piątek, 7 lutego 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 15

 

Obudził się, pomału uchylając powieki. Żadnej zimnej bieli Wszechrzeczy, tylko przytłumione, ciepłe światło słońca. Przytulne. Przyjemne. Dokładnie takie lubił: naturalne. Nie było nachalne. Dodawało otuchy.

Rozejrzał się, z taką łatwością poruszając szyją, że aż zdziwiło go to doznanie. Zamrugał, spostrzegając skuloną obok niego postać. Cień, zarys ledwie. Czuowiec? Chyba spał. Nie będzie go zatem budził. Spojrzy przelotnie, co jest po drugiej stronie… kraty? Krata! Co robi krata w jego kwaterze? Kto wstawił kraty w okna? A czy balkon chociaż zostawił nienaruszony? Jeżeli zobaczy kratę w drzwiach balkonowych... Zaraz. Gdzie jest balkon? Gdzie są okna? Gdzie są jego rzeczy?!

Szarpnął się, lecz nie z efektem, jakiego oczekiwał. Zdawało mu się, że uderzył w kamienną ścianę, a jednak leżał na podłodze. Jeśli trafił na ścianę, to nie może leżeć! Wolne żarty!

Mrowienie w całym ciele wskazywało, że zbyt długo przebywał w jednej niewygodnej pozycji i odciął dopływ krwi w członkach. Zwariował. Dosypali mu czegoś do naparu. Na pewno. Ale kto? Cienie? Po co?

Ktoś go dotknął. Ktoś krzyczał. Dlaczego bolało go gardło, skoro to kto inny krzyczał? O co tu chodzi? A może nadal śpi? Ból był nad wyraz realny, lecz kto dowiódł, że nie można odczuwać bólu w snach? Życzył sobie, aby ten ktoś przestał go dotykać. Ale nie wiedział, co powiedzieć. Więc krzyczał. Krzyczał do momentu, aż ból ustał.

Istota czuowieca wreszcie zrozumiała, ponieważ odsunęła się na bezpieczną dlań odległość. Teraz mógł wstać ze ściany. Z posadzki. Już się pogubił. Ten świat jest dziwny. Wszystko tu jest na odwrót. Wstał, choć jakimś sposobem wciąż leżał na podłodze. Rozłożył ramiona, a mrowienie nasiliło się. Przeklinał. Nogi też mu ścierpły. Nie poddawał się, uparcie wierzgając. A przynajmniej chciał wierzgać. Opadał z sił, niemniej wzrok miał coraz lepszy. Skupił się na cieniu przybierającym szary, ubrudzony bladym światłem kształt mężczyzny o ciemnozielonych oczach. Tatuaż wokół oczodołu i kącika warg. Długi na pół twarzy, niedokończony. Czuowiec z Połową Twarzy. Znał go. Tylko kim on był? I czemuż to siedział w celi razem z nim?

Chwila… Potrzebował chwili...

Pomroka umysłu mijała, zamroczenie wzmocnione narkotykami słabło. Przełknął wyczuwalny w ustach kwaśny posmak. Ktoś go nafaszerował… nie przypominał sobie nazwy tego specyfiku. Prawdopodobnie sam go stworzył. Łagodziło ból i pozwalało odpłynąć na głębokie wody fantazji.

Ponownie popatrzył na czuowieca. Ten znów był przy nim i znów go dotykał. Ból stał się znośny, wzrok ostry jak nigdy przedtem, a dźwięki brzmiały znajomo. Kroki na kamiennych schodach. Pół tuzina obutych stóp. Czuowiec nie mógł tego usłyszeć, jego uszy były krótkie, upośledzone. Jak to w ogóle możliwe, że przetrwali tyle wieków w Kolebce Życia?

Kolejni czuowiecy zmierzali tutaj. Do leżącego Pierworodnego w prostej linii z Saramarystyjskiej matki i smoczego ojca. I chociaż nie widział w celi nikogo poza czuowiecem, to był tu ktoś jeszcze. Ten sam ktoś, kto ponad rok temu uratował mu życie. Strzegł go, bo to nie przypadek rządził Wszechrzeczą.

Ignorując fizyczne dolegliwości, niedostrzegalnym ruchem złapał czuowiecego kompana za nadgarstek. Faktura była zaskakująco przyjemna; szorstka i porośnięta łaskoczącymi włoskami. Biała dłoń z lśniącą złotem bransoletą odznaczała się kontrastem na tle opalonej skóry mężczyzny. W innym przypadku puściłby go z obrzydzeniem, lecz ten osobnik wzbudzał w nim niejednoznaczne uczucia.

Nie, to nie tak… Jak rany, dlaczego tak myśli o Colu? I co tu robi mistrz z kapłanami? Z jakiego powodu zamknęli go w lochu? Czego chcą? Ludzie... Czuowiecy. Mieli czelność przyklęknąć przy nim i brukać prymitywnymi łapskami...!

Nie… nie… Co tu się dzieje…?!

 

W trakcie badania Colonell trzymał Estalavanesa za rękę, zaciskając palce na jego szczupłym nadgarstku. Nie poważył się głośniej odetchnąć z obawy, iż jawa okaże się jedynie snem pośród koszmarów, jakich przez ostatnie dni zaznał w nadmiarze. Sam wyglądał jak wcielenie koszmaru, ale nie przejmował się sobą. Nie w momencie, gdy Esti walczył o życie. I poczytalność. Tym razem trwał przy nim, tak jak przysięgał.

Dwaj kapłani spod znaku Sarvatesa używali swoich ponadprzeciętnych zdolności, by samym dotykiem ocenić stan narządów wewnętrznych, uszkodzeń tkanek oraz ogólnej kondycji białego elfa. Sprawdzili mu wzrok, kazali liczyć palce, ruszać kończynami i nazywać rzeczy, a nawet identyfikować twarze. Oglądali go skrupulatnie i dopytywali, czy czuje ucisk w dotykanych partiach ciała. Na koniec poprosili o aktualną datę, a gdy im odpowiedział, sprawiali wrażenie usatysfakcjonowanych. Jego odpowiedzią był dzień początku tego szaleństwa. I jak Est miał się wkrótce dowiedzieć, przespał prawie trzy doby. Pierwszą przeleżał pozornie martwy. Drugiej zaczął się wiercić i nieomal spalił salę szpitalną, a trzeciej, dzisiejszej, spadł z pryczy w celi więziennej, w której przetrzymywali go dla względnego bezpieczeństwa mieszkańców Twierdzy. Nikt nie wiedział czy powtórny atak nie nastąpi, a nikt nie zamierzał ryzykować. Na koniec otrzymał mdły napój i kapłani odeszli, pozostawiając go z Magiem i Colonellem.

Starzec nie wyglądał źle. Wyglądał jak człowiek będący jedną nogą w grobie. Wystarczyło, by legł w dole, a grabarz bez pytania sypnąłby ziemią. Czy naprawdę przeleżał trzy dni? A nie przypadkiem rok? Czarne oczy mistrza błyszczały żywo nad orlim nosem, lecz obrzeżające je zmarszczki ciągnęły w dół coraz cięższe powieki. Biała broda przerzedzała się, szukając drogi ucieczki przed wypadnięciem w uszach łysego mężczyzny, skąd wystawała małymi kępkami. Nowe brązowe plamy upstrzyły przesuszoną, obwisłą skórę. Żylaste ciało może i było umięśnione, ale bliżej temu do obciągniętych zbrązowiałym pergaminem muskułów, aniżeli gibkiej sylwetki, jaką całkiem niedawno mógł się poszczycić. Est ostatni raz widział mentora w tak kiepskiej formie tuż po koszmarze - sędziwego człeczynę, słabego i przytłoczonego obowiązkiem, jaki na siebie przyjął. Teraz prezentował się gorzej. I to z jego winy. To on zabijał tego człowieka. Zabijał jedyną osobę, którą ze szczerego serca nazywał ojcem.

Z pomocą dwójki ludzi Est usiadł, opierając się plecami o zimną ścianę. Mrowienie ustępowało za sprawą rozgrzewającego lekarstwa, lecz skóra nadal była podrażniona i bolała pod najlżejszym muśnięciem. Nikt nic nie powiedział, kiedy zachrypnięty elf poprosił o wodę. Brakło mu sił, by utrzymać kubek, toteż Col nakrył jego dłoń własną i ścisnął z wyczuciem, pomagając podnieść brzeg naczynia do ust.

Oczy starca nie przestawały śledzić słabych ruchów ucznia.

- Estalavanesie, jak się czujesz?

Chłopak przeniósł spojrzenie na mistrza, choć nie postrzegał go takim, jakim był w rzeczywistości. W wyobraźni wciąż miał człowieka sprzed roku: żwawego i opanowanego. Gładko wygolona czaszka połyskiwała zdrowo, a smoliście czarna broda gęsto porastała żuchwę i policzki. Polerowane onyksy płonęły ogniem, a uśmiech igrał z powagą na lekko pomarszczonych wargach. Wyprostowana sylwetka z wysoko uniesioną głową onieśmielała, podobnie sprężystość ruchów. Taki był jego mistrz. Takim go pamiętał.

- To ja... powinienem cię o to zapytać, mistrzu.

Nie miał pojęcia, skąd wzięła się zuchwałość w jego ochrypłym głosie. Zauważył jednak, że ta stanowczość zaimponowała siedzącemu naprzeciwko starcowi. Raz jeszcze dojrzał w wejrzeniu mistrza ogień, który całym sercem pragnął oglądać. Mag był silny, a niszczejąca powłoka nijak miała się do niezłomnego ducha.

- Żyję, chłopcze - odparł wymijająco z tym przewrotnym uśmieszkiem, jaki na sekundę zagościł na jego pergaminowym obliczu. - Za to ty po raz drugi wywinąłeś się śmierci.

- Trzeci – poprawił go Est. - To już trzeci raz… Zaczynam sądzić, mistrzu, że ilekroć unikam śmierci, tylekroć zwracam jej uwagę w twoją stronę. Zabijam cię. Bardzo powoli.

Col gwałtownie zaczerpnął tchu. Patrzył to na Esta, to na Maga, zupełnie nie pojmując, o czym obaj rozmawiają. Wychwycił zmianę, jaka zaszła w kochanku, ale nie rozumiał, co miała wspólnego z wyraźnie posuniętym w chorobie wychowawcy.

Mag łypnął na zwiadowcę i na powrót skoncentrował się na uczniu. Zmrużył powieki, jakby przyglądając mu się po raz pierwszy w życiu.

- Skąd taki wniosek, mój uczniu? Jestem starym człowiekiem. U schyłku życia.

Zbity z tropu Est zawahał się. Odnosił nieodparte wrażenie, że opiekun się z nim droczy. Że chce usłyszeć, co podopieczny faktycznie sądzi. Więc mu powiedział, hardo wpatrując się w jego przenikliwe oczy.

- Nie starzejesz się naturalnie, mistrzu. Wyniszczają cię przełomy, do których dochodzi w związku ze mną. Pobierasz moją esencję, a ona cię pożera. Twoje wizje związane są ze mną i wydarzeniami, jakie za sobą ciągnę. Jestem katastrofą, która zniszczy każdego, kto się do niej zbliży.

Słysząc to Mag uniósł krzaczaste brwi, a jego wymowne spojrzenie spoczęło na wytatuowanym zwiadowcy. Obaj wychowankowie spoglądali wyczekująco na swojego nauczyciela, lecz ten tylko uśmiechnął się dobrotliwie.

- Brednie, Estalavanesie, nie jesteś katastrofą. Aczkolwiek z jednym mógłbym się zgodzić. - Pożółkły paznokieć odbił zbłąkane promienie słońca, gdy sękaty palec wymierzył w pierś elfa. - Wyniszczają mnie wizje, mój chłopcze. To cena, jaką przyszło mi płacić za obcowanie z potęgą otaczającą nasz świat. I nie ma ona związku z twoją energią. Taki koszt ponoszą śmiertelnicy nierozerwalnie połączeni z Macierzą Mocy. - Wtem ton starca nabrał rodzicielskiej delikatności. - A ona próbuje odnaleźć ciebie, tak jak nieznane moce poszukują cię poprzez jej działanie. Trąciła cię niby strunę niespełna trzy noce temu. Nie patrz tak na mnie, chłopcze, również odebrałem ten sygnał. A nasz młody przyjaciel wyjaśnił mi, do czego doszło w twojej kwaterze.

Spokorniały uczeń zacisnął usta. Pewność siebie, jaką przed chwilą emanował, uleciała niczym dym na wietrze. Jak gdyby ta druga obecność złośliwie odstąpiła, czyniąc go słabym i odsłoniętym na wszelkie zło. Jak gdyby nigdy nie istniała, a była wyłącznie przejawem postępującego obłędu.

Widząc jego strapienie, Mag zadał pytanie, na które być może w końcu uzyska odpowiedź u samego źródła.

 - Czy ostatni incydent związany jest z artefaktem?

Kocie ślepia strzeliły w kierunku Cola. Smagły mężczyzna podniósł obie ręce w beznadziejnie obronnym geście. Jego zmęczone spojrzenie przepraszało, choć wcale nie powinno. To Est winien był przeprosić za problemy, jakie nieustannie stwarzał. Za zagrożenie, jakim był dla otoczenia. Jakkolwiek Mag nie zaprzeczał, biały elf czuł, że jest uosobieniem nadciągającej zagłady.

- Tak, mistrzu. – Spuścił oczy na swoje nagie dłonie, na mieniący się złociście “tatuaż”. - Znalazłem o nim wzmiankę w księdze sztukmistrza Travisa i… poczułem tak intensywne emocje, że nie zdołałem ich powściągnąć. Jakby obudziły we mnie esencję, a przecież niedawno ją pobierałeś. - Zamilkł, kiedy wspomnienie metamagicznego okruszka zmąciło myśli. Wbił wzrok w uważne oblicze mnicha. - Było, jak mówisz. Jakby coś mnie dotknęło, jakiś czynnik, który wywołał natychmiastową reakcję esencji. Bransoleta świeciła. Pulsowała ogniem…

- Jak twoje oczy - wtrącił milczący dotąd Colonell. - Nie przypominałeś siebie. Nie byłeś sobą.

To był wyrzut, ciężki i bolesny jak westchnienie młodego człowieka, który drżącymi palcami przeczesywał ciemne włosy. Col był jedynym obserwatorem zdarzenia. I jedynym, który go uratował. Est był mu dozgonnie wdzięczny, lecz coś wzbudzało jego niepokój. Col… Czy on się go bał? Unikał kontaktu wzrokowego. Wyglądał na wyczerpanego. Czy w ukochanym chłopaku zobaczył potwora na miarę tych przepędzanych ogniem i mieczem?

- Nie byłem sobą, Col - przyznał z desperacją. - Nie wiem, co to było, ale zaklinam się, że… - że co?, wygarnął sobie w duchu. Że więcej tego nie zrobię? Że Macierz, czy cholera wie co, nie namiesza mi w głowie?

Niewykluczone. Stracił nad sobą kontrolę, a emocje i złowroga moc w najlepsze z tego skorzystały. Był potworem. A jeśli nie on, to to, co zalęgło się w jego wnętrzu.

Mag postanowił włączyć się do rozmowy.

- Ostatecznie odzyskałeś świadomość – nadmienił rzeczowo - i chciałeś się czegoś pozbyć. Myśli? Uczuć? Niechcianej obecności? Co to było, Estalavanesie? Jest to dla nas istotna informacja.

- Pozbyć się? - Est nierozumiejącym spojrzeniem przeskakiwał z mistrza na partnera. - Chciałem się czegoś pozbyć?

Colonell przełknął ślinę, niepewnie zerkając na niego.

- Zachowywałeś się, jakbyś walczył z czymś wewnątrz siebie. Samookaleczałeś się i wrzeszczałeś jak opętany, aż musiałem… cię powstrzymać. Siłą.

- Wspomnienia - wyszeptał chłopak, myślami błądząc w mrokach podświadomości. - Dał mi wspomnienia. Swoje. I moje. One były nasze. Wspólne.

- Wspomnienia? - powtórzył Mag, pochylając się w stronę ucznia.

- Bransoleta. W bransoletę wpleciono wspomnienia - wyjaśniał gorączkowo, wiercąc się przy tym w miejscu. - Coś je… uwolniło. Wypuściło. Emocje? Macierz? Nie wiem, one… Atakowały mnie. Nie były moje, choć... byłem tam, widziałem... siebie. Widziałem…

Moją rodzinę.

Słowa utknęły w gardle niezdolnym do wydania najcichszego szmeru. Szorstka dłoń schwyciła zesztywniałe białe palce. Obejrzał się na siedzącego przy nim Cola, jakby dopiero teraz zauważając jego podkrążone oczy, zaczerwienione i błyszczące od wilgoci. Kilkudniowy zarost pokrywał część tatuażu i zapadnięte policzki. Mężczyzna zmizerniał, zapewne nie spał od paru nocy, czuwając.

Nagle Est poczuł niewypowiedzianą tęsknotę za osobami, których nie było dane mu poznać. Ujrzał piękne krainy, a w nich smoki oraz olśniewające marmurowe miasta pełne jemu podobnych. I zapragnął tam wrócić. Do świata, którego nie znał, a do którego niewątpliwie należał.

Wreszcie połknął dławiącą kulę rosnącą w gardle i odezwał niskim, łamiącym się głosem.

- Widziałem mężczyznę. Takiego jak ja. Miał moje rysy i był dużo, dużo starszy. Jego oczy miały kolor różowego złota, ale nie były tak okrągłe jak moje. Uśmiechały się ciepło. On się uśmiechał, tak łagodnie i z czułością. Nie wiem dlaczego, ale tęsknię za nim. Czuję ból w sercu. – Mocniej ścisnął dłoń Cola. - Ból straty.

Musiał odetchnąć, bo łzy szczypiącą falą napłynęły pod powieki.

- A potem pojawiła się ona - podjął po chwili. - Jak wcześniej mężczyzna, tak potem kobieta. Szlochała, przyciskając do piersi maleńkie zawiniątko. Niemowlę owinięte zielonym kocykiem. Ja... Mnie w takim znaleziono. Tuliła mnie do piersi. I płakała, błagała… - Łzy spływały po białych policzkach Esta, który nie zwrócił na nie uwagi przejęty wspomnieniem wypalającym w nim żywe obrazy. - A ja, niewzruszony, wpatrywałem się w nią oczami kogoś innego. Odmawiała zrobienia tego, na co przystała. Zmusiłem ją, by oddała dziecko. On ją zmusił. I wkrótce odeszła. Tak gorzkiej żałości oraz niechęci do samego siebie nigdy jeszcze nie doświadczyłem… - Przymknął oczy, biorąc uspokajający wdech. - I wtedy… wtedy dodałem ostatnie zaklęcie do artefaktu... On dodał. – Z lękiem popatrzył na Maga. - Mój ojciec jest Zaklinaczem, wspólnikiem Alchemika. I to on… To on zaklął wspomnienia. One należały do niego, do… do smoka.

- Estalavanesie, czy dobrze zrozumiałem? Jesteś potomkiem smoka? - Est pierwszy raz widział, by mistrz był wstrząśnięty. Jakby uderzenie prawdy zachwiało legendarną równowagą mnicha z Północy. - Zatem moje przypuszczenia okazały się słuszne, twoja obecność w istocie zwabiła leśne widmo... Smoka.

Tego było już za wiele dla zdrowiejącego chłopaka. Dotychczas uważał się za żałosny kaprys losu porzucony przez rodziców. Prawdą jest, że go zostawili, lecz ich motywy były inne, niż z początku zakładał. Wychowanie w surowych warunkach miało nauczyć go radzenia sobie z życiem, z samym sobą. Dzięki temu zyska szerszą perspektywę, a także nauczy się, że istnieją istoty prymitywne, których jedynym celem egzystencji jest rozmnażanie się i zabijanie nadwyżek w małostkowych wojnach.

Czuowiecy.

Est nie podzielał tego poglądu. Już nie. Za zasługą Maga i Colonella polubił ludzi i pokochał każdy aspekt życia bez względu na to, co go spotkało. Nadchodziła wojna. Walka była dla niego ostatecznością, a zabijanie…

Dłońmi zasłonił twarz. Oddychał coraz ciężej. Cela wydała mu się ciasna i zimna. Pragnął z niej wyjść, ale nie potrafił samodzielnie się przemieszczać. Robiło mu się słabo, a mdłości przechodziły w torsje.

Colonell nie odzywał się, zastanawiając nad tym, co usłyszał. Esti ma w sobie smoczą krew. Jest potomkiem bestii, która urządziła krwawą łaźnię w puszczy na granicy z Asvill. A przecież nie zmieniało to jego uczuć, bo to wciąż Esti, jego Esti! Obiecał wspierać go do końca swych dni, bez względu na okoliczności. Pomimo tego, co miało miejsce trzy noce temu, będzie z nim i dla niego, aż zginie z jego ręki, bo sam z własnej woli w Pozaświat się nie wybierał. A zabić się nie da, miał bowiem dla kogo żyć. I zrobi wszystko, by dzieciak żył z nim jak najdłużej. Półsmok czy nie, to bez znaczenia.

Zwiadowca resztką sił trzymał się na nogach, umiejętnie maskując wycieńczenie będące skutkiem długotrwałego strachu oraz cierpienia. Musiał patrzeć, jak chłopak kona w jego ramionach. Musiał znosić doznanie jego stygnącego ciała szarzejącego w zastraszającym tempie. I zaprzedał duszę Handlarzowi Fortuny, prosząc, by nie dopuścił, aby sytuacja się powtórzyła. Walczył z szaleństwem usiłującym zawładnąć jego chłodnym, trzeźwym umysłem. Był świadkiem potwornej zmiany, która prawie zabiła ich obu. A jednak był tutaj. Wiernie czuwał u boku partnera, dzień i noc, zaniedbując siebie oraz swoje obowiązki.

A Est ciągle się zadręczał… Aż w końcu zapadł w sen będący nagłą utratą kontaktu z rzeczywistością. Stracił przytomność, akurat gdy Mag zamierzał zapytać go o samopoczucie. Odpowiedź nasunęła się sama.

***

Przez myśl mu przeszło niedorzeczne pytanie, ile razy będzie otwierał oczy. A co gorsza, ile różnych sufitów przyjdzie mu oglądać. Lecz ten był znajomy. Kojarzył mu się z samymi przyjemnymi sytuacjami i rzeczami. Mógł się uspokoić… A co, jeśli życie składało się wyłącznie z wybudzania? Właściwie to w ten sposób funkcjonowało życie; otwierało oczy przy narodzinach i zamykało je dopiero po śmierci. Okresy pomiędzy, mijające dni, to dlań zaledwie mrugnięcia. A on umarł po raz trzeci. Dlaczego nie raz, a porządnie? Ile razy przyjdzie mu zejść, by wyczerpać limit? O ile w ogóle był limit.

Rozdrażniony raptownie poderwał się z łóżka, a rzeczywistość przywaliła mu tak potężnie, że szybko padł z powrotem na wilgotne poduszki. Zakręciło mu się w głowie. Belki stropowe wirowały przed oczami. Zemdliło go, a serce ogłuszyło swoim dudnieniem, tłumiąc bliżej nieokreślone słowa powtarzane jak mantra, wypowiadane z różną tonacją. Starał się skupić wzrok na jednym punkcie, na zatrzaśniętej okiennicy przepuszczającej smugę mdłego światła, lecz ten bez przerwy mu uciekał, nie przyzwalając na krótką chwilę wytchnienia. Złapał się za obolałą czaszkę, odkrywając, że skronie ma chłodne jak nieboszczyk. Zaraz. Wszystko było w normie, zawsze miał niższą temperaturę niż ludzie. Coś ciepłego opadło na jego zakrywające twarz ręce. Odsunął to, spoglądając w prawo. Rozmyty humanoidalny kształt poruszał się nienaturalnie. Nie, moment, człowiek wcale się nie poruszał, tylko leżał na boku. Zawroty głowy zupełnie mieszały mu zmysły.

- Nie powinieneś wstawać. - Colonell uniósł się na łokciu i odgarnął czarne pasemka z policzka półprzytomnego elfa. - Przyniosę ci wody, a ty leż i wypoczywaj.

Mężczyzna wygramolił się z łóżka i byłby podszedł do stolika, gdyby nie zimne palce z ledwością oplatające jego nadgarstek tuż pod mankietem rękawa. Z powodu anemiczności będącej wynikiem omdlenia, gest ten unieruchomił go skuteczniej niż błagalna prośba.

Col zerknął na wymiętego przyjaciela i bez szemrania wrócił do łóżka, przygarniając do siebie jego wątłe ciało. Przytulił chłopaka z mocą trzech dni spędzonych w najgorszym koszmarze.

- Wciąż tu jesteś - chrapliwy szept Esta dobiegał z wysokości jego klatki piersiowej. - Chciałem cię zabić. Prawie puściłem z dymem szpital świątynny i pamiętam rzeczy, jakich nie powinienem. Postradałem rozum. A ty wciąż tu jesteś.

Col znów chciał się podnieść, tym razem Est zatrzymał go całym sobą.

- Dziwi cię to? - odpowiedź kapitulującego mężczyzny była równie cicha. Colonell zdawał sobie sprawę, jak czuły jest słuch oblubieńca, szczególnie teraz, gdy zmysły nabierały ostrości, a umysł przyspieszał pracę. - Przysięgałem, że już zawsze z tobą będę. Trzeba czegoś więcej, aby się mnie pozbyć.

- Boję się spytać, co to takiego.

- “Póki śmierć nas nie rozłączy”, chyba tak brzmi część ślubowania. O ile bardowie czegoś nie przekręcili w swoich pieśniach i wierszach.

Col był śmiertelnie poważny, co nie świadczyło o tym, że nie mógł właśnie żartować. Tego chłopak nigdy nie był pewien.

Est przymknął powieki, by odpędzić to przykre, wirujące wrażenie.

- Nie jesteśmy małżeństwem, Col. I nie będziemy – westchnął zmęczony. - Jak rany…

- A czemu nie? Przecież nie powierzyłeś życia Wszechmocnym. - Najemnik pogłaskał nagie plecy Estiego i dodał nieco ciszej. - Na pewno niczego ci nie trzeba?

- Jedyne, czego potrzebuję, to towarzystwa. Twojego towarzystwa. Bardziej niż czegokolwiek.

Est kolejny raz zamknął oczy. Siły powracały zbyt wolno, przez co czuł się słaby i bezużyteczny. Było to jednak niczym w porównaniu z trwogą ogarniającą go na myśl o utracie ukochanego. A raczej o utracie jego zaufania i miłości.

Skulił się mimowolnie, gdy z nerwów zapiekło go w brzuchu. I choć tęskno mu było odpocząć, kontynuował rozmowę, by doprowadzić temat do końca. Inaczej sumienie by mu tego nie darowało.

- Obaj jesteśmy mężczyznami, Col. Mężczyźni nie składają sobie ślubów.

- Możemy być pierwsi.

- Czy ty siebie słyszysz? Jak rany, to karany śmiercią absurd! Dwaj mężczyźni…

- Dwaj kochający się mężczyźni, Esti - wszedł mu w słowo z lekkim naciskiem. - To wystarczy. Nikomu nic do tego.

- A kiedy jeden z nich jest synem smoka? Cholernym Pierworodnym? - warknął z wyrzutem. - Co wtedy, Col? Co wtedy, gdy mężczyzna wiąże się z półsmokiem?!

Mimo że pamięć miał niezawodną, to wspomnienia, jakie wybarwiła w jego jaźni bransoleta, już się zacierały, pozostawiając niejasne kontury i wyblakłe wydarzenia sprzed prawie szesnastu lat. Jakby odrzucała je jako obce, zbędne...

Ten jeden dzień zmienił całe jego życie. Skomplikował je w sposób tak pokrętny, że Est sam nie wiedział czy ma cieszyć się z takiego obrotu spraw, czy też zapłakać nad swoim losem. Odnalazł dom, to prawda. Lecz za jaką cenę? Bo czym naprawdę była magia zaklęta w tej misternej błyskotce?

- Bądź sobie nawet tęczowym jednorożcem, Esti, ale nie opuszczaj mnie. Jeśli chcesz odejść, to zabierz mnie ze sobą, tylko nigdy więcej nie umieraj w moich ramionach.

Głęboka wibracja rozeszła się pod jego uchem wraz z wypowiedzianą deklaracją. Chwyciła go za serce i wzbudziła poczucie winy tak dojmujące, że ścisnęło go w gardle. Rozpaczliwie wtulił się w ciemnozieloną bluzę.

- Przepraszam, Col… - wyszeptał, gładząc szorstki policzek kochanka do momentu, aż ich usta spotkały się w burzliwej reakcji na walczące w ich wnętrzach emocje.

Pocałunki parzyły. Ich smak był gorzki, doprawiony słonymi łzami i potężną dawką słodkich, skrajnych uczuć. Złamani niedawnymi wypadkami, rozdarci bolesnymi doświadczeniami zatracili się w tym drobnym pocieszeniu, czerpiąc z wzajemnej bliskości.

Est nieznacznie rozchylił powieki, by spojrzeć na ulubionego człowieka. Colonell był wyjątkowo piękny, gdy tak obnażał przed nim swą wrażliwą, nieznaną nikomu naturę. Ból fizyczny dla niego nie istniał, trudno było go skrzywdzić do tego stopnia, by kryształowe, słone łzy zalśniły w jego oczach. Cynizmem oraz humorem zbywał wszelkie przykrości, za nic mając próby zranienia go. Nie płakał w Adeili, gdy zorientował się, kogo dezerterzy rozczłonkowali dla chorej uciechy. A teraz bezgłośne łkanie targało nim raz za razem i rozrywało duszę, nie pozwalając się uspokoić, dopóki namiętności nie wybrzmią, nie wypłyną, nie uzewnętrznią się. Zdumiony Est obserwował, jak silne emocje odciskają piętno na pociągłej twarzy łowcy. Wstyd się przyznać, ale był szczęśliwy wiedząc, że ma tak ogromne znaczenie dla człowieka, którego kocha.

Roztrzęsionymi dłońmi objął jego policzki, kciukami ścierając gorące ścieżki łez. Udzielił mu się ponury nastrój i nim się obejrzał, w materiał na torsie mężczyzny wsiąkały następne krople, jego własne, których nie próbował powstrzymywać. Chciał się przed nim wytłumaczyć, lecz każde skrzętnie ułożone w myślach zdanie wydawało mu się bardziej pozbawione sensu niż poprzednie.

Nie chciał tego. Nie chciał żadnych wspomnień, żadnych niekontrolowanych wybuchów, żadnych intruzów w swojej głowie! Chciał prowadzić beztroskie życie z Colem u boku. Na tyle beztroskie, na ile pozwalałaby pochopnie obrana ścieżka najemnika. Miał Colonella, mistrza, Travisa, a nawet Leos i mogłoby być dobrze. Ale teraz nic już nie będzie dobrze. Wszystko runęło, cały ten pieczołowicie skonstruowany świat, w który zdążył uwierzyć i w którym już zadomowił się na tyle, by zapuszczać korzenie. Teraz okazał się jedynie wygodnym kłamstwem, w które naiwnie wierzył. Nie dostał wyboru. Nigdy go nie dostał. Przeklęci niech będą Wszechmocni tak dotkliwie bawiący się jego losem!

Chłodne białe czoło spotkało się z rozpalonym czołem człowieka, który odzyskiwał panowanie nad sobą w pozazdroszczenia godnym tempie. Przodownik otarł łzy z twarzy dzieciaka kurczowo zaciskającego pięści na jego barkach. I chociaż to Est poczuwał się do odpowiedzialności za przerwanie posępnej ciszy, to Col ubiegł go, tonem i barwą głosu nie zdradzając najgłębszych uczuć. Przybrał codzienną maskę - drugą twarz - którą ściągnął dotąd tylko raz, przy jedynej zaufanej osobie.

- Nie rób tak więcej, Esti, proszę cię. Już lepiej, żebyś mnie zabił.

- Col, ja… Jak rany, przepraszam. Nie… nie miałem czasu, żeby sobie to jakoś poukładać. Poukładać nowy świat… Poukładać życie.

Opadł na szeroką pierś, bo znowu chybotał się z prawa na lewo, jak łódka na wzburzonych falach, którą bez wątpienia się stawał, świadomie sunąc wprost w burzliwą ciemność. Walczył z wizją utraty przytomności. Bezskutecznie. Otoczyła go napastliwie, dokuczliwym, narastającym piskiem obwieszczając swe przybycie. Nie miał gdzie uciec, a czas stał się jego wrogiem. Zdołał jedynie wybełkotać nieskładne przeprosiny.

- Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotów… tobie i Magowi… Żałuję, że się urodziłem… że... nie umarłem… w grocie… Tyle kłopotów...

Nie dotarła do niego odpowiedź partnera. Nie czuł pojedynczych klepnięć w wilgotny policzek ani palców poszukujących pulsu na żyłach skrzętnie ukrytych pod gładką bielą skóry. Osunął się w niebyt, gdy energia wewnątrz ciała zdecydowała się bez udziału woli gospodarza wesprzeć regenerację. Ciemność objęła go z utęsknieniem, a wewnętrzna cisza łagodziła wszystko, co mogło zakłócić jego spokój.

Est spał mocnym snem i nikt ani nic nie potrafiło go obudzić. Magiczne wspomnienia znikały, ginęły w głębi umysłu, pozostawiając jedynie posmak tego, czym kiedyś były. Po przebudzeniu niewiele będzie pamiętał, dzięki czemu skupi się na przyszłości, poświęcając przeszłości zaledwie ulotną myśl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz