijając posiłek wodą z dzbanków.

Kiedy skończyli, Mag opadł na oparcie fotela i nie odrywając wzroku od niemrawego ognia trzaskającego za okratowaniem, odezwał się życzliwym tonem:

- Nie lada przygodę zgotował wam los, prawda, chłopcze? Zmieniłeś się.

Est pytająco uniósł brew, spoglądając na mentora znad wyczyszczonej do czysta miski. Zreflektowawszy się w swoim zachowaniu, spuścił oczy.

- Nie wiem, kim trzeba być, by przejść obojętnie obok czyjejś śmierci.

- Nie oceniaj czynów swego przyjaciela zbyt pochopnie, Estalavanesie. Serca ludzi targane są różnorakimi konfliktami. Są jak wody oceanu. W jednym momencie spokojne i łagodne, w następnej wzburzone i niszczycielskie. - Mag oparł łokcie o podłokietniki i złączył czubki palców w piramidkę, pochylając się przy tym lekko. - Powiedz, mój uczniu, czy twoje serce także jest oceanem? Rozumiesz, co to za uczucie?

Est uwielbiał te rzadkie chwile poświęcone na filozofię oraz kontemplowanie otaczającego go świata. Rozluźnił się. Znów był u boku mistrza. Mógł do woli pławić się w jego ojcowskiej trosce i nauczycielskiej surowości, za którymi tęsknił.

- Rozumiem, mistrzu. Sam mam wiele wątpliwości, gdyż emocje niejednokrotnie targają mną niby chorągwią na wietrze. Nie opanowałem ich, choć przypuszczam, że jestem na dobrej drodze do ich zrozumienia.

- Nie pytam, czy rozumiesz umysłem. Pytam, czy rozumiesz sobą. Czy potrafisz to zrozumienie przełożyć na siebie, na otoczenie. Czy potrafisz poczuć to, co rozumiesz.

Uczeń milczał, a mistrz czekał cierpliwie. Est szukał odpowiedzi, zapuszczając się w najodleglejsze zakamarki swojego jestestwa. I gdy już wydawało mu się, że ją znalazł, ta wymykała mu się z rąk.

- Nie, mistrzu. Nie potrafię.

- Powiedz w takim razie, co czujesz.

- Ja… - zawahał się. Pierwszy raz w niezobowiązującej rozmowie z mistrzem usiłował zataić to, co czuł naprawdę. Prawie chwycił się karcąco za opadające ucho. - Czuję wstyd, mistrzu. Ogień pożerający mnie od środka. - Położył dłoń w rękawiczce na piersi. - Czuję chęć działania i jednocześnie boję się tego, co nastąpi potem. Pragnę biec, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Czuję strach i bezradność.

Gdy przerwał, mentor kiwnął z uznaniem głową, zachęcając do wznowienia wątku. Chłopak skoncentrował się na sobie. Sondował wnętrze, wyciągając skryte refleksje i emocje. Jego oblicze rozpogodziło się, gdy zrozumiał i nazwał to, co opisał. Przeniósł spojrzenie na starego doradcę i z nową energią podjął temat.

- Czuję, że kocham, lecz strach i wstyd nie pozwalają mi tego okazać. Czuję, że mogę wszystko, ale brak pewności siebie zabija we mnie wolę walki. Czuję, że jestem kimś wielkim, stworzonym do wyższych celów, tylko pokora i lęk trzymają mnie w ryzach.

Mistrz z zadowoleniem przymrużył oczy, a kąciki jego spękanych ust wygięły się nieznacznie, nadając mu wyraz poczciwego staruszka. Wstał z fotela i powędrował do okna, ręce splatając za plecami. Zapatrzony w dal rzekł nieobecnym głosem:

- Estalavanesie, nie lękaj się swoich uczuć, ani tym bardziej nie walcz z nimi. Stoisz na progu dorosłości, tak jak świat stoi na progu ogromnego konfliktu. Z biegiem lat zrozumiesz znacznie więcej. Z napływem kolejnych doświadczeń ukształtujesz i zahartujesz ducha. Jeszcze wielokrotnie upadniesz, lecz za każdym razem wstaniesz silniejszy. Wiele razy otrzymasz śmiertelną ranę i powstaniesz z martwych, niczym feniks z popiołów. Nie zamykaj nigdy swego serca na innych. Nie zabij i nie pozwól zabić w sobie tego uczucia, które tak starannie pielęgnujesz. Jeżeli do tego dopuścisz, zabijesz samego siebie.

Est dźwignął się z fotela i przyłączył do mistrza, stając z nim ramię w ramię. W takich momentach, mimo dzielących ich różnic, byli równi. Mistrz i uczeń. Człowiek i biały elf. Starzec i chłopiec. Nic nie miało znaczenia, a zarazem wszystko je miało.

- Miłość ma wielką moc - kontynuował sentencjonalnie Mag. - Wielu nie rozumie tego uczucia i umniejsza jego znaczenie, wręcz wyśmiewa, lecz nawet to nie zmieni jego potęgi. Estalavanesie, miłość w każdym swoim aspekcie jest siłą świata. Kiedy jej zaczyna brakować, wtedy nic nie pomoże. - Obrócił głowę w stronę ucznia i nieco zadzierając brodę, zmierzył go przenikliwymi czarnymi oczyma. - Z miłości zostaliśmy stworzeni i z miłości tworzymy. Z miłości rodzi się nasze potomstwo. Z miłości pielęgnujemy ziemię i zwierzęta. Z miłości walczymy i zabijamy. Z miłości żyjemy. I z miłości umieramy. Ale miłość sama w sobie nie wystarczy. Potrzebuje czegoś, co by ją napędzało. Miłość potrzebuje pozostałych uczuć, by zaistnieć. I nie tylko tych uznawanych za pozytywne, jak troska czy miłosierdzie. Dla równowagi potrzebuje także tych o negatywnym wydźwięku; zazdrości, gniewu czy nienawiści. Z miłości do życia ocaliłeś dziewczynę przed śmiercią. Z miłości do przyjaciela ocaliłeś człowieka przed mściwością. Nie ukrywaj tej świadomości pod maską fałszywej skromności, wręcz przeciwnie, czerp z niej siłę do dalszej walki. A zapewniam cię, iż jest to dopiero początek twoich zmagań.

Mag wyminął podopiecznego i przemierzając gabinet, zatrzymał się przy biurku. Wysunął jedną z szuflad. Skinął pomarszczoną dłonią na elfa, a gdy ten się zbliżył, podał mu kwiat o niezwykłych błękitnych płatkach. Wyglądał na świeżo ucięty, wyłącznie odrobinę przesuszone na koniuszkach liście wskazywały, że w istocie zerwano go znacznie wcześniej.

- Panienka Leos poprosiła, bym ci to przekazał. Piękny kwiat, jakiego jeszcze nie widziałem.

Est obracał w palcach smukłą łodygę, listkami pieszcząc skórę dłoni. Do jego wrażliwego nosa napłynęła subtelna, odurzająca woń. Gdy uniósł wzrok i podziękował, opiekun ponownie stanął przy oknie. Na blankach zapalano właśnie pochodnie, by rozproszyć ciemności nadciągającej nocy.

Sędziwy doradca mruknął przeciągle, zanim znów się odezwał.

- Zdecydowałem się przyjąć nasza nową rekrutkę na nauki. Powiedz mi, mój uczniu, czy masz coś przeciwko temu, by sporadycznie spędzała z nami czas przy kolacji?

- Mistrzu, będzie to dla mnie miłe wyróżnienie. Ale czy Złowieszczy Niedźwiedź zgodzi się… - Nie dokończył. Obawiał się, że dziewczyna nie uniknie kary śmierci. - Czy ostateczna decyzja już zapadła?

- Estalavanesie, Złowieszczy Niedźwiedź nie może rozkazywać mi w kwestii wyboru utalentowanych magicznie rekrutów. Wraz z rozpoczęciem działalności wspólnie uchwaliliśmy moją autonomię. Panienka Leos, jako czarodziejka, podlega pod słowo doradcy, nie przywódcy. Więzy krwi nie mają tu żadnej racji.

- Będę zatem zaszczycony, mistrzu.

- Pozostaje więc sprawa, która od wielu dni nie daje mi spokoju, chłopcze. - Ton mentora zmienił się ledwie słyszalnie, co natychmiast nakazało Estowi nadstawić uszu. - Jak sądzisz, czy potrafiłbyś nauczyć elementalistów swojej specjalności? Podejrzewam, iż jest ona ściśle powiązana z pierwotną mocą twojego ciała, niemniej chciałbym utwierdzić nas choć w jednym przeświadczeniu.

Zaciskający palce na łodyżce Est domyślał się, do czego ta rozmowa zmierza, i nie był przekonany, czy to aby na pewno dobry pomysł. Zastanowił się, czy ta niepewność przypadkiem nie wynika z jego egoistycznego poczucia wyjątkowości.

- Mistrzu, jeśli takie jest twoje życzenie, mogę spróbować. Obawiam się jednak, że upłynie wiele czasu zanim zrozumiem siebie i to, co we mnie tkwi.

- Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, lecz nie mogę od ciebie wymagać niewykonalnego. Nasiono nie urośnie do pełnego rozkwitu w ciągu jednego dnia. - Mężczyzna zawrócił do biurka, wziął zapisaną kartkę papieru i strzepnął zabarwiony atramentem piasek do pojemniczka w drugiej szufladzie. - Tymczasem mam do napisania i wysłania kilka wiadomości niecierpiących zwłoki, a ty, drogi chłopcze, odpocznij przed jutrzejszym dniem. Wracamy do naszego rutynowego rozkładu zajęć.

Mag zręcznie zwinął kartkę w rulon i przewiązał czerwoną tasiemką. Chwycił pałeczkę czarnego laku, stopił nad nieodzowną świecą płonącą na biurku i pozwolił kilku kroplom skapnąć w miejscu wiązania. Odstawił lak i zanim ten na wstędze stwardniał, odcisnął pieczęć spoczywającym na blacie sygnetem. Ryczący niedźwiedź spoglądał na nich lśniącymi ślepiami.

Est wiedział, że powinien zostawić teraz mistrza samego, więc podszedł do drzwi. Nie otworzył ich jednak, tylko zaczekał, aż wzrok leciwego mnicha skupi się na nim.

- O co chodzi, mój uczniu?

- Paladyni wspominali o wojnie, a ty o konflikcie. Czy wyjawisz mi, co przygotowała dla nas przyszłość?

Wieszcz zwiesił głowę i westchnął ciężko, a gdy popatrzył na podopiecznego, wyglądał niczym zmęczony życiem starzec.

- Ostatnie przebłyski przyniosły zbyt wiele krwi, zbyt wiele ciał i zbyt wiele bólu, Estalavanesie. - Pokręcił głową z rezygnacją. – Cierpię po wielokroć, gdyż wiem, że mój udział w tych wydarzeniach jest nieunikniony. Jeżeli Niedźwiedź nie powściągnie swej arogancji, to wszyscy jesteśmy zgubieni.

Chłopak już miał coś powiedzieć, lecz przygnębienie malujące się na brodatej, pobrużdżonej twarzy zdusiło wszelkie chęci. Pożegnał się ostatnim ukłonem i wyszedł, zostawiając doradcę z jego obowiązkami. Nie poszedł jednak dalej. Podparł plecami ścianę korytarza i cicho odetchnął. Chociaż wizje były niejasne i wyrwane z kontekstu, to jak dotąd zawsze się sprawdzały.

Ostatecznie postanowił zabrać z sypialni rzeczy na przebranie i udać się do łaźni, by w kojąco ciepłej wodzie przemyśleć wszystko, co do tej pory się zdarzyło. Niestety, widmo złotych oczu o nieodgadnionym wyrazie nie odstępowało go na krok, zastępując wrażenie obrzydliwych larw wiercących mu dziurę w brzuchu. Dziwne… To uciążliwe doznanie męczyło go wyłącznie w Adeili i jej okolicy. Przypomniało o sobie, gdy paladyni zjawili się w sali audiencyjnej, nasiliło w kontakcie ze złotowłosym młodzieńcem, a potem zniknęło w zapomnieniu. I na tym się skończyło. Że też musieli ściągnąć na siebie Zakon z tą ich cudaczną magią…

Nastawała noc. Na korytarzach nie było żywego ducha, toteż Est swobodnie przebył drogę powrotną do swojej kwatery, gdzie służba pod jego nieobecność zajęła się bałaganem. Z łatwością znalazł czystą odzież na zmianę, chwycił suchy ręcznik wiszący na lustrze toaletki i wyszedł, rozmyślając co porabia Col.

Przecinając oddychający ciszą dziedziniec, przyjrzał się wartownikom na blankach. Mężczyźni bez słowa skargi przemierzali mury, wypatrując wrogów i intruzów mogących zagrozić mieszkańcom warowni. Brama nadal pozostawała nienaturalnie zamknięta. Zupełnie jakby ich wyjazd wywrócił cały świat do góry nogami. Wczesnoletni zmierzch odznaczał się wyjątkowym ciepłem, a mimo to Est zadrżał.

Uspokoił się dopiero, gdy jego nagą skórę ramion oblepiła ciepła wilgoć łaźni. Zszedł stromymi schodami w dół, na poziom służący za przebieralnię. Przez kilka uderzeń serca nasłuchiwał, ale nie dotarł do niego żaden dźwięk wskazujący na obecność ludzi na niższych kondygnacjach. Wnęki w ścianach również były puste. Zachęcony brakiem towarzystwa zrzucił ubranie, okrył biodra ręcznikiem i poprawił zapięcie czarnej rękawiczki. Zszedł jeszcze niżej, gdzie w drodze do parnych podziemi przepłukał ciało w kaskadzie rozkosznie ciepłej wody.

Latarnie zawieszone na żelaznych korodujących kołkach oświetlały mu drogę, choć wcale ich nie potrzebował. Przyglądał się za to własnemu cieniowi, który tańczył wokół niego chwiejnie.

Jak rany, jakbym widział własną duszę - westchnął. Niespokojny i niezdecydowany szamoczę się z jednej strony na drugą.

Przystanął w wejściu do olbrzymiej groty bajecznie rozpromienionej setką lampek i rozejrzał się ostrożnie. Nie dojrzawszy nikogo, ruszył przed siebie, prosto do ulubionego basenu upatrzonego już przy pierwszej wizycie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz