Torby podróżne oraz woskowany plecak
bezceremonialnie rzucił na środek sypialni. Co rusz podchodził do nich i
pakował kolejne przedmioty, które zamierzał ze sobą zabrać, a które mieściły
się w ograniczonej przestrzeni bagaży. Nie mógł wziąć wiele, ponieważ nie miał
konia, a nie miał też koron, by kupić własnego. W Twierdzy zapewniano mu
wszystko co niezbędne, zaś z ostatniego zadania nie dostał nic, gdyż nie
zostało ono wykonane. Nie szkodzi, pójdzie piechotą.
Decyzję
o opuszczeniu Twierdzy podjął jeszcze tego samego dnia, ponownie budząc się w
swojej komnacie. Colonella najpewniej wezwały obowiązki, inaczej nie zostawiłby
go bez opieki i nie pozwoliłby jego ponurym myślom błądzić po bezdrożach. Był
to dla Estalavanesa trudny wybór, jako
że z biegiem czasu uznał tę złotą klatkę za prawdziwy dom. Tutaj spędził wiele szczęśliwych
chwil wśród wspaniałych ludzi, którzy nauczyli go, że nawet pośród grząskich
bagien znaleźć można suchy ląd. Jego egzystencja nabrała sensu i w końcu zaczął
się rozwijać, odkrywając wrodzone talenty oraz niebywałe zdolności. Wcale nie
był beztalenciem, a jego miejsce w świecie było tu, u boku mistrza. Kwatera, w
której przyszło mu mieszkać, była jedynym stałym elementem jego życia - tutaj
spał, pracował, oddawał się pasjom oraz miłości do człowieka... którego prawie
zabił.
Zatrzymał się wpół kroku, kurczowo zaciskając palce na lnianym
woreczku z ziołami. To był prawdziwy powód stojący za postanowieniem. Najlepiej
będzie zaszyć się gdzieś, gdzie nikt nie oberwie rykoszetem jego destrukcyjnej
obecności. Nie zniósłby kolejnej straty. Nie zniósłby myśli, że ukochany
człowiek nie jest przy nim bezpieczny. Nikt nie był bezpieczny. Nie po tym, co
zaszło… Ilu ludzi zginęło z jego winy? Nieważne, że nie przyłożył do tego ręki,
piątce zwiadowców nic już nie wróci życia, a dziecku nie przywróci ojca. Wtedy mordu
dokonał smok. Teraz zwieńczy dzieło smoczy pomiot.
Przed
oczami Esta jak żywo rozgrywała się ceremonia pogrzebowa: wielki ogień
sięgający gwiazd, zawodząca w cieniu matka wówczas nienarodzonego chłopca.
Pamiętał poruszającą głębię tej sceny oraz łączące się z nią zapachy i dźwięki.
Na samo wspomnienie obłaziła go gęsia skórka. To jego wina. I jeśli czegoś nie
zrobi, to się powtórzy. Tym razem to on będzie mordercą i nie pozostanie nikt,
kto odprawiłby ceremoniał. Stał się potworem, z którego ciemną nocą, z dala od
świateł, wypełzają najgorsze emocje nad którymi nie panuje.
Dotknęła
go Macierz Mocy. Dwukrotnie. Otrzymał drugi sygnał, którego ani mistrz, ani tym
bardziej on nie potrafił odczytać. To było wezwanie, nie ostrzeżenie. Jest
poszukiwany, dlatego powinien wyjść na spotkanie przeciwnościom losu. Tak powiedział
Col: stawić im czoła. Wykrzesać z siebie odwagę jak ogień tlącą się w
zalęknionym sercu.
Colonell.
Szczególne
imię, na brzmienie którego gotów był zrezygnować z zamiaru. Zlepek liter, na
które jego dusza i ciało reagowały jednogłośnie. Mężczyzna, który go
onieśmielił, oswoił, aż w końcu uzależnił. A teraz wyruszał bez niego.
Przysięgali sobie, że zawsze będą razem, z błogosławieństwem Niedźwiedzia czy
też przekleństwem, a teraz… Żałował, że nie dowie się co Col miał na myśli mówiąc,
że chce się z nim kochać. Nigdy więcej nie poczuje jego ciała przy swoim. Nie
dotknie swymi ustami jego warg, nie zazna smaku i zapachu, które wyryły w
pamięci rozkoszny szlak, jak dłoń błądząca po białej skórze.
To
boli. To tak straszliwie boli…
Nie,
to nie akt odwagi i najwyższego poświęcenia! To nie pragnienie zagwarantowania
niewinnym ludziom bezpieczeństwa i spokoju! Ten świat nie jest spokojny, a już
na pewno nie jest bezpieczny. A oni nie są znowuż niewinnymi istotami. Są
najemnikami. Zabijają. Dla zabijania żyją i dla koron umierają. Jak ich ofiary.
To społeczne zachowanie ma konkretny cel, jakkolwiek nielogiczny mógł mu się on
wydawać. Ludzie mnożyli się, a to, co powstało z ich tkanek, posyłali na rzeź,
by wyrównać bilans zysków i strat. Słabowita nadwyżka ginęła. Naturalna
selekcja wypaczona przez stworzenia, które nie powinny istnieć...
Te
poglądy… nie były jego. A nienawiść… już dawno się jej wyzbył! Arogancja i
wyniosłość nie pasowały do niego, przecież… Druga osobowość? Czy druga natura?
Cokolwiek wyszło z bransolety, było przerażające. Miało jego głos, lecz
posługiwało się obcym językiem i wysławiało zupełnie inaczej. Jawna pogarda dla
słabych. Niechęć i odraza. Mizantropia. Czy nie tak on sam był traktowany?
Gdzie podziała się starannie pielęgnowana empatia i współodczuwanie? Co
dokładnie zdarzyło się nocą, gdy Macierz dotknęła go po raz drugi? Co
powstrzymało go przed zabiciem partnera?
Musi
czym prędzej opuścić Twierdzę. Był zagrożeniem dla wszystkich, nawet siebie
samego. A tak naprawdę, to się bał. Po prostu. Bał się rozdzierającego poczucia
winy. Bał się odpowiedzialności za swoje czyny. Bał się, że zostanie odtrącony,
napiętnowany niczym potwór i przepędzony. Bał się, że przeszłość wróci i uderzy
go ze zdwojoną mocą, doszczętnie rozbijając. A najbardziej bał się utraty Cola.
W ten sposób przynajmniej spamięta wyłącznie dobre wydarzenia. Nic mu ich nie
odbierze.
Musi
dokończyć pakowanie. Natychmiast. Nim nastanie świt, powinien być już w drodze.
Poszło
mu sprawniej niż się spodziewał. Pierwszą spakowaną torbę odstawił pod drzwi,
gdzie spoczęła w towarzystwie zaklętego kostura, prezentu od mistrza. Do
drugiej torby władował mieszki z nieodzownym suszem i poprzekładał je
flakonikami w taki sposób, by szkło nie uderzało o siebie podczas transportu. Wierzch
wyłożył małym ręcznikiem. W plecaku wylądowały przysmaki, jakimi raczyły go od
czasu do czasu zaprzyjaźnione kucharki, dodatkowy bukłak z wodą oraz czysta
odzież na przebranie. Znalazło się także miejsce na notatnik i grafit w
drewienku.
Przywdział
czarny pancerz skórzany, przygotowany na specjalne zamówienie. Dzięki roztropności
starego Maga kusy kirys nie nosił symbolu Kompanii Najemnej Niedźwiedzi, toteż gdziekolwiek
się zatrzyma, nikt go nie rozpozna. Działało to na jego korzyść, czego nie
można rzec o charakterystycznej aparycji. Zresztą nie wiedział, czy więcej jemu
podobnych przebywa w krainach ludzi. Był za to przeświadczony, że gdzieś żyć
musieli.
Ostatni
raz sprawdził swoje rzeczy. Żal mu było skromnej kolekcji ksiąg, ale cóż, nie pierwszy
to raz, kiedy porzucał najcenniejsze skarby. Z obciążeniem nie mógł swobodnie
podróżować, a czas miał dla niego ogromne znaczenie.
Omiótł
spojrzeniem oświetloną dwiema lampkami sypialnię, nie roniąc łzy. Nie było za
czym. Postępował słusznie i tylko to trzymało go w ryzach. Minimalizował
ryzyko. A było ono zatrważające.
Drzwi
zaskrzypiały cicho, gdy zamykał je za sobą.
Ciemność
nocy ustępowała szarej jutrzence, kiedy biały elf odziany w czarny strój oraz czarną
pelerynę przecinał dziedziniec Twierdzy, podpierając się okutym stalą kijem.
Nie oglądając się, szedł pewnym krokiem w stronę zamkniętej bramy. Wartownicy w
mig spostrzegli ucznia Maga. Bez słowa otworzyli niewielkie drzwiczki
rewizyjne, aby go wypuścić. Nie wymagali żadnych dodatkowych informacji, w
końcu tyle chodziło plotek jakoby sam przywódca chciał poszczuć nim grasantów...
Posępny biały elf skinął im w podzięce głową i rozpłynął się w mroku szybciej,
niż zdołali pomyśleć. Nie mieli pojęcia, że właśnie wypuszczają dezertera.
Est
udawał się do jedynego znanego mu miasta z zamiarem sprawdzenia czy chatka Leos
nie ma dzikich lokatorów. Planował zamieszkać w niej, dopóki nie wymyśli nic
innego. Żałował, że nie pożegna mistrza z należytym szacunkiem i szczerością. Ubolewał
nad piękną znajomością z genialnym alchemikiem Travisem Arneltem. Leos też niczego
nie usłyszy na pożegnanie. Odchodzi samotnie. Bez problemów, bez trosk, bez
obaw o zdrowie przyjaciół. Tak, jak chciał: jako samotnik oraz indywidualista.
Wolny duch.
Zdawał
sobie sprawę że ucieka, lecz ucieczka czasami bywała drogą do osiągnięcia celu.
A jego celem było zrozumienie tego, co w nim narastało. Nie obawiał się, że
Colonell zacznie go szukać, bo gdy tylko przodownik wróci z patrolu, niezwłocznie
złoży raport Magowi, a potem w koszarach przebierze się w codzienne ubrania.
Nim się zorientuje, Est będzie już poza jego zasięgiem. Oczywiście Col nie
zaryzykuje wydania partnera i nie zgłosi jego nieobecności przywódcy. Nie da mu
satysfakcji z okrzyknięcia ucznia Maga dezerterem.
No
i masz, przez te nieukojone myśli już za nim tęsknił. Za jego humorem, krzywym
uśmiechem, figlarnym błyskiem w ciemnozielonych oczach i tą zawstydzającą
frywolnością. Za wspólnymi chwilami, zabawami i marzeniami. Za dotykiem,
zaskakująco czułym i delikatnym. Choć będzie cierpiał, nigdy nie przestanie go
kochać...
***
-
Nie ma go!
Drzwi
z hukiem uderzyły w regał, odbijając się od niego tak ciężko, że aż weszły w
drgania. Mag uniósł wzrok znad sterty dokumentów i popatrzył to na stojącego w
drzwiach mężczyznę, to na powtórnie uszkodzony mebel. Niedobrze, widać już
drzazgi.
Onyksowe
oczy skupiły się na wytatuowanym obliczu, mocno zaczerwienionym z wysiłku i
gniewu. Barki pod bluzą unosiły się do wtóru szybkiego oddechu. Czyżby zdążył
przeszukać całą Twierdzę w tak krótkim czasie? Niebywałe.
-
Dzień dobry Colonellu - cierpliwie powitał gościa i wrócił do przeglądanej
korespondencji. - Cóż to za krzyki przed południem?
-
Esti! - wydusił z siebie zwiadowca, tym razem łagodniej obchodząc się z
drzwiami. - Nigdzie go nie ma. Nigdzie!
-
Nie troskaj się młodzieńcze, wróci. Przeznaczeniu nie umknie, nieważne jak
szybkonogi by nie był.
Albowiem to przeznaczenie wzywa go
do siebie.
-
Co przez to rozumiesz? - Col był rozgorączkowany. Nieoczekiwane zniknięcie
partnera wytrąciło go z równowagi. - Wiedziałeś o tym? Sam go wysłałeś?
Przecież mieliśmy razem…
-
Wstrzymaj swe zapędy, młody Niedźwiedziu, i nie obrzucaj mnie nieuzasadnionymi oskarżeniami.
Dowiedziałem się tego niedawno, zastając pustą salę ćwiczeń i równie cichą kwaterę
Estalavanesa. W jego głowie całkiem literalnie wykluło się coś, czego nie
powstrzymałbym ani ja, ani ty.
-
Oszalałeś?! - zagrzmiał Colonell, uderzając otwartymi dłońmi o blat i
wstrząsając zalegającymi na nim przyborami. Pochylił się w kierunku starca, a
jego nozdrza drżały w nierównym oddechu. - Jest sam? I dokąd polazł?! Kurwa,
musisz to wiedzieć! Inaczej nie byłbyś tak spokojny!
Wiekowy
mężczyzna był opanowany do tego stopnia, by z łatwością ignorować wzburzenie młodego
rozmówcy. Odłożył na bok trzymane dokumenty, by wysunąć spod śniadych palców
kilka zbłąkanych kart pergaminu. Nie podnosił znad nich wzroku.
-
Colonellu, następnym razem nie zostawiaj rozumu za drzwiami, lecz zabieraj go
ze sobą - upomniał go. - Ręczę, iż robiąc z niego użytek, być może zrozumiałbyś
motywy naszego nieszczęśliwego przyjaciela. Prawdę powiedziawszy, ja ich nie
rozumiem. Wiem, dlaczego opuścił Twierdzę, ale za nic nie pojmuję jego
postępowania.
Przodownik
odepchnął się od biurka. Krzyżując ręce na piersi, ze świstem wypuścił całe
powietrze zgromadzone w płucach. Powinien odzyskać kontrolę nad sobą, nad
nerwami i uczuciami. Nic nie zmieni faktu, że Esti odszedł. A on nie mógł
przepytać chłopaków bez przyciągania zbędnej atencji. Jeśli ta wieść dotrze do
Starego Niedźwiedzia, to doradca będzie musiał srogo się tłumaczyć.
Ogarniała
go coraz głębsza bezsilność, gdy rozglądał się po gabinecie. Wszystko było
lepsze, byle nie patrzeć na wyniszczoną wizjami twarz wychowawcy. Co zobaczył poprzednim
razem, że aż tak się zestarzał? Czy kontakt z Macierzą naprawdę odbierał siły
witalne?
Wtem
zaświtał mu pomysł dający choć wątłą nadzieję na odnalezienie uciekiniera.
-
Znajdź mi powód, żebym wyruszył z Twierdzy! - Ponownie skoncentrował się na
doradcy, a wściekłość sprzed momentu przeszła w podniecenie. - Wydaj mi rozkaz.
Pojadę po niego.
Okolone
zmarszczkami oczy Maga uniosły się nieznacznie. Oblicze, z którego wyzierały, upodabniało
się do przesuszonej ziemi, która zapomniała już, czym jest woda.
-
I dokąd się udasz, młodzieńcze? Nie dość, że tracisz rozum, to jeszcze
pozwalasz się zaślepiać emocjom. W ten sposób nikomu nie pomożesz. Nikogo nie
ocalisz.
Racja.
W słowach wieszcza kryła się prawda trzeźwiąca jak kubeł zimnej wody. Obsesyjna
miłość do białego elfa stępiła mu umysł. Przestał myśleć racjonalnie. Spanikował,
a obezwładniający strach wzmagał żal, doprowadzając go do obłędu. W ten sposób
nie pomoże Estiemu.
Colonell
zwiesił ramiona, a wyraz bezradności przemknął przez jego wykrzywioną twarz.
Esti zostawił go w Twierdzy ze świadomością, że poszukuje go siła wielce przekraczająca
jego chłopięce zdolności. Ze skrajności w skrajność, cały on.
-
To moja wina - przyznał Col. - To przeze mnie. On się boi. Wystraszył się tego,
co się stało. Boi się tego, co się z nim dzieje i co może zrobić pozostałym. Wspominał
coś o drugiej obecności. Jakby miał rozdwojenie jaźni, jakieś cholerne
rozszczepienie osobowości.
-
Tak, strach przemawia przez niego, lecz nie jest to strach o własne życie.
Mag
pomału wstał z krzesła. Przez kilka uderzeń serca bez ruchu podpierał się
rękami o blat i czekał, aż zawroty głowy miną. Był wycieńczony. Miniona wizja odebrała
mu więcej zdrowia niż gotów był oddać, ale pokazała więcej, niż wszystkie
doczesne. Nie przypuszczał, by była ostatnią. Sądził jednak, że po ostatniej
nie zostanie mu już nic.
Odkaszlnął
sucho, zwracając się do wytatuowanego młodzieńca.
-
On tego potrzebuje, Colonellu. Estalavanes w brutalny sposób przekonał się, iż
nie posiada żadnej mocy sprawczej, a jego los pisany jest w ciemnych barwach. -
Mag podszedł do łowcy i oparł drżącą dłoń na jego barku. - Zacznie z tym walczyć,
zatracać tożsamość na rzecz drugiej, potężniejszej osobowości. Tak oto zaburzy
poczytalność, a jego rozchwianie emocjonalne nigdy się nie ustabilizuje. - Zamilkł,
wpatrując się niewidzącym wzrokiem w przeciwległą ścianę. - Dlatego potrzebuje
kogoś, komu w pełni zaufa i kto będzie go strzegł. Artefakt obroni go przed
siłami z zewnątrz, lecz nie przed nim samym.
-
Czy on oszaleje? - Rozpacz wychowanka była wyraźna, tak jak troska o chłopaka.
-
Nie, o ile do tego nie dopuścisz.
-
I jak niby mam to zrobić? Nie uważasz, że to trochę przekracza moje możliwości?
Chłodne
wejrzenie Maga było niczym w porównaniu z nikłym uśmieszkiem wykrzywiającym
popękane wargi. Starzec wyglądał jak u progu życia, ale wciąż odznaczał się
wigorem oraz błyskotliwością o wiele młodszego mężczyzny. Nadal był tym
zwodniczym, śmiercionośnym drapieżcą, który wiedział znacznie więcej niż mówił.
-
Zaczekajmy aż wróci, Colonellu - mruknął tajemniczo. - Wtedy przyszłość się
wyklaruje.
-
A jeśli nie wróci?
-
To będę rozczarowany jego niefrasobliwością. - Znów pojawił się ten lisi
uśmieszek. - A w okolicy powstanie zgrabny krater. Bodaj od pięciu dni nie
pobierałem jego esencji.
***
Niezmordowanie parł zakurzonym
traktem na północ, obierając trasę w kierunku Adeili. Spojrzał w górę, na dzienną
gwiazdą pnącą się po nieboskłonie, przygrzewającą spomiędzy kłębiastych chmur i
szeleszczących liści. Dochodziło południe. I nie podróżował sam.
Od
chwili towarzyszył mu odległy turkot kół wozu i tętent kopyt co najmniej dwóch
koni. Powóz musiał być daleko, niemniej czułe zmysły ostrzegały go zawczasu.
Nie była to pogoń, gdyż konie kłusowały w idealnej harmonii, a koła, ewidentnie
podbite żelaznymi obręczami, nie trzeszczały obładowane. Musiała to być lekka
karoca, jedna z tych, jakimi dysponują szlachcice oraz wysoko sytuowani Estariończycy.
Dźwięk
wzrastał, doganiając wędrowca. Ten odruchowo chciał skryć się w głębi lasu i
przeczekać, aż obcy się oddali, nie miał jednak na to czasu. Musiał jak
najszybciej opuścić sąsiedztwo Twierdzy. Wolał też nie ryzykować spotkania z
oddziałem Zakonu Paladynów patrolującym terytoria przynależne do ich miasta.
Bez wątpienia są zapoznani z rysopisem zabójców zakonnego brata, a z tego, co opowiadał
Col, egzekucje w ich wykonaniu były natychmiastowe. Już lepiej iść przed siebie
i udawać, że na nic nie zwraca uwagi. Nie wzbudzać podejrzeń. Choć on już samą
powierzchownością wzbudzał podejrzenia... Pozostawała mu nadzieja, że w
najlepszym wypadku wyminą go bez zadawania pytań i zasypią pyłem spod kół oraz kopyt.
W najgorszym będzie musiał się tłumaczyć. W każdym razie konie szły miękko,
toteż nie były opancerzonymi rumakami rycerzy.
Jak rany, muszę się opanować - zganił samego siebie. Wszystko w porządku. Podróżuję, ot co.
Jestem czarodziejem. Tak, wędrownym czarodziejem i… idę odwiedzić przyjaciela!
No naprawdę, kto to kupi? Lepiej się nie odzywać… Jak mawiał mistrz, lepiej
taktownie milczeć, niźli głupio gadać.
Nieprzekonany
do swoich racji Est poprawił bagaże na plecach i podpierając się kosturem szedł
zamaszystym, nieco ociężałym krokiem, sprawiając wrażenie znużonego tułaczką włóczykija,
aniżeli zdesperowanego zbiega. A przynajmniej wyobrażał sobie, że tak wygląda.
Stukot
był tuż-tuż. Kopyta biły wysuszoną ziemię, a jego obleczona w czerń sylwetka
była już widoczna jak na dłoni. Czas do namysłu minął bezpowrotnie i jeśli Est
nie chciał uchodzić za podejrzanego, musiał zachowywać się adekwatnie do
przyjętej roli. Był wędrownym czarodziejem i zmierzał w odwiedziny do pustelnika
pomieszkującego w głębi głuszy, by podzielić się z nim nowinkami ze świata oraz
aptekarskimi wyrobami.
Est
dotarł do rozstajów w momencie gdy zielony, mieniący się płatkami złota powóz rozpoczął
wyprzedzanie. Z tłukącym szaleńczo sercem zszedł na pobocze i odczekał, aż przystrojone
paradnie konie i karoca przejadą. Z ulgą ruszył za nimi, osłaniając oczy
zakurzonym przedramieniem.
Najgorsze
minęło i mógł wreszcie odetchnąć. Spod prowizorycznej osłony obserwował pracę
resorów, kiedy koła raz po raz napotykały nierówności i kamienie. Pierwszy raz widział
coś tak zmyślnego. Jazda takim pudłem musiała być wyjątkowo komfortowa,
pomijając już luksusy, w jakie opływała wewnątrz…
Est
drgnął, bo niepewność potrąciła płochliwą strunę w powoli wyciszającym się
sercu. Zagrożenie nie minęło. Ono dopiero się objawiało.
Z
otwartego okienka otoczonego złotymi listkami wychylił się dorodny jegomość w
czapeczce przypominającej dwukolorowy beret. Zlustrował ścieżkę przed i za
powozem, aż jego wzrok spoczął na podróżniku. Wówczas prędko schował się
wewnątrz pojazdu. Woźnica zawołał na konie i ściągnął lejce. Zwierzęta parskały
i rżały niezadowolone, gdy olbrzymie koła przestały się toczyć. Zazgrzytał
zaciągany hamulec.
Czarne
brwi Esta zmarszczyły się, zbiegając nad prostym białym nosem. Karoca zatrzymała
się, wzbijając kolejne kłęby kurzu. Zaniepokojony nie wiedział czy powinien iść
dalej, czy też brać nogi za pas. Jak nic to arystokrata. A Niedźwiedź nie żył w
dobrych stosunkach z możnymi, w końcu zawłaszczał ich ziemie. Ale przecież z
Niedźwiedziami nie miał nic wspólnego, jest wędrownym czarodziejem, a wędrowny
czarodziej, cóż, wędruje.
Serce
mu waliło i ścisnął nerwowo kostur, zmuszony przejść tuż obok krytego powozu. Niestety
blokował on niemal cały trakt, a poboczem ciągnął się głęboki rów oddzielający go
od łąk i skraju lasu. Rozeźlony Est w myślach przeklął głupiego, kapryśnego jaśniepana.
Było
źle. Lecz nie na tyle, by nie mogło być gorzej.
-
Hej, ty tam, wędrowcze! Hejże, do ciebie wołam! - Z okienka znów wychynął
człowieczek w złoto-zielonej czapce i popatrzył wprost na niego. - Niech mnie
wybatożą, jesteś najdziwniejszym elfem, jakiego kiedykolwiek spotkałem! Byłem
przekonany, że to hełm z fikuśnymi zdobieniami. Już chciałem go od ciebie
kupić.
Est
odsunął się na ile pozwalała szerokość drogi, bo drzwi ozdobione herbem
otworzyły się gwałtownie i ze schodków zeskoczył pulchny mężczyzna w średnim
wieku. Błyskający biżuterią jegomość pociągnął jasnego wąsa, z bliska
przyglądając się wysokiemu elfowi. Przygładził czapeczkę i ujął się pod boki, spojrzenie
wbijając w nadzwyczajne zielone oczy.
-
A któż to w pojedynkę podróżuje ku pięknej Adeili, gdy czasy tak niebezpieczne?
-
A któż pyta? – zripostował Est.
Irracjonalny
lęk pożerający go od środka nasilał się z każdą sekundą. Zachował ostrożność,
choć szlachcic nie wyglądał na groźnego. Niewątpliwie jego polem bitwy były
dwory i pałace, bale oraz potajemne schadzki, a orężem słowa i prawdopodobnie
trucizny, ale tutaj, na prostej drodze, był zwykłym człowiekiem. I nie przemieszczał
się z obstawą, nie licząc siedzącego na koźle barczystego mężczyzny w
kolorystycznie dopasowanej liberii.
-
Wybornie, mości elfie, znasz estarioński! - Podekscytowany człowieczek klasnął
w upierścienione ręce, po czym wykonał serię ukłonów i gestów tak
skomplikowanych, że Est musiał cofnąć się, by zrobić mu miejsce. - Lord
Henendrik II, z pierwszej linii znamienitego rodu Halavar.
Gdy
mężczyzna skończył się wygłupiać - a wcale się nie wygłupiał! - Est ukłonił
się, przedstawiając jako... Est. Nie miał pojęcia do czego doprowadzi
nawiązanie kontaktu z mijanym człowiekiem, lecz było już za późno, by
zastanawiać się nad wynikającymi z tego konsekwencjami.
Lord
Henendrik II potarł gładko ogolony podwójny podbródek i bystrym okiem zerknął
na Esta.
-
Dziwne to imię, zaiste przystające tak niezwykłemu osobnikowi. Cóż za zębiska…
Powiedz mi, no, nie jesteś aby najemnikiem? - Z zainteresowaniem przyjrzał się
zakurzonemu pancerzowi elfa, ale nie dojrzał na nim nic poza trudami pieszej
wędrówki. Zerknął na prosty kij obity stalą na obu końcach i jego jasne oczy
rozbłysły jak u dziecka. - Że czarodziej, mości Eście?
-
Można rzec, że czarodziej - odpowiedział nieufnie. - Jeżeli, Lordzie Henendriku
Drugi z rodu Halavar, nie masz nic przeciwko, chciałbym odejść w swoją stronę.
Droga długa, a czas płynie nieubłaganie.
Znacząco
klepnął ciężkie torby przywiązane do pasa, poruszył barkami pod plecakiem i
wzmocnił chwyt na kosturze. Mężczyzna w lot pojął aluzję. Przesunął się i
szerzej otworzył drzwiczki karocy, wskazując zacienione, kusząco wygodne
wnętrze. Zdawało się, że był nierozważny, lecz pewien szczegół w jego nalanej
twarzy kazał Estowi utrzymać czujność.
-
Zechciej mi wobec tego towarzyszyć, mości czarodzieju. Bądź mym gościem na czas
podróży, podążam bowiem do Adeili, do siedziby szlachetnych braci paladynów,
niech imię ich będzie wieczne ku chwale Tarthosa.
Dreszcz
ostudził białą skórę Esta. Zakon Paladynów. Ten człowiek jechał na audiencję u przedstawicieli
Zakonu - ludzi, których Est za wszelką cenę pragnął uniknąć! Chciał odmówić.
Musiał odmówić! Cichy głosik podpowiadał mu jednak, że korzystając z oferty
szybciej dotrze do miejsca destynacji. Nikt nie kazał mu wjeżdżać między mury
miasta. Mógł podziękować za szczodrość na chwilę przed dotarciem do bram.
-
Doprawdy jesteś, mości Henendriku, odważny - albo głupi, skwitował w duchu. - Zapraszanie nieznajomego w tak
niebezpiecznych czasach nie jest rozsądne.
-
Mości Eście, nie jestem aż tak bezbronny, jak się wydaje. - Z pewnym siebie
uśmiechem Lord Henendrik II popukał się grubym, ozdobionym sygnetami palcem w
skroń i nie rzekłszy nic więcej wspiął po schodkach, znikając w ocienionym
wnętrzu.
Est
przypatrzył się stangretowi. Mężczyzna w zielono-złotym uniformie niczym się
nie wyróżniał, ale kto wie co kryło się pod kozłem, na którym siedział, i pod
czapką naciągniętą na uszy. Samotny lord był łatwą zdobyczą. Coś musiało być na
rzeczy, bo Henendrik II zdecydowanie nie był idiotą.
Chłopak
wziął uspokajający wdech. Sam wychodził na idiotę, skoro poważył się na taką
lekkomyślność. Wsiadł za gospodarzem, tłumiąc nawarstwione obawy. Nawet jeśli
Niedźwiedź pośle za nim pogoń, to przecież nikt nie będzie szukał dezertera w kosztownym
powozie oczywistego wroga. A może będzie? Skoro był dezerterem, to nic nie
stało na przeszkodzie…
Lord
zatrzasnął drzwiczki i spłoszony Est opadł na pluszowe poduszki, jakimi wyłożono
ustawione naprzeciwko siebie ławki. Stangret zluzował hamulec, świsnął batem i
powóz szarpnął, prawie przewracając odpinającego tobołki Esta. Znów był w
potrzasku, na własne życzenie. Złota klatka nie odpuszczała.
Otrząsnął
się, odkładając bagaże na wyłożoną szkiełkami posadzkę odzwierciedlającą
kryształową taflę źródełka. Z lekka wibrujący kostur przezornie trzymał na
kolanach. Obejrzał przestronne, skąpo rozświetlone słońcem wnętrze i przyznał,
że mimo przepychu było zachwycające. Bogato zdobiły je motywy kwiatów oraz
ptaków leśnych, lśniących złoceniami i wykładanych migoczącymi drogocennymi
kamieniami. Wokół okienek oraz zebranych spinkami aksamitnych zasłon wiły się
filigranowe pierścienie bujnego bluszczu. Wszystko to zdawało się naturalne.
Misterna robota zapierała dech w piersi, aż wyciągnął urękawicznioną dłoń, by
dotknąć maleńkiego akantu. Mimo zniesmaczenia całym tym splendorem podziwiał
robotę utalentowanego rzeźbiarza oraz złotnika.
-
Tę karocę skonstruowano na dziesiąte urodziny mojej córeczki, Konwalii – oznajmił
zasępiony lord Henendrik II, wodząc wzrokiem za ręką towarzysza podróży. -
Niestety zmarła rok później jako jedna z pierwszych ofiar cmentarnej zarazy.
Była cudownym dzieckiem, radosnym i pełnym energii. Bez niej rodowa posiadłość stoi
cicha i pusta.
-
Przykro mi to słyszeć, lordzie Henendriku. - Est spojrzał na rozmówcę, a w jego
głosie zabrzmiało szczere współczucie. - Śmierć dziecka jest druzgocącym ciosem
dla kochającego rodzica.
-
Tego roku byłaby prześliczną pannicą gotową do zamążpójścia. - Arystokrata osunął
się we wspomnienia. Smutek kwitnący na jego rumianych policzkach sięgnął
skupiającego się na nim gościa. - Masz dzieci, mości czarodzieju?
Esta
zaskoczyło to bezpośrednie pytanie. Opuścił gardę i właśnie boleśnie odczuł jej
brak.
-
Obawiam się, że mój styl życia nie odpowiada żadnej kobiecie. – Z
roztargnieniem podrapał się po brodzie, choć zamierzał sięgnąć podłużnego ucha.
– Raczej stronię od ludzi.
-
Ha, zatem nic nie wiesz o kobietach, mości Eście! - zaśmiał się gorzko lord. -
Stawiam połowę majątku, że nie możesz się od nich opędzić. Im bardziej jesteś
niedostępny, tym mocniej cię pożądają. To jak z koronami. Im hojniej sypiesz,
tym więcej otrzymujesz ich miłości.
-
Zapamiętam tę radę, dobry panie.
Est
więcej się nie odezwał, ograniczając aktywność w konwersacji do zdawkowego
potakiwania lub zaprzeczania. Za to lord Henendrik II był urodzonym oratorem.
Albo gadułą, ponieważ mięsiste usta ani na moment mu się nie zamykały, racząc gościa
relacjami z dworu oraz ciekawostkami i plotkami na temat nieznanych mu prominentów.
Est dowiedział się także, iż lord posiada jeszcze troje dzieci, samych synów. W
rodzie Halavarów Konwalia była pierwszą dziewczynką od czterech pokoleń, nic
więc dziwnego, że dla ojca była oczkiem w głowie i największą pociechą. I
chociaż zmarła siedem lat temu, korpulentny arystokrata wciąż ubolewał nad
stratą.
Znużony
jego gadulstwem Est taktownie zmienił temat, który nie wiadomo kiedy zszedł na
cel podróży szlachcica. Lord z entuzjazmem opowiedział o pertraktacjach, jakie
od kilku miesięcy prowadzi z Zakonem Paladynów. Jako reprezentant Unii Możnych usiłował
nakłonić rycerza-dowódcę z Adeili do wsparcia działań militarnych mających
osłabić, aż w końcu zniszczyć grupę barbarzyńskich najemników okupujących pobliską
warownię. Esta zmroziły te rewelacje i musiał naprawdę się postarać, by nie wywołać
podejrzeń rozmówcy. Lord nie miał pojęcia, iż jego przypadkowy kompan zaliczał
się do owej grupy barbarzyńskich najemników i lepiej, by tak zostało do samego
końca. Słuchał za to uważnie, a niepokój tężał z każdą nową informacją.
Było
gorzej. Było najgorzej!
Regularna
armia składająca się z niespełna dwóch tysięcy zaciężnych żołnierzy czekała na
sygnał do wymarszu. Zjednoczeni możni, rody Halavar, Westermin i Lyfis,
potrzebowali już tylko asysty kontyngentu rycerzy. Z tak liczną armią w dowolnej
chwili mogli najechać Twierdzę, natomiast obecność świętych braci podniosłaby
morale ich ludzi. I zmniejszyła ryzyko porażki do absolutnego zera.
-
Mości Eście, czy czarodziej twego pokroju nie zechciałby uczestniczyć w tak wzniosłej
misji, jaką jest usunięcie dzikich chwastów pleniących się na naszych pięknych
ziemiach?
Ten
cios przyszedł znienacka, jak uderzenie krwi szumiącej w opadających nisko
uszach. Nieprzypadkowo wpadli na siebie na trakcie w drodze do miasta. Możny
dojrzał w nim potencjalnego kandydata na sojusznika i bez zwłoki postanowił
skorzystać z nadarzającej się okazji, zupełnie nie wiedząc, że złożył
propozycję współpracy wrogowi.
Patrzcie jak pokrętne jest poczucie
humoru Wszechmocnych!
Niedźwiedzie
powinny stać się Estowi obojętne. Miał niepowtarzalną szansę wystąpić przeciwko
Złowieszczemu Niedźwiedziowi i uwolnić od niego Estarion, lecz oznaczałoby to również
stawienie się mistrzowi. Oraz Colonellowi. I tu rodził się problem.
-
Nie ukrywam, iż jest to dla mnie nowość - stwierdził nieco chaotycznie Est,
zaraz jednak przywołał się do porządku. Miał rolę do odegrania, na myślenie
przyjdzie czas później. - Jak słuszny powód by nie był, nie mogę odpowiedzieć
na twoją propozycję, mości Henendriku. Jestem tylko wędrownym czarodziejem, nic
ponad to.
-
Jeżeli to pomoże w podjęciu ostatecznej decyzji, mości czarodzieju, to wiedz,
iż z prywatnych środków pokryłem najem grasantów obniżających morale tej
zdziczałej bandy - lord zniżył ton do konspiracyjnego szeptu, którego nie
zakłóciło nawet poskrzypywanie tylnej osi karocy. - Doszły mnie słuchy, że moi
najęci chłopcy śmiało poczynali sobie ze złapanymi wrogami.
Grasanci.
Wykrwawiający się zwiadowca. Zamknięta brama. Delegacja Zakonu. Ten ciąg okropieństw
rozpoczynał się i kończył na tym malutkim człowieczku, dużo szerszym niż
wyższym. On jeden odpowiadał za to, co działo się pod murami czarnej Twierdzy.
I
wszystko stało się jasne.
Zielono-złoty
herb Halavarów, malachitowa zieleń podobna do tej, jaką ujrzał na blacie w
gabinecie mistrza. Przełamana pieczęć należąca do możnego. Do Dobrodzieja,
którego sztylety w ciemności zwyciężą przeciwko mieczom w świetle.
Owszem,
szlachcic pomógł Estowi w podjęciu ostatecznej decyzji. Twierdza i jego
przyjaciele byli w niebezpieczeństwie. A on, rozdarty między własnymi
pragnieniami a lojalnością, kompletnie zbaraniał. Na początku wyprawy założył,
że nie będzie rozważać dylematów związanych z innymi, miał w końcu skoncentrować
się na sobie. Ale jak mógłby żyć ze świadomością, że gdyby ostrzegł najemników,
zyskaliby szansę na uczciwą walkę? Zresztą, jak tylko postawi w Twierdzy stopę,
zostanie posądzony o dezercję, bo kto uwierzy w armię czającą się na obrzeżach?
Mistrz. Tak, Mag bez wątpienia posłuchałby swego ucznia i przekonał
uprzedzonego doń przywódcę.
Lord
zdradził, że czekają na akcept rycerza-dowódcy, lecz ten uparcie odmawia,
tłumacząc się natłokiem obowiązków. Chłopak nie wyraził tego na głos, był
jednak zdania, że tym razem święci mężowie Tarthosa przystaną na szczerą prośbę,
wszak doświadczyli oni zgnilizny toczącej nieokrzesanego przywódcę tej dzikiej
hałastry.
Złote
oczy młodego rycerza zobrazowały się w myślach Esta. Pamiętał doskonale gest, w
którym młodzieniec przymknął powieki i niedostrzegalnie pokręcił głową. Sprawa
była przesądzona. Wtedy tego nie rozumiał, był zbyt zmęczony i nie orientował
się, jakie nastroje panują wśród okolicznej arystokracji. Gdyby udałoby mu się
z nim porozmawiać, może wyperswadowałby mu porzucenie zamysłu. Ale jaki wpływ
na podejmowane w Zakonie rezolucje miał zwykły rycerz, na jakiego ów młodzian o
elfich uszach wyglądał?
I
tak źle, i tak niedobrze, teraz wyłącznie od niego zależał bieg wypadków. Było jednak
coś, co mógł zrobić i uratować wiele istnień. Musiał podjąć się ryzyka.
-
Szlachetny panie - zaczął z przejęciem, kiedy smugi promieni słonecznych
znikały w koronach drzew na podobieństwo umykającej z niego nadziei. – Pozwól
mi wziąć udział w audiencji u rycerza-dowódcy. Jeżeli zaakceptuje wasze
warunki, wówczas i ja dołączę do waszej chwalebnej misji.
Szeroki
uśmiech uniósł gęsty wąs lorda Henendrika II, gdy z zadowoleniem przyjmował do
wiadomości zgodę czarodzieja.
-
To będzie dla mnie zaszczyt móc cię przedstawić jego ekscelencji, mości Eście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz