sobota, 25 stycznia 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 14

 

Drużyna tropicieli po raz kolejny wróciła bezpiecznie, a jej nowo mianowany przodownik – Colonell - bezzwłocznie złożył pełen raport Złowieszczemu Niedźwiedziowi. W czasie gdy młody mężczyzna pełnił obowiązki wynikające z niedawnego awansu, jego partner, Estalavanes, nie próżnował. Sukcesywnie przekraczał granice ciała, poddając się wymagającym ćwiczeniom starego mentora oraz pogłębiał wiedzę z zakresu historii i transmutacji. W obliczu nowego zagrożenia obaj trzymali rękę na pulsie i chociaż Col dokładał wszelkich starań, by pozbyć się cieni osaczających Twierdzę, tak Est w napięciu wyczekiwał dnia, w którym padnie rozkaz Tyrda Niedźwiedziogrzywego. Rozkaz do użycia mocy Zaklinacza Żywiołów przeciwko ludziom.

Grasanci byli osobnikami skrajnie niebezpiecznymi. Posuwali się już do napadania na podróżnych oraz wozy kupieckie. Szlachtowali zwierzęta i rabowali zapasy. Jeśli tak dalej pójdzie, niezbędne zaopatrzenie przestanie napływać za zamkniętą bramę warowni. Handlarze już utyskiwali na szczegółowe rewizje dokonywane przed wjazdem, a strach o własne życie jeszcze potęgował rosnącą niechęć. Niedźwiedź oraz mieszkańcy Twierdzy szczodrze płacili za towary, lecz kupcom przestawał się taki interes opłacać.

Est zastanawiał się, skąd przywódca bierze złote korony, skoro Twierdza była po prostu fortyfikacją, warownią. Nie zależała finansowo od żadnego okolicznego możnowładcy, nie otrzymywała daniny, ani nie żyła z plonów. Ponadto nie hodowano tu zwierząt prócz kilkudziesięciu koni, ale te nie były na sprzedaż. Kiedy tuż po kolacji zapytał o to mistrza, ten wyprowadził go z błędnego przekonania i przedstawił dość skomplikowane koneksje przywódcy najemników z kilkoma władcami z południa oraz jednym z północy.

Twierdzę sowicie opłacali także możni z odległych krain, dla których tutejsi najemnicy od lat świadczyli usługi. Najlepsi wojownicy skutecznie chronili karawany w Sal Aldahad, wielu tropicieli wspierało i szkoliło ludzi na mroźnej północy, natomiast mrowie rozsypanych po Estarionie lojalnych agentów wypełniało drobne, niejednokrotnie krwawe zlecenia w zamian za przysługi. Poznawane w międzyczasie sekrety warte były małą fortunę, a oni sami zyskiwali prestiżowe nadworne pozycje, z których ciężko było ich usunąć.

Estowi życie agenta wcale nie wydawało się atrakcyjne - ciągły stres, pilnowanie tyłów na każdym kroku, węszenie spisków, bezustanne towarzystwo podejrzanych osób oraz kompletny brak czasu dla siebie. Nie było to coś, czego chciałby się podjąć, nawet za największe ilości złota, niemniej odpowiedź Maga całkowicie go usatysfakcjonowała, zaspokajając młodzieńczą dociekliwość. Czego nie mógł powiedzieć o zaawansowanej alchemii.

Transmutacja pochłonęła go bez reszty. Ostatnie wieczory zamiast w pracowni alchemicznej spędzał w sypialni nad opasłym tomiszczem wygrzebanym przez Travisa spośród jego prywatnych zasobów. Jak sam czarodziej twierdził, był to stary przekład z isetualetarskiego na estarioński, rzetelny i zawierający wszelkie notatki autora spisane na marginesach. Imperialni elfowie byli jedyną rasą podejmującą się trudu transmutowania materiałów, co nieszczególnie dziwiło, gdyż jako jedyni dożywali wieku pozwalającego czerpać zeń wymierne korzyści.

Tej nocy Est pogrążył się w swej pasji. Słysząc szmery za plecami, obejrzał się przez ramię. W drzwiach balkonowych stanął Colonell. Mężczyzna nie zamierzał przeszkadzać partnerowi w pracy, toteż wskazał ruchem podbródka na łóżko, do którego zaraz podszedł. Pokrzepiony obecnością ulubionego człowieka chłopak wznowił lekturę.

Col zgodnie ze zwyczajem wkradał się nocami do jego kwatery, woląc spać tutaj niż we wspólnej sypialni zwiadowców. Nie zmieniało to jednak faktu, że Est częściej przesiadywał nad tomem transmutacji, aniżeli oddawał się przyjemnościom. Tak jak teraz. Siedział przy świetle pojedynczej lampy oliwnej, z dala od łóżka, aby nie przeszkadzać śpiącemu przyjacielowi.

Światło zdawało się zbędne, zważywszy że nocne widzenie miało zastosowanie również podczas czytania i pisania. W rzeczywistości nawet najmniejsze jego źródło było dla Esta na wagę złota. Po tym, co wydarzyło się wiele miesięcy temu, po sygnale nadanym przez Macierz Mocy, nie odważył się zasnąć w ciemnościach. Nie bał się ciemności samej w sobie. Bał się myśli, że nie będzie w stanie rozróżnić światów, w jakich się znajdzie i nie będzie mógł stosownie zareagować. Nocne widzenie z tymi swoimi monochromatycznymi groteskami nadal wzbudzało w nim niejasne poczucie lęku, lecz to głęboka ciemność wywoływała w nim ataki paniki.

Światy równoległe. Ile prawdy skrywały bajania Starego Przechrzty?

Słuchając, jak Col zakopuje się w pościeli, Est przeciągnął się, unosząc ręce i ściągając łopatki. Ależ mu zazdrościł. Jego ciało potrzebowało odpoczynku, tymczasem umysł domagał się wiedzy. Księgę napisano językiem trudnym i poszczególne zdania zmuszony był czytać po kilka razy, by pojąć ich sens, ale im więcej czytał, tym szybciej przyzwyczajał się do dziwnego stylu anonimowego autora i wyłapywał coraz więcej istotnych szczegółów. Zrozumiał też, dlaczego mistrz go o to poprosił. Transmutacja wymagała biegłości w alchemii i materiałoznawstwie, a osobę parającą się tak trudną sztuką cechować powinna cierpliwość, koncentracja oraz błyskotliwość. Lecz Est posiadał dodatkowy atut mający niebagatelne znaczenie: panował nad żywiołami. Mag życzył sobie, aby jego uczeń podszedł do tematu transmutacji nie z perspektywy alchemika, ale Zaklinacza Żywiołów właśnie. Chciał się dowiedzieć, czy biały elf ma tak olbrzymią władzę nad pierwotnymi elementami kształtującymi świat, by nagiąć je do własnej woli i przemienić jedne w drugie z zachowaniem ich poszczególnych właściwości.

Zaklinacz Żywiołów.

Zaklinacz.

Est opadł na oparcie i przymknął oczy. Fantazjował o lekkich jak drewno i solidnych jak skała tarczach oraz pancerzach. Orężu z kruchych materiałów, a twardszym od hartowanej stali. Szatach niby pierwszorzędna zbroja płytowa odpierających lecące z ogromną prędkością strzały… Była to, niestety, dość utopijna wizja. Podczas transmutowania konieczne jest poświęcenie jednej właściwości na poczet drugiej. Jest czasochłonna i trzeba obsesyjnego zaangażowania, aby uzyskać minimalny efekt. Zakładając, że w ogóle dojdzie do skutku. Autor sam przyznał, że z kilkudziesięciu eksperymentów, którym dedykował cały swój żywot, udały się trzy: przemiana czystego złota w tytanit, skałodrewna w sarmatyd oraz żywej wody w promienisty pył. Tak powstałe materiały przeznaczył na skonstruowanie wyjątkowego artefaktu, później zaklętego potężną magią jego współpracownika, którego imienia oraz pochodzenia nie wyjawia.

Przecierając szczypiące powieki, Est wrócił do pracy. Ukośna, kanciasta kaligrafia tańczyła mu złośliwie przed oczami, a drżący płomyk lampy zawieszonej na ścianie naprzeciwko drażnił jego zmęczony wzrok. Przez chwilę rozważał zgaszenie jej, a gdy obrócił wysuszoną pergaminową stronicę… już nie myślał o niczym.

Chłodny podmuch wpadający przez otwarte drzwi balkonowe zmroził mu kark, strosząc krótkie włosy i poruszając dłuższymi pasmami łaskoczącymi policzki. Zaschło mu w ustach, które nie wiedząc kiedy rozchylił szeroko, podobnie jak skaleonie oczy o źrenicach przysłaniających tęczówkę. Serce łomotało tak potężnie, że musiał dotknąć piersi w obawie, iż wyrwie się ono na wolność i ucieknie.

Znów zerknął ponad ramieniem. Col spał, jego miarowy oddech wraz z odgłosami dobiegającymi z dziedzińca mącił otaczającą go ciszę.

- Jak rany, nie może być… - wyszeptał sam do siebie, na powrót podziwiając szkic. I jakby dla zachowania poczytalności dodał: - Przypadki nie istnieją...

Aż rozbolał go żołądek, paląc trzewia nieznośną ekscytacją. Lekko wyblakły rysunek sporządzony czarnym tuszem ukazywał piękny, znajomy przedmiot: obręcz zakładaną na nadgarstek połączoną filigranowymi łańcuszkami z obrączką u nasady środkowego palca. Na starym pergaminie bransoleta przypominała delikatną jak sieć pająka mitenkę, perfekcyjnie odwzorowaną przez samego autora oraz poniekąd tłumacza i kopistę imperialnych manuskryptów. Niepohamowana ciekawość zmusiła chłopaka do zdjęcia rękawiczki z lewej dłoni. Dlaczego autor nie podpisał swojego dzieła? Dlaczego nie wyjawił swojego imienia mogącego mieć historyczną wartość?

Dla wstrząsanego dreszczami białego elfa jego imię miało wartość większą niż życie.

Rzucając czarną skórkę na blat, przysunął uwolnioną rękę do ryciny. Serce waliło jak szalone, a płytki dech świszczał między kłami, kiedy wyginał nadgarstek w sposób, by oryginał odpowiadał układem kopii zamieszczonej w księdze. Płomień lampy rozrósł się nagle i rzucił jaśniejszą łunę na księgę, stół oraz oszołomionego odkryciem chłopaka. Klosz pękł pod wpływem zbyt gwałtownego skoku temperatury. Chrupot kruszącego się szkła sięgnął uszu elfa, rezonując w głowie tajemniczym, narastającym echem, aż osiągnął ogłuszający ton bijącego alarmująco dzwonu. Ostrzeżenie. A po nim wrażenie energetycznego okrucha wbijającego się we wzburzoną magiczną wrażliwość.

Est zamarł, gdy serce na mgnienie oka przerwało pracę. Oddech uwiązł mu w gardle. Pot zrosił grzbiet, zmieniając ciarki podniecenia w narastającą grozę. Czas wszystkiego, co żywe, zatrzymał się... i niezauważalnie ruszył, pulsacyjnie przyspieszając do naturalnego tempa. Pod śnieżnobiałą błonką, ledwie widoczna i jakby ukryta przed niepożądanymi spojrzeniami zalśniła bransoleta, największe dzieło transmutacji. Nie, ona nie lśniła. Jej własny, pomarańczowy jak żar w palenisku blask przebijał napiętą skórę.

Zaspany Colonell usiadł na posłaniu. Zbudzony trzaskiem pękającego szkła i zwiększonym natężeniem światła popatrzył przed siebie, na pochylającego się nad blatem Estiego. Barki siedzącego doń tyłem chłopaka wznosiły się i opadały, a brzmiał przy tym, jakby się krztusił.

- Esti? Wszystko w porządku? - spytał, lecz jego troska nie dotarła do długich uszu partnera.

Oczywiście, że nic nie było w porządku! Lampa przy drzwiach roztrzaskała się na kawałki, a ogień z niej wychodzący skapywał na kamienną posadzkę w ślad za olejem opałowym spływającym po ścianie. Jeśli zetknie się z futrami, pomieszczenie zajmie się ogniem!

- Ej, dzieciaku! Kontrolujesz się? Zaraz spalisz pokój!

Bez reakcji. Est wciąż garbił się nad blatem niepomny zagrożenia, jakim był rozbestwiony żywioł.

- Noż kurwa…

Col już podnosił się z łóżka z zamiarem przeciwdziałania nieszczęściu, kiedy oblicze dźwigającego się z siedziska elfa zwróciło się ku wyjściu na balkon, prezentując ocieniony profil. Lekko rozwarte białe wargi formowały bezgłośne słowa obnażające kły. Płomień ekstazy tańczył w jedynym widocznym oku, aż przeszył go dreszcz. To nie był zwykły błysk, jaki nieraz widywał w zafascynowanych zielonych oczach chłopaka, tylko rzeczywisty ogień, taki sam, jak w misie wytracającej olej. Pomarańczowa poświata odzwierciedlała naznaczoną artefaktem dłoń, którą Est uniósł na wysokość twarzy. Ulatujące kącikami oczu rozmyte smugi sunęły za odmienionym wzrokiem, gdy elf z uwagą przyglądał się bransolecie.

Człowiek zsunął się z łóżka i ostrożnie podszedł do chłopaka. Był jednocześnie przerażony i urzeczony, gdy niczym ćma lgnął do żywego światła. Lecz w przeciwieństwie do niej doskonale wiedział, że może spłonąć.

Lewa dłoń Esta mrugała, dostrajając się do jego oczu. Palcami prawej ręki gładził coraz szybciej migoczące ogniwa. Przeniósł spojrzenie na stojącego przed nim człowieka i uśmiechnął się nienaturalnie. Jego kły sprawiały wrażenie dłuższych, wraz z grymasem przydały mu wygląd dzikiego stworzenia.

Nie docierały do niego pytania artykułowane przez Colonella. Nie rozumiał ich, jakby ten posługiwał się obcym językiem. Wychodząc mu naprzeciw, Est w jasny sposób przekazał swoje spostrzeżenie, ale ten zmarszczył gęste brwi i postąpił dwa kroki wstecz. Est wyciągnął do niego dłoń, od której wszystko się zaczęło, lecz mężczyzna cofnął się jeszcze bardziej. Nie zraziło go to jednak. Pierwotny rytm brał go w posiadanie. Całym sobą odczuwał melodię magii przenikającej go na wskroś. Ulegał jej, gdyż taka była naturalna kolej rzeczy. Był gościem w ciele, jakie przyszło mu nawiedzać, a inna osobowość wypierała go z miejsca, które przecież powinno być jego. Prędkie uderzenia kontrolowały serce. Muzyka duszy łączyła się z wirującą esencją, opętańczo nadając pędu temu, co się w nim kotłowało. Aż coś dotknęło umysłu.

Maleńka kropla rozbiła taflę, marszcząc jej spokojną powierzchnię. Niewielkie okręgi przeistoczyły się w mknącą falę, która na kształt niszczycielskiego tsunami grzmotnęła w wewnętrzną barierę. Zaledwie rysa zniekształciła jej powierzchnię, niewielka szczelina, aczkolwiek dostateczna, by natarcie nieznanych sił przełamało jej opór.

Tama pękła.

Muśnięty mocą artefakt zapłonął, jątrząc uciszoną podświadomość Zaklinacza Żywiołów. Oszalały z bólu Est poczuł najczystszą istotę gniewu, skondensowaną i niezakłóconą. Białe palce zacisnęły się w pięści. Spierzchnięte usta obnażyły ostre zębiska. Krew zawrzała wespół z wypełniającą go energią tajemną, ale najgorszego Est nie mógł dojrzeć, bowiem w cieniu pomieszania zmysłów płomień jego duszy rozpalał się do białości.

Żywioł rozświetlający kwaterę momentalnie wygasł, wchłonięty przez postać emanującą skumulowaną energią. Knot uszkodzonej lampy zwiądł sczerniały, spowijając ich niemal zupełną ciemnością. Jedynym źródłem stłumionego światła był biały elf wpatrujący się w człowieka.

Oddech Esta stał się nierówny, ochrypły. Z gardła wyrwał się krótki zwierzęcy warkot. Tracił zmysły. Tracił kontrolę. Tracił świadomość. Był tylko on i człowiek. Ciemnozielone, błyszczące odbitym blaskiem oczy patrzyły na niego rozszerzonymi źrenicami. Linie tatuażu na połowie twarzy zmięły się, a mięśnie pod śniadą skórą szyi napinały, uwydatniając nabrzmiałe krwią żyły. Zwietrzył jego strach. O tak, czuowiec się bał. Bał się tak, jak czuowiecy bać się go powinni. Wystarczył jeden ruch, by strach ten pozostał z nim już na zawsze…

NIE!

Czyj to głos? Brzmiał jak… jego własny. Nieco skrzeczący i wystraszony, lecz należący do niego…

Est drgnął, odzyskując część skradzionej tożsamości. Wtem jaskrawy rozbłysk zaatakował umysł z mocą zaklętych w nim wspomnień. Ujrzał siebie samego stojącego na wieży ogniowej, tuż po wyśnionym koszmarze. Nigdzie nie było śladu ludzkiego mężczyzny. W tamtej chwili jego sercem władał...

Strach.

Drugie uderzenie nadeszło na wspomnienie namiętnego pocałunku na szczycie tej samej wieży, pełnego tęsknoty wyrażającej...

Miłość.

Trzeci przejaw wybuchł skłębionymi barwami zaraz po rozpłynięciu się drugiego. W wyobraźni widział scenę z łaźni; czuowieca oraz siebie. Ciepła woda obmywała ich nagie, skupione na sobie ciała, które wypalało...

Pożądanie.

Ostateczny cios przyszedł znienacka. Nadgarstki oszołomionego natłokiem wrażeń Esta otworzyły się, a krew zabarwiona opalizującą esencją niespiesznie opuszczała jego ciało. Konał w samotności, aż w końcu nadeszła...

Determinacja!

Rozdzierany sprzecznymi emocjami upadł na kolana i chwycił się za głowę, wrzeszcząc przeraźliwie. Nie wiedział, jak długo krzyczy. Nie wiedział czy to, czego doświadczał, działo się naprawdę, czy było wyłącznie projekcjami rozchwianej psychiki. Zdawało mu się, że wyje w udręce, że każdy przebywający w odległości kilometra mieszkaniec Twierdzy słyszy ten upiorny skowyt. Miotał się z bezsilności, a kolana bolały go od zderzenia z podłogą. Nie miał pojęcia co się dzieje, gdy nowe obrazy zaczęły do niego napływać ze wszystkich stron. Świadomość powróciła, lecz bliski był szaleństwa od ich mnogości. Łupnął czołem w futra na posadzce, pragnąc pozbyć się wspomnień, które nie były jego. Przywalił ponownie, przeżywając zdarzenia z przeszłości, łowiąc nieokreślone głosy, niezrozumiały język. Gorąca ciecz spłynęła z jego zimnego czoła wzdłuż oczodołu i policzka. Chciał rąbnąć jeszcze raz, kiedy coś oderwało mu dłonie od pękającej czaszki i zamknęło szarpiące się ciało w żelaznym uścisku.

Silne ramię otoczyło unoszący się spazmatycznie tors. Zgięcie łokcia zablokowało szyję. Pod głową miał twardą pierś, która wbrew jego wysiłkom pozostawała nieruchoma. Przewrócił się na plecy, usiłując pozbyć się napastnika, ale jedyne, co zyskał, to blokadę na nogach. Gdyby nie był tak słaby, z łatwością wywinąłby się z ludzkiego imadła.

Atak wkrótce minął. Est wyraźnie czuł rwanie mięśni. Skóra piekła pod najlżejszym podmuchem wiatru wlatującego przez balkon. Gardło miał zdarte od ciągłego krzyku, a płuca prawie nadziały się na zapadnięte żebra. Cieknąca strużka łaskotała skroń, a uszu dobiegał odgłos kapania oraz urywane tchnienie. Nie mógł się ruszyć. Nie było to spowodowane naciskiem przeciwnika - to życie z niego uchodziło. Przestał oddychać, bo nawet ta podstawowa czynność niosła ze sobą niezmierzone pokłady cierpienia.

Odchodził w agonii.

Nawykłe do ciemności oczy utkwił w rozmywających się zarysach okien wpuszczających blade srebro księżyca i gwiazd. Każdy ton stawał się coraz odleglejszy, tracił na intensywności. Nawet głos człowieka ginął w ciemnych odmętach wciągających go coraz głębiej i głębiej. A w głębinie tej odnalazł pustkę i cichutki pisk, który rósł, jakby przybliżał się do źródła owego dźwięku.

Umierał.

Nie czuł, jak Colonell podnosi jego zmaltretowane ciało i z energią zrodzoną z rozpaczy przebiega korytarz, strome schody oraz drogę do świątyni, ściągając na siebie uwagę mieszkańców obudzonych zamieszaniem. Nie słyszał wołania o pomoc, gdy układał go bezwładnego na kozetce w alkowie szpitalnej. Est miał już nie ujrzeć niewzruszonego mężczyzny na złamanie karku gnającego w stronę komnat sypialnych rozbudzonego przebłyskiem Maga.

Życie Esta pochłonął ogień. Gorzał w jego sercu jak bransoleta wypalająca piętno w ciele, które kapłani starali się za wszelką cenę uratować. Po raz kolejny.

***

Był w miejscu, którego próżno szukać na mapach. Towarzyszył istotom, jakich nie stworzyłby najbardziej zmyślny Wszechmocny. Wyczuwał zapachy, za którymi tęsknił, choć nie potrafił ich nawet nazwać. Słuchał cudownie melodyjnych śpiewów i krystalicznego niby dzwoneczki śmiechu, niemożliwych do połączenia z jakimikolwiek śmiertelnymi twarzami. Był lekki i wolny, zmartwienia oraz problemy nie miały żadnego znaczenia, ponieważ był tutaj. Był wszędzie. Był nigdzie. Był kimś. I był też nikim. Był sam, pomimo otaczającego go tłumu. Widział wszystko, lecz niczego nie dostrzegał. Był tam, gdzie być powinien.

Ale i tutaj coś nie dawało mu spokoju, jakby w całej Wszechrzeczy nie było miejsca, w którym zaznałby upragnionego ukojenia. Jeden szczególny głos przebijał się przez rozkoszną ścianę miękkich, lśniących podźwięków. Głos wymawiający wciąż tylko to jedno słowo, brudne i zmechacone wielokrotnym powtarzaniem. Gdy zwracał się ku niemu, milkł, zagłuszany narastającą symfonią rozdzwonionych kryształów oraz wysokich świergotów. Milionów dzwoneczków. Milionów ćwierknięć. A potem znów wdzierał się ten szorstki, niepasujący do ogółu ton. Pojedynczy wyraz, na nowo powtarzany w tym grubiańskim, barbarzyńskim języku. Nie musiał za nim podążać. Mógł zostać i dołączyć do radosnych stworzeń, na wieki ulec błogostanowi, spocząć w krainie będącej wszędzie i nigdzie, w niekończącym się śnie. Tak by zrobił, gdyby nie natarczywy głos psujący przyjemność z przebywania w letargu, jak drzazga wbita w miejsce, z którego trudno ją wydobyć.

A mimo to poczuł, że przemieszcza się w kierunku przykrego odgłosu rysowania gwoździem po szkle. Wiedział, że gdy odkryje przyczynę tego wstrętnego pogłosu, wreszcie odpocznie. Jeszcze trochę, jeszcze tylko odrobinę. Już prawie...

Głos był nieustępliwy. Zbliżał się. Już czuł, jak wibruje w powietrzu. I gdy znalazł się na tyle blisko, by ujawnić owo zagadkowe słowo, po prostu runął w dół. Spadał w lodowatą, odrażającą ciemność, a zmęczony baryton nieprzerwanie powtarzał to jedno słowo:

Esti.

***

Powieki uniosły się gwałtownie. Mrugnął kilka razy dla wyostrzenia wzroku, ale zmiana była ledwie zauważalna. Nie mógł poruszyć szyją. Odnosił wrażenie, jakby przespał o kilka godzin za dużo. Spróbował przesunąć rękę, lecz nic się nie wydarzyło. Zaklął w duchu, bo język przysechł mu do podniebienia. Obecny stan niezmiernie go zirytował. To było jego ciało i nikt, ani nic, nie będzie go ograniczało!

Całą wolę zaprzągł w ten nieznaczny manewr i udało się, obrócił głowę na bok. Zaczął jednak sądzić, że ona sama się obróciła, bo chociaż próbował, to nie zdołał tego powtórzyć.

Ktoś mu się przyglądał. Niewyraźny, rozmyty kształt. Ciemny, cudownie zasłaniający wszechobecną biel. Odwzajemnił spojrzenie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Ten ktoś pochylił się nad nim. Pojawił się drugi ktoś. Jakiś szmer. Wspaniałą ciszę przebił ten przykry szmer łączący się z następnym.

Niech w końcu zamilknie. Niech to zamilknie! To boli!

Nagle nie było już nikogo i musiał zamknąć oczy, by wściekła jasność mu ich nie wypaliła, gdy obracano jego głowę. Płyn w ustach. Słodki, lekko mdły, obmywał przesuszony język.

Kształt utkany z cienia odszedł. I wrócił.

Nastała ciemność. Znów patrzył, nadal nie widząc. Szmery przechodziły w urywane buczenie, dźwięk gorszy od poprzedniego. Marzył, by zatkać uszy. Wyobrażał sobie jak to robi, jak przykłada do nich dłonie i przyciska, uwalniając się od narastającego hałasu. Cudownie byłoby czuć ciało…

...

Skóra. Miał skórę, do której przylgnęło zimno. Nie lubił zimna, ale nie było nic innego. Nie było wyboru. Tylko zimno. Na skórze. Na jego skórze.

Ktoś coś mówił. Ktoś razy kilka. Dziwne tony. Chyba słowa. Brzmią jak słowa. Ale jakie słowa? Rozmyty cień wie, jakie słowa? Ciągle tylko słowa. Na co komu one…?

Popadał w obłęd. Chciał się śmiać, lecz nic z tego nie wyszło. Nic już nie wychodziło. Tylko zimno i słowa. Był wściekły. Chciał zabić tych, co wypowiadają słowa. Przypuszczał, że jest w stanie to zrobić. Ale nie mógł. Nie mógł zabić. Bo nikt nie odpowiadał. Bo nikt nic nie wiedział. Cień mówił słowa, lecz nie mówił jakie. Wiele cieni. Oprawcy!

Ostrość powracała, zwabiona stłoczonymi myślami. Słowa mogły mieć sens. Ale nic nie miało sensu, więc nic nie było prawdą. Spostrzegł cienie, które rozpoznał, choć przecież ich nie znał. Nie znał żadnych cieni. Cienie ukradły twarze. Twarze cieni nie istniały, bo cienie nie istniały. A jeśli istniały? Nie istniały, nie dotykały, nie mówiły. Ale były. Czym były, skoro nie były? Już nic nie rozumiał.

Kolejna porcja płynu.

Ciepły. Ciepło w ciele, zimno na skórze. Więcej, więcej proszę... Nie chcę zimna. Chcę ciepła. Dajcie mi ciepła. Wasze ciepło... Zimne cienie, oddajcie mi ciepło! Żądam ciepła! Ciepła… CIEPŁA!!!

Cienie z twarzami natychmiast zniknęły. Słowa zmieniły brzmienie, stały się głośniejsze. Były nieprzyjemnie piskliwe. Coś było w nich dziwnego. Nie chciał, by tak brzmiały. Nie chciał, by takie były. Nie wiedział, dlaczego takie się stały i wielce mu się to nie podobało. Biel rozbłysła. Było ciepło. Znów było mu ciepło, bardzo ciepło. Lecz cienie już nie wróciły. Uciekły.

Wróćcie! Ja już tak nie chcę! Wróćcie, proszę, już nie będę...

Nieproszona ciemność. Na moment wszystko zgasło. Słowa w ciemności ponownie były spokojne. Lubił je, bo nie czuł się wtedy tak, jak nie lubił się czuć. Spokojne słowa były przyjemne. Chciał ich słuchać. Nie chciał już spać, ale było ciepło, ciemno i słowa były takie, jak lubił. Cienie też były. Już lubił cienie. Cienie były wszędzie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz