Intruzi marszem przemierzali salę,
kierując się prosto ku podwyższeniu. Ich białe szaty - długie do kostek, rozcięte
po bokach i opasane sznurem na wysokości bioder - uchodzić mogły za skromne,
gdyby nie pociągnięte złotą nicią lamówki oraz pyszniące się na szerokich
piersiach haftowane symbole przedstawiające uniesiony pionowo miecz na tle
prostokątnej pawęży. Estalavanes widział ten sam znak na sztandarach oraz
proporcach w Adeili i byłby pomylił ich z kapłanami Tarthosa, gdyby nie obite
płytami lśniącej stali buty, nagolenniki oraz karwasze, które także już poznał.
I to całkiem niedawno.
Dziwne
wrażenie wywracające wnętrzności powróciło, jak gdyby robaki wcale nie odeszły,
tylko zasnęły na czas wystarczający, by o nich zapomniał.
Tuż
za wysłannikami Zakonu Paladynów biegło dwóch strażników Niedźwiedzia. Nieszczęśliwi
najemnicy nie wiedzieli jak powstrzymać biały huragan zmierzający prosto ku ich
przywódcy, szczególnie że przybysze nie zwracali na nich najmniejszej uwagi.
Wartownicy wołali i gestykulowali żywo, ale na nic ich wysiłki. Zniechęceni w
końcu odpuścili, gdy nieproszeni goście dotarli do połowy okazałej sali. Idący
na przedzie człowiek, siwiejący i poznaczony wiekiem, zawołał do Złowieszczego
Niedźwiedzia, lecz jego mocny, nawykły do wydawania rozkazów głos rozpłynął się
w kiepskiej akustyce pomieszczenia, a słowa umknęły niezrozumiałe.
Trzymający
się za brzuch Est zostawił swoje rzeczy i kostur tam, gdzie leżały. Dołączając
do przyjaciół, oczu nie odrywał od zjeżonego Colonella opartego o masywną
kolumnę. Paladyni rozpoznali otwartą paszczę ryczącego niedźwiedzia. Wiedzieli,
kto zabił. Ale żeby tak błyskawicznie zareagowali?
Delegaci
nieuchronnie zbliżali się, a ich ciężkie buty wybijały jednostajny rytm na
miękkim dywanie. Est stanął bliżej partnera i niedostrzegalnym dla innych
gestem położył rękę na jego wciąż wilgotnych plecach. To nasz wspólny problem, jestem z tobą - zdawał się w ten sposób
mówić.
Col
posłał mu szybkie spojrzenie, obejmując wzrokiem białe palce przyciskające do
brzucha materiał czarnej koszulki. W milczeniu wrócił do bacznego śledzenia
wydarzeń. Później przyjdzie czas na troskę i zmartwienie. Później, gdyż w tej
chwili wyrywający naprzód rycerz zakonny wszedł w zasięg słuchu zebranych
najemników.
-
Doszły mnie wieści, iż twoi podkomendni powrócili, mości Niedźwiedziu.
Mężczyzna
o pociętym zmarszczkami obliczu zatrzymał się dwa kroki od przywódcy. Może i
musiał zadzierać głowę, by zmierzyć się z rosłym adwersarzem, lecz jako
barczysty i otoczony aurą majestatu paladyn o szpakowatych włosach oraz krótko
przystrzyżonej brodzie posiadał wszelkie cechy stawiające go na równi z Tyrdem
Niedźwiedziogrzywym.
-
Zakon Paladynów żąda natychmiastowego wydania ich na stracenie - kontynuował
rozkazująco. - Dopuścili się oni barbarzyńskiego czynu przeciwko niewinnym, a
podczas zuchwałej ucieczki z miejsca zbrodni pozbawili życia jednego z naszych
braci.
Dla
potężnego wojownika była to nowość. Niedźwiedź popatrzył na Cola i Esta z ponurą
satysfakcją rozkwitającą na brodatej twarzy, a potem zwrócił się do swego
doradcy, oczekując, że to on wyjaśni tę sprawę.
-
Szlachetni panowie, nie wspomnieliście o tym incydencie, gdy zeszłego wieczoru przybyliście
z poselstwem - celnie zauważył Mag, splatając dłonie nad krzyżem i podchodząc
do wysłanników Zakonu Paladynów. - Przyjmijcie, proszę, najszczersze
kondolencje i wyrazy współczucia rodzinom poszkodowanych, niech Wszechmocni
mają ich w swej opiece.
Est
zamrugał. Poselstwo? Przyjrzał się uważniej rycerzom, opierając się przykremu
doznaniu czerwi zjadających go od środka. Zdyscyplinowani mężczyźni szeregiem
stali za swym dowódcą w odległości trzech metrów, w lekkim rozkroku i z rękami
za plecami. Jeden był młody, pozostali bez dwóch zdań znacznie starsi.
Wyglądali na zwykłych ludzi poza najmłodszym spośród nich, który uporczywie i z
ukosa wpatrywał się w niego oczami o złotych tęczówkach.
Przez
moment obaj toczyli zaciętą walkę na spojrzenia, ale to Est pierwszy przerwał
kontakt. Nadal jednak czuł na sobie ten palący, nieprzyjazny wzrok. Już
pomijając fakt niespotykanej barwy oczu, ten jasnowłosy paladyn był wyjątkowo
dziwny. I nie należał do ludzkiej rasy, na co wskazywały jego odsłonięte uszy -
ludzkiego kształtu i rozmiaru, lecz o szpiczastych końcówkach, jak u
imperialnych elfów. Potomstwo dziedziczyło kształt uszu po ojcu: mogły być
dłuższe i ostro zakończone po elfim rodzicu, albo całkowicie okrągłe po ludzkim.
Ale nie takie!
Nie
zaryzykował jednak kolejnego zerknięcia. Speszył się, jak gdyby beznamiętne wejrzenie
paladyna obnażało jego najdrobniejsze występki. Zsunął dłoń z pleców Cola,
przestąpił z nogi na nogę i zaczął się wiercić, aż wreszcie zorientował się w
swoim niedorzecznym zachowaniu. Głodne larwy zamilkły. Albo to on przestał się na
nich skupiać. Przywołując się do porządku i starając ignorować bezgłośną
zaczepkę młodego rycerza, wsłuchał się w roszczenia dowódcy, który nie dał się
zbić z tropu. Był wprawnym dyplomatą, podobnie jak stary doradca.
-
Nie wspomnieliśmy, ponieważ zdarzenia wielkiej wagi zaprzątały nasze myśli –
odrzekł paladyn. - Dopiero przed odjazdem, rankiem dzisiejszego dnia, mieliśmy
prosić o pomoc w ujęciu morderców naszego bliźniego. Lecz skoro już tu
jesteśmy, co rychlej przejdźmy do czynów. Powtórzę ostatni raz: oddajcie nam morderców,
a odejdziemy w zgodzie.
-
Czy jako orędownik sprawiedliwości nie zechciałbyś, sir Cyrylu, poznać biegu wypadków
z punktu widzenia rzekomych morderców? – Mag wziął rozmówcę pod włos. - Śmiem
twierdzić, iż mają oni wiele interesujących rzeczy do powiedzenia na temat owej
“zbrodni”.
Po
tych słowach obrócił się w stronę trójki młodych osób zebranych pod masywnym
filarem, jednocześnie przenosząc na nich uwagę nieprzejednanego ambasadora oraz
Złowieszczego Niedźwiedzia. Zwątpienie błysnęło w ciemnych oczach sir Cyryla,
gdy studiował sylwetki najemników, dopasowując ich do rysopisu.
Co
ciekawe, emisariusze nie mieli przy sobie broni. A przynajmniej nie na widoku,
choć Est nie spodziewał się, by ukrywali miecze w wąskich nogawkach spodni. Przywdziali
białe szaty na znak pokoju, zatem nie przystoi, by nosili u swych boków oręż,
jednoznaczny symbol wojny.
Szpakowaty
paladyn nie wydawał się zachwycony pomysłem doradcy. Mimo to przystał nań, krzyżując
ramiona na szerokiej piersi.
-
Dobrze więc, mości Magu. Niech mówią, byle prędko. Niebawem wyruszamy, a do
świtu ostała się ledwo godzina.
Colonell
wystąpił naprzód. Zbladł, ale głos miał głęboki i pewny, gdy streszczał
ostatnie wydarzenia. Pominął detale dotyczące informatorów oraz tożsamości
ofiary, a także bójki, w jaką wdał się z kompanem, jednak bez cienia skruchy
przyznał się do zabicia rycerza zakonnego i nijak nie usprawiedliwiał swojego
czynu. Na zakończenie dodał, że w mieście szerzy się zaraza, której nie zdołają
powstrzymać. Brek i Viera urządzili się w podziemiu, z trzewi Adeili prowadząc
swoje małe, niebezpieczne wojenki. Po grymasie dowódcy paladynów łatwo było wywnioskować,
że święci mężowie mieli tego świadomość.
Kiedy
ostatnie, potępiające opieszałość Zakonu zdanie wybrzmiało, w sali dało się
słyszeć wyłącznie świst wiatru pod stropem oraz gwizdy dobywające się ze
szczelin ram okiennych. Niebo za wysokimi oknami pojaśniało na wschodzie. Nikt
się nie ruszał. Nikt nie wydał najmniejszego dźwięku. Straż dyplomaty trwała
niewzruszenie na swoich pozycjach i tylko ten jeden młokos o lodowatym
spojrzeniu oraz przystojnej, szerokiej twarzy wciąż dyskretnie świdrował białego
elfa.
Est
stracił cierpliwość. Uniesieniem brwi oraz barków przesłał nieme zapytanie, nie
spodziewając się odpowiedzi. I prawie się zachłysnął, bo młody rycerz przymknął
powieki, niezauważalnie kręcąc głową.
Wtem
Złowieszczy Niedźwiedź zagrzmiał, burząc odkładającą się w kątach sali
audiencyjnej ciszę.
-
Mości paladynie, wszystko wskazuje na to, że ścigacie nie tych złoczyńców. – Wykonał
obelżywy gest poparzoną dłonią i lekceważąco obrócił się plecami do swych
gości, by rozmyślnie powolnym krokiem ruszyć w stronę tronu. - Moi chłopcy otrzymali
zadanie zlokalizowania dezerterów i udało im się to. A odkrycia dokonali
właśnie w twoim rejonie, rycerzu, w Adeili. Macie niemały orzech do zgryzienia,
piewcy pokoju. - Ostatnie słowa wycedził przez zaciśnięte zęby. Ogromny
miecz wsparł o podłokietnik i zwalił się ciężko na siedzisko, przybierając
najbardziej impertynencką pozę z możliwych. - I odpowiadając na twoje pytanie:
nie oddam ich żadnemu z was. Nawet Miłościwie Nam Panujący nie ma takiej władzy,
by rozkazywać mi na moich ziemiach.
Sir
Cyryl zagotował się ze złości. Policzki mu poczerwieniały pod schludnie
przyciętym zarostem, niemniej jego głos ani drgnął, brzmiąc nieustępliwie.
-
Rzucanie obelg pod adresem Jego Wysokości i naszym nie przyniesie ci niczego
dobrego, mości Niedźwiedziu. Grubiaństwo godne wyspiarskich barbarzyńców
przemawia przez ciebie. Zaślepia cię twoja własna buta. Znajdujecie się na
skraju wojny, liczcie się zatem z brakiem poparcia Zakonu Paladynów. Żegnaj,
mości Niedźwiedziu. Oby Wszechmocni byli dla ciebie bardziej łaskawi niż los.
Rozgniewany
emisariusz obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi, przechodząc między swoimi
ludźmi. Trzej rycerze stuknęli obcasami, salutując przywódcy najemników i w
karnym szeregu podążyli za zwierzchnikiem.
Est
pragnął, by ten dzień jak najszybciej się skończył, a następny nigdy nie
nadszedł, gdy złotooki paladyn kiwnął mu niepostrzeżenie głową na pożegnanie,
rozbijając tym jego wewnętrzny spokój. Nie było ich raptem kilka dni, a już
stoją na progu kataklizmu. Cóż, ważne, że zachowali się przy życiu. Wszyscy
troje.
Mag
powrócił do przywódcy i czekał w milczeniu, aż delegat ze świtą opuści salę. Złowieszczy
Niedźwiedź ucisnął nasadę nosa palcami poparzonej dłoni, której ropiejące bąble
znów popękały, po czym od niechcenia obejrzał ją w świetle budzącego się dnia.
Wyglądał na znacznie starszego niż w rzeczywistości, skrajnie wyczerpanego
obecnością poselstwa z garnizonowej Adeili. Najwyraźniej opowieść Colonella
dała mu do myślenia, bo odprawił podwładnych machnięciem ręki, a swego doradcę
odesłał razem z Leos, by poszukał dla niej jakiegoś tymczasowego lokum, aż nie
zadecyduje, co z nią zrobić.
Est
prawie zasypiał na stojąco. Upewniwszy się, że czarodziejka ma zagwarantowane
bezpieczeństwo, wyszedł razem z Colem z pachnącej stopionym woskiem sali
audiencyjnej i skierował się do wyjścia z gmachu. W nikłym poblasku jutrzenki
dostrzegł srebrzysty metal odznaczający się na tle antracytowych kamieni
Twierdzy Niedźwiedzi. Rycerze szykowali się do odjazdu, mocując do siodeł broń
oraz skromny bagaż. Tym razem młody paladyn o alabastrowej skórze oraz rysach
arystokraty nie okazał zainteresowania białemu elfowi, bez reszty pochłonięty
obowiązkiem.
Smagły
łowca podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela.
-
Masz przedziwny urok, dzieciaku. Wszyscy do ciebie lgną jak pszczoły do
kwiatów.
Est
potrząsnął czupryną w geście bezsilności, poprawiając tobołki na opancerzonym ramieniu
i chwyt na hebanowym kosturze.
-
Wybacz, Col – powiedział ze znużeniem - ale jestem zbyt zmęczony, by zrozumieć
cokolwiek z tego, co do mnie mówisz.
Poczuł
ulgę, bo brama wjazdowa znów stała otworem, a krata wisiała wysoko, swoim
zwyczajem odstraszając wrogów żelaznymi zębiskami. Spojrzał na kramarzy
rozkładających towary w pierwszych promieniach słońca i na ruch przy stajniach.
Piękne rumaki rycerzy zakonnych lśniły nieskazitelną bielą wyszczotkowanej
sierści.
Wkrótce
rozeszli się każdy w swoją stronę i osuszony zaklętym ogniem Est powlókł się do
Wieży Czarodziejów, przeklinając w duchu, że mieszka na samym końcu korytarza
czwartej kondygnacji...
***
Przewracał się z boku na bok w
rozkopanej pościeli. Odespał trudy ostatniej podróży, jednak nadal nie czuł się
na tyle dobrze, by wstać z łóżka, dlatego postanowił poleżeć jeszcze chwilę.
Zabłocony
pancerz leżał rozrzucony po podłodze. Pas z sakiewkami wisiał przewieszony
przez oparcie krzesła, buteleczki stały na blacie biurka, a lekko wilgotne
tobołki wyglądały smętnie zza fotela. Kominek był wygaszony, mimo to w komnacie
panowało przyjemne ciepło. Letnie słońce wyszło zza chmur i nagrzało kamień
ścian. Gwar dobiegający z dziedzińca odprężał go, wiedział bowiem, że jest w
domu, a najgorsze minęło.
Wiedziony
potrzebą zaspokojenia głodu Est z ociąganiem wygrzebał się z posłania i ruszył
na poszukiwanie spodni, kiedy dobiegło go ciche pukanie. Spłoszony doskoczył do
komody i wyjął jakiekolwiek, byle tylko zakryć swoją nagość.
-
Wejść! - zawołał, nerwowo zawiązując troczki.
Do
komnaty wślizgnęła się służąca. Ze spuszczoną skromnie głową przekazała wiadomość
od doradcy, który chciał niezwłocznie spotkać się z uczniem w gabinecie
administratora. Zakłopotany Est podziękował Syntii za wiadomość i spąsowiała
dziewczyna zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
Nieco
rozbudzony ziewnął i przeciągnął się tak solidnie, że aż stanął na palcach.
Podszedł do toaletki i nie żałując wody z miski, dokładnie opłukał twarz. Zimne
krople spłynęły po jego gładkim torsie. Łaskoczące strużki spłukały kurz
podróży, wywołując pobudzającą gęsią skórkę. Oglądając się w lustrze doszedł do
wniosku, że po rozmowie z mistrzem odwiedzi łaźnie. Nie powinno być tam tłoku w
późnowieczornych godzinach.
Est
niezmiennie unikał kontaktów z innymi mieszkańcami Twierdzy i prędzej spłonąłby
ze wstydu, aniżeli rozebrał przed obcymi, niezależnie od płci. Jednak zdarzyło
się już ze dwa razy, że kiedy cieszył się samotnością pośród rozległych basenów
łaźni, to w środku nocy zjawiał się nieproszony gość, burząc jego kontemplacyjny
spokój. Na szczęście w obu przypadkach zbłąkany najemnik zdawkowo witał się z
obecnym elfem i wybierał najdalszy zbiornik, również poszukując wytchnienia od
ciągłego towarzystwa hałaśliwych mężczyzn.
W
ten sposób wycofany chłopak przyzwyczajał się do obecności ludzi w miejscu,
które uważał za swoje bezpieczne terytorium. Bezpieczne, bo samotne.
Bezpieczne, bo najczęściej odwiedzane u boku Cola, którego darzył bezgranicznym
zaufaniem i równie silnym afektem, z jakim wciąż się oswajał. Nie potrafił
zliczyć, ile razy przemoczeni deszczem wpadali do kwatery na czwartym piętrze
Wieży Czarodziejów i pospiesznie zrzucali mokre ubrania przed kominkiem. Ile razy
w zimie całkowicie zziębnięci od szaleństw na śniegu siadali w samej bieliźnie
przy ogniu, śmiejąc się z tylko im znanych żartów oraz sytuacji…
Tak
było kiedyś. Śmiały, namiętny pocałunek na wieży zmienił to wszystko,
narzucając mu niemożliwe do utrzymania tempo.
Est
zapatrzył się na swoje odbicie w zwierciadle. Obejrzał bezwłosy tors i wyraźnie
rysujące się pod skórą mięśnie brzucha. W odróżnieniu od niego, ludzie byli
porośnięci włosami praktycznie na całym ciele, krótszymi lub dłuższymi, nie
miał pojęcia od czego to zależało. Col nie był tak kudłaty jak niektórzy
najemnicy. Jego szeroką, śniadą pierś zdobiły eleganckie linie krótkich, czarnych
kędziorków układające się w literę T. Jedna z nich ciągnęła się w dół brzucha,
przecinała pępek i znikała pod…
Skrajnie
zażenowany zganił się za nieprzyzwoite fantazjowanie, a jego policzki nabrały specyficznego,
niemal niewidzialnego odcienia szarości. Chwycił się za uszy i pociągnął, chcąc
uciec przed wybujałą wyobraźnią oraz zdrożnymi urojeniami. I nieznanym żarem buchającym
w podbrzuszu, poruszającym nim w ten osobliwie podniecający sposób.
Serce
zabiło mu mocno, gubiąc rytm. Oddech przyspieszył gwałtownie, idąc w konkury z
łomotem w piersi. Krew zgęstniała i zawrzała, wypalając go od środka. Przeraziło
go to zjawisko. Jedna myśl, jedno nieznane uczucie zachwiało nim jak liściem na
wietrze!
Jak rany, Col, co ty ze mną
zrobiłeś… - jęknął w
duchu.
Nagle
zapragnął pozbyć się tego koszmarnego wrażenia wypalania żywym ogniem. Wspomniawszy,
co pewnego poranka zrobił nieokrzesany zwiadowca, Est chwycił oburącz misę i
wylał na siebie jej zawartość, z pluśnięciem ochlapując wszystko wokół. Wtedy
nie przyszedł mu do głowy powód, dla którego Colonell tak idiotycznie postąpił,
ale teraz, świadom jego uczuć, musiał przyznać, że metoda ta odniosła
oczekiwany skutek także w jego beznadziejnym przypadku.
Est
mrugnął kilka razy, pozbywając się wody z krótkich rzęs, złapał leżącą na
podłodze wilgotną koszulkę bez rękawów, po czym bezceremonialnie wytarł nią
twarz i włosy. Wreszcie zaczerpnął głęboko powietrza. Ochłonąwszy, przeprosił w
duchu służące za bałagan i poszedł szukać czystych, suchych ubrań.
***
Nie pierwszy raz czuł się dziwnie
idąc korytarzem piętra mieszkalnego, lecz tym razem było inaczej niż dotąd. Adepci
otwarcie gapili się na niego, ucinając wszelkie rozmowy, i ustępowali mu
miejsca, kiedy mijali go na schodach. Aczkolwiek nie dojrzał w ich oczach
strachu ani niechęci. Patrzyli na niego z czymś w rodzaju skrytego podziwu,
szacunku. Nie nawykły do takiego traktowania Est przyspieszył, by co rychlej
znaleźć się poza murami Wieży Czarodziejów. Na dziedzińcu jednak wcale nie było
lepiej. Najemni przystawali, gdy przechodził obok, a nawet przerywali zajęcia,
by mu się przyjrzeć. Wszyscy, którzy otwarcie go ignorowali lub traktowali jako
ciekawostkę przyrodniczą, teraz zauważali jego obecność.
Respektowali
go.
To
nowe odczucie delikatnie połechtało jego próżność, ale kiedy spostrzegł, co się
z nim dzieje, od razu odciął się od tego zdradliwego doznania. Na próbę skinął
jednemu z najemników i z zaskoczeniem odkrył, że powitanie zostało z zapałem odwzajemnione.
Zaakceptowano go! Stał się jednym z nich, częścią ich wielkiej rodziny. Pupilek
Zrzędy przeszedł chrzest bojowy, a wieść o celu jego misji rozeszła się z
prędkością gromu. Każdy z Niedźwiedzi znał Vierę i Breka, którzy nie szczędzili
nikogo. Nie dość, że Colonell i Estalavanes wrócili do Twierdzy w jednym
kawałku, to jeszcze przywieźli ze sobą czarodziejkę-dezerterkę, nieślubną córkę
Złowieszczego Niedźwiedzia! Bez wątpienia nowe plotki i historyjki wyprą te
stare, na co posępniejący elf nie miał żadnego wpływu. Ludzie zawsze będą gadać
i zawsze będą dodawać swoje trzy tarcze do wszystkiego, co usłyszą,
przeinaczając bieg historii oraz tworząc nową, zupełnie niepodobną tej
prawdziwej.
Zamyślonego
Esta przeszył dreszcz, kiedy stając w progu wejścia do Głównego Budynku,
mimowolnie zwrócił się ku bramie. Brona była opuszczona, a olbrzymie podwoje zatrzaśnięte
i zablokowane solidnymi antabami. Col napomknął, że to pierwszy taki przypadek,
odkąd zaciągnięto go do Twierdzy prawie dekadę temu. Zaniepokojony chłopak w
pośpiechu odnalazł gabinet administratora, z grzeczności zapukał w dębowe drzwi
i wszedł bez proszenia.
Słysząc
zgrzyt klamki, siedzący za biurkiem doradca nawet nie podniósł łysej głowy znad
zapisanej do połowy kartki papieru. Gasnące późnowieczorne światło wpadało
przez wysokie okno i miękko kładło się na pokrytych starczymi plamami dłoniach.
Mag, nie odrywając się od pracy, wskazał na stolik i fotele przy kominku. Słaby
ogień migotał na rozstawionych półmiskach z kolacją.
Na
widok gotowanego mięsa i świeżego pieczywa żołądek Esta owinął się radośnie wokół
kręgosłupa. Chłopak usiadł i zajął się wieczerzą, podczas gdy jego opiekun dokończył
pisanie listu. Ostatni zgrabny zawijas wyrósł na aksamitnym papierze i pióro
spoczęło w kałamarzu. Mężczyzna wprawnym ruchem posypał arkusz piaskiem, a
następnie powstał, by zająć fotel naprzeciwko pochłaniającego wielkie kęsy
ucznia. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w niego, lecz zaraz sięgnął po
pieczywo i nałożył sobie na talerz sporą porcję zapiekanych warzyw. Jedli w
ciszy, popijając posiłek wodą z dzbanków.
Kiedy
skończyli, Mag opadł na oparcie fotela i nie odrywając wzroku od niemrawego
ognia trzaskającego za okratowaniem, odezwał się życzliwym tonem:
-
Nie lada przygodę zgotował wam los, prawda, chłopcze? Zmieniłeś się.
Est
pytająco uniósł brew, spoglądając na mentora znad wyczyszczonej do czysta
miski. Zreflektowawszy się w swoim zachowaniu, spuścił oczy.
-
Nie wiem, kim trzeba być, by przejść obojętnie obok czyjejś śmierci.
-
Nie oceniaj czynów swego przyjaciela zbyt pochopnie, Estalavanesie. Serca ludzi
targane są różnorakimi konfliktami. Są jak wody oceanu. W jednym momencie spokojne
i łagodne, w następnej wzburzone i niszczycielskie. - Mag oparł łokcie o
podłokietniki i złączył czubki palców w piramidkę, pochylając się przy tym
lekko. - Powiedz, mój uczniu, czy twoje serce także jest oceanem? Rozumiesz, co
to za uczucie?
Est
uwielbiał te rzadkie chwile poświęcone na filozofię oraz kontemplowanie otaczającego
go świata. Rozluźnił się. Znów był u boku mistrza. Mógł do woli pławić się w
jego ojcowskiej trosce i nauczycielskiej surowości, za którymi tęsknił.
-
Rozumiem, mistrzu. Sam mam wiele wątpliwości, gdyż emocje niejednokrotnie
targają mną niby chorągwią na wietrze. Nie opanowałem ich, choć przypuszczam,
że jestem na dobrej drodze do ich zrozumienia.
-
Nie pytam, czy rozumiesz umysłem. Pytam, czy rozumiesz sobą. Czy potrafisz to
zrozumienie przełożyć na siebie, na otoczenie. Czy potrafisz poczuć to, co
rozumiesz.
Uczeń
milczał, a mistrz czekał cierpliwie. Est szukał odpowiedzi, zapuszczając się w najodleglejsze
zakamarki swojego jestestwa. I gdy już wydawało mu się, że ją znalazł, ta
wymykała mu się z rąk.
-
Nie, mistrzu. Nie potrafię.
-
Powiedz w takim razie, co czujesz.
-
Ja… - zawahał się. Pierwszy raz w niezobowiązującej rozmowie z mistrzem usiłował
zataić to, co czuł naprawdę. Prawie chwycił się karcąco za opadające ucho. -
Czuję wstyd, mistrzu. Ogień pożerający mnie od środka. - Położył dłoń w
rękawiczce na piersi. - Czuję chęć działania i jednocześnie boję się tego, co
nastąpi potem. Pragnę biec, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Czuję strach i
bezradność.
Gdy
przerwał, mentor kiwnął z uznaniem głową, zachęcając do wznowienia wątku.
Chłopak skoncentrował się na sobie. Sondował wnętrze, wyciągając skryte
refleksje i emocje. Jego oblicze rozpogodziło się, gdy zrozumiał i nazwał to,
co opisał. Przeniósł spojrzenie na starego doradcę i z nową energią podjął
temat.
-
Czuję, że kocham, lecz strach i wstyd nie pozwalają mi tego okazać. Czuję, że
mogę wszystko, ale brak pewności siebie zabija we mnie wolę walki. Czuję, że
jestem kimś wielkim, stworzonym do wyższych celów, tylko pokora i lęk trzymają
mnie w ryzach.
Mistrz
z zadowoleniem przymrużył oczy, a kąciki jego spękanych ust wygięły się
nieznacznie, nadając mu wyraz poczciwego staruszka. Wstał z fotela i powędrował
do okna, ręce splatając za plecami. Zapatrzony w dal rzekł nieobecnym głosem:
-
Estalavanesie, nie lękaj się swoich uczuć, ani tym bardziej nie walcz z nimi.
Stoisz na progu dorosłości, tak jak świat stoi na progu ogromnego konfliktu. Z
biegiem lat zrozumiesz znacznie więcej. Z napływem kolejnych doświadczeń
ukształtujesz i zahartujesz ducha. Jeszcze wielokrotnie upadniesz, lecz za
każdym razem wstaniesz silniejszy. Wiele razy otrzymasz śmiertelną ranę i powstaniesz
z martwych, niczym feniks z popiołów. Nie zamykaj nigdy swego serca na innych.
Nie zabij i nie pozwól zabić w sobie tego uczucia, które tak starannie
pielęgnujesz. Jeżeli do tego dopuścisz, zabijesz samego siebie.
Est
dźwignął się z fotela i przyłączył do mistrza, stając z nim ramię w ramię. W
takich momentach, mimo dzielących ich różnic, byli równi. Mistrz i uczeń.
Człowiek i biały elf. Starzec i chłopiec. Nic nie miało znaczenia, a zarazem
wszystko je miało.
-
Miłość ma wielką moc - kontynuował sentencjonalnie Mag. - Wielu nie rozumie
tego uczucia i umniejsza jego znaczenie, wręcz wyśmiewa, lecz nawet to nie
zmieni jego potęgi. Estalavanesie, miłość w każdym swoim aspekcie jest siłą
świata. Kiedy jej zaczyna brakować, wtedy nic nie pomoże. - Obrócił głowę w
stronę ucznia i nieco zadzierając brodę, zmierzył go przenikliwymi czarnymi
oczyma. - Z miłości zostaliśmy stworzeni i z miłości tworzymy. Z miłości rodzi
się nasze potomstwo. Z miłości pielęgnujemy ziemię i zwierzęta. Z miłości
walczymy i zabijamy. Z miłości żyjemy. I z miłości umieramy. Ale miłość sama w
sobie nie wystarczy. Potrzebuje czegoś, co by ją napędzało. Miłość potrzebuje
pozostałych uczuć, by zaistnieć. I nie tylko tych uznawanych za pozytywne, jak
troska czy miłosierdzie. Dla równowagi potrzebuje także tych o negatywnym
wydźwięku; zazdrości, gniewu czy nienawiści. Z miłości do życia ocaliłeś
dziewczynę przed śmiercią. Z miłości do przyjaciela ocaliłeś człowieka przed mściwością.
Nie ukrywaj tej świadomości pod maską fałszywej skromności, wręcz przeciwnie, czerp
z niej siłę do dalszej walki. A zapewniam cię, iż jest to dopiero początek
twoich zmagań.
Mag
wyminął podopiecznego i przemierzając gabinet, zatrzymał się przy biurku.
Wysunął jedną z szuflad. Skinął pomarszczoną dłonią na elfa, a gdy ten się
zbliżył, podał mu kwiat o niezwykłych błękitnych płatkach. Wyglądał na świeżo
ucięty, wyłącznie odrobinę przesuszone na koniuszkach liście wskazywały, że w
istocie zerwano go znacznie wcześniej.
-
Panienka Leos poprosiła, bym ci to przekazał. Piękny kwiat, jakiego jeszcze nie
widziałem.
Est
obracał w palcach smukłą łodygę, listkami pieszcząc skórę dłoni. Do jego wrażliwego
nosa napłynęła subtelna, odurzająca woń. Gdy uniósł wzrok i podziękował, opiekun
ponownie stanął przy oknie. Na blankach zapalano właśnie pochodnie, by
rozproszyć ciemności nadciągającej nocy.
Sędziwy
doradca mruknął przeciągle, zanim znów się odezwał.
-
Zdecydowałem się przyjąć nasza nową rekrutkę na nauki. Powiedz mi, mój uczniu,
czy masz coś przeciwko temu, by sporadycznie spędzała z nami czas przy kolacji?
-
Mistrzu, będzie to dla mnie miłe wyróżnienie. Ale czy Złowieszczy Niedźwiedź
zgodzi się… - Nie dokończył. Obawiał się, że dziewczyna nie uniknie kary
śmierci. - Czy ostateczna decyzja już zapadła?
-
Estalavanesie, Złowieszczy Niedźwiedź nie może rozkazywać mi w kwestii wyboru
utalentowanych magicznie rekrutów. Wraz z rozpoczęciem działalności wspólnie uchwaliliśmy
moją autonomię. Panienka Leos, jako czarodziejka, podlega pod słowo doradcy,
nie przywódcy. Więzy krwi nie mają tu żadnej racji.
-
Będę zatem zaszczycony, mistrzu.
-
Pozostaje więc sprawa, która od wielu dni nie daje mi spokoju, chłopcze. - Ton
mentora zmienił się ledwie słyszalnie, co natychmiast nakazało Estowi nadstawić
uszu. - Jak sądzisz, czy potrafiłbyś nauczyć elementalistów swojej
specjalności? Podejrzewam, iż jest ona ściśle powiązana z pierwotną mocą twojego
ciała, niemniej chciałbym utwierdzić nas choć w jednym przeświadczeniu.
Zaciskający
palce na łodyżce Est domyślał się, do czego ta rozmowa zmierza, i nie był przekonany,
czy to aby na pewno dobry pomysł. Zastanowił się, czy ta niepewność przypadkiem
nie wynika z jego egoistycznego poczucia wyjątkowości.
-
Mistrzu, jeśli takie jest twoje życzenie, mogę spróbować. Obawiam się jednak, że
upłynie wiele czasu zanim zrozumiem siebie i to, co we mnie tkwi.
-
Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, lecz nie mogę od ciebie wymagać niewykonalnego.
Nasiono nie urośnie do pełnego rozkwitu w ciągu jednego dnia. - Mężczyzna zawrócił
do biurka, wziął zapisaną kartkę papieru i strzepnął zabarwiony atramentem
piasek do pojemniczka w drugiej szufladzie. - Tymczasem mam do napisania i
wysłania kilka wiadomości niecierpiących zwłoki, a ty, drogi chłopcze, odpocznij
przed jutrzejszym dniem. Wracamy do naszego rutynowego rozkładu zajęć.
Mag
zręcznie zwinął kartkę w rulon i przewiązał czerwoną tasiemką. Chwycił pałeczkę
czarnego laku, stopił nad nieodzowną świecą płonącą na biurku i pozwolił kilku
kroplom skapnąć w miejscu wiązania. Odstawił lak i zanim ten na wstędze stwardniał,
odcisnął pieczęć spoczywającym na blacie sygnetem. Ryczący niedźwiedź spoglądał
na nich lśniącymi ślepiami.
Est
wiedział, że powinien zostawić teraz mistrza samego, więc podszedł do drzwi.
Nie otworzył ich jednak, tylko zaczekał, aż wzrok leciwego mnicha skupi się na
nim.
-
O co chodzi, mój uczniu?
-
Paladyni wspominali o wojnie, a ty o konflikcie. Czy wyjawisz mi, co
przygotowała dla nas przyszłość?
Wieszcz
zwiesił głowę i westchnął ciężko, a gdy popatrzył na podopiecznego, wyglądał niczym
zmęczony życiem starzec.
-
Ostatnie przebłyski przyniosły zbyt wiele krwi, zbyt wiele ciał i zbyt wiele
bólu, Estalavanesie. - Pokręcił głową z rezygnacją. – Cierpię po wielokroć,
gdyż wiem, że mój udział w tych wydarzeniach jest nieunikniony. Jeżeli
Niedźwiedź nie powściągnie swej arogancji, to wszyscy jesteśmy zgubieni.
Chłopak
już miał coś powiedzieć, lecz przygnębienie malujące się na brodatej, pobrużdżonej
twarzy zdusiło wszelkie chęci. Pożegnał się ostatnim ukłonem i wyszedł,
zostawiając doradcę z jego obowiązkami. Nie poszedł jednak dalej. Podparł
plecami ścianę korytarza i cicho odetchnął. Chociaż wizje były niejasne i
wyrwane z kontekstu, to jak dotąd zawsze się sprawdzały.
Ostatecznie
postanowił zabrać z sypialni rzeczy na przebranie i udać się do łaźni, by w kojąco
ciepłej wodzie przemyśleć wszystko, co do tej pory się zdarzyło. Niestety, widmo
złotych oczu o nieodgadnionym wyrazie nie odstępowało go na krok, zastępując
wrażenie obrzydliwych larw wiercących mu dziurę w brzuchu. Dziwne… To uciążliwe
doznanie męczyło go wyłącznie w Adeili i jej okolicy. Przypomniało o sobie, gdy
paladyni zjawili się w sali audiencyjnej, nasiliło w kontakcie ze złotowłosym młodzieńcem,
a potem zniknęło w zapomnieniu. I na tym się skończyło. Że też musieli ściągnąć
na siebie Zakon z tą ich cudaczną magią…
Nastawała
noc. Na korytarzach nie było żywego ducha, toteż Est swobodnie przebył drogę
powrotną do swojej kwatery, gdzie służba pod jego nieobecność zajęła się
bałaganem. Z łatwością znalazł czystą odzież na zmianę, chwycił suchy ręcznik
wiszący na lustrze toaletki i wyszedł, rozmyślając co porabia Col.
Przecinając
oddychający ciszą dziedziniec, przyjrzał się wartownikom na blankach. Mężczyźni
bez słowa skargi przemierzali mury, wypatrując wrogów i intruzów mogących
zagrozić mieszkańcom warowni. Brama nadal pozostawała nienaturalnie zamknięta.
Zupełnie jakby ich wyjazd wywrócił cały świat do góry nogami. Wczesnoletni
zmierzch odznaczał się wyjątkowym ciepłem, a mimo to Est zadrżał.
Uspokoił
się dopiero, gdy jego nagą skórę ramion oblepiła ciepła wilgoć łaźni. Zszedł
stromymi schodami w dół, na poziom służący za przebieralnię. Przez kilka
uderzeń serca nasłuchiwał, ale nie dotarł do niego żaden dźwięk wskazujący na
obecność ludzi na niższych kondygnacjach. Wnęki w ścianach również były puste.
Zachęcony brakiem towarzystwa zrzucił ubranie, okrył biodra ręcznikiem i
poprawił zapięcie czarnej rękawiczki. Zszedł jeszcze niżej, gdzie w drodze do
parnych podziemi przepłukał ciało w kaskadzie rozkosznie ciepłej wody.
Latarnie
zawieszone na żelaznych korodujących kołkach oświetlały mu drogę, choć wcale ich
nie potrzebował. Przyglądał się za to własnemu cieniowi, który tańczył wokół
niego chwiejnie.
Jak rany, jakbym widział własną
duszę -
westchnął. Niespokojny i niezdecydowany
szamoczę się z jednej strony na drugą.
Przystanął
w wejściu do olbrzymiej groty bajecznie rozpromienionej setką lampek i
rozejrzał się ostrożnie. Nie dojrzawszy nikogo, ruszył przed siebie, prosto do
ulubionego basenu upatrzonego już przy pierwszej wizycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz