Obudził się, pomału uchylając
powieki. Żadnej zimnej bieli Wszechrzeczy, tylko przytłumione, ciepłe światło
słońca. Przytulne. Przyjemne. Dokładnie takie lubił: naturalne. Nie było
nachalne. Dodawało otuchy.
Rozejrzał
się, z taką łatwością poruszając szyją, że aż zdziwiło go to doznanie.
Zamrugał, spostrzegając skuloną obok niego postać. Cień, zarys ledwie.
Czuowiec? Chyba spał. Nie będzie go zatem budził. Spojrzy przelotnie, co jest
po drugiej stronie… kraty? Krata! Co robi krata w jego kwaterze? Kto wstawił
kraty w okna? A czy balkon chociaż zostawił nienaruszony? Jeżeli zobaczy kratę
w drzwiach balkonowych... Zaraz. Gdzie jest balkon? Gdzie są okna? Gdzie są
jego rzeczy?!
Szarpnął
się, lecz nie z efektem, jakiego oczekiwał. Zdawało mu się, że uderzył w
kamienną ścianę, a jednak leżał na podłodze. Jeśli trafił na ścianę, to nie
może leżeć! Wolne żarty!
Mrowienie
w całym ciele wskazywało, że zbyt długo przebywał w jednej niewygodnej pozycji
i odciął dopływ krwi w członkach. Zwariował. Dosypali mu czegoś do naparu. Na
pewno. Ale kto? Cienie? Po co?
Ktoś
go dotknął. Ktoś krzyczał. Dlaczego bolało go gardło, skoro to kto inny krzyczał?
O co tu chodzi? A może nadal śpi? Ból był nad wyraz realny, lecz kto dowiódł,
że nie można odczuwać bólu w snach? Życzył sobie, aby ten ktoś przestał go
dotykać. Ale nie wiedział, co powiedzieć. Więc krzyczał. Krzyczał do momentu,
aż ból ustał.
Istota
czuowieca wreszcie zrozumiała, ponieważ odsunęła się na bezpieczną dlań
odległość. Teraz mógł wstać ze ściany. Z posadzki. Już się pogubił. Ten świat jest
dziwny. Wszystko tu jest na odwrót. Wstał, choć jakimś sposobem wciąż leżał na
podłodze. Rozłożył ramiona, a mrowienie nasiliło się. Przeklinał. Nogi też mu
ścierpły. Nie poddawał się, uparcie wierzgając. A przynajmniej chciał wierzgać.
Opadał z sił, niemniej wzrok miał coraz lepszy. Skupił się na cieniu przybierającym
szary, ubrudzony bladym światłem kształt mężczyzny o ciemnozielonych oczach.
Tatuaż wokół oczodołu i kącika warg. Długi na pół twarzy, niedokończony. Czuowiec
z Połową Twarzy. Znał go. Tylko kim on był? I czemuż to siedział w celi razem z
nim?
Chwila…
Potrzebował chwili...
Pomroka
umysłu mijała, zamroczenie wzmocnione narkotykami słabło. Przełknął wyczuwalny w
ustach kwaśny posmak. Ktoś go nafaszerował… nie przypominał sobie nazwy tego
specyfiku. Prawdopodobnie sam go stworzył. Łagodziło ból i pozwalało odpłynąć
na głębokie wody fantazji.
Ponownie
popatrzył na czuowieca. Ten znów był przy nim i znów go dotykał. Ból stał się
znośny, wzrok ostry jak nigdy przedtem, a dźwięki brzmiały znajomo. Kroki na
kamiennych schodach. Pół tuzina obutych stóp. Czuowiec nie mógł tego usłyszeć,
jego uszy były krótkie, upośledzone. Jak to w ogóle możliwe, że przetrwali tyle
wieków w Kolebce Życia?
Kolejni
czuowiecy zmierzali tutaj. Do leżącego Pierworodnego w prostej linii z
Saramarystyjskiej matki i smoczego ojca. I chociaż nie widział w celi nikogo
poza czuowiecem, to był tu ktoś jeszcze. Ten sam ktoś, kto ponad rok temu
uratował mu życie. Strzegł go, bo to nie przypadek rządził Wszechrzeczą.
Ignorując
fizyczne dolegliwości, niedostrzegalnym ruchem złapał czuowiecego kompana za
nadgarstek. Faktura była zaskakująco przyjemna; szorstka i porośnięta łaskoczącymi
włoskami. Biała dłoń z lśniącą złotem bransoletą odznaczała się kontrastem na
tle opalonej skóry mężczyzny. W innym przypadku puściłby go z obrzydzeniem, lecz
ten osobnik wzbudzał w nim niejednoznaczne uczucia.
Nie,
to nie tak… Jak rany, dlaczego tak myśli o Colu? I co tu robi mistrz z
kapłanami? Z jakiego powodu zamknęli go w lochu? Czego chcą? Ludzie...
Czuowiecy. Mieli czelność przyklęknąć przy nim i brukać prymitywnymi
łapskami...!
Nie…
nie… Co tu się dzieje…?!
W trakcie badania Colonell trzymał
Estalavanesa za rękę, zaciskając palce na jego szczupłym nadgarstku. Nie
poważył się głośniej odetchnąć z obawy, iż jawa okaże się jedynie snem pośród
koszmarów, jakich przez ostatnie dni zaznał w nadmiarze. Sam wyglądał jak
wcielenie koszmaru, ale nie przejmował się sobą. Nie w momencie, gdy Esti
walczył o życie. I poczytalność. Tym razem trwał przy nim, tak jak przysięgał.
Dwaj
kapłani spod znaku Sarvatesa używali swoich ponadprzeciętnych zdolności, by
samym dotykiem ocenić stan narządów wewnętrznych, uszkodzeń tkanek oraz ogólnej
kondycji białego elfa. Sprawdzili mu wzrok, kazali liczyć palce, ruszać
kończynami i nazywać rzeczy, a nawet identyfikować twarze. Oglądali go skrupulatnie
i dopytywali, czy czuje ucisk w dotykanych partiach ciała. Na koniec poprosili
o aktualną datę, a gdy im odpowiedział, sprawiali wrażenie
usatysfakcjonowanych. Jego odpowiedzią był dzień początku tego szaleństwa. I
jak Est miał się wkrótce dowiedzieć, przespał prawie trzy doby. Pierwszą
przeleżał pozornie martwy. Drugiej zaczął się wiercić i nieomal spalił salę
szpitalną, a trzeciej, dzisiejszej, spadł z pryczy w celi więziennej, w której przetrzymywali
go dla względnego bezpieczeństwa mieszkańców Twierdzy. Nikt nie wiedział czy powtórny
atak nie nastąpi, a nikt nie zamierzał ryzykować. Na koniec otrzymał mdły napój
i kapłani odeszli, pozostawiając go z Magiem i Colonellem.
Starzec
nie wyglądał źle. Wyglądał jak człowiek będący jedną nogą w grobie.
Wystarczyło, by legł w dole, a grabarz bez pytania sypnąłby ziemią. Czy
naprawdę przeleżał trzy dni? A nie przypadkiem rok? Czarne oczy mistrza błyszczały
żywo nad orlim nosem, lecz obrzeżające je zmarszczki ciągnęły w dół coraz
cięższe powieki. Biała broda przerzedzała się, szukając drogi ucieczki przed
wypadnięciem w uszach łysego mężczyzny, skąd wystawała małymi kępkami. Nowe
brązowe plamy upstrzyły przesuszoną, obwisłą skórę. Żylaste ciało może i było
umięśnione, ale bliżej temu do obciągniętych zbrązowiałym pergaminem muskułów,
aniżeli gibkiej sylwetki, jaką całkiem niedawno mógł się poszczycić. Est
ostatni raz widział mentora w tak kiepskiej formie tuż po koszmarze - sędziwego
człeczynę, słabego i przytłoczonego obowiązkiem, jaki na siebie przyjął. Teraz prezentował
się gorzej. I to z jego winy. To on zabijał tego człowieka. Zabijał jedyną
osobę, którą ze szczerego serca nazywał ojcem.
Z
pomocą dwójki ludzi Est usiadł, opierając się plecami o zimną ścianę. Mrowienie
ustępowało za sprawą rozgrzewającego lekarstwa, lecz skóra nadal była podrażniona
i bolała pod najlżejszym muśnięciem. Nikt nic nie powiedział, kiedy
zachrypnięty elf poprosił o wodę. Brakło mu sił, by utrzymać kubek, toteż Col
nakrył jego dłoń własną i ścisnął z wyczuciem, pomagając podnieść brzeg
naczynia do ust.
Oczy
starca nie przestawały śledzić słabych ruchów ucznia.
-
Estalavanesie, jak się czujesz?
Chłopak
przeniósł spojrzenie na mistrza, choć nie postrzegał go takim, jakim był w
rzeczywistości. W wyobraźni wciąż miał człowieka sprzed roku: żwawego i opanowanego.
Gładko wygolona czaszka połyskiwała zdrowo, a smoliście czarna broda gęsto
porastała żuchwę i policzki. Polerowane onyksy płonęły ogniem, a uśmiech igrał
z powagą na lekko pomarszczonych wargach. Wyprostowana sylwetka z wysoko
uniesioną głową onieśmielała, podobnie sprężystość ruchów. Taki był jego
mistrz. Takim go pamiętał.
-
To ja... powinienem cię o to zapytać, mistrzu.
Nie
miał pojęcia, skąd wzięła się zuchwałość w jego ochrypłym głosie. Zauważył
jednak, że ta stanowczość zaimponowała siedzącemu naprzeciwko starcowi. Raz
jeszcze dojrzał w wejrzeniu mistrza ogień, który całym sercem pragnął oglądać.
Mag był silny, a niszczejąca powłoka nijak miała się do niezłomnego ducha.
-
Żyję, chłopcze - odparł wymijająco z tym przewrotnym uśmieszkiem, jaki na
sekundę zagościł na jego pergaminowym obliczu. - Za to ty po raz drugi wywinąłeś
się śmierci.
-
Trzeci – poprawił go Est. - To już trzeci raz… Zaczynam sądzić, mistrzu, że
ilekroć unikam śmierci, tylekroć zwracam jej uwagę w twoją stronę. Zabijam cię.
Bardzo powoli.
Col
gwałtownie zaczerpnął tchu. Patrzył to na Esta, to na Maga, zupełnie nie
pojmując, o czym obaj rozmawiają. Wychwycił zmianę, jaka zaszła w kochanku, ale
nie rozumiał, co miała wspólnego z wyraźnie posuniętym w chorobie wychowawcy.
Mag
łypnął na zwiadowcę i na powrót skoncentrował się na uczniu. Zmrużył powieki,
jakby przyglądając mu się po raz pierwszy w życiu.
-
Skąd taki wniosek, mój uczniu? Jestem starym człowiekiem. U schyłku życia.
Zbity
z tropu Est zawahał się. Odnosił nieodparte wrażenie, że opiekun się z nim
droczy. Że chce usłyszeć, co podopieczny faktycznie sądzi. Więc mu powiedział,
hardo wpatrując się w jego przenikliwe oczy.
-
Nie starzejesz się naturalnie, mistrzu. Wyniszczają cię przełomy, do których
dochodzi w związku ze mną. Pobierasz moją esencję, a ona cię pożera. Twoje
wizje związane są ze mną i wydarzeniami, jakie za sobą ciągnę. Jestem katastrofą,
która zniszczy każdego, kto się do niej zbliży.
Słysząc
to Mag uniósł krzaczaste brwi, a jego wymowne spojrzenie spoczęło na
wytatuowanym zwiadowcy. Obaj wychowankowie spoglądali wyczekująco na swojego
nauczyciela, lecz ten tylko uśmiechnął się dobrotliwie.
-
Brednie, Estalavanesie, nie jesteś katastrofą. Aczkolwiek z jednym mógłbym się
zgodzić. - Pożółkły paznokieć odbił zbłąkane promienie słońca, gdy sękaty palec
wymierzył w pierś elfa. - Wyniszczają mnie wizje, mój chłopcze. To cena, jaką
przyszło mi płacić za obcowanie z potęgą otaczającą nasz świat. I nie ma ona
związku z twoją energią. Taki koszt ponoszą śmiertelnicy nierozerwalnie
połączeni z Macierzą Mocy. - Wtem ton starca nabrał rodzicielskiej delikatności.
- A ona próbuje odnaleźć ciebie, tak jak nieznane moce poszukują cię poprzez
jej działanie. Trąciła cię niby strunę niespełna trzy noce temu. Nie patrz tak
na mnie, chłopcze, również odebrałem ten sygnał. A nasz młody przyjaciel
wyjaśnił mi, do czego doszło w twojej kwaterze.
Spokorniały
uczeń zacisnął usta. Pewność siebie, jaką przed chwilą emanował, uleciała niczym
dym na wietrze. Jak gdyby ta druga obecność złośliwie odstąpiła, czyniąc go słabym
i odsłoniętym na wszelkie zło. Jak gdyby nigdy nie istniała, a była wyłącznie
przejawem postępującego obłędu.
Widząc
jego strapienie, Mag zadał pytanie, na które być może w końcu uzyska odpowiedź
u samego źródła.
- Czy ostatni incydent związany jest z
artefaktem?
Kocie
ślepia strzeliły w kierunku Cola. Smagły mężczyzna podniósł obie ręce w beznadziejnie
obronnym geście. Jego zmęczone spojrzenie przepraszało, choć wcale nie powinno.
To Est winien był przeprosić za problemy, jakie nieustannie stwarzał. Za
zagrożenie, jakim był dla otoczenia. Jakkolwiek Mag nie zaprzeczał, biały elf
czuł, że jest uosobieniem nadciągającej zagłady.
-
Tak, mistrzu. – Spuścił oczy na swoje nagie dłonie, na mieniący się złociście
“tatuaż”. - Znalazłem o nim wzmiankę w księdze sztukmistrza Travisa i… poczułem
tak intensywne emocje, że nie zdołałem ich powściągnąć. Jakby obudziły we mnie esencję,
a przecież niedawno ją pobierałeś. - Zamilkł, kiedy wspomnienie metamagicznego okruszka
zmąciło myśli. Wbił wzrok w uważne oblicze mnicha. - Było, jak mówisz. Jakby
coś mnie dotknęło, jakiś czynnik, który wywołał natychmiastową reakcję esencji.
Bransoleta świeciła. Pulsowała ogniem…
-
Jak twoje oczy - wtrącił milczący dotąd Colonell. - Nie przypominałeś siebie.
Nie byłeś sobą.
To
był wyrzut, ciężki i bolesny jak westchnienie młodego człowieka, który drżącymi
palcami przeczesywał ciemne włosy. Col był jedynym obserwatorem zdarzenia. I
jedynym, który go uratował. Est był mu dozgonnie wdzięczny, lecz coś wzbudzało
jego niepokój. Col… Czy on się go bał? Unikał kontaktu wzrokowego. Wyglądał na
wyczerpanego. Czy w ukochanym chłopaku zobaczył potwora na miarę tych przepędzanych
ogniem i mieczem?
-
Nie byłem sobą, Col - przyznał z desperacją. - Nie wiem, co to było, ale zaklinam
się, że… - że co?, wygarnął sobie w
duchu. Że więcej tego nie zrobię? Że
Macierz, czy cholera wie co, nie namiesza mi w głowie?
Niewykluczone.
Stracił nad sobą kontrolę, a emocje i złowroga moc w najlepsze z tego
skorzystały. Był potworem. A jeśli nie on, to to, co zalęgło się w jego
wnętrzu.
Mag
postanowił włączyć się do rozmowy.
-
Ostatecznie odzyskałeś świadomość – nadmienił rzeczowo - i chciałeś się czegoś
pozbyć. Myśli? Uczuć? Niechcianej obecności? Co to było, Estalavanesie? Jest to
dla nas istotna informacja.
-
Pozbyć się? - Est nierozumiejącym spojrzeniem przeskakiwał z mistrza na
partnera. - Chciałem się czegoś pozbyć?
Colonell
przełknął ślinę, niepewnie zerkając na niego.
-
Zachowywałeś się, jakbyś walczył z czymś wewnątrz siebie. Samookaleczałeś się i
wrzeszczałeś jak opętany, aż musiałem… cię powstrzymać. Siłą.
-
Wspomnienia - wyszeptał chłopak, myślami błądząc w mrokach podświadomości. - Dał
mi wspomnienia. Swoje. I moje. One były nasze. Wspólne.
-
Wspomnienia? - powtórzył Mag, pochylając się w stronę ucznia.
-
Bransoleta. W bransoletę wpleciono wspomnienia - wyjaśniał gorączkowo, wiercąc
się przy tym w miejscu. - Coś je… uwolniło. Wypuściło. Emocje? Macierz? Nie
wiem, one… Atakowały mnie. Nie były moje, choć... byłem tam, widziałem...
siebie. Widziałem…
Moją rodzinę.
Słowa
utknęły w gardle niezdolnym do wydania najcichszego szmeru. Szorstka dłoń schwyciła
zesztywniałe białe palce. Obejrzał się na siedzącego przy nim Cola, jakby
dopiero teraz zauważając jego podkrążone oczy, zaczerwienione i błyszczące od
wilgoci. Kilkudniowy zarost pokrywał część tatuażu i zapadnięte policzki.
Mężczyzna zmizerniał, zapewne nie spał od paru nocy, czuwając.
Nagle
Est poczuł niewypowiedzianą tęsknotę za osobami, których nie było dane mu
poznać. Ujrzał piękne krainy, a w nich smoki oraz olśniewające marmurowe miasta
pełne jemu podobnych. I zapragnął tam wrócić. Do świata, którego nie znał, a do
którego niewątpliwie należał.
Wreszcie
połknął dławiącą kulę rosnącą w gardle i odezwał niskim, łamiącym się głosem.
-
Widziałem mężczyznę. Takiego jak ja. Miał moje rysy i był dużo, dużo starszy.
Jego oczy miały kolor różowego złota, ale nie były tak okrągłe jak moje. Uśmiechały
się ciepło. On się uśmiechał, tak łagodnie i z czułością. Nie wiem dlaczego,
ale tęsknię za nim. Czuję ból w sercu. – Mocniej ścisnął dłoń Cola. - Ból
straty.
Musiał
odetchnąć, bo łzy szczypiącą falą napłynęły pod powieki.
-
A potem pojawiła się ona - podjął po chwili. - Jak wcześniej mężczyzna, tak
potem kobieta. Szlochała, przyciskając do piersi maleńkie zawiniątko. Niemowlę
owinięte zielonym kocykiem. Ja... Mnie w takim znaleziono. Tuliła mnie do
piersi. I płakała, błagała… - Łzy spływały po białych policzkach Esta, który
nie zwrócił na nie uwagi przejęty wspomnieniem wypalającym w nim żywe obrazy. -
A ja, niewzruszony, wpatrywałem się w nią oczami kogoś innego. Odmawiała zrobienia
tego, na co przystała. Zmusiłem ją, by oddała dziecko. On ją zmusił. I wkrótce
odeszła. Tak gorzkiej żałości oraz niechęci do samego siebie nigdy jeszcze nie doświadczyłem…
- Przymknął oczy, biorąc uspokajający wdech. - I wtedy… wtedy dodałem ostatnie
zaklęcie do artefaktu... On dodał. – Z lękiem popatrzył na Maga. - Mój ojciec
jest Zaklinaczem, wspólnikiem Alchemika. I to on… To on zaklął wspomnienia. One
należały do niego, do… do smoka.
-
Estalavanesie, czy dobrze zrozumiałem? Jesteś potomkiem smoka? - Est pierwszy
raz widział, by mistrz był wstrząśnięty. Jakby uderzenie prawdy zachwiało
legendarną równowagą mnicha z Północy. - Zatem moje przypuszczenia okazały się
słuszne, twoja obecność w istocie zwabiła leśne widmo... Smoka.
Tego
było już za wiele dla zdrowiejącego chłopaka. Dotychczas uważał się za żałosny
kaprys losu porzucony przez rodziców. Prawdą jest, że go zostawili, lecz ich
motywy były inne, niż z początku zakładał. Wychowanie w surowych warunkach
miało nauczyć go radzenia sobie z życiem, z samym sobą. Dzięki temu zyska
szerszą perspektywę, a także nauczy się, że istnieją istoty prymitywne, których
jedynym celem egzystencji jest rozmnażanie się i zabijanie nadwyżek w
małostkowych wojnach.
Czuowiecy.
Est
nie podzielał tego poglądu. Już nie. Za zasługą Maga i Colonella polubił ludzi
i pokochał każdy aspekt życia bez względu na to, co go spotkało. Nadchodziła
wojna. Walka była dla niego ostatecznością, a zabijanie…
Dłońmi
zasłonił twarz. Oddychał coraz ciężej. Cela wydała mu się ciasna i zimna. Pragnął
z niej wyjść, ale nie potrafił samodzielnie się przemieszczać. Robiło mu się
słabo, a mdłości przechodziły w torsje.
Colonell
nie odzywał się, zastanawiając nad tym, co usłyszał. Esti ma w sobie smoczą
krew. Jest potomkiem bestii, która urządziła krwawą łaźnię w puszczy na granicy
z Asvill. A przecież nie zmieniało to jego uczuć, bo to wciąż Esti, jego Esti!
Obiecał wspierać go do końca swych dni, bez względu na okoliczności. Pomimo
tego, co miało miejsce trzy noce temu, będzie z nim i dla niego, aż zginie z
jego ręki, bo sam z własnej woli w Pozaświat się nie wybierał. A zabić się nie
da, miał bowiem dla kogo żyć. I zrobi wszystko, by dzieciak żył z nim jak
najdłużej. Półsmok czy nie, to bez znaczenia.
Zwiadowca
resztką sił trzymał się na nogach, umiejętnie maskując wycieńczenie będące skutkiem
długotrwałego strachu oraz cierpienia. Musiał patrzeć, jak chłopak kona w jego
ramionach. Musiał znosić doznanie jego stygnącego ciała szarzejącego w zastraszającym
tempie. I zaprzedał duszę Handlarzowi Fortuny, prosząc, by nie dopuścił, aby
sytuacja się powtórzyła. Walczył z szaleństwem usiłującym zawładnąć jego
chłodnym, trzeźwym umysłem. Był świadkiem potwornej zmiany, która prawie zabiła
ich obu. A jednak był tutaj. Wiernie czuwał u boku partnera, dzień i noc,
zaniedbując siebie oraz swoje obowiązki.
A
Est ciągle się zadręczał… Aż w końcu zapadł w sen będący nagłą utratą kontaktu
z rzeczywistością. Stracił przytomność, akurat gdy Mag zamierzał zapytać go o
samopoczucie. Odpowiedź nasunęła się sama.
***
Przez myśl mu przeszło niedorzeczne
pytanie, ile razy będzie otwierał oczy. A co gorsza, ile różnych sufitów
przyjdzie mu oglądać. Lecz ten był znajomy. Kojarzył mu się z samymi
przyjemnymi sytuacjami i rzeczami. Mógł się uspokoić… A co, jeśli życie
składało się wyłącznie z wybudzania? Właściwie to w ten sposób funkcjonowało
życie; otwierało oczy przy narodzinach i zamykało je dopiero po śmierci. Okresy
pomiędzy, mijające dni, to dlań zaledwie mrugnięcia. A on umarł po raz trzeci.
Dlaczego nie raz, a porządnie? Ile razy przyjdzie mu zejść, by wyczerpać limit?
O ile w ogóle był limit.
Rozdrażniony
raptownie poderwał się z łóżka, a rzeczywistość przywaliła mu tak potężnie, że
szybko padł z powrotem na wilgotne poduszki. Zakręciło mu się w głowie. Belki
stropowe wirowały przed oczami. Zemdliło go, a serce ogłuszyło swoim
dudnieniem, tłumiąc bliżej nieokreślone słowa powtarzane jak mantra,
wypowiadane z różną tonacją. Starał się skupić wzrok na jednym punkcie, na zatrzaśniętej
okiennicy przepuszczającej smugę mdłego światła, lecz ten bez przerwy mu
uciekał, nie przyzwalając na krótką chwilę wytchnienia. Złapał się za obolałą czaszkę,
odkrywając, że skronie ma chłodne jak nieboszczyk. Zaraz. Wszystko było w
normie, zawsze miał niższą temperaturę niż ludzie. Coś ciepłego opadło na jego
zakrywające twarz ręce. Odsunął to, spoglądając w prawo. Rozmyty humanoidalny kształt
poruszał się nienaturalnie. Nie, moment, człowiek wcale się nie poruszał, tylko
leżał na boku. Zawroty głowy zupełnie mieszały mu zmysły.
-
Nie powinieneś wstawać. - Colonell uniósł się na łokciu i odgarnął czarne
pasemka z policzka półprzytomnego elfa. - Przyniosę ci wody, a ty leż i wypoczywaj.
Mężczyzna
wygramolił się z łóżka i byłby podszedł do stolika, gdyby nie zimne palce z
ledwością oplatające jego nadgarstek tuż pod mankietem rękawa. Z powodu anemiczności
będącej wynikiem omdlenia, gest ten unieruchomił go skuteczniej niż błagalna
prośba.
Col
zerknął na wymiętego przyjaciela i bez szemrania wrócił do łóżka, przygarniając
do siebie jego wątłe ciało. Przytulił chłopaka z mocą trzech dni spędzonych w
najgorszym koszmarze.
-
Wciąż tu jesteś - chrapliwy szept Esta dobiegał z wysokości jego klatki
piersiowej. - Chciałem cię zabić. Prawie puściłem z dymem szpital świątynny i
pamiętam rzeczy, jakich nie powinienem. Postradałem rozum. A ty wciąż tu
jesteś.
Col
znów chciał się podnieść, tym razem Est zatrzymał go całym sobą.
-
Dziwi cię to? - odpowiedź kapitulującego mężczyzny była równie cicha. Colonell
zdawał sobie sprawę, jak czuły jest słuch oblubieńca, szczególnie teraz, gdy
zmysły nabierały ostrości, a umysł przyspieszał pracę. - Przysięgałem, że już zawsze
z tobą będę. Trzeba czegoś więcej, aby się mnie pozbyć.
-
Boję się spytać, co to takiego.
-
“Póki śmierć nas nie rozłączy”, chyba tak brzmi część ślubowania. O ile
bardowie czegoś nie przekręcili w swoich pieśniach i wierszach.
Col
był śmiertelnie poważny, co nie świadczyło o tym, że nie mógł właśnie żartować.
Tego chłopak nigdy nie był pewien.
Est
przymknął powieki, by odpędzić to przykre, wirujące wrażenie.
-
Nie jesteśmy małżeństwem, Col. I nie będziemy – westchnął zmęczony. - Jak rany…
-
A czemu nie? Przecież nie powierzyłeś życia Wszechmocnym. - Najemnik pogłaskał
nagie plecy Estiego i dodał nieco ciszej. - Na pewno niczego ci nie trzeba?
-
Jedyne, czego potrzebuję, to towarzystwa. Twojego towarzystwa. Bardziej niż czegokolwiek.
Est
kolejny raz zamknął oczy. Siły powracały zbyt wolno, przez co czuł się słaby i
bezużyteczny. Było to jednak niczym w porównaniu z trwogą ogarniającą go na
myśl o utracie ukochanego. A raczej o utracie jego zaufania i miłości.
Skulił
się mimowolnie, gdy z nerwów zapiekło go w brzuchu. I choć tęskno mu było
odpocząć, kontynuował rozmowę, by doprowadzić temat do końca. Inaczej sumienie by
mu tego nie darowało.
-
Obaj jesteśmy mężczyznami, Col. Mężczyźni nie składają sobie ślubów.
-
Możemy być pierwsi.
-
Czy ty siebie słyszysz? Jak rany, to karany śmiercią absurd! Dwaj mężczyźni…
-
Dwaj kochający się mężczyźni, Esti - wszedł mu w słowo z lekkim naciskiem. - To
wystarczy. Nikomu nic do tego.
-
A kiedy jeden z nich jest synem smoka? Cholernym Pierworodnym? - warknął z
wyrzutem. - Co wtedy, Col? Co wtedy, gdy mężczyzna wiąże się z półsmokiem?!
Mimo
że pamięć miał niezawodną, to wspomnienia, jakie wybarwiła w jego jaźni
bransoleta, już się zacierały, pozostawiając niejasne kontury i wyblakłe
wydarzenia sprzed prawie szesnastu lat. Jakby odrzucała je jako obce, zbędne...
Ten
jeden dzień zmienił całe jego życie. Skomplikował je w sposób tak pokrętny, że
Est sam nie wiedział czy ma cieszyć się z takiego obrotu spraw, czy też
zapłakać nad swoim losem. Odnalazł dom, to prawda. Lecz za jaką cenę? Bo czym
naprawdę była magia zaklęta w tej misternej błyskotce?
-
Bądź sobie nawet tęczowym jednorożcem, Esti, ale nie opuszczaj mnie. Jeśli
chcesz odejść, to zabierz mnie ze sobą, tylko nigdy więcej nie umieraj w moich
ramionach.
Głęboka
wibracja rozeszła się pod jego uchem wraz z wypowiedzianą deklaracją. Chwyciła
go za serce i wzbudziła poczucie winy tak dojmujące, że ścisnęło go w gardle. Rozpaczliwie
wtulił się w ciemnozieloną bluzę.
-
Przepraszam, Col… - wyszeptał, gładząc szorstki policzek kochanka do momentu,
aż ich usta spotkały się w burzliwej reakcji na walczące w ich wnętrzach emocje.
Pocałunki
parzyły. Ich smak był gorzki, doprawiony słonymi łzami i potężną dawką słodkich,
skrajnych uczuć. Złamani niedawnymi wypadkami, rozdarci bolesnymi
doświadczeniami zatracili się w tym drobnym pocieszeniu, czerpiąc z wzajemnej
bliskości.
Est
nieznacznie rozchylił powieki, by spojrzeć na ulubionego człowieka. Colonell
był wyjątkowo piękny, gdy tak obnażał przed nim swą wrażliwą, nieznaną nikomu naturę.
Ból fizyczny dla niego nie istniał, trudno było go skrzywdzić do tego stopnia,
by kryształowe, słone łzy zalśniły w jego oczach. Cynizmem oraz humorem zbywał
wszelkie przykrości, za nic mając próby zranienia go. Nie płakał w Adeili, gdy zorientował
się, kogo dezerterzy rozczłonkowali dla chorej uciechy. A teraz bezgłośne łkanie
targało nim raz za razem i rozrywało duszę, nie pozwalając się uspokoić, dopóki
namiętności nie wybrzmią, nie wypłyną, nie uzewnętrznią się. Zdumiony Est obserwował,
jak silne emocje odciskają piętno na pociągłej twarzy łowcy. Wstyd się
przyznać, ale był szczęśliwy wiedząc, że ma tak ogromne znaczenie dla
człowieka, którego kocha.
Roztrzęsionymi
dłońmi objął jego policzki, kciukami ścierając gorące ścieżki łez. Udzielił mu
się ponury nastrój i nim się obejrzał, w materiał na torsie mężczyzny wsiąkały następne
krople, jego własne, których nie próbował powstrzymywać. Chciał się przed nim
wytłumaczyć, lecz każde skrzętnie ułożone w myślach zdanie wydawało mu się
bardziej pozbawione sensu niż poprzednie.
Nie
chciał tego. Nie chciał żadnych wspomnień, żadnych niekontrolowanych wybuchów,
żadnych intruzów w swojej głowie! Chciał prowadzić beztroskie życie z Colem u
boku. Na tyle beztroskie, na ile pozwalałaby pochopnie obrana ścieżka
najemnika. Miał Colonella, mistrza, Travisa, a nawet Leos i mogłoby być dobrze.
Ale teraz nic już nie będzie dobrze. Wszystko runęło, cały ten pieczołowicie
skonstruowany świat, w który zdążył uwierzyć i w którym już zadomowił się na
tyle, by zapuszczać korzenie. Teraz okazał się jedynie wygodnym kłamstwem, w
które naiwnie wierzył. Nie dostał wyboru. Nigdy go nie dostał. Przeklęci niech
będą Wszechmocni tak dotkliwie bawiący się jego losem!
Chłodne
białe czoło spotkało się z rozpalonym czołem człowieka, który odzyskiwał
panowanie nad sobą w pozazdroszczenia godnym tempie. Przodownik otarł łzy z
twarzy dzieciaka kurczowo zaciskającego pięści na jego barkach. I chociaż to
Est poczuwał się do odpowiedzialności za przerwanie posępnej ciszy, to Col
ubiegł go, tonem i barwą głosu nie zdradzając najgłębszych uczuć. Przybrał
codzienną maskę - drugą twarz - którą ściągnął dotąd tylko raz, przy jedynej
zaufanej osobie.
-
Nie rób tak więcej, Esti, proszę cię. Już lepiej, żebyś mnie zabił.
-
Col, ja… Jak rany, przepraszam. Nie… nie miałem czasu, żeby sobie to jakoś
poukładać. Poukładać nowy świat… Poukładać życie.
Opadł
na szeroką pierś, bo znowu chybotał się z prawa na lewo, jak łódka na
wzburzonych falach, którą bez wątpienia się stawał, świadomie sunąc wprost w
burzliwą ciemność. Walczył z wizją utraty przytomności. Bezskutecznie. Otoczyła
go napastliwie, dokuczliwym, narastającym piskiem obwieszczając swe przybycie.
Nie miał gdzie uciec, a czas stał się jego wrogiem. Zdołał jedynie wybełkotać nieskładne
przeprosiny.
-
Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotów… tobie i Magowi… Żałuję, że się
urodziłem… że... nie umarłem… w grocie… Tyle kłopotów...
Nie
dotarła do niego odpowiedź partnera. Nie czuł pojedynczych klepnięć w wilgotny
policzek ani palców poszukujących pulsu na żyłach skrzętnie ukrytych pod gładką
bielą skóry. Osunął się w niebyt, gdy energia wewnątrz ciała zdecydowała się
bez udziału woli gospodarza wesprzeć regenerację. Ciemność objęła go z
utęsknieniem, a wewnętrzna cisza łagodziła wszystko, co mogło zakłócić jego
spokój.
Est
spał mocnym snem i nikt ani nic nie potrafiło go obudzić. Magiczne wspomnienia
znikały, ginęły w głębi umysłu, pozostawiając jedynie posmak tego, czym kiedyś
były. Po przebudzeniu niewiele będzie pamiętał, dzięki czemu skupi się na
przyszłości, poświęcając przeszłości zaledwie ulotną myśl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz