Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Torby podróżne oraz woskowany plecak
bezceremonialnie rzucił na środek sypialni. Co rusz podchodził do nich i
pakował kolejne przedmioty, które zamierzał ze sobą zabrać, a które mieściły
się w ograniczonej przestrzeni bagaży. Nie mógł wziąć wiele, ponieważ nie miał
konia, a nie miał też koron, by kupić własnego. W Twierdzy zapewniano mu
wszystko co niezbędne, zaś z ostatniego zadania nie dostał nic, gdyż nie
zostało ono wykonane. Nie szkodzi, pójdzie piechotą.
Decyzję
o opuszczeniu Twierdzy podjął jeszcze tego samego dnia, ponownie budząc się w
swojej komnacie. Colonella najpewniej wezwały obowiązki, inaczej nie zostawiłby
go bez opieki i nie pozwoliłby jego ponurym myślom błądzić po bezdrożach. Był
to dla Estalavanesa trudny wybór, jako
że z biegiem czasu uznał tę złotą klatkę za prawdziwy dom. Tutaj spędził wiele szczęśliwych
chwil wśród wspaniałych ludzi, którzy nauczyli go, że nawet pośród grząskich
bagien znaleźć można suchy ląd. Jego egzystencja nabrała sensu i w końcu zaczął
się rozwijać, odkrywając wrodzone talenty oraz niebywałe zdolności. Wcale nie
był beztalenciem, a jego miejsce w świecie było tu, u boku mistrza. Kwatera, w
której przyszło mu mieszkać, była jedynym stałym elementem jego życia - tutaj
spał, pracował, oddawał się pasjom oraz miłości do człowieka... którego prawie
zabił.
Zatrzymał się wpół kroku, kurczowo zaciskając palce na lnianym
woreczku z ziołami. To był prawdziwy powód stojący za postanowieniem. Najlepiej
będzie zaszyć się gdzieś, gdzie nikt nie oberwie rykoszetem jego destrukcyjnej
obecności. Nie zniósłby kolejnej straty. Nie zniósłby myśli, że ukochany
człowiek nie jest przy nim bezpieczny. Nikt nie był bezpieczny. Nie po tym, co
zaszło… Ilu ludzi zginęło z jego winy? Nieważne, że nie przyłożył do tego ręki,
piątce zwiadowców nic już nie wróci życia, a dziecku nie przywróci ojca. Wtedy mordu
dokonał smok. Teraz zwieńczy dzieło smoczy pomiot.
Przed
oczami Esta jak żywo rozgrywała się ceremonia pogrzebowa: wielki ogień
sięgający gwiazd, zawodząca w cieniu matka wówczas nienarodzonego chłopca.
Pamiętał poruszającą głębię tej sceny oraz łączące się z nią zapachy i dźwięki.
Na samo wspomnienie obłaziła go gęsia skórka. To jego wina. I jeśli czegoś nie
zrobi, to się powtórzy. Tym razem to on będzie mordercą i nie pozostanie nikt,
kto odprawiłby ceremoniał. Stał się potworem, z którego ciemną nocą, z dala od
świateł, wypełzają najgorsze emocje nad którymi nie panuje.
Dotknęła
go Macierz Mocy. Dwukrotnie. Otrzymał drugi sygnał, którego ani mistrz, ani tym
bardziej on nie potrafił odczytać. To było wezwanie, nie ostrzeżenie. Jest
poszukiwany, dlatego powinien wyjść na spotkanie przeciwnościom losu. Tak powiedział
Col: stawić im czoła. Wykrzesać z siebie odwagę jak ogień tlącą się w
zalęknionym sercu.
Colonell.
Szczególne
imię, na brzmienie którego gotów był zrezygnować z zamiaru. Zlepek liter, na
które jego dusza i ciało reagowały jednogłośnie. Mężczyzna, który go
onieśmielił, oswoił, aż w końcu uzależnił. A teraz wyruszał bez niego.
Przysięgali sobie, że zawsze będą razem, z błogosławieństwem Niedźwiedzia czy
też przekleństwem, a teraz… Żałował, że nie dowie się co Col miał na myśli mówiąc,
że chce się z nim kochać. Nigdy więcej nie poczuje jego ciała przy swoim. Nie
dotknie swymi ustami jego warg, nie zazna smaku i zapachu, które wyryły w
pamięci rozkoszny szlak, jak dłoń błądząca po białej skórze.
To
boli. To tak straszliwie boli…
Nie,
to nie akt odwagi i najwyższego poświęcenia! To nie pragnienie zagwarantowania
niewinnym ludziom bezpieczeństwa i spokoju! Ten świat nie jest spokojny, a już
na pewno nie jest bezpieczny. A oni nie są znowuż niewinnymi istotami. Są
najemnikami. Zabijają. Dla zabijania żyją i dla koron umierają. Jak ich ofiary.
To społeczne zachowanie ma konkretny cel, jakkolwiek nielogiczny mógł mu się on
wydawać. Ludzie mnożyli się, a to, co powstało z ich tkanek, posyłali na rzeź,
by wyrównać bilans zysków i strat. Słabowita nadwyżka ginęła. Naturalna
selekcja wypaczona przez stworzenia, które nie powinny istnieć...
Te
poglądy… nie były jego. A nienawiść… już dawno się jej wyzbył! Arogancja i
wyniosłość nie pasowały do niego, przecież… Druga osobowość? Czy druga natura?
Cokolwiek wyszło z bransolety, było przerażające. Miało jego głos, lecz
posługiwało się obcym językiem i wysławiało zupełnie inaczej. Jawna pogarda dla
słabych. Niechęć i odraza. Mizantropia. Czy nie tak on sam był traktowany?
Gdzie podziała się starannie pielęgnowana empatia i współodczuwanie? Co
dokładnie zdarzyło się nocą, gdy Macierz dotknęła go po raz drugi? Co
powstrzymało go przed zabiciem partnera?
Musi
czym prędzej opuścić Twierdzę. Był zagrożeniem dla wszystkich, nawet siebie
samego. A tak naprawdę, to się bał. Po prostu. Bał się rozdzierającego poczucia
winy. Bał się odpowiedzialności za swoje czyny. Bał się, że zostanie odtrącony,
napiętnowany niczym potwór i przepędzony. Bał się, że przeszłość wróci i uderzy
go ze zdwojoną mocą, doszczętnie rozbijając. A najbardziej bał się utraty Cola.
W ten sposób przynajmniej spamięta wyłącznie dobre wydarzenia. Nic mu ich nie
odbierze.
Musi
dokończyć pakowanie. Natychmiast. Nim nastanie świt, powinien być już w drodze.
Poszło
mu sprawniej niż się spodziewał. Pierwszą spakowaną torbę odstawił pod drzwi,
gdzie spoczęła w towarzystwie zaklętego kostura, prezentu od mistrza. Do
drugiej torby władował mieszki z nieodzownym suszem i poprzekładał je
flakonikami w taki sposób, by szkło nie uderzało o siebie podczas transportu. Wierzch
wyłożył małym ręcznikiem. W plecaku wylądowały przysmaki, jakimi raczyły go od
czasu do czasu zaprzyjaźnione kucharki, dodatkowy bukłak z wodą oraz czysta
odzież na przebranie. Znalazło się także miejsce na notatnik i grafit w
drewienku.
Przywdział
czarny pancerz skórzany, przygotowany na specjalne zamówienie. Dzięki roztropności
starego Maga kusy kirys nie nosił symbolu Kompanii Najemnej Niedźwiedzi, toteż gdziekolwiek
się zatrzyma, nikt go nie rozpozna. Działało to na jego korzyść, czego nie
można rzec o charakterystycznej aparycji. Zresztą nie wiedział, czy więcej jemu
podobnych przebywa w krainach ludzi. Był za to przeświadczony, że gdzieś żyć
musieli.
Ostatni
raz sprawdził swoje rzeczy. Żal mu było skromnej kolekcji ksiąg, ale cóż, nie pierwszy
to raz, kiedy porzucał najcenniejsze skarby. Z obciążeniem nie mógł swobodnie
podróżować, a czas miał dla niego ogromne znaczenie.
Omiótł
spojrzeniem oświetloną dwiema lampkami sypialnię, nie roniąc łzy. Nie było za
czym. Postępował słusznie i tylko to trzymało go w ryzach. Minimalizował
ryzyko. A było ono zatrważające.
Drzwi
zaskrzypiały cicho, gdy zamykał je za sobą.
Ciemność
nocy ustępowała szarej jutrzence, kiedy biały elf odziany w czarny strój oraz czarną
pelerynę przecinał dziedziniec Twierdzy, podpierając się okutym stalą kijem.
Nie oglądając się, szedł pewnym krokiem w stronę zamkniętej bramy. Wartownicy w
mig spostrzegli ucznia Maga. Bez słowa otworzyli niewielkie drzwiczki
rewizyjne, aby go wypuścić. Nie wymagali żadnych dodatkowych informacji, w
końcu tyle chodziło plotek jakoby sam przywódca chciał poszczuć nim grasantów...
Posępny biały elf skinął im w podzięce głową i rozpłynął się w mroku szybciej,
niż zdołali pomyśleć. Nie mieli pojęcia, że właśnie wypuszczają dezertera.
Est
udawał się do jedynego znanego mu miasta z zamiarem sprawdzenia czy chatka Leos
nie ma dzikich lokatorów. Planował zamieszkać w niej, dopóki nie wymyśli nic
innego. Żałował, że nie pożegna mistrza z należytym szacunkiem i szczerością. Ubolewał
nad piękną znajomością z genialnym alchemikiem Travisem Arneltem. Leos też niczego
nie usłyszy na pożegnanie. Odchodzi samotnie. Bez problemów, bez trosk, bez
obaw o zdrowie przyjaciół. Tak, jak chciał: jako samotnik oraz indywidualista.
Wolny duch.
Zdawał
sobie sprawę że ucieka, lecz ucieczka czasami bywała drogą do osiągnięcia celu.
A jego celem było zrozumienie tego, co w nim narastało. Nie obawiał się, że
Colonell zacznie go szukać, bo gdy tylko przodownik wróci z patrolu, niezwłocznie
złoży raport Magowi, a potem w koszarach przebierze się w codzienne ubrania.
Nim się zorientuje, Est będzie już poza jego zasięgiem. Oczywiście Col nie
zaryzykuje wydania partnera i nie zgłosi jego nieobecności przywódcy. Nie da mu
satysfakcji z okrzyknięcia ucznia Maga dezerterem.
No
i masz, przez te nieukojone myśli już za nim tęsknił. Za jego humorem, krzywym
uśmiechem, figlarnym błyskiem w ciemnozielonych oczach i tą zawstydzającą
frywolnością. Za wspólnymi chwilami, zabawami i marzeniami. Za dotykiem,
zaskakująco czułym i delikatnym. Choć będzie cierpiał, nigdy nie przestanie go
kochać...
***
-
Nie ma go!
Drzwi
z hukiem uderzyły w regał, odbijając się od niego tak ciężko, że aż weszły w
drgania. Mag uniósł wzrok znad sterty dokumentów i popatrzył to na stojącego w
drzwiach mężczyznę, to na powtórnie uszkodzony mebel. Niedobrze, widać już
drzazgi.
Onyksowe
oczy skupiły się na wytatuowanym obliczu, mocno zaczerwienionym z wysiłku i
gniewu. Barki pod bluzą unosiły się do wtóru szybkiego oddechu. Czyżby zdążył
przeszukać całą Twierdzę w tak krótkim czasie? Niebywałe.
-
Dzień dobry Colonellu - cierpliwie powitał gościa i wrócił do przeglądanej
korespondencji. - Cóż to za krzyki przed południem?
-
Esti! - wydusił z siebie zwiadowca, tym razem łagodniej obchodząc się z
drzwiami. - Nigdzie go nie ma. Nigdzie!
-
Nie troskaj się młodzieńcze, wróci. Przeznaczeniu nie umknie, nieważne jak
szybkonogi by nie był.
Albowiem to przeznaczenie wzywa go
do siebie.
-
Co przez to rozumiesz? - Col był rozgorączkowany. Nieoczekiwane zniknięcie
partnera wytrąciło go z równowagi. - Wiedziałeś o tym? Sam go wysłałeś?
Przecież mieliśmy razem…
-
Wstrzymaj swe zapędy, młody Niedźwiedziu, i nie obrzucaj mnie nieuzasadnionymi oskarżeniami.
Dowiedziałem się tego niedawno, zastając pustą salę ćwiczeń i równie cichą kwaterę
Estalavanesa. W jego głowie całkiem literalnie wykluło się coś, czego nie
powstrzymałbym ani ja, ani ty.
-
Oszalałeś?! - zagrzmiał Colonell, uderzając otwartymi dłońmi o blat i
wstrząsając zalegającymi na nim przyborami. Pochylił się w kierunku starca, a
jego nozdrza drżały w nierównym oddechu. - Jest sam? I dokąd polazł?! Kurwa,
musisz to wiedzieć! Inaczej nie byłbyś tak spokojny!
Wiekowy
mężczyzna był opanowany do tego stopnia, by z łatwością ignorować wzburzenie młodego
rozmówcy. Odłożył na bok trzymane dokumenty, by wysunąć spod śniadych palców
kilka zbłąkanych kart pergaminu. Nie podnosił znad nich wzroku.
-
Colonellu, następnym razem nie zostawiaj rozumu za drzwiami, lecz zabieraj go
ze sobą - upomniał go. - Ręczę, iż robiąc z niego użytek, być może zrozumiałbyś
motywy naszego nieszczęśliwego przyjaciela. Prawdę powiedziawszy, ja ich nie
rozumiem. Wiem, dlaczego opuścił Twierdzę, ale za nic nie pojmuję jego
postępowania.
Przodownik
odepchnął się od biurka. Krzyżując ręce na piersi, ze świstem wypuścił całe
powietrze zgromadzone w płucach. Powinien odzyskać kontrolę nad sobą, nad
nerwami i uczuciami. Nic nie zmieni faktu, że Esti odszedł. A on nie mógł
przepytać chłopaków bez przyciągania zbędnej atencji. Jeśli ta wieść dotrze do
Starego Niedźwiedzia, to doradca będzie musiał srogo się tłumaczyć.
Ogarniała
go coraz głębsza bezsilność, gdy rozglądał się po gabinecie. Wszystko było
lepsze, byle nie patrzeć na wyniszczoną wizjami twarz wychowawcy. Co zobaczył poprzednim
razem, że aż tak się zestarzał? Czy kontakt z Macierzą naprawdę odbierał siły
witalne?
Wtem
zaświtał mu pomysł dający choć wątłą nadzieję na odnalezienie uciekiniera.
-
Znajdź mi powód, żebym wyruszył z Twierdzy! - Ponownie skoncentrował się na
doradcy, a wściekłość sprzed momentu przeszła w podniecenie. - Wydaj mi rozkaz.
Pojadę po niego.
Okolone
zmarszczkami oczy Maga uniosły się nieznacznie. Oblicze, z którego wyzierały, upodabniało
się do przesuszonej ziemi, która zapomniała już, czym jest woda.
-
I dokąd się udasz, młodzieńcze? Nie dość, że tracisz rozum, to jeszcze
pozwalasz się zaślepiać emocjom. W ten sposób nikomu nie pomożesz. Nikogo nie
ocalisz.
Racja.
W słowach wieszcza kryła się prawda trzeźwiąca jak kubeł zimnej wody. Obsesyjna
miłość do białego elfa stępiła mu umysł. Przestał myśleć racjonalnie. Spanikował,
a obezwładniający strach wzmagał żal, doprowadzając go do obłędu. W ten sposób
nie pomoże Estiemu.
Colonell
zwiesił ramiona, a wyraz bezradności przemknął przez jego wykrzywioną twarz.
Esti zostawił go w Twierdzy ze świadomością, że poszukuje go siła wielce przekraczająca
jego chłopięce zdolności. Ze skrajności w skrajność, cały on.
-
To moja wina - przyznał Col. - To przeze mnie. On się boi. Wystraszył się tego,
co się stało. Boi się tego, co się z nim dzieje i co może zrobić pozostałym. Wspominał
coś o drugiej obecności. Jakby miał rozdwojenie jaźni, jakieś cholerne
rozszczepienie osobowości.
-
Tak, strach przemawia przez niego, lecz nie jest to strach o własne życie.
Mag
pomału wstał z krzesła. Przez kilka uderzeń serca bez ruchu podpierał się
rękami o blat i czekał, aż zawroty głowy miną. Był wycieńczony. Miniona wizja odebrała
mu więcej zdrowia niż gotów był oddać, ale pokazała więcej, niż wszystkie
doczesne. Nie przypuszczał, by była ostatnią. Sądził jednak, że po ostatniej
nie zostanie mu już nic.
Odkaszlnął
sucho, zwracając się do wytatuowanego młodzieńca.
-
On tego potrzebuje, Colonellu. Estalavanes w brutalny sposób przekonał się, iż
nie posiada żadnej mocy sprawczej, a jego los pisany jest w ciemnych barwach. -
Mag podszedł do łowcy i oparł drżącą dłoń na jego barku. - Zacznie z tym walczyć,
zatracać tożsamość na rzecz drugiej, potężniejszej osobowości. Tak oto zaburzy
poczytalność, a jego rozchwianie emocjonalne nigdy się nie ustabilizuje. - Zamilkł,
wpatrując się niewidzącym wzrokiem w przeciwległą ścianę. - Dlatego potrzebuje
kogoś, komu w pełni zaufa i kto będzie go strzegł. Artefakt obroni go przed
siłami z zewnątrz, lecz nie przed nim samym.
-
Czy on oszaleje? - Rozpacz wychowanka była wyraźna, tak jak troska o chłopaka.
-
Nie, o ile do tego nie dopuścisz.
-
I jak niby mam to zrobić? Nie uważasz, że to trochę przekracza moje możliwości?
Chłodne
wejrzenie Maga było niczym w porównaniu z nikłym uśmieszkiem wykrzywiającym
popękane wargi. Starzec wyglądał jak u progu życia, ale wciąż odznaczał się
wigorem oraz błyskotliwością o wiele młodszego mężczyzny. Nadal był tym
zwodniczym, śmiercionośnym drapieżcą, który wiedział znacznie więcej niż mówił.
-
Zaczekajmy aż wróci, Colonellu - mruknął tajemniczo. - Wtedy przyszłość się
wyklaruje.
-
A jeśli nie wróci?
-
To będę rozczarowany jego niefrasobliwością. - Znów pojawił się ten lisi
uśmieszek. - A w okolicy powstanie zgrabny krater. Bodaj od pięciu dni nie
pobierałem jego esencji.
***
Niezmordowanie parł zakurzonym
traktem na północ, obierając trasę w kierunku Adeili. Spojrzał w górę, na dzienną
gwiazdą pnącą się po nieboskłonie, przygrzewającą spomiędzy kłębiastych chmur i
szeleszczących liści. Dochodziło południe. I nie podróżował sam.
Od
chwili towarzyszył mu odległy turkot kół wozu i tętent kopyt co najmniej dwóch
koni. Powóz musiał być daleko, niemniej czułe zmysły ostrzegały go zawczasu.
Nie była to pogoń, gdyż konie kłusowały w idealnej harmonii, a koła, ewidentnie
podbite żelaznymi obręczami, nie trzeszczały obładowane. Musiała to być lekka
karoca, jedna z tych, jakimi dysponują szlachcice oraz wysoko sytuowani Estariończycy.
Dźwięk
wzrastał, doganiając wędrowca. Ten odruchowo chciał skryć się w głębi lasu i
przeczekać, aż obcy się oddali, nie miał jednak na to czasu. Musiał jak
najszybciej opuścić sąsiedztwo Twierdzy. Wolał też nie ryzykować spotkania z
oddziałem Zakonu Paladynów patrolującym terytoria przynależne do ich miasta.
Bez wątpienia są zapoznani z rysopisem zabójców zakonnego brata, a z tego, co opowiadał
Col, egzekucje w ich wykonaniu były natychmiastowe. Już lepiej iść przed siebie
i udawać, że na nic nie zwraca uwagi. Nie wzbudzać podejrzeń. Choć on już samą
powierzchownością wzbudzał podejrzenia... Pozostawała mu nadzieja, że w
najlepszym wypadku wyminą go bez zadawania pytań i zasypią pyłem spod kół oraz kopyt.
W najgorszym będzie musiał się tłumaczyć. W każdym razie konie szły miękko,
toteż nie były opancerzonymi rumakami rycerzy.
Jak rany, muszę się opanować - zganił samego siebie. Wszystko w porządku. Podróżuję, ot co.
Jestem czarodziejem. Tak, wędrownym czarodziejem i… idę odwiedzić przyjaciela!
No naprawdę, kto to kupi? Lepiej się nie odzywać… Jak mawiał mistrz, lepiej
taktownie milczeć, niźli głupio gadać.
Nieprzekonany
do swoich racji Est poprawił bagaże na plecach i podpierając się kosturem szedł
zamaszystym, nieco ociężałym krokiem, sprawiając wrażenie znużonego tułaczką włóczykija,
aniżeli zdesperowanego zbiega. A przynajmniej wyobrażał sobie, że tak wygląda.
Stukot
był tuż-tuż. Kopyta biły wysuszoną ziemię, a jego obleczona w czerń sylwetka
była już widoczna jak na dłoni. Czas do namysłu minął bezpowrotnie i jeśli Est
nie chciał uchodzić za podejrzanego, musiał zachowywać się adekwatnie do
przyjętej roli. Był wędrownym czarodziejem i zmierzał w odwiedziny do pustelnika
pomieszkującego w głębi głuszy, by podzielić się z nim nowinkami ze świata oraz
aptekarskimi wyrobami.
Est
dotarł do rozstajów w momencie gdy zielony, mieniący się płatkami złota powóz rozpoczął
wyprzedzanie. Z tłukącym szaleńczo sercem zszedł na pobocze i odczekał, aż przystrojone
paradnie konie i karoca przejadą. Z ulgą ruszył za nimi, osłaniając oczy
zakurzonym przedramieniem.
Najgorsze
minęło i mógł wreszcie odetchnąć. Spod prowizorycznej osłony obserwował pracę
resorów, kiedy koła raz po raz napotykały nierówności i kamienie. Pierwszy raz widział
coś tak zmyślnego. Jazda takim pudłem musiała być wyjątkowo komfortowa,
pomijając już luksusy, w jakie opływała wewnątrz…
Est
drgnął, bo niepewność potrąciła płochliwą strunę w powoli wyciszającym się
sercu. Zagrożenie nie minęło. Ono dopiero się objawiało.
Z
otwartego okienka otoczonego złotymi listkami wychylił się dorodny jegomość w
czapeczce przypominającej dwukolorowy beret. Zlustrował ścieżkę przed i za
powozem, aż jego wzrok spoczął na podróżniku. Wówczas prędko schował się
wewnątrz pojazdu. Woźnica zawołał na konie i ściągnął lejce. Zwierzęta parskały
i rżały niezadowolone, gdy olbrzymie koła przestały się toczyć. Zazgrzytał
zaciągany hamulec.
Czarne
brwi Esta zmarszczyły się, zbiegając nad prostym białym nosem. Karoca zatrzymała
się, wzbijając kolejne kłęby kurzu. Zaniepokojony nie wiedział czy powinien iść
dalej, czy też brać nogi za pas. Jak nic to arystokrata. A Niedźwiedź nie żył w
dobrych stosunkach z możnymi, w końcu zawłaszczał ich ziemie. Ale przecież z
Niedźwiedziami nie miał nic wspólnego, jest wędrownym czarodziejem, a wędrowny
czarodziej, cóż, wędruje.
Serce
mu waliło i ścisnął nerwowo kostur, zmuszony przejść tuż obok krytego powozu. Niestety
blokował on niemal cały trakt, a poboczem ciągnął się głęboki rów oddzielający go
od łąk i skraju lasu. Rozeźlony Est w myślach przeklął głupiego, kapryśnego jaśniepana.
Było
źle. Lecz nie na tyle, by nie mogło być gorzej.
-
Hej, ty tam, wędrowcze! Hejże, do ciebie wołam! - Z okienka znów wychynął
człowieczek w złoto-zielonej czapce i popatrzył wprost na niego. - Niech mnie
wybatożą, jesteś najdziwniejszym elfem, jakiego kiedykolwiek spotkałem! Byłem
przekonany, że to hełm z fikuśnymi zdobieniami. Już chciałem go od ciebie
kupić.
Est
odsunął się na ile pozwalała szerokość drogi, bo drzwi ozdobione herbem
otworzyły się gwałtownie i ze schodków zeskoczył pulchny mężczyzna w średnim
wieku. Błyskający biżuterią jegomość pociągnął jasnego wąsa, z bliska
przyglądając się wysokiemu elfowi. Przygładził czapeczkę i ujął się pod boki, spojrzenie
wbijając w nadzwyczajne zielone oczy.
-
A któż to w pojedynkę podróżuje ku pięknej Adeili, gdy czasy tak niebezpieczne?
-
A któż pyta? – zripostował Est.
Irracjonalny
lęk pożerający go od środka nasilał się z każdą sekundą. Zachował ostrożność,
choć szlachcic nie wyglądał na groźnego. Niewątpliwie jego polem bitwy były
dwory i pałace, bale oraz potajemne schadzki, a orężem słowa i prawdopodobnie
trucizny, ale tutaj, na prostej drodze, był zwykłym człowiekiem. I nie przemieszczał
się z obstawą, nie licząc siedzącego na koźle barczystego mężczyzny w
kolorystycznie dopasowanej liberii.
-
Wybornie, mości elfie, znasz estarioński! - Podekscytowany człowieczek klasnął
w upierścienione ręce, po czym wykonał serię ukłonów i gestów tak
skomplikowanych, że Est musiał cofnąć się, by zrobić mu miejsce. - Lord
Henendrik II, z pierwszej linii znamienitego rodu Halavar.
Gdy
mężczyzna skończył się wygłupiać - a wcale się nie wygłupiał! - Est ukłonił
się, przedstawiając jako... Est. Nie miał pojęcia do czego doprowadzi
nawiązanie kontaktu z mijanym człowiekiem, lecz było już za późno, by
zastanawiać się nad wynikającymi z tego konsekwencjami.
Lord
Henendrik II potarł gładko ogolony podwójny podbródek i bystrym okiem zerknął
na Esta.
-
Dziwne to imię, zaiste przystające tak niezwykłemu osobnikowi. Cóż za zębiska…
Powiedz mi, no, nie jesteś aby najemnikiem? - Z zainteresowaniem przyjrzał się
zakurzonemu pancerzowi elfa, ale nie dojrzał na nim nic poza trudami pieszej
wędrówki. Zerknął na prosty kij obity stalą na obu końcach i jego jasne oczy
rozbłysły jak u dziecka. - Że czarodziej, mości Eście?
-
Można rzec, że czarodziej - odpowiedział nieufnie. - Jeżeli, Lordzie Henendriku
Drugi z rodu Halavar, nie masz nic przeciwko, chciałbym odejść w swoją stronę.
Droga długa, a czas płynie nieubłaganie.
Znacząco
klepnął ciężkie torby przywiązane do pasa, poruszył barkami pod plecakiem i
wzmocnił chwyt na kosturze. Mężczyzna w lot pojął aluzję. Przesunął się i
szerzej otworzył drzwiczki karocy, wskazując zacienione, kusząco wygodne
wnętrze. Zdawało się, że był nierozważny, lecz pewien szczegół w jego nalanej
twarzy kazał Estowi utrzymać czujność.
-
Zechciej mi wobec tego towarzyszyć, mości czarodzieju. Bądź mym gościem na czas
podróży, podążam bowiem do Adeili, do siedziby szlachetnych braci paladynów,
niech imię ich będzie wieczne ku chwale Tarthosa.
Dreszcz
ostudził białą skórę Esta. Zakon Paladynów. Ten człowiek jechał na audiencję u przedstawicieli
Zakonu - ludzi, których Est za wszelką cenę pragnął uniknąć! Chciał odmówić.
Musiał odmówić! Cichy głosik podpowiadał mu jednak, że korzystając z oferty
szybciej dotrze do miejsca destynacji. Nikt nie kazał mu wjeżdżać między mury
miasta. Mógł podziękować za szczodrość na chwilę przed dotarciem do bram.
-
Doprawdy jesteś, mości Henendriku, odważny - albo głupi, skwitował w duchu. - Zapraszanie nieznajomego w tak
niebezpiecznych czasach nie jest rozsądne.
-
Mości Eście, nie jestem aż tak bezbronny, jak się wydaje. - Z pewnym siebie
uśmiechem Lord Henendrik II popukał się grubym, ozdobionym sygnetami palcem w
skroń i nie rzekłszy nic więcej wspiął po schodkach, znikając w ocienionym
wnętrzu.
Est
przypatrzył się stangretowi. Mężczyzna w zielono-złotym uniformie niczym się
nie wyróżniał, ale kto wie co kryło się pod kozłem, na którym siedział, i pod
czapką naciągniętą na uszy. Samotny lord był łatwą zdobyczą. Coś musiało być na
rzeczy, bo Henendrik II zdecydowanie nie był idiotą.
Chłopak
wziął uspokajający wdech. Sam wychodził na idiotę, skoro poważył się na taką
lekkomyślność. Wsiadł za gospodarzem, tłumiąc nawarstwione obawy. Nawet jeśli
Niedźwiedź pośle za nim pogoń, to przecież nikt nie będzie szukał dezertera w kosztownym
powozie oczywistego wroga. A może będzie? Skoro był dezerterem, to nic nie
stało na przeszkodzie…
Lord
zatrzasnął drzwiczki i spłoszony Est opadł na pluszowe poduszki, jakimi wyłożono
ustawione naprzeciwko siebie ławki. Stangret zluzował hamulec, świsnął batem i
powóz szarpnął, prawie przewracając odpinającego tobołki Esta. Znów był w
potrzasku, na własne życzenie. Złota klatka nie odpuszczała.
Otrząsnął
się, odkładając bagaże na wyłożoną szkiełkami posadzkę odzwierciedlającą
kryształową taflę źródełka. Z lekka wibrujący kostur przezornie trzymał na
kolanach. Obejrzał przestronne, skąpo rozświetlone słońcem wnętrze i przyznał,
że mimo przepychu było zachwycające. Bogato zdobiły je motywy kwiatów oraz
ptaków leśnych, lśniących złoceniami i wykładanych migoczącymi drogocennymi
kamieniami. Wokół okienek oraz zebranych spinkami aksamitnych zasłon wiły się
filigranowe pierścienie bujnego bluszczu. Wszystko to zdawało się naturalne.
Misterna robota zapierała dech w piersi, aż wyciągnął urękawicznioną dłoń, by
dotknąć maleńkiego akantu. Mimo zniesmaczenia całym tym splendorem podziwiał
robotę utalentowanego rzeźbiarza oraz złotnika.
-
Tę karocę skonstruowano na dziesiąte urodziny mojej córeczki, Konwalii – oznajmił
zasępiony lord Henendrik II, wodząc wzrokiem za ręką towarzysza podróży. -
Niestety zmarła rok później jako jedna z pierwszych ofiar cmentarnej zarazy.
Była cudownym dzieckiem, radosnym i pełnym energii. Bez niej rodowa posiadłość stoi
cicha i pusta.
-
Przykro mi to słyszeć, lordzie Henendriku. - Est spojrzał na rozmówcę, a w jego
głosie zabrzmiało szczere współczucie. - Śmierć dziecka jest druzgocącym ciosem
dla kochającego rodzica.
-
Tego roku byłaby prześliczną pannicą gotową do zamążpójścia. - Arystokrata osunął
się we wspomnienia. Smutek kwitnący na jego rumianych policzkach sięgnął
skupiającego się na nim gościa. - Masz dzieci, mości czarodzieju?
Esta
zaskoczyło to bezpośrednie pytanie. Opuścił gardę i właśnie boleśnie odczuł jej
brak.
-
Obawiam się, że mój styl życia nie odpowiada żadnej kobiecie. – Z
roztargnieniem podrapał się po brodzie, choć zamierzał sięgnąć podłużnego ucha.
– Raczej stronię od ludzi.
-
Ha, zatem nic nie wiesz o kobietach, mości Eście! - zaśmiał się gorzko lord. -
Stawiam połowę majątku, że nie możesz się od nich opędzić. Im bardziej jesteś
niedostępny, tym mocniej cię pożądają. To jak z koronami. Im hojniej sypiesz,
tym więcej otrzymujesz ich miłości.
-
Zapamiętam tę radę, dobry panie.
Est
więcej się nie odezwał, ograniczając aktywność w konwersacji do zdawkowego
potakiwania lub zaprzeczania. Za to lord Henendrik II był urodzonym oratorem.
Albo gadułą, ponieważ mięsiste usta ani na moment mu się nie zamykały, racząc gościa
relacjami z dworu oraz ciekawostkami i plotkami na temat nieznanych mu prominentów.
Est dowiedział się także, iż lord posiada jeszcze troje dzieci, samych synów. W
rodzie Halavarów Konwalia była pierwszą dziewczynką od czterech pokoleń, nic
więc dziwnego, że dla ojca była oczkiem w głowie i największą pociechą. I
chociaż zmarła siedem lat temu, korpulentny arystokrata wciąż ubolewał nad
stratą.
Znużony
jego gadulstwem Est taktownie zmienił temat, który nie wiadomo kiedy zszedł na
cel podróży szlachcica. Lord z entuzjazmem opowiedział o pertraktacjach, jakie
od kilku miesięcy prowadzi z Zakonem Paladynów. Jako reprezentant Unii Możnych usiłował
nakłonić rycerza-dowódcę z Adeili do wsparcia działań militarnych mających
osłabić, aż w końcu zniszczyć grupę barbarzyńskich najemników okupujących pobliską
warownię. Esta zmroziły te rewelacje i musiał naprawdę się postarać, by nie wywołać
podejrzeń rozmówcy. Lord nie miał pojęcia, iż jego przypadkowy kompan zaliczał
się do owej grupy barbarzyńskich najemników i lepiej, by tak zostało do samego
końca. Słuchał za to uważnie, a niepokój tężał z każdą nową informacją.
Było
gorzej. Było najgorzej!
Regularna
armia składająca się z niespełna dwóch tysięcy zaciężnych żołnierzy czekała na
sygnał do wymarszu. Zjednoczeni możni, rody Halavar, Westermin i Lyfis,
potrzebowali już tylko asysty kontyngentu rycerzy. Z tak liczną armią w dowolnej
chwili mogli najechać Twierdzę, natomiast obecność świętych braci podniosłaby
morale ich ludzi. I zmniejszyła ryzyko porażki do absolutnego zera.
-
Mości Eście, czy czarodziej twego pokroju nie zechciałby uczestniczyć w tak wzniosłej
misji, jaką jest usunięcie dzikich chwastów pleniących się na naszych pięknych
ziemiach?
Ten
cios przyszedł znienacka, jak uderzenie krwi szumiącej w opadających nisko
uszach. Nieprzypadkowo wpadli na siebie na trakcie w drodze do miasta. Możny
dojrzał w nim potencjalnego kandydata na sojusznika i bez zwłoki postanowił
skorzystać z nadarzającej się okazji, zupełnie nie wiedząc, że złożył
propozycję współpracy wrogowi.
Patrzcie jak pokrętne jest poczucie
humoru Wszechmocnych!
Niedźwiedzie
powinny stać się Estowi obojętne. Miał niepowtarzalną szansę wystąpić przeciwko
Złowieszczemu Niedźwiedziowi i uwolnić od niego Estarion, lecz oznaczałoby to również
stawienie się mistrzowi. Oraz Colonellowi. I tu rodził się problem.
-
Nie ukrywam, iż jest to dla mnie nowość - stwierdził nieco chaotycznie Est,
zaraz jednak przywołał się do porządku. Miał rolę do odegrania, na myślenie
przyjdzie czas później. - Jak słuszny powód by nie był, nie mogę odpowiedzieć
na twoją propozycję, mości Henendriku. Jestem tylko wędrownym czarodziejem, nic
ponad to.
-
Jeżeli to pomoże w podjęciu ostatecznej decyzji, mości czarodzieju, to wiedz,
iż z prywatnych środków pokryłem najem grasantów obniżających morale tej
zdziczałej bandy - lord zniżył ton do konspiracyjnego szeptu, którego nie
zakłóciło nawet poskrzypywanie tylnej osi karocy. - Doszły mnie słuchy, że moi
najęci chłopcy śmiało poczynali sobie ze złapanymi wrogami.
Grasanci.
Wykrwawiający się zwiadowca. Zamknięta brama. Delegacja Zakonu. Ten ciąg okropieństw
rozpoczynał się i kończył na tym malutkim człowieczku, dużo szerszym niż
wyższym. On jeden odpowiadał za to, co działo się pod murami czarnej Twierdzy.
I
wszystko stało się jasne.
Zielono-złoty
herb Halavarów, malachitowa zieleń podobna do tej, jaką ujrzał na blacie w
gabinecie mistrza. Przełamana pieczęć należąca do możnego. Do Dobrodzieja,
którego sztylety w ciemności zwyciężą przeciwko mieczom w świetle.
Owszem,
szlachcic pomógł Estowi w podjęciu ostatecznej decyzji. Twierdza i jego
przyjaciele byli w niebezpieczeństwie. A on, rozdarty między własnymi
pragnieniami a lojalnością, kompletnie zbaraniał. Na początku wyprawy założył,
że nie będzie rozważać dylematów związanych z innymi, miał w końcu skoncentrować
się na sobie. Ale jak mógłby żyć ze świadomością, że gdyby ostrzegł najemników,
zyskaliby szansę na uczciwą walkę? Zresztą, jak tylko postawi w Twierdzy stopę,
zostanie posądzony o dezercję, bo kto uwierzy w armię czającą się na obrzeżach?
Mistrz. Tak, Mag bez wątpienia posłuchałby swego ucznia i przekonał
uprzedzonego doń przywódcę.
Lord
zdradził, że czekają na akcept rycerza-dowódcy, lecz ten uparcie odmawia,
tłumacząc się natłokiem obowiązków. Chłopak nie wyraził tego na głos, był
jednak zdania, że tym razem święci mężowie Tarthosa przystaną na szczerą prośbę,
wszak doświadczyli oni zgnilizny toczącej nieokrzesanego przywódcę tej dzikiej
hałastry.
Złote
oczy młodego rycerza zobrazowały się w myślach Esta. Pamiętał doskonale gest, w
którym młodzieniec przymknął powieki i niedostrzegalnie pokręcił głową. Sprawa
była przesądzona. Wtedy tego nie rozumiał, był zbyt zmęczony i nie orientował
się, jakie nastroje panują wśród okolicznej arystokracji. Gdyby udałoby mu się
z nim porozmawiać, może wyperswadowałby mu porzucenie zamysłu. Ale jaki wpływ
na podejmowane w Zakonie rezolucje miał zwykły rycerz, na jakiego ów młodzian o
elfich uszach wyglądał?
I
tak źle, i tak niedobrze, teraz wyłącznie od niego zależał bieg wypadków. Było jednak
coś, co mógł zrobić i uratować wiele istnień. Musiał podjąć się ryzyka.
-
Szlachetny panie - zaczął z przejęciem, kiedy smugi promieni słonecznych
znikały w koronach drzew na podobieństwo umykającej z niego nadziei. – Pozwól
mi wziąć udział w audiencji u rycerza-dowódcy. Jeżeli zaakceptuje wasze
warunki, wówczas i ja dołączę do waszej chwalebnej misji.
Szeroki
uśmiech uniósł gęsty wąs lorda Henendrika II, gdy z zadowoleniem przyjmował do
wiadomości zgodę czarodzieja.
-
To będzie dla mnie zaszczyt móc cię przedstawić jego ekscelencji, mości Eście.
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Obudził się, pomału uchylając
powieki. Żadnej zimnej bieli Wszechrzeczy, tylko przytłumione, ciepłe światło
słońca. Przytulne. Przyjemne. Dokładnie takie lubił: naturalne. Nie było
nachalne. Dodawało otuchy.
Rozejrzał
się, z taką łatwością poruszając szyją, że aż zdziwiło go to doznanie.
Zamrugał, spostrzegając skuloną obok niego postać. Cień, zarys ledwie.
Czuowiec? Chyba spał. Nie będzie go zatem budził. Spojrzy przelotnie, co jest
po drugiej stronie… kraty? Krata! Co robi krata w jego kwaterze? Kto wstawił
kraty w okna? A czy balkon chociaż zostawił nienaruszony? Jeżeli zobaczy kratę
w drzwiach balkonowych... Zaraz. Gdzie jest balkon? Gdzie są okna? Gdzie są
jego rzeczy?!
Szarpnął
się, lecz nie z efektem, jakiego oczekiwał. Zdawało mu się, że uderzył w
kamienną ścianę, a jednak leżał na podłodze. Jeśli trafił na ścianę, to nie
może leżeć! Wolne żarty!
Mrowienie
w całym ciele wskazywało, że zbyt długo przebywał w jednej niewygodnej pozycji
i odciął dopływ krwi w członkach. Zwariował. Dosypali mu czegoś do naparu. Na
pewno. Ale kto? Cienie? Po co?
Ktoś
go dotknął. Ktoś krzyczał. Dlaczego bolało go gardło, skoro to kto inny krzyczał?
O co tu chodzi? A może nadal śpi? Ból był nad wyraz realny, lecz kto dowiódł,
że nie można odczuwać bólu w snach? Życzył sobie, aby ten ktoś przestał go
dotykać. Ale nie wiedział, co powiedzieć. Więc krzyczał. Krzyczał do momentu,
aż ból ustał.
Istota
czuowieca wreszcie zrozumiała, ponieważ odsunęła się na bezpieczną dlań
odległość. Teraz mógł wstać ze ściany. Z posadzki. Już się pogubił. Ten świat jest
dziwny. Wszystko tu jest na odwrót. Wstał, choć jakimś sposobem wciąż leżał na
podłodze. Rozłożył ramiona, a mrowienie nasiliło się. Przeklinał. Nogi też mu
ścierpły. Nie poddawał się, uparcie wierzgając. A przynajmniej chciał wierzgać.
Opadał z sił, niemniej wzrok miał coraz lepszy. Skupił się na cieniu przybierającym
szary, ubrudzony bladym światłem kształt mężczyzny o ciemnozielonych oczach.
Tatuaż wokół oczodołu i kącika warg. Długi na pół twarzy, niedokończony. Czuowiec
z Połową Twarzy. Znał go. Tylko kim on był? I czemuż to siedział w celi razem z
nim?
Chwila…
Potrzebował chwili...
Pomroka
umysłu mijała, zamroczenie wzmocnione narkotykami słabło. Przełknął wyczuwalny w
ustach kwaśny posmak. Ktoś go nafaszerował… nie przypominał sobie nazwy tego
specyfiku. Prawdopodobnie sam go stworzył. Łagodziło ból i pozwalało odpłynąć
na głębokie wody fantazji.
Ponownie
popatrzył na czuowieca. Ten znów był przy nim i znów go dotykał. Ból stał się
znośny, wzrok ostry jak nigdy przedtem, a dźwięki brzmiały znajomo. Kroki na
kamiennych schodach. Pół tuzina obutych stóp. Czuowiec nie mógł tego usłyszeć,
jego uszy były krótkie, upośledzone. Jak to w ogóle możliwe, że przetrwali tyle
wieków w Kolebce Życia?
Kolejni
czuowiecy zmierzali tutaj. Do leżącego Pierworodnego w prostej linii z
Saramarystyjskiej matki i smoczego ojca. I chociaż nie widział w celi nikogo
poza czuowiecem, to był tu ktoś jeszcze. Ten sam ktoś, kto ponad rok temu
uratował mu życie. Strzegł go, bo to nie przypadek rządził Wszechrzeczą.
Ignorując
fizyczne dolegliwości, niedostrzegalnym ruchem złapał czuowiecego kompana za
nadgarstek. Faktura była zaskakująco przyjemna; szorstka i porośnięta łaskoczącymi
włoskami. Biała dłoń z lśniącą złotem bransoletą odznaczała się kontrastem na
tle opalonej skóry mężczyzny. W innym przypadku puściłby go z obrzydzeniem, lecz
ten osobnik wzbudzał w nim niejednoznaczne uczucia.
Nie,
to nie tak… Jak rany, dlaczego tak myśli o Colu? I co tu robi mistrz z
kapłanami? Z jakiego powodu zamknęli go w lochu? Czego chcą? Ludzie...
Czuowiecy. Mieli czelność przyklęknąć przy nim i brukać prymitywnymi
łapskami...!
Nie…
nie… Co tu się dzieje…?!
W trakcie badania Colonell trzymał
Estalavanesa za rękę, zaciskając palce na jego szczupłym nadgarstku. Nie
poważył się głośniej odetchnąć z obawy, iż jawa okaże się jedynie snem pośród
koszmarów, jakich przez ostatnie dni zaznał w nadmiarze. Sam wyglądał jak
wcielenie koszmaru, ale nie przejmował się sobą. Nie w momencie, gdy Esti
walczył o życie. I poczytalność. Tym razem trwał przy nim, tak jak przysięgał.
Dwaj
kapłani spod znaku Sarvatesa używali swoich ponadprzeciętnych zdolności, by
samym dotykiem ocenić stan narządów wewnętrznych, uszkodzeń tkanek oraz ogólnej
kondycji białego elfa. Sprawdzili mu wzrok, kazali liczyć palce, ruszać
kończynami i nazywać rzeczy, a nawet identyfikować twarze. Oglądali go skrupulatnie
i dopytywali, czy czuje ucisk w dotykanych partiach ciała. Na koniec poprosili
o aktualną datę, a gdy im odpowiedział, sprawiali wrażenie
usatysfakcjonowanych. Jego odpowiedzią był dzień początku tego szaleństwa. I
jak Est miał się wkrótce dowiedzieć, przespał prawie trzy doby. Pierwszą
przeleżał pozornie martwy. Drugiej zaczął się wiercić i nieomal spalił salę
szpitalną, a trzeciej, dzisiejszej, spadł z pryczy w celi więziennej, w której przetrzymywali
go dla względnego bezpieczeństwa mieszkańców Twierdzy. Nikt nie wiedział czy powtórny
atak nie nastąpi, a nikt nie zamierzał ryzykować. Na koniec otrzymał mdły napój
i kapłani odeszli, pozostawiając go z Magiem i Colonellem.
Starzec
nie wyglądał źle. Wyglądał jak człowiek będący jedną nogą w grobie.
Wystarczyło, by legł w dole, a grabarz bez pytania sypnąłby ziemią. Czy
naprawdę przeleżał trzy dni? A nie przypadkiem rok? Czarne oczy mistrza błyszczały
żywo nad orlim nosem, lecz obrzeżające je zmarszczki ciągnęły w dół coraz
cięższe powieki. Biała broda przerzedzała się, szukając drogi ucieczki przed
wypadnięciem w uszach łysego mężczyzny, skąd wystawała małymi kępkami. Nowe
brązowe plamy upstrzyły przesuszoną, obwisłą skórę. Żylaste ciało może i było
umięśnione, ale bliżej temu do obciągniętych zbrązowiałym pergaminem muskułów,
aniżeli gibkiej sylwetki, jaką całkiem niedawno mógł się poszczycić. Est
ostatni raz widział mentora w tak kiepskiej formie tuż po koszmarze - sędziwego
człeczynę, słabego i przytłoczonego obowiązkiem, jaki na siebie przyjął. Teraz prezentował
się gorzej. I to z jego winy. To on zabijał tego człowieka. Zabijał jedyną
osobę, którą ze szczerego serca nazywał ojcem.
Z
pomocą dwójki ludzi Est usiadł, opierając się plecami o zimną ścianę. Mrowienie
ustępowało za sprawą rozgrzewającego lekarstwa, lecz skóra nadal była podrażniona
i bolała pod najlżejszym muśnięciem. Nikt nic nie powiedział, kiedy
zachrypnięty elf poprosił o wodę. Brakło mu sił, by utrzymać kubek, toteż Col
nakrył jego dłoń własną i ścisnął z wyczuciem, pomagając podnieść brzeg
naczynia do ust.
Oczy
starca nie przestawały śledzić słabych ruchów ucznia.
-
Estalavanesie, jak się czujesz?
Chłopak
przeniósł spojrzenie na mistrza, choć nie postrzegał go takim, jakim był w
rzeczywistości. W wyobraźni wciąż miał człowieka sprzed roku: żwawego i opanowanego.
Gładko wygolona czaszka połyskiwała zdrowo, a smoliście czarna broda gęsto
porastała żuchwę i policzki. Polerowane onyksy płonęły ogniem, a uśmiech igrał
z powagą na lekko pomarszczonych wargach. Wyprostowana sylwetka z wysoko
uniesioną głową onieśmielała, podobnie sprężystość ruchów. Taki był jego
mistrz. Takim go pamiętał.
-
To ja... powinienem cię o to zapytać, mistrzu.
Nie
miał pojęcia, skąd wzięła się zuchwałość w jego ochrypłym głosie. Zauważył
jednak, że ta stanowczość zaimponowała siedzącemu naprzeciwko starcowi. Raz
jeszcze dojrzał w wejrzeniu mistrza ogień, który całym sercem pragnął oglądać.
Mag był silny, a niszczejąca powłoka nijak miała się do niezłomnego ducha.
-
Żyję, chłopcze - odparł wymijająco z tym przewrotnym uśmieszkiem, jaki na
sekundę zagościł na jego pergaminowym obliczu. - Za to ty po raz drugi wywinąłeś
się śmierci.
-
Trzeci – poprawił go Est. - To już trzeci raz… Zaczynam sądzić, mistrzu, że
ilekroć unikam śmierci, tylekroć zwracam jej uwagę w twoją stronę. Zabijam cię.
Bardzo powoli.
Col
gwałtownie zaczerpnął tchu. Patrzył to na Esta, to na Maga, zupełnie nie
pojmując, o czym obaj rozmawiają. Wychwycił zmianę, jaka zaszła w kochanku, ale
nie rozumiał, co miała wspólnego z wyraźnie posuniętym w chorobie wychowawcy.
Mag
łypnął na zwiadowcę i na powrót skoncentrował się na uczniu. Zmrużył powieki,
jakby przyglądając mu się po raz pierwszy w życiu.
-
Skąd taki wniosek, mój uczniu? Jestem starym człowiekiem. U schyłku życia.
Zbity
z tropu Est zawahał się. Odnosił nieodparte wrażenie, że opiekun się z nim
droczy. Że chce usłyszeć, co podopieczny faktycznie sądzi. Więc mu powiedział,
hardo wpatrując się w jego przenikliwe oczy.
-
Nie starzejesz się naturalnie, mistrzu. Wyniszczają cię przełomy, do których
dochodzi w związku ze mną. Pobierasz moją esencję, a ona cię pożera. Twoje
wizje związane są ze mną i wydarzeniami, jakie za sobą ciągnę. Jestem katastrofą,
która zniszczy każdego, kto się do niej zbliży.
Słysząc
to Mag uniósł krzaczaste brwi, a jego wymowne spojrzenie spoczęło na
wytatuowanym zwiadowcy. Obaj wychowankowie spoglądali wyczekująco na swojego
nauczyciela, lecz ten tylko uśmiechnął się dobrotliwie.
-
Brednie, Estalavanesie, nie jesteś katastrofą. Aczkolwiek z jednym mógłbym się
zgodzić. - Pożółkły paznokieć odbił zbłąkane promienie słońca, gdy sękaty palec
wymierzył w pierś elfa. - Wyniszczają mnie wizje, mój chłopcze. To cena, jaką
przyszło mi płacić za obcowanie z potęgą otaczającą nasz świat. I nie ma ona
związku z twoją energią. Taki koszt ponoszą śmiertelnicy nierozerwalnie
połączeni z Macierzą Mocy. - Wtem ton starca nabrał rodzicielskiej delikatności.
- A ona próbuje odnaleźć ciebie, tak jak nieznane moce poszukują cię poprzez
jej działanie. Trąciła cię niby strunę niespełna trzy noce temu. Nie patrz tak
na mnie, chłopcze, również odebrałem ten sygnał. A nasz młody przyjaciel
wyjaśnił mi, do czego doszło w twojej kwaterze.
Spokorniały
uczeń zacisnął usta. Pewność siebie, jaką przed chwilą emanował, uleciała niczym
dym na wietrze. Jak gdyby ta druga obecność złośliwie odstąpiła, czyniąc go słabym
i odsłoniętym na wszelkie zło. Jak gdyby nigdy nie istniała, a była wyłącznie
przejawem postępującego obłędu.
Widząc
jego strapienie, Mag zadał pytanie, na które być może w końcu uzyska odpowiedź
u samego źródła.
- Czy ostatni incydent związany jest z
artefaktem?
Kocie
ślepia strzeliły w kierunku Cola. Smagły mężczyzna podniósł obie ręce w beznadziejnie
obronnym geście. Jego zmęczone spojrzenie przepraszało, choć wcale nie powinno.
To Est winien był przeprosić za problemy, jakie nieustannie stwarzał. Za
zagrożenie, jakim był dla otoczenia. Jakkolwiek Mag nie zaprzeczał, biały elf
czuł, że jest uosobieniem nadciągającej zagłady.
-
Tak, mistrzu. – Spuścił oczy na swoje nagie dłonie, na mieniący się złociście
“tatuaż”. - Znalazłem o nim wzmiankę w księdze sztukmistrza Travisa i… poczułem
tak intensywne emocje, że nie zdołałem ich powściągnąć. Jakby obudziły we mnie esencję,
a przecież niedawno ją pobierałeś. - Zamilkł, kiedy wspomnienie metamagicznego okruszka
zmąciło myśli. Wbił wzrok w uważne oblicze mnicha. - Było, jak mówisz. Jakby
coś mnie dotknęło, jakiś czynnik, który wywołał natychmiastową reakcję esencji.
Bransoleta świeciła. Pulsowała ogniem…
-
Jak twoje oczy - wtrącił milczący dotąd Colonell. - Nie przypominałeś siebie.
Nie byłeś sobą.
To
był wyrzut, ciężki i bolesny jak westchnienie młodego człowieka, który drżącymi
palcami przeczesywał ciemne włosy. Col był jedynym obserwatorem zdarzenia. I
jedynym, który go uratował. Est był mu dozgonnie wdzięczny, lecz coś wzbudzało
jego niepokój. Col… Czy on się go bał? Unikał kontaktu wzrokowego. Wyglądał na
wyczerpanego. Czy w ukochanym chłopaku zobaczył potwora na miarę tych przepędzanych
ogniem i mieczem?
-
Nie byłem sobą, Col - przyznał z desperacją. - Nie wiem, co to było, ale zaklinam
się, że… - że co?, wygarnął sobie w
duchu. Że więcej tego nie zrobię? Że
Macierz, czy cholera wie co, nie namiesza mi w głowie?
Niewykluczone.
Stracił nad sobą kontrolę, a emocje i złowroga moc w najlepsze z tego
skorzystały. Był potworem. A jeśli nie on, to to, co zalęgło się w jego
wnętrzu.
Mag
postanowił włączyć się do rozmowy.
-
Ostatecznie odzyskałeś świadomość – nadmienił rzeczowo - i chciałeś się czegoś
pozbyć. Myśli? Uczuć? Niechcianej obecności? Co to było, Estalavanesie? Jest to
dla nas istotna informacja.
-
Pozbyć się? - Est nierozumiejącym spojrzeniem przeskakiwał z mistrza na
partnera. - Chciałem się czegoś pozbyć?
Colonell
przełknął ślinę, niepewnie zerkając na niego.
-
Zachowywałeś się, jakbyś walczył z czymś wewnątrz siebie. Samookaleczałeś się i
wrzeszczałeś jak opętany, aż musiałem… cię powstrzymać. Siłą.
-
Wspomnienia - wyszeptał chłopak, myślami błądząc w mrokach podświadomości. - Dał
mi wspomnienia. Swoje. I moje. One były nasze. Wspólne.
-
Wspomnienia? - powtórzył Mag, pochylając się w stronę ucznia.
-
Bransoleta. W bransoletę wpleciono wspomnienia - wyjaśniał gorączkowo, wiercąc
się przy tym w miejscu. - Coś je… uwolniło. Wypuściło. Emocje? Macierz? Nie
wiem, one… Atakowały mnie. Nie były moje, choć... byłem tam, widziałem...
siebie. Widziałem…
Moją rodzinę.
Słowa
utknęły w gardle niezdolnym do wydania najcichszego szmeru. Szorstka dłoń schwyciła
zesztywniałe białe palce. Obejrzał się na siedzącego przy nim Cola, jakby
dopiero teraz zauważając jego podkrążone oczy, zaczerwienione i błyszczące od
wilgoci. Kilkudniowy zarost pokrywał część tatuażu i zapadnięte policzki.
Mężczyzna zmizerniał, zapewne nie spał od paru nocy, czuwając.
Nagle
Est poczuł niewypowiedzianą tęsknotę za osobami, których nie było dane mu
poznać. Ujrzał piękne krainy, a w nich smoki oraz olśniewające marmurowe miasta
pełne jemu podobnych. I zapragnął tam wrócić. Do świata, którego nie znał, a do
którego niewątpliwie należał.
Wreszcie
połknął dławiącą kulę rosnącą w gardle i odezwał niskim, łamiącym się głosem.
-
Widziałem mężczyznę. Takiego jak ja. Miał moje rysy i był dużo, dużo starszy.
Jego oczy miały kolor różowego złota, ale nie były tak okrągłe jak moje. Uśmiechały
się ciepło. On się uśmiechał, tak łagodnie i z czułością. Nie wiem dlaczego,
ale tęsknię za nim. Czuję ból w sercu. – Mocniej ścisnął dłoń Cola. - Ból
straty.
Musiał
odetchnąć, bo łzy szczypiącą falą napłynęły pod powieki.
-
A potem pojawiła się ona - podjął po chwili. - Jak wcześniej mężczyzna, tak
potem kobieta. Szlochała, przyciskając do piersi maleńkie zawiniątko. Niemowlę
owinięte zielonym kocykiem. Ja... Mnie w takim znaleziono. Tuliła mnie do
piersi. I płakała, błagała… - Łzy spływały po białych policzkach Esta, który
nie zwrócił na nie uwagi przejęty wspomnieniem wypalającym w nim żywe obrazy. -
A ja, niewzruszony, wpatrywałem się w nią oczami kogoś innego. Odmawiała zrobienia
tego, na co przystała. Zmusiłem ją, by oddała dziecko. On ją zmusił. I wkrótce
odeszła. Tak gorzkiej żałości oraz niechęci do samego siebie nigdy jeszcze nie doświadczyłem…
- Przymknął oczy, biorąc uspokajający wdech. - I wtedy… wtedy dodałem ostatnie
zaklęcie do artefaktu... On dodał. – Z lękiem popatrzył na Maga. - Mój ojciec
jest Zaklinaczem, wspólnikiem Alchemika. I to on… To on zaklął wspomnienia. One
należały do niego, do… do smoka.
-
Estalavanesie, czy dobrze zrozumiałem? Jesteś potomkiem smoka? - Est pierwszy
raz widział, by mistrz był wstrząśnięty. Jakby uderzenie prawdy zachwiało
legendarną równowagą mnicha z Północy. - Zatem moje przypuszczenia okazały się
słuszne, twoja obecność w istocie zwabiła leśne widmo... Smoka.
Tego
było już za wiele dla zdrowiejącego chłopaka. Dotychczas uważał się za żałosny
kaprys losu porzucony przez rodziców. Prawdą jest, że go zostawili, lecz ich
motywy były inne, niż z początku zakładał. Wychowanie w surowych warunkach
miało nauczyć go radzenia sobie z życiem, z samym sobą. Dzięki temu zyska
szerszą perspektywę, a także nauczy się, że istnieją istoty prymitywne, których
jedynym celem egzystencji jest rozmnażanie się i zabijanie nadwyżek w
małostkowych wojnach.
Czuowiecy.
Est
nie podzielał tego poglądu. Już nie. Za zasługą Maga i Colonella polubił ludzi
i pokochał każdy aspekt życia bez względu na to, co go spotkało. Nadchodziła
wojna. Walka była dla niego ostatecznością, a zabijanie…
Dłońmi
zasłonił twarz. Oddychał coraz ciężej. Cela wydała mu się ciasna i zimna. Pragnął
z niej wyjść, ale nie potrafił samodzielnie się przemieszczać. Robiło mu się
słabo, a mdłości przechodziły w torsje.
Colonell
nie odzywał się, zastanawiając nad tym, co usłyszał. Esti ma w sobie smoczą
krew. Jest potomkiem bestii, która urządziła krwawą łaźnię w puszczy na granicy
z Asvill. A przecież nie zmieniało to jego uczuć, bo to wciąż Esti, jego Esti!
Obiecał wspierać go do końca swych dni, bez względu na okoliczności. Pomimo
tego, co miało miejsce trzy noce temu, będzie z nim i dla niego, aż zginie z
jego ręki, bo sam z własnej woli w Pozaświat się nie wybierał. A zabić się nie
da, miał bowiem dla kogo żyć. I zrobi wszystko, by dzieciak żył z nim jak
najdłużej. Półsmok czy nie, to bez znaczenia.
Zwiadowca
resztką sił trzymał się na nogach, umiejętnie maskując wycieńczenie będące skutkiem
długotrwałego strachu oraz cierpienia. Musiał patrzeć, jak chłopak kona w jego
ramionach. Musiał znosić doznanie jego stygnącego ciała szarzejącego w zastraszającym
tempie. I zaprzedał duszę Handlarzowi Fortuny, prosząc, by nie dopuścił, aby
sytuacja się powtórzyła. Walczył z szaleństwem usiłującym zawładnąć jego
chłodnym, trzeźwym umysłem. Był świadkiem potwornej zmiany, która prawie zabiła
ich obu. A jednak był tutaj. Wiernie czuwał u boku partnera, dzień i noc,
zaniedbując siebie oraz swoje obowiązki.
A
Est ciągle się zadręczał… Aż w końcu zapadł w sen będący nagłą utratą kontaktu
z rzeczywistością. Stracił przytomność, akurat gdy Mag zamierzał zapytać go o
samopoczucie. Odpowiedź nasunęła się sama.
***
Przez myśl mu przeszło niedorzeczne
pytanie, ile razy będzie otwierał oczy. A co gorsza, ile różnych sufitów
przyjdzie mu oglądać. Lecz ten był znajomy. Kojarzył mu się z samymi
przyjemnymi sytuacjami i rzeczami. Mógł się uspokoić… A co, jeśli życie
składało się wyłącznie z wybudzania? Właściwie to w ten sposób funkcjonowało
życie; otwierało oczy przy narodzinach i zamykało je dopiero po śmierci. Okresy
pomiędzy, mijające dni, to dlań zaledwie mrugnięcia. A on umarł po raz trzeci.
Dlaczego nie raz, a porządnie? Ile razy przyjdzie mu zejść, by wyczerpać limit?
O ile w ogóle był limit.
Rozdrażniony
raptownie poderwał się z łóżka, a rzeczywistość przywaliła mu tak potężnie, że
szybko padł z powrotem na wilgotne poduszki. Zakręciło mu się w głowie. Belki
stropowe wirowały przed oczami. Zemdliło go, a serce ogłuszyło swoim
dudnieniem, tłumiąc bliżej nieokreślone słowa powtarzane jak mantra,
wypowiadane z różną tonacją. Starał się skupić wzrok na jednym punkcie, na zatrzaśniętej
okiennicy przepuszczającej smugę mdłego światła, lecz ten bez przerwy mu
uciekał, nie przyzwalając na krótką chwilę wytchnienia. Złapał się za obolałą czaszkę,
odkrywając, że skronie ma chłodne jak nieboszczyk. Zaraz. Wszystko było w
normie, zawsze miał niższą temperaturę niż ludzie. Coś ciepłego opadło na jego
zakrywające twarz ręce. Odsunął to, spoglądając w prawo. Rozmyty humanoidalny kształt
poruszał się nienaturalnie. Nie, moment, człowiek wcale się nie poruszał, tylko
leżał na boku. Zawroty głowy zupełnie mieszały mu zmysły.
-
Nie powinieneś wstawać. - Colonell uniósł się na łokciu i odgarnął czarne
pasemka z policzka półprzytomnego elfa. - Przyniosę ci wody, a ty leż i wypoczywaj.
Mężczyzna
wygramolił się z łóżka i byłby podszedł do stolika, gdyby nie zimne palce z
ledwością oplatające jego nadgarstek tuż pod mankietem rękawa. Z powodu anemiczności
będącej wynikiem omdlenia, gest ten unieruchomił go skuteczniej niż błagalna
prośba.
Col
zerknął na wymiętego przyjaciela i bez szemrania wrócił do łóżka, przygarniając
do siebie jego wątłe ciało. Przytulił chłopaka z mocą trzech dni spędzonych w
najgorszym koszmarze.
-
Wciąż tu jesteś - chrapliwy szept Esta dobiegał z wysokości jego klatki
piersiowej. - Chciałem cię zabić. Prawie puściłem z dymem szpital świątynny i
pamiętam rzeczy, jakich nie powinienem. Postradałem rozum. A ty wciąż tu
jesteś.
Col
znów chciał się podnieść, tym razem Est zatrzymał go całym sobą.
-
Dziwi cię to? - odpowiedź kapitulującego mężczyzny była równie cicha. Colonell
zdawał sobie sprawę, jak czuły jest słuch oblubieńca, szczególnie teraz, gdy
zmysły nabierały ostrości, a umysł przyspieszał pracę. - Przysięgałem, że już zawsze
z tobą będę. Trzeba czegoś więcej, aby się mnie pozbyć.
-
Boję się spytać, co to takiego.
-
“Póki śmierć nas nie rozłączy”, chyba tak brzmi część ślubowania. O ile
bardowie czegoś nie przekręcili w swoich pieśniach i wierszach.
Col
był śmiertelnie poważny, co nie świadczyło o tym, że nie mógł właśnie żartować.
Tego chłopak nigdy nie był pewien.
Est
przymknął powieki, by odpędzić to przykre, wirujące wrażenie.
-
Nie jesteśmy małżeństwem, Col. I nie będziemy – westchnął zmęczony. - Jak rany…
-
A czemu nie? Przecież nie powierzyłeś życia Wszechmocnym. - Najemnik pogłaskał
nagie plecy Estiego i dodał nieco ciszej. - Na pewno niczego ci nie trzeba?
-
Jedyne, czego potrzebuję, to towarzystwa. Twojego towarzystwa. Bardziej niż czegokolwiek.
Est
kolejny raz zamknął oczy. Siły powracały zbyt wolno, przez co czuł się słaby i
bezużyteczny. Było to jednak niczym w porównaniu z trwogą ogarniającą go na
myśl o utracie ukochanego. A raczej o utracie jego zaufania i miłości.
Skulił
się mimowolnie, gdy z nerwów zapiekło go w brzuchu. I choć tęskno mu było
odpocząć, kontynuował rozmowę, by doprowadzić temat do końca. Inaczej sumienie by
mu tego nie darowało.
-
Obaj jesteśmy mężczyznami, Col. Mężczyźni nie składają sobie ślubów.
-
Możemy być pierwsi.
-
Czy ty siebie słyszysz? Jak rany, to karany śmiercią absurd! Dwaj mężczyźni…
-
Dwaj kochający się mężczyźni, Esti - wszedł mu w słowo z lekkim naciskiem. - To
wystarczy. Nikomu nic do tego.
-
A kiedy jeden z nich jest synem smoka? Cholernym Pierworodnym? - warknął z
wyrzutem. - Co wtedy, Col? Co wtedy, gdy mężczyzna wiąże się z półsmokiem?!
Mimo
że pamięć miał niezawodną, to wspomnienia, jakie wybarwiła w jego jaźni
bransoleta, już się zacierały, pozostawiając niejasne kontury i wyblakłe
wydarzenia sprzed prawie szesnastu lat. Jakby odrzucała je jako obce, zbędne...
Ten
jeden dzień zmienił całe jego życie. Skomplikował je w sposób tak pokrętny, że
Est sam nie wiedział czy ma cieszyć się z takiego obrotu spraw, czy też
zapłakać nad swoim losem. Odnalazł dom, to prawda. Lecz za jaką cenę? Bo czym
naprawdę była magia zaklęta w tej misternej błyskotce?
-
Bądź sobie nawet tęczowym jednorożcem, Esti, ale nie opuszczaj mnie. Jeśli
chcesz odejść, to zabierz mnie ze sobą, tylko nigdy więcej nie umieraj w moich
ramionach.
Głęboka
wibracja rozeszła się pod jego uchem wraz z wypowiedzianą deklaracją. Chwyciła
go za serce i wzbudziła poczucie winy tak dojmujące, że ścisnęło go w gardle. Rozpaczliwie
wtulił się w ciemnozieloną bluzę.
-
Przepraszam, Col… - wyszeptał, gładząc szorstki policzek kochanka do momentu,
aż ich usta spotkały się w burzliwej reakcji na walczące w ich wnętrzach emocje.
Pocałunki
parzyły. Ich smak był gorzki, doprawiony słonymi łzami i potężną dawką słodkich,
skrajnych uczuć. Złamani niedawnymi wypadkami, rozdarci bolesnymi
doświadczeniami zatracili się w tym drobnym pocieszeniu, czerpiąc z wzajemnej
bliskości.
Est
nieznacznie rozchylił powieki, by spojrzeć na ulubionego człowieka. Colonell
był wyjątkowo piękny, gdy tak obnażał przed nim swą wrażliwą, nieznaną nikomu naturę.
Ból fizyczny dla niego nie istniał, trudno było go skrzywdzić do tego stopnia,
by kryształowe, słone łzy zalśniły w jego oczach. Cynizmem oraz humorem zbywał
wszelkie przykrości, za nic mając próby zranienia go. Nie płakał w Adeili, gdy zorientował
się, kogo dezerterzy rozczłonkowali dla chorej uciechy. A teraz bezgłośne łkanie
targało nim raz za razem i rozrywało duszę, nie pozwalając się uspokoić, dopóki
namiętności nie wybrzmią, nie wypłyną, nie uzewnętrznią się. Zdumiony Est obserwował,
jak silne emocje odciskają piętno na pociągłej twarzy łowcy. Wstyd się
przyznać, ale był szczęśliwy wiedząc, że ma tak ogromne znaczenie dla
człowieka, którego kocha.
Roztrzęsionymi
dłońmi objął jego policzki, kciukami ścierając gorące ścieżki łez. Udzielił mu
się ponury nastrój i nim się obejrzał, w materiał na torsie mężczyzny wsiąkały następne
krople, jego własne, których nie próbował powstrzymywać. Chciał się przed nim
wytłumaczyć, lecz każde skrzętnie ułożone w myślach zdanie wydawało mu się
bardziej pozbawione sensu niż poprzednie.
Nie
chciał tego. Nie chciał żadnych wspomnień, żadnych niekontrolowanych wybuchów,
żadnych intruzów w swojej głowie! Chciał prowadzić beztroskie życie z Colem u
boku. Na tyle beztroskie, na ile pozwalałaby pochopnie obrana ścieżka
najemnika. Miał Colonella, mistrza, Travisa, a nawet Leos i mogłoby być dobrze.
Ale teraz nic już nie będzie dobrze. Wszystko runęło, cały ten pieczołowicie
skonstruowany świat, w który zdążył uwierzyć i w którym już zadomowił się na
tyle, by zapuszczać korzenie. Teraz okazał się jedynie wygodnym kłamstwem, w
które naiwnie wierzył. Nie dostał wyboru. Nigdy go nie dostał. Przeklęci niech
będą Wszechmocni tak dotkliwie bawiący się jego losem!
Chłodne
białe czoło spotkało się z rozpalonym czołem człowieka, który odzyskiwał
panowanie nad sobą w pozazdroszczenia godnym tempie. Przodownik otarł łzy z
twarzy dzieciaka kurczowo zaciskającego pięści na jego barkach. I chociaż to
Est poczuwał się do odpowiedzialności za przerwanie posępnej ciszy, to Col
ubiegł go, tonem i barwą głosu nie zdradzając najgłębszych uczuć. Przybrał
codzienną maskę - drugą twarz - którą ściągnął dotąd tylko raz, przy jedynej
zaufanej osobie.
-
Nie rób tak więcej, Esti, proszę cię. Już lepiej, żebyś mnie zabił.
-
Col, ja… Jak rany, przepraszam. Nie… nie miałem czasu, żeby sobie to jakoś
poukładać. Poukładać nowy świat… Poukładać życie.
Opadł
na szeroką pierś, bo znowu chybotał się z prawa na lewo, jak łódka na
wzburzonych falach, którą bez wątpienia się stawał, świadomie sunąc wprost w
burzliwą ciemność. Walczył z wizją utraty przytomności. Bezskutecznie. Otoczyła
go napastliwie, dokuczliwym, narastającym piskiem obwieszczając swe przybycie.
Nie miał gdzie uciec, a czas stał się jego wrogiem. Zdołał jedynie wybełkotać nieskładne
przeprosiny.
-
Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotów… tobie i Magowi… Żałuję, że się
urodziłem… że... nie umarłem… w grocie… Tyle kłopotów...
Nie
dotarła do niego odpowiedź partnera. Nie czuł pojedynczych klepnięć w wilgotny
policzek ani palców poszukujących pulsu na żyłach skrzętnie ukrytych pod gładką
bielą skóry. Osunął się w niebyt, gdy energia wewnątrz ciała zdecydowała się
bez udziału woli gospodarza wesprzeć regenerację. Ciemność objęła go z
utęsknieniem, a wewnętrzna cisza łagodziła wszystko, co mogło zakłócić jego
spokój.
Est
spał mocnym snem i nikt ani nic nie potrafiło go obudzić. Magiczne wspomnienia
znikały, ginęły w głębi umysłu, pozostawiając jedynie posmak tego, czym kiedyś
były. Po przebudzeniu niewiele będzie pamiętał, dzięki czemu skupi się na
przyszłości, poświęcając przeszłości zaledwie ulotną myśl.