Drużyna
tropicieli po raz kolejny wróciła bezpiecznie, a jej nowo mianowany przodownik –
Colonell - bezzwłocznie złożył pełen raport Złowieszczemu Niedźwiedziowi. W
czasie gdy młody mężczyzna pełnił obowiązki wynikające z niedawnego awansu,
jego partner, Estalavanes, nie próżnował. Sukcesywnie przekraczał granice ciała,
poddając się wymagającym ćwiczeniom starego mentora oraz pogłębiał wiedzę z
zakresu historii i transmutacji. W obliczu nowego zagrożenia obaj trzymali rękę
na pulsie i chociaż Col dokładał wszelkich starań, by pozbyć się cieni osaczających
Twierdzę, tak Est w napięciu wyczekiwał dnia, w którym padnie rozkaz Tyrda
Niedźwiedziogrzywego. Rozkaz do użycia mocy Zaklinacza Żywiołów przeciwko
ludziom.
Grasanci byli osobnikami skrajnie
niebezpiecznymi. Posuwali się już do napadania na podróżnych oraz wozy
kupieckie. Szlachtowali zwierzęta i rabowali zapasy. Jeśli tak dalej pójdzie,
niezbędne zaopatrzenie przestanie napływać za zamkniętą bramę warowni.
Handlarze już utyskiwali na szczegółowe rewizje dokonywane przed wjazdem, a
strach o własne życie jeszcze potęgował rosnącą niechęć. Niedźwiedź oraz
mieszkańcy Twierdzy szczodrze płacili za towary, lecz kupcom przestawał się
taki interes opłacać.
Est zastanawiał się, skąd przywódca bierze
złote korony, skoro Twierdza była po prostu fortyfikacją, warownią. Nie
zależała finansowo od żadnego okolicznego możnowładcy, nie otrzymywała daniny,
ani nie żyła z plonów. Ponadto nie hodowano tu zwierząt prócz kilkudziesięciu koni,
ale te nie były na sprzedaż. Kiedy tuż po kolacji zapytał o to mistrza, ten
wyprowadził go z błędnego przekonania i przedstawił dość skomplikowane koneksje
przywódcy najemników z kilkoma władcami z południa oraz jednym z północy.
Twierdzę sowicie opłacali także możni z odległych
krain, dla których tutejsi najemnicy od lat świadczyli usługi. Najlepsi
wojownicy skutecznie chronili karawany w Sal Aldahad, wielu tropicieli
wspierało i szkoliło ludzi na mroźnej północy, natomiast mrowie rozsypanych po Estarionie
lojalnych agentów wypełniało drobne, niejednokrotnie krwawe zlecenia w zamian
za przysługi. Poznawane w międzyczasie sekrety warte były małą fortunę, a oni
sami zyskiwali prestiżowe nadworne pozycje, z których ciężko było ich usunąć.
Estowi życie agenta wcale nie wydawało się
atrakcyjne - ciągły stres, pilnowanie tyłów na każdym kroku, węszenie spisków,
bezustanne towarzystwo podejrzanych osób oraz kompletny brak czasu dla siebie.
Nie było to coś, czego chciałby się podjąć, nawet za największe ilości złota, niemniej
odpowiedź Maga całkowicie go usatysfakcjonowała, zaspokajając młodzieńczą dociekliwość.
Czego nie mógł powiedzieć o zaawansowanej alchemii.
Transmutacja pochłonęła go bez reszty.
Ostatnie wieczory zamiast w pracowni alchemicznej spędzał w sypialni nad opasłym
tomiszczem wygrzebanym przez Travisa spośród jego prywatnych zasobów. Jak sam
czarodziej twierdził, był to stary przekład z isetualetarskiego na estarioński,
rzetelny i zawierający wszelkie notatki autora spisane na marginesach.
Imperialni elfowie byli jedyną rasą podejmującą się trudu transmutowania
materiałów, co nieszczególnie dziwiło, gdyż jako jedyni dożywali wieku
pozwalającego czerpać zeń wymierne korzyści.
Tej nocy Est pogrążył się w swej pasji.
Słysząc szmery za plecami, obejrzał się przez ramię. W drzwiach balkonowych
stanął Colonell. Mężczyzna nie zamierzał przeszkadzać partnerowi w pracy, toteż
wskazał ruchem podbródka na łóżko, do którego zaraz podszedł. Pokrzepiony
obecnością ulubionego człowieka chłopak wznowił lekturę.
Col zgodnie ze zwyczajem wkradał się nocami
do jego kwatery, woląc spać tutaj niż we wspólnej sypialni zwiadowców. Nie
zmieniało to jednak faktu, że Est częściej przesiadywał nad tomem transmutacji,
aniżeli oddawał się przyjemnościom. Tak jak teraz. Siedział przy świetle
pojedynczej lampy oliwnej, z dala od łóżka, aby nie przeszkadzać śpiącemu
przyjacielowi.
Światło zdawało się zbędne, zważywszy że
nocne widzenie miało zastosowanie również podczas czytania i pisania. W
rzeczywistości nawet najmniejsze jego źródło było dla Esta na wagę złota. Po
tym, co wydarzyło się wiele miesięcy temu, po sygnale nadanym przez Macierz
Mocy, nie odważył się zasnąć w ciemnościach. Nie bał się ciemności samej w
sobie. Bał się myśli, że nie będzie w stanie rozróżnić światów, w jakich się
znajdzie i nie będzie mógł stosownie zareagować. Nocne widzenie z tymi swoimi
monochromatycznymi groteskami nadal wzbudzało w nim niejasne poczucie lęku,
lecz to głęboka ciemność wywoływała w nim ataki paniki.
Światy równoległe. Ile prawdy skrywały
bajania Starego Przechrzty?
Słuchając, jak Col zakopuje się w pościeli, Est
przeciągnął się, unosząc ręce i ściągając łopatki. Ależ mu zazdrościł. Jego
ciało potrzebowało odpoczynku, tymczasem umysł domagał się wiedzy. Księgę napisano
językiem trudnym i poszczególne zdania zmuszony był czytać po kilka razy, by pojąć
ich sens, ale im więcej czytał, tym szybciej przyzwyczajał się do dziwnego
stylu anonimowego autora i wyłapywał coraz więcej istotnych szczegółów. Zrozumiał
też, dlaczego mistrz go o to poprosił. Transmutacja wymagała biegłości w
alchemii i materiałoznawstwie, a osobę parającą się tak trudną sztuką cechować
powinna cierpliwość, koncentracja oraz błyskotliwość. Lecz Est posiadał dodatkowy
atut mający niebagatelne znaczenie: panował nad żywiołami. Mag życzył sobie, aby
jego uczeń podszedł do tematu transmutacji nie z perspektywy alchemika, ale Zaklinacza
Żywiołów właśnie. Chciał się dowiedzieć, czy biały elf ma tak olbrzymią władzę
nad pierwotnymi elementami kształtującymi świat, by nagiąć je do własnej woli i
przemienić jedne w drugie z zachowaniem ich poszczególnych właściwości.
Zaklinacz Żywiołów.
Zaklinacz.
Est opadł na oparcie i przymknął oczy. Fantazjował
o lekkich jak drewno i solidnych jak skała tarczach oraz pancerzach. Orężu z kruchych
materiałów, a twardszym od hartowanej stali. Szatach niby pierwszorzędna zbroja
płytowa odpierających lecące z ogromną prędkością strzały… Była to, niestety,
dość utopijna wizja. Podczas transmutowania konieczne jest poświęcenie jednej właściwości
na poczet drugiej. Jest czasochłonna i trzeba obsesyjnego zaangażowania, aby
uzyskać minimalny efekt. Zakładając, że w ogóle dojdzie do skutku. Autor sam
przyznał, że z kilkudziesięciu eksperymentów, którym dedykował cały swój żywot,
udały się trzy: przemiana czystego złota w tytanit, skałodrewna w sarmatyd oraz
żywej wody w promienisty pył. Tak powstałe materiały przeznaczył na skonstruowanie
wyjątkowego artefaktu, później zaklętego potężną magią jego współpracownika,
którego imienia oraz pochodzenia nie wyjawia.
Przecierając szczypiące powieki, Est wrócił
do pracy. Ukośna, kanciasta kaligrafia tańczyła mu złośliwie przed oczami, a drżący
płomyk lampy zawieszonej na ścianie naprzeciwko drażnił jego zmęczony wzrok.
Przez chwilę rozważał zgaszenie jej, a gdy obrócił wysuszoną pergaminową
stronicę… już nie myślał o niczym.
Chłodny podmuch wpadający przez otwarte drzwi
balkonowe zmroził mu kark, strosząc krótkie włosy i poruszając dłuższymi
pasmami łaskoczącymi policzki. Zaschło mu w ustach, które nie wiedząc kiedy
rozchylił szeroko, podobnie jak skaleonie oczy o źrenicach przysłaniających
tęczówkę. Serce łomotało tak potężnie, że musiał dotknąć piersi w obawie, iż
wyrwie się ono na wolność i ucieknie.
Znów zerknął ponad ramieniem. Col spał, jego
miarowy oddech wraz z odgłosami dobiegającymi z dziedzińca mącił otaczającą go
ciszę.
- Jak rany, nie może być… - wyszeptał sam do
siebie, na powrót podziwiając szkic. I jakby dla zachowania poczytalności
dodał: - Przypadki nie istnieją...
Aż rozbolał go żołądek, paląc trzewia
nieznośną ekscytacją. Lekko wyblakły rysunek sporządzony czarnym tuszem
ukazywał piękny, znajomy przedmiot: obręcz zakładaną na nadgarstek połączoną
filigranowymi łańcuszkami z obrączką u nasady środkowego palca. Na starym
pergaminie bransoleta przypominała delikatną jak sieć pająka mitenkę,
perfekcyjnie odwzorowaną przez samego autora oraz poniekąd tłumacza i kopistę imperialnych
manuskryptów. Niepohamowana ciekawość zmusiła chłopaka do zdjęcia rękawiczki z
lewej dłoni. Dlaczego autor nie podpisał swojego dzieła? Dlaczego nie wyjawił swojego
imienia mogącego mieć historyczną wartość?
Dla wstrząsanego dreszczami białego elfa jego
imię miało wartość większą niż życie.
Rzucając czarną skórkę na blat, przysunął
uwolnioną rękę do ryciny. Serce waliło jak szalone, a płytki dech świszczał
między kłami, kiedy wyginał nadgarstek w sposób, by oryginał odpowiadał układem
kopii zamieszczonej w księdze. Płomień lampy rozrósł się nagle i rzucił
jaśniejszą łunę na księgę, stół oraz oszołomionego odkryciem chłopaka. Klosz
pękł pod wpływem zbyt gwałtownego skoku temperatury. Chrupot kruszącego się szkła
sięgnął uszu elfa, rezonując w głowie tajemniczym, narastającym echem, aż
osiągnął ogłuszający ton bijącego alarmująco dzwonu. Ostrzeżenie. A po nim
wrażenie energetycznego okrucha wbijającego się we wzburzoną magiczną
wrażliwość.
Est zamarł, gdy serce na mgnienie oka
przerwało pracę. Oddech uwiązł mu w gardle. Pot zrosił grzbiet, zmieniając ciarki
podniecenia w narastającą grozę. Czas wszystkiego, co żywe, zatrzymał się... i
niezauważalnie ruszył, pulsacyjnie przyspieszając do naturalnego tempa. Pod śnieżnobiałą
błonką, ledwie widoczna i jakby ukryta przed niepożądanymi spojrzeniami
zalśniła bransoleta, największe dzieło transmutacji. Nie, ona nie lśniła. Jej
własny, pomarańczowy jak żar w palenisku blask przebijał napiętą skórę.
Zaspany Colonell usiadł na posłaniu. Zbudzony
trzaskiem pękającego szkła i zwiększonym natężeniem światła popatrzył przed
siebie, na pochylającego się nad blatem Estiego. Barki siedzącego doń tyłem
chłopaka wznosiły się i opadały, a brzmiał przy tym, jakby się krztusił.
- Esti? Wszystko w porządku? - spytał, lecz
jego troska nie dotarła do długich uszu partnera.
Oczywiście, że nic nie było w porządku! Lampa
przy drzwiach roztrzaskała się na kawałki, a ogień z niej wychodzący skapywał
na kamienną posadzkę w ślad za olejem opałowym spływającym po ścianie. Jeśli zetknie
się z futrami, pomieszczenie zajmie się ogniem!
- Ej, dzieciaku! Kontrolujesz się? Zaraz
spalisz pokój!
Bez reakcji. Est wciąż garbił się nad blatem
niepomny zagrożenia, jakim był rozbestwiony żywioł.
- Noż kurwa…
Col już podnosił się z łóżka z zamiarem
przeciwdziałania nieszczęściu, kiedy oblicze dźwigającego się z siedziska elfa zwróciło
się ku wyjściu na balkon, prezentując ocieniony profil. Lekko rozwarte białe wargi
formowały bezgłośne słowa obnażające kły. Płomień ekstazy tańczył w jedynym
widocznym oku, aż przeszył go dreszcz. To nie był zwykły błysk, jaki nieraz
widywał w zafascynowanych zielonych oczach chłopaka, tylko rzeczywisty ogień,
taki sam, jak w misie wytracającej olej. Pomarańczowa poświata odzwierciedlała naznaczoną
artefaktem dłoń, którą Est uniósł na wysokość twarzy. Ulatujące kącikami oczu
rozmyte smugi sunęły za odmienionym wzrokiem, gdy elf z uwagą przyglądał się
bransolecie.
Człowiek zsunął się z łóżka i ostrożnie
podszedł do chłopaka. Był jednocześnie przerażony i urzeczony, gdy niczym ćma
lgnął do żywego światła. Lecz w przeciwieństwie do niej doskonale wiedział, że
może spłonąć.
Lewa dłoń Esta mrugała, dostrajając się do
jego oczu. Palcami prawej ręki gładził coraz szybciej migoczące ogniwa. Przeniósł
spojrzenie na stojącego przed nim człowieka i uśmiechnął się nienaturalnie.
Jego kły sprawiały wrażenie dłuższych, wraz z grymasem przydały mu wygląd dzikiego
stworzenia.
Nie docierały do niego pytania artykułowane
przez Colonella. Nie rozumiał ich, jakby ten posługiwał się obcym językiem.
Wychodząc mu naprzeciw, Est w jasny sposób przekazał swoje spostrzeżenie, ale ten
zmarszczył gęste brwi i postąpił dwa kroki wstecz. Est wyciągnął do niego dłoń,
od której wszystko się zaczęło, lecz mężczyzna cofnął się jeszcze bardziej. Nie
zraziło go to jednak. Pierwotny rytm brał go w posiadanie. Całym sobą odczuwał
melodię magii przenikającej go na wskroś. Ulegał jej, gdyż taka była naturalna
kolej rzeczy. Był gościem w ciele, jakie przyszło mu nawiedzać, a inna
osobowość wypierała go z miejsca, które przecież powinno być jego. Prędkie
uderzenia kontrolowały serce. Muzyka duszy łączyła się z wirującą esencją,
opętańczo nadając pędu temu, co się w nim kotłowało. Aż coś dotknęło umysłu.
Maleńka kropla rozbiła taflę, marszcząc jej
spokojną powierzchnię. Niewielkie okręgi przeistoczyły się w mknącą falę, która
na kształt niszczycielskiego tsunami grzmotnęła w wewnętrzną barierę. Zaledwie
rysa zniekształciła jej powierzchnię, niewielka szczelina, aczkolwiek dostateczna,
by natarcie nieznanych sił przełamało jej opór.
Tama pękła.
Muśnięty mocą artefakt zapłonął, jątrząc
uciszoną podświadomość Zaklinacza Żywiołów. Oszalały z bólu Est poczuł
najczystszą istotę gniewu, skondensowaną i niezakłóconą. Białe palce zacisnęły
się w pięści. Spierzchnięte usta obnażyły ostre zębiska. Krew zawrzała wespół z
wypełniającą go energią tajemną, ale najgorszego Est nie mógł dojrzeć, bowiem w
cieniu pomieszania zmysłów płomień jego duszy rozpalał się do białości.
Żywioł rozświetlający kwaterę momentalnie wygasł,
wchłonięty przez postać emanującą skumulowaną energią. Knot uszkodzonej lampy zwiądł
sczerniały, spowijając ich niemal zupełną ciemnością. Jedynym źródłem stłumionego
światła był biały elf wpatrujący się w człowieka.
Oddech Esta stał się nierówny, ochrypły. Z
gardła wyrwał się krótki zwierzęcy warkot. Tracił zmysły. Tracił kontrolę.
Tracił świadomość. Był tylko on i człowiek. Ciemnozielone, błyszczące odbitym blaskiem
oczy patrzyły na niego rozszerzonymi źrenicami. Linie tatuażu na połowie twarzy
zmięły się, a mięśnie pod śniadą skórą szyi napinały, uwydatniając nabrzmiałe
krwią żyły. Zwietrzył jego strach. O tak, czuowiec się bał. Bał się tak, jak czuowiecy
bać się go powinni. Wystarczył jeden ruch, by strach ten pozostał z nim już na
zawsze…
NIE!
Czyj to głos? Brzmiał jak… jego własny. Nieco
skrzeczący i wystraszony, lecz należący do niego…
Est drgnął, odzyskując część skradzionej tożsamości.
Wtem jaskrawy rozbłysk zaatakował umysł z mocą zaklętych w nim wspomnień.
Ujrzał siebie samego stojącego na wieży ogniowej, tuż po wyśnionym koszmarze.
Nigdzie nie było śladu ludzkiego mężczyzny. W tamtej chwili jego sercem
władał...
Strach.
Drugie uderzenie nadeszło na wspomnienie namiętnego
pocałunku na szczycie tej samej wieży, pełnego tęsknoty wyrażającej...
Miłość.
Trzeci przejaw wybuchł skłębionymi barwami
zaraz po rozpłynięciu się drugiego. W wyobraźni widział scenę z łaźni; czuowieca
oraz siebie. Ciepła woda obmywała ich nagie, skupione na sobie ciała, które
wypalało...
Pożądanie.
Ostateczny cios przyszedł znienacka. Nadgarstki
oszołomionego natłokiem wrażeń Esta otworzyły się, a krew zabarwiona opalizującą
esencją niespiesznie opuszczała jego ciało. Konał w samotności, aż w końcu
nadeszła...
Determinacja!
Rozdzierany sprzecznymi emocjami upadł na
kolana i chwycił się za głowę, wrzeszcząc przeraźliwie. Nie wiedział, jak długo
krzyczy. Nie wiedział czy to, czego doświadczał, działo się naprawdę, czy było
wyłącznie projekcjami rozchwianej psychiki. Zdawało mu się, że wyje w udręce,
że każdy przebywający w odległości kilometra mieszkaniec Twierdzy słyszy ten
upiorny skowyt. Miotał się z bezsilności, a kolana bolały go od zderzenia z
podłogą. Nie miał pojęcia co się dzieje, gdy nowe obrazy zaczęły do niego
napływać ze wszystkich stron. Świadomość powróciła, lecz bliski był szaleństwa od ich mnogości. Łupnął czołem w
futra na posadzce, pragnąc pozbyć się wspomnień, które nie były jego. Przywalił
ponownie, przeżywając zdarzenia z przeszłości, łowiąc nieokreślone głosy, niezrozumiały
język. Gorąca ciecz spłynęła z jego zimnego czoła wzdłuż oczodołu i policzka.
Chciał rąbnąć jeszcze raz, kiedy coś oderwało mu dłonie od pękającej czaszki i
zamknęło szarpiące się ciało w żelaznym uścisku.
Silne ramię otoczyło unoszący się
spazmatycznie tors. Zgięcie łokcia zablokowało szyję. Pod głową miał twardą
pierś, która wbrew jego wysiłkom pozostawała nieruchoma. Przewrócił się na
plecy, usiłując pozbyć się napastnika, ale jedyne, co zyskał, to blokadę na
nogach. Gdyby nie był tak słaby, z łatwością wywinąłby się z ludzkiego imadła.
Atak wkrótce minął. Est wyraźnie czuł rwanie
mięśni. Skóra piekła pod najlżejszym podmuchem wiatru wlatującego przez balkon.
Gardło miał zdarte od ciągłego krzyku, a płuca prawie nadziały się na zapadnięte
żebra. Cieknąca strużka łaskotała skroń, a uszu dobiegał odgłos kapania oraz
urywane tchnienie. Nie mógł się ruszyć. Nie było to spowodowane naciskiem
przeciwnika - to życie z niego uchodziło. Przestał oddychać, bo nawet ta
podstawowa czynność niosła ze sobą niezmierzone pokłady cierpienia.
Odchodził w agonii.
Nawykłe do ciemności oczy utkwił w rozmywających
się zarysach okien wpuszczających blade srebro księżyca i gwiazd. Każdy ton
stawał się coraz odleglejszy, tracił na intensywności. Nawet głos człowieka ginął
w ciemnych odmętach wciągających go coraz głębiej i głębiej. A w głębinie tej
odnalazł pustkę i cichutki pisk, który rósł, jakby przybliżał się do źródła
owego dźwięku.
Umierał.
Nie czuł, jak Colonell podnosi jego zmaltretowane
ciało i z energią zrodzoną z rozpaczy przebiega korytarz, strome schody oraz drogę
do świątyni, ściągając na siebie uwagę mieszkańców obudzonych zamieszaniem. Nie
słyszał wołania o pomoc, gdy układał go bezwładnego na kozetce w alkowie
szpitalnej. Est miał już nie ujrzeć niewzruszonego mężczyzny na złamanie karku gnającego
w stronę komnat sypialnych rozbudzonego przebłyskiem Maga.
Życie Esta pochłonął ogień. Gorzał w jego
sercu jak bransoleta wypalająca piętno w ciele, które kapłani starali się za
wszelką cenę uratować. Po raz kolejny.
***
Był
w miejscu, którego próżno szukać na mapach. Towarzyszył istotom, jakich nie
stworzyłby najbardziej zmyślny Wszechmocny. Wyczuwał zapachy, za którymi
tęsknił, choć nie potrafił ich nawet nazwać. Słuchał cudownie melodyjnych śpiewów
i krystalicznego niby dzwoneczki śmiechu, niemożliwych do połączenia z
jakimikolwiek śmiertelnymi twarzami. Był lekki i wolny, zmartwienia oraz
problemy nie miały żadnego znaczenia, ponieważ był tutaj. Był wszędzie.
Był nigdzie. Był kimś. I był też nikim. Był sam, pomimo
otaczającego go tłumu. Widział wszystko, lecz niczego nie dostrzegał.
Był tam, gdzie być powinien.
Ale i tutaj coś nie dawało mu spokoju, jakby
w całej Wszechrzeczy nie było miejsca, w którym zaznałby upragnionego ukojenia.
Jeden szczególny głos przebijał się przez rozkoszną ścianę miękkich, lśniących podźwięków.
Głos wymawiający wciąż tylko to jedno słowo, brudne i zmechacone wielokrotnym
powtarzaniem. Gdy zwracał się ku niemu, milkł, zagłuszany narastającą symfonią
rozdzwonionych kryształów oraz wysokich świergotów. Milionów dzwoneczków.
Milionów ćwierknięć. A potem znów wdzierał się ten szorstki, niepasujący do ogółu
ton. Pojedynczy wyraz, na nowo powtarzany w tym grubiańskim,
barbarzyńskim języku. Nie musiał za nim podążać. Mógł zostać i dołączyć do
radosnych stworzeń, na wieki ulec błogostanowi, spocząć w krainie będącej
wszędzie i nigdzie, w niekończącym się śnie. Tak by zrobił, gdyby nie
natarczywy głos psujący przyjemność z przebywania w letargu, jak drzazga wbita
w miejsce, z którego trudno ją wydobyć.
A mimo to poczuł, że przemieszcza się w
kierunku przykrego odgłosu rysowania gwoździem po szkle. Wiedział, że gdy
odkryje przyczynę tego wstrętnego pogłosu, wreszcie odpocznie. Jeszcze trochę,
jeszcze tylko odrobinę. Już prawie...
Głos był nieustępliwy. Zbliżał się. Już czuł,
jak wibruje w powietrzu. I gdy znalazł się na tyle blisko, by ujawnić owo zagadkowe
słowo, po prostu runął w dół. Spadał w lodowatą, odrażającą ciemność, a
zmęczony baryton nieprzerwanie powtarzał to jedno słowo:
Esti.
***
Powieki
uniosły się gwałtownie. Mrugnął kilka razy dla wyostrzenia wzroku, ale zmiana
była ledwie zauważalna. Nie mógł poruszyć szyją. Odnosił wrażenie, jakby
przespał o kilka godzin za dużo. Spróbował przesunąć rękę, lecz nic się nie
wydarzyło. Zaklął w duchu, bo język przysechł mu do podniebienia. Obecny stan
niezmiernie go zirytował. To było jego ciało i nikt, ani nic, nie będzie go
ograniczało!
Całą wolę zaprzągł w ten nieznaczny manewr i
udało się, obrócił głowę na bok. Zaczął jednak sądzić, że ona sama się
obróciła, bo chociaż próbował, to nie zdołał tego powtórzyć.
Ktoś mu się przyglądał. Niewyraźny, rozmyty
kształt. Ciemny, cudownie zasłaniający wszechobecną biel. Odwzajemnił
spojrzenie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Ten ktoś pochylił się nad nim.
Pojawił się drugi ktoś. Jakiś szmer. Wspaniałą ciszę przebił ten przykry szmer
łączący się z następnym.
Niech
w końcu zamilknie. Niech to zamilknie! To boli!
Nagle nie było już nikogo i musiał zamknąć
oczy, by wściekła jasność mu ich nie wypaliła, gdy obracano jego głowę. Płyn w
ustach. Słodki, lekko mdły, obmywał przesuszony język.
Kształt utkany z cienia odszedł. I wrócił.
Nastała ciemność. Znów patrzył, nadal nie
widząc. Szmery przechodziły w urywane buczenie, dźwięk gorszy od poprzedniego.
Marzył, by zatkać uszy. Wyobrażał sobie jak to robi, jak przykłada do nich
dłonie i przyciska, uwalniając się od narastającego hałasu. Cudownie byłoby
czuć ciało…
...
Skóra. Miał skórę, do której przylgnęło
zimno. Nie lubił zimna, ale nie było nic innego. Nie było wyboru. Tylko zimno.
Na skórze. Na jego skórze.
Ktoś coś mówił. Ktoś razy kilka. Dziwne tony.
Chyba słowa. Brzmią jak słowa. Ale jakie słowa? Rozmyty cień wie, jakie słowa?
Ciągle tylko słowa. Na co komu one…?
Popadał w obłęd. Chciał się śmiać, lecz nic z
tego nie wyszło. Nic już nie wychodziło. Tylko zimno i słowa. Był wściekły.
Chciał zabić tych, co wypowiadają słowa. Przypuszczał, że jest w stanie to
zrobić. Ale nie mógł. Nie mógł zabić. Bo nikt nie odpowiadał. Bo nikt nic nie
wiedział. Cień mówił słowa, lecz nie mówił jakie. Wiele cieni. Oprawcy!
Ostrość powracała, zwabiona stłoczonymi myślami.
Słowa mogły mieć sens. Ale nic nie miało sensu, więc nic nie było prawdą. Spostrzegł
cienie, które rozpoznał, choć przecież ich nie znał. Nie znał żadnych cieni.
Cienie ukradły twarze. Twarze cieni nie istniały, bo cienie nie istniały. A
jeśli istniały? Nie istniały, nie dotykały, nie mówiły. Ale były. Czym były,
skoro nie były? Już nic nie rozumiał.
Kolejna porcja płynu.
Ciepły.
Ciepło w ciele, zimno na skórze. Więcej, więcej proszę... Nie chcę zimna. Chcę
ciepła. Dajcie mi ciepła. Wasze ciepło... Zimne cienie, oddajcie mi ciepło! Żądam
ciepła! Ciepła… CIEPŁA!!!
Cienie z twarzami natychmiast zniknęły. Słowa
zmieniły brzmienie, stały się głośniejsze. Były nieprzyjemnie piskliwe. Coś
było w nich dziwnego. Nie chciał, by tak brzmiały. Nie chciał, by takie były.
Nie wiedział, dlaczego takie się stały i wielce mu się to nie podobało. Biel
rozbłysła. Było ciepło. Znów było mu ciepło, bardzo ciepło. Lecz cienie już nie
wróciły. Uciekły.
Wróćcie!
Ja już tak nie chcę! Wróćcie, proszę, już nie będę...
Nieproszona ciemność. Na moment wszystko
zgasło. Słowa w ciemności ponownie były spokojne. Lubił je, bo nie czuł się
wtedy tak, jak nie lubił się czuć. Spokojne słowa były przyjemne. Chciał ich
słuchać. Nie chciał już spać, ale było ciepło, ciemno i słowa były takie, jak
lubił. Cienie też były. Już lubił cienie. Cienie były wszędzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz